0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > JASINA: Zdolni synowie...

JASINA: Zdolni synowie emigrantów. W hołdzie Ernestowi Borgnine

Łukasz Jasina

Zdolni synowie emigrantów, czyli o przebudzeniu etnicznej Ameryki w kinie. W hołdzie Ernestowi Borgnine

Producenci, reżyserzy i scenarzyści Hollywood – w tych zawodach zawsze spełniał się amerykański mit. Biedny imigrant z Europy Środkowo-Wschodniej, taki jak L.B. Mayer czy bracia Warnerowie, mógł przyjechać do stanów i stać się filmowym „mogołem”.

Z aktorami bywało już jednak nieco inaczej. Do Ameryki przybywały wprawdzie europejskie gwiazdy, takie jak Marlena Dietrich, Greta Garbo czy Pola Negri, ale sytuacja potomków emigrantów, którzy urodzili się już w Stanach Zjednoczonych i wywodzili ze słowiańskiej, włoskiej czy żydowskiej rodziny, była nie do pozazdroszczenia. Jeszcze w latach 30. i 40. musieli zmieniać nazwiska na brzmiące bardziej po „amerykańsku”, a ich „etniczność” zaczęła się przebijać dopiero w latach 50. Jak przebiegał ten proces? Czy tylko trudności z wymową miały tu znaczenie? Do zastanowienia się nad nim skłania niedawna śmierć Ernesta Borgnine. Razem z innymi emigrantami: Karlem Maldenem-Sekulovicem oraz Kirkiem Douglasem-Demskim, stał się nie tylko symbolem kina lat 50., ale też odmienił styl amerykańskiego aktorstwa. Jak udało im się wypłynąć mimo problemów Hollywood z etnicznością?

Nowy aktorski świat

Pierwszym zajęciem biednych emigrantów, którzy przybywali do Stanów Zjednoczonych przez Ellis Island, raczej nie było zajmowanie się aktorstwem. Oczywiście zdarzały się wyjątki – pochodzący z artystycznych rodzin Sydney Lumet czy urodzony we Lwowie Paul Muni. Większość biednych przybyszów, którzy nie znali smaku sceny jidysz z Warszawy czy Lwowa, zaczynała jednak budowanie swojej egzystencji od działań mniej ekstrawaganckich. Tacy byli państwo Demscy – Żydzi z kresów dawnej Rzeczypospolitej, którym w roku 1916, już w Nowej Anglii, urodził się syn Issur, znany dzisiaj jako Kirk Douglas. Tacy byli także państwo Borgnine, których urodzony w 1917 roku syn, Ermes Effrone, zrobił karierę jako Ernest. Z kolei państwu Sekuloviciom, którzy z Serbii trafili do miasteczka Gary w Indianie, urodził się w roku 1912 syn Mładen. Po czterech dekadach miał on zrobić karierę jako Karl Malden.

Cała ta trójka miała się stać w latach 50. symbolami nowego aktora popularnego – inteligentnego twardziela rywalizującego z innym symbolem, wrażliwym Marlonem Brando. Brando i Douglas zdobyli status supergwiazd połączony z powszechnie pozytywną opinią o ich aktorstwie i intelekcie. Malden i Borgnine, choć uhonorowani Oscarem, może i nie zdobyli podobnej popularności, ale nie sposób opisywać zmian w amerykańskim kinie bez analizy roli Borgnine w „Martym” lub kreacji Maldena w „Tramwaju zwanym pożądaniem”.

Kraina zmienionych nazwisk

Amerykańską kinematografię tworzyli w dużej mierze żydowscy producenci – rodem ze Środkowo-Wschodniej Europy, ale wypracowany przez nich wzorzec aktorstwa dowodził raczej zwycięstwa antysemityzmu i rasizmu. Murzyn był zazwyczaj kimś głupszym, co widać w „Przeminęło z wiatrem” (1939), Latynos bywał symbolem zła pokonywanym przez „waspowskiego” Johna Wayne’a, a Słowianie, Włosi czy Żydzi pojawiali się na ekranie dość folklorystycznie. Jeden Al Jolson i jego „Śpiewak jazzbandu”, opowiadający o wyjściu z getta, nie zmienił sytuacji. Trudno się więc dziwić, że Paul Muni i Edward G. Robinson zrobili karierę dopiero po zmianie nazwisk.

Włosi mieli zresztą w tej kwestii większe szczęście od Żydów i Słowian. O ile „Demski” musiał się stać anglosaskim „Douglasem”, a „Sekulović” – germańskim „Maldenem”, o tyle Capra czy Borgnine nazwiska raczej nie zmieniali (choć i tu trafił się wyjątek – niejaka Anna Maria Italiano musiała się stać Ann Bancroft). Nie tylko brzmienie prawdziwych nazwisk wyróżniało Douglasa, Maldena i Borgnine na tle dotychczasowych gwiazd Hollywood – mieli za sobą także inne wykształcenie: dwaj pierwsi wyższe studia, a Malden wyszedł nawet ze studia Lee Strasberga – pierwszej prawdziwej amerykańskiej szkoły aktorskiej stosującej metodę Stanisławskiego. Borgnine wprawdzie spędził dziesięć lat w marynarce wojennej, ale już po zakończeniu wojny szlifował aktorski kunszt na scenie prestiżowego teatru w Virginii. Żaden z nich nie planował stać się gwiazdą – najpierw stawali się aktorami. Z rodzinnego domu wynieśli etos pracy i przebicia się w świecie dzięki zdolnościom, a nie byciu celebrytą.

Bunt przeciw WASP-om

Początek lat 50. przyniósł w Stanach Zjednoczonych zapotrzebowanie na aktorów w typie inteligentnym – po wojnie wszak nikt już nie wierzy w dżentelmenerię ludzi pokroju Melvyna Douglasa. Nowe pokolenie kształtowało się w świecie innych wartości – nie spędzało już czasu w klubach; ideałem jest silny mężczyzna budujący domek na przedmieściu, który przeszedł swoje podczas inwazji w Europie lub gdzieś na Marianach. Powracający żołnierze – Amerykanie w pierwszym i drugim pokoleniu – nie chcieli już oglądać na ekranie ulizanych i przystojnych WASP-ów, takich jak Ronald Reagan czy Errol Flynn. Uroda i jej kanon bywają zmienne – na początku lat 50. złamany nos Douglasa zastępuje zatem szelmowski uśmieszek Gable’a.

Hollywood zaczyna cenić ambitniejsze produkcje: Ameryka lat 50. zmaga się problemami społecznymi z trudem maskowanymi przez powojenną prosperity. Na razie nie są to wprawdzie wielkie ruchy rewolucyjne ani demaskacja gigantycznych spisków, ale opowieści o małych problemach zwykłych ludzi. Warto tu wspomnieć oczywiście filmy Elii Kazana (również imigranta), ale chyba najciekawszym przykładem zaczątków kina społecznego jest na poły epicka opowieść o poszukującym uczucia brzydkim rzeźniku z Bronxu – „Martym” (1955). Wyreżyserował go Delbert Mann, a wyprodukował Kirk Douglas w swojej firmie „Bryna Productions”, której nazwę dedykowano matce Douglasa – biednej żydowskiej emigrantce, która nigdy nie nauczyła się porządnie angielskiego.

Dzieci imigrantów wniosły do kina nową wrażliwość – wywodziły się ze społecznych nizin i widziały Amerykę jako pełną niesprawiedliwości niedostrzeganych z wysoka. Wiedzieli jednak, że demokracja i amerykański styl życia są czymś, o co należy walczyć. Pesymizm mieszał się u nich z wiarą w lepszą przyszłość. W kinie wcześniej umiał to robić tylko Frank Capra – emigrant z Sycylii; teraz takich jak on było więcej.

Nowa elita imigrantów

Kariery Douglasa, Borgnine i Maldena trwały przez wiele lat i nie składały się z wyłącznie z kolejnych ról w filmach i serialach. Angażowali się w działalność obywatelską, promowali amerykańskie wartości w kraju i zagranicą, a Borgnine występował nawet jako clown podczas karnawałowej imprezy w Chicago (i to przez trzydzieści lat). Robił to oczywiście charytatywnie – dochód przeznaczał dla biednych chicagowskich dzieci; odwdzięczał się ludziom z nizin, takim jak on.

Pomimo etnicznej odrębności chcąc nie chcąc stawali się symbolami Ameryki dla przeciętnego widza oglądającego: „Parszywą dwunastkę”, „Ulice San Francisco” czy „Pojedynek w Coralu O.K.”. Oni sami podkreślali jednak swoje etniczne pochodzenie na długo przed sukcesami Streisand, Hown, Pacino czy De Niro. Pokolenie, które przyszło po Borgnine i Maldenie, eksponowało już bowiem swoją etniczność w sposób otwarty. Włoskie pochodzenie Pacino czy żydowskie korzenie Streisand stały się dla nich źródłem inspiracji. Nikt z nich nie musiał zmieniać nazwisk; emigranci stawali się już wtedy nowa amerykańską elitą.

Ale w osiągnięciach pokolenia następców może jednak czegoś zabrakło – wrażliwości, wiary w Amerykę i tego, co mają ci, którzy muszą się przebić: wiary w zmianę. Tego obrazu Stanów Zjednoczonych pełnego uczciwego pesymizmu i autentycznego optymizmu, jaki zawdzięczamy rolom Borgnine i jemu podobnych, nie da się zapomnieć. I to jest ich wielka zasługa.

*Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.

Kultura Liberalna” nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 185

(31/2012)
24 lipca 2012

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE

PODOBNE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj