0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > JASINA: Igrzyska na...

JASINA: Igrzyska na ekranach, czyli jak kino przegrało z Olimpiadą

Łukasz Jasina

Igrzyska na ekranach, czyli jak kino przegrało z Olimpiadą

Współczesne igrzyska olimpijskie to nie tylko widowisko sportowe. Świat poznaje je dzięki tysiącom kamer umieszczonych przy arenach zmagań oraz talentowi realizatorów i montażystów, którzy w ciągu kilku sekund są w stanie stworzyć medialny przekaz imprezy. Liczba uczestników realnych igrzysk jest mniejsza niż tych, którzy śledzą je przed ekranami telewizorów i komputerów. Media weszły zresztą do olimpijskiego świata dość prędko: już w latach 20. relacjonowało je radio, a w 1936 roku – dzięki Goebelsowskiemu umiłowaniu nowoczesnej techniki – raczkująca w III Rzeszy telewizja.

Film też musiał się pojawić w okolicach stadionów dość szybko – kino i olimpiady zostały przecież wynalezione przez nowoczesny świat mniej więcej w tym samym czasie. Pierwsze olimpiady w Atenach, Paryżu czy Saint Louis rejestrowano w sposób na wpół amatorski – niemniej ich ruchome obrazy przetrwały do dzisiaj. Warto przy tym zauważyć, że olimpiadę od początku nagrywano nie tylko na nośniki obrazu, ale i dźwięku – dzięki czemu igrzyska ery nowożytnej nie pozostały nieme, jak wiele zjawisk historycznych przed nimi. Warto bliżej przyjrzeć się spektrum filmowych opowieści o nowożytnej olimpiadzie. Zauważymy wtedy, że historia medialnych przekazów z igrzysk osobliwie często splata się z historią dwudziestowiecznych totalitaryzmów – sowieckiego i hitlerowskiego. Jak na tym tle wypada polityczność współczesnych przekazów medialnych z Olimpiady?

Wyklęte Igrzyska Leni

Słynna „Olympia” to chyba najlepszy film opowiadający o igrzyskach olimpijskich. Kiedy Riefenstahl przystępowała do jego realizacji, była już artystką uznaną i zajmującą ważne miejsce na firmamencie filmowym III Rzeszy. Uczyniła już sztukę ze swojego aktorstwa, błysnęła realizacjami sportowymi, a przede wszystkim dokonała już politycznego wyboru i przeszła na stronę zła – o czym świadczą filmy o norymberskich parteitagach, a przede wszystkim – „Tryumf woli” (1935). Te monumentalne obrazy wyniosły wprawdzie Riefenstahl na artystyczne wyżyny, ale i na zawsze przypięły jej etykietkę „nazistka”. Pod koniec życia w niemieckim dokumencie artystka niewprawnie broniła swoich wyborów – świat i autorzy licznych biografii wiedzieli jednak swoje. Wiedział też swoje Hollywood, kiedy nikt nie klaskał podczas wyświetlania zdjęcia Riefenstahl w trakcie oscarowej ceremonii „In memoriam” w 2004 roku.

Obydwie części „Olympii”, zaprezentowane na przełomie 1938 i 1939 roku, opowiadały o igrzyskach olimpijskich w sposób nowatorski. Obok fragmentów artystycznych (jak choćby nawiązujący do czasów starogreckich prolog) znajdujemy tam kawałek porządnego sportowego kina; Leni dzięki kilkudziesięciu kamerom pokazała spectrum olimpijskich dyscyplin.

Po siedemdziesięciu latach widzimy jasno, że jest to film gloryfikujący sport, piękno i – być może wbrew intencjom producentów – ludzi równych ras i narodów. Nazizm i Hitler przemykają w nim w dużej mierze niezauważone.

Monachium i wymazywanie win

Po raz drugi Niemcy nie zaryzykowali już tego samego błędu. Igrzyska w Monachium w 1972 roku miały wymazać pamięć o Berlinie – choć nie do końca się to udało, ze względu na pamiętną masakrę izraelskich sportowców: Niemcy znowu stały się miejscem, w którym zabijano Żydów. Oprawę artystyczną igrzysk powierzono tym razem nie tylko wybitnym Niemcom, ale i obcokrajowcom. Warto przypomnieć, że obok „Carminy burany” na otwarciu wykonywano kompozycje Pendereckiego. Film o igrzyskach realizowało ośmiu reżyserów, a każdy z nich pochodził z innego świata: Jurij Ozierow był twórcą monumentalnego, radzieckiego kina wojennego, Miloš Forman szlifował nowojorskie bruki na emigracji, Kon Ichikawa przychodził z Azji, a John Schlesinger i Arthur Penn rewolucjonizowali kino hollywoodzkie (jeden z angielskim sznytem, drugi z jankeską wiarą). Do grupy tej doszlusowali także Claude Lelouch, Mai Zetterling i Michael Pfleghar (dwoje ostatnich niesłusznie dziś zapomnianych). Każdy z segmentów „Wizji ośmiu” jest inny – to tak naprawdę odmienne, tematyczne filmy z odrębną wizją zdjęć czy montażu. W przeciwieństwie do filmu Leni znajdziemy tu nie tylko gloryfikację sportowego życia, ale i jego klęski czy wręcz tragedie.

Ze względu na lęk przed skojarzeniami z Rifenstahl nowy olimpijski film miał udowadniać, że olimpiada nie jest sprawą samych Niemców, ale i całego świata. Aby uniknąć oskarżeń o nieobiektywność, mamy tu i reżysera radzieckiego, i francuskiego lewicowca, ale i czechosłowackiego emigranta, brytyjskiego rozliczeniowca z czasów „Nowej fali” i buntownika z Ameryki.

Również wybór tematyki segmentów dowodzi, że starano się uniknąć skupienia na jedynie słusznych wątkach. Mamy tu i opowieść o kobietach olimpijkach, i lekki film Formana o dziesięcioboju…

Jak to jednak czasem bywa z filmami zbytnio przemyślanymi i o nazbyt słusznych założeniach, coś w „Wizji ośmiu” nie zagrało. Żaden z realizatorów (poza chyba Ozierowem) na sporcie się nie znał; ich dzieło nie porywało, stając się jednym z wielu powstających wówczas filmów składankowych.

Być może demokratyczna kinematografia gorzej poradziła sobie z mitem olimpiady niż totalitaryzm, ale zastąpiła ją telewizja. Ludzie nie potrzebowali już filmu, aby uczyć się historii igrzysk: wiedzę tę przekazywało im na żywo inne medium. To ono teraz pisze historię igrzysk.

Olimpijski „Wilk i zając”

Po kilku latach igrzyska przeżyły powtórkę z totalitaryzmu, choć być może przegrał on wówczas walkę o ich filmowy mit. Letnie igrzyska w Moskwie w 1980 roku były dla ZSRR tym samym, czym igrzyska w Berlinie dla III Rzeszy: miały stać się źródłem dumy i obrazem potęgi imperium, co znalazło odzwierciedlenie w poświęconych im filmach. Kilka z nich zrealizował wtedy Jurij Ozierow, m.in. „Olimpijskij prazdnik” (1980) i „Proszczanije z olimpiadoj” (1980). Pomimo ich ilustracyjnych walorów, obydwa są dziś słusznie zapomniane: czy współcześnie może bowiem przemawiać do nas ich retoryka pokojowa – natrętnie promowana w chwili, gdy żołnierze radzieccy masakrowali mieszkańców Afganistanu? Choć dzieła Ozierowa ukazują emancypację sportowców z Trzeciego Świata, ciężką walkę sportowców radzieckich oraz piękne obiekty olimpijskie w Moskwie, nie przemawiają do nas. Może zabrakło pomysłu lub talentu? A może twórca musi brać pod uwagę kontekst, w jakim jego film powstaje?

Choć poza obrazami Ozierowa zawsze pozostaną nam jeszcze opowieści Wysockiego o podróży trasą „olimpijką” z Brześcia do Moskwy, znajomy rosyjski historyk kina powiedział mi, że gdyby nie olimpijski odcinek animowanego „Wilka i zająca” – być może Olimpiada byłaby dla kinematografii radzieckiej czymś bezpowrotnie straconym.

Fabuła na podium…

Warto pamiętać, że wątki olimpijskie przewinęły się nie tylko w dokumentach, lecz także w setkach fabuł. Znajdziemy tu chociażby polskie dzieła w rodzaju „Jutro Meksyk” (1966) Aleksandra Ścibora-Rylskiego, ze Zbigniewem Cybulskim w roli trenera-kata i Joanną Szczerbic jako trenowaną przez niego przyszłą olimpijką. Znajdziemy też dziesiątki nudnawych, pedagogicznych amerykańskich filmów biograficznych o olimpijskich gwiazdach, jak choćby „Prefontaine” (1997) z Jaredem Leto. Można się z nich dowiedzieć co nieco o rozterkach sportowca, bohaterstwie Jesse’a Owensa i draństwie przewodniczących MKOl; generalnie są to produkcje dość schematyczne, a ich oglądanie wybaczyć można jedynie miłośnikom historii sportu. Są wśród nich jednak i chwalebne wyjątki – film „King of the Olympics. The Lives and Loves of Avery Brundage” (1988) to filmowa biografia wieloletniego szefa ruchu olimpijskiego. Dowiadujemy się z niej więcej o profesjonalizacji sportu i jego związkach z polityką niż z niejednego dzieła naukowego. Sam Brundage i jego kariera w ruchu olimpijskim – od olimpiady w Sztokholmie (1912) do Monachium (1972) – są godne przypomnienia.

Być może sposób na artystyczne pokazanie znaczenia igrzysk w filmie fabularnym znalazł jednak tylko Hugh Hudson w „Rydwanach ognia” (1982). Film ten nie silił się na obiektywizm – skupił się za to na ukazaniu odczuć, a igrzyska olimpijskie to w końcu właśnie emocje milionów ludzi na całym świecie. Esencją filmu Hudsona jest, jak wiadomo, rywalizacja dwóch sportowców: Harolda Abrahamsa i Erica Liddella. Pierwszy to syn emigrantów-dorobkiewiczów, Żydów z terenów dawnej Rzeczypospolitej, ciągle udowadniający swoją „brytyjskość”; drugi to protestancki misjonarz. O ile pierwszy udowadnia coś ludziom, o tyle drugi Bogu. Ich historię opowiedziano w sposób epicki, a igrzyska są zjawiskiem łaknącym epickiego oddechu, którego nigdy nie złapały pełne uczciwych frazesów dokumenty. Udało się to tylko w pewnym stopniu Riefenstahl – co gorsza w służbie złej sprawy i przy pełnym korzystaniu z technik manipulacyjnych, pomimo jednoczesnego deklarowania dokumentalnej czystości.

Czy współczesne olimpiady są godne filmowania? Na pewno tak – historie sportowców, takich jak Oscar Pistorius czy Michael Phelps, polityczna otoczka igrzysk w Atenach czy Pekinie, czy też życie barona Samarancha, to wiele potencjalnych historii. Inna sprawa, że są one zagospodarowane raczej przez producentów aż do bólu rzetelnych dzieł telewizyjnych, a tam, jak wiadomo, arcydzieła raczej nie powstają. Zważywszy, że od czasów „Rydwanów ognia” nie powstał żaden godny pochwały film fabularny o igrzyskach, można zaryzykować twierdzenie, że film oddał tę tematykę wszechwładnej telewizji. Być może filmowcy zrezygnowali z budowania własnych wizji, skoro obraz olimpiady każdy z nas buduje sobie teraz sam – zwłaszcza w dobie trzydziestu różnych kanałów przekazu z igrzysk w smart-tv.

Warto przy tym pamiętać, że telewizją manipuluje się lepiej niż filmem. Otwarcie igrzysk w Pekinie uświadomiło światu potęgę Chin szybciej, niż zrobiliby to Ozierow i Riefenstahl razem wzięci.

* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.

„Kultura Liberalna” nr 188 (33/2012) z 14 sierpnia 2012 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 188

(33/2012)
14 sierpnia 2012

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj