0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > SARYUSZ-WOLSKA: Realna debata...

SARYUSZ-WOLSKA: Realna debata o fikcyjnym zdarzeniu. O „Naszych matkach, naszych ojcach” Philippa Kadelbacha

Magdalena Saryusz-Wolska

Realna debata o fikcyjnym zdarzeniu. Spory o serial Nasze matki, nasi ojcowie

Dyskusję na temat serialu Nasze matki, nasi ojcowie obserwuję od czasu jego niemieckiej emisji. Już wtedy (przypomnijmy: w marcu 2013 r.) rozpętała się w Polsce burza na temat antypolskiego i antysemickiego obrazu Armii Krajowej w tym filmie. Oddział partyzantów, który pokazany jest w Naszych matkach… odbiega, delikatnie mówiąc, od przedstawień AK, do których przyzwyczaiły nas rodzime produkcje. Spory o to, na ile zasadny jest ten obraz,  mijają się , według mnie, z celem. Porównywanie akcji filmów fabularnych do historycznych ustaleń świadczy zwykle o nieodróżnianiu fikcji od rzeczywistości. Pewnie dlatego w Niemczech nikt nie przejmuje się licznymi hollywoodzkimi (ale także polskimi) fabułami, w których Niemcy są przedstawiani nie tylko jako zbrodniarze (z tym nikt nie będzie dyskutował), ale także jako skończeni idioci. Figura „dobrego Niemca” to wytwór kina ostatnich kilkunastu lat – na dodatek głównie niemieckiego.

Po co robi się filmy?

W dyskusji o Naszych matkach… zapomniano też, że funkcją filmów fabularnych nie jest nauczanie historii, ale przede wszystkim dostarczenie wciągających opowieści. Specyficzna rola, jaką kino polskie pełniło w okresie PRL-u, stanowiąc jeden z niewielu kanałów przemycania treści niezgodnych z oficjalną doktryną, przyzwyczaiła nas do doszukiwania się ukrytych intencji i świadomych aluzji. Tymczasem zachodnie kino nie miało takich tradycji. Nastawione na komercyjny sukces filmy przeważnie nie wykazywały – i nie czynią tego do dziś – ambicji edukacyjnych. Zamiast zmieniać poglądy widzów, starają się jak najlepiej trafić w ich oczekiwania – w tym wypadku reżyser Philipp Kadelbach, producent Nico Hoffmann i scenarzysta Stefan Kolditz adresowali swój film do publiczności, która w domach rodzinnych wrosła w narrację o walkach na frontach drugiej wojny światowej, przede wszystkim na froncie wschodnim. Pamięć o tych wydarzeniach funkcjonuje dziś w Niemczech równolegle do publicznej pamięci o zbrodniach narodowego socjalizmu, a trudności w ich pogodzeniu prowokowały już niejedną zażartą debatę. Nie bez przyczyny wymieniam tu nazwiska reżysera, producenta i scenarzysty. W dyskusji o filmie zarzuty formułowane są zwykle wobec telewizji ZDF, tymczasem serial nakręciła firma teamWorks (na zlecenie ZDF, która kupiła gotowy produkt), a za scenariusz odpowiedzialni są konkretni, znani z imienia i nazwiska, ludzie. To przede wszystkim do nich, a nie do telewizji czy Niemców w ogóle, należałoby kierować krytykę w sprawie słabości niektórych wątków.

Niemiecka telewizja publiczna nie jest bowiem tubą rządzących partii (przeciwnie, to raczej media kontrolują władze), a wpływ polityków na scenariusze seriali jest naprawdę znikomy.

Skoro zatem filmy, a zwłaszcza telewizyjne mega produkcje, kręci się dziś przede wszystkim po to, żeby na nich zarobić (w tym wypadku stawka jest wysoka, bo koszty produkcji Naszych matek… wyniosły ponad 14 mln. euro), to nie należy się dziwić, że głównym zadaniem filmu było osiągnięcie jak największej liczby widzów. Ci natomiast, by wysiedzieć przed telewizorem trzy razy po półtorej godziny, potrzebują czegoś więcej niż tylko historii, która odpowiada ich przekonaniom. W niemieckiej telewizji – przede wszystkim publicznej – bodaj codziennie wyświetlane są programy historyczne, traktujące o drugiej wojnie światowej. Wiele z nich pokazuje bardziej jednostronny obraz wojny niż Nasze matki…, a mimo to nie uzyskują takiej oglądalności jak serial Kadelbacha.

Zainteresowanie publiczności wymaga bowiem też profesjonalnej realizacji i dobrej dramaturgii. Mimo wielu słabych stron filmu i towarzyszącej mu kampanii medialnej, ten cel realizuje on znakomicie. Widz cały czasu pozostaje w napięciu, zastanawia się, co stanie się z bohaterami: czy przeżyją, czy się jeszcze spotkają? To dlatego ich drogi cały czas krzyżują się w nieprawdopodobny sposób. I to właśnie dramaturgia stoi u podstaw tak bardzo krytykowanej sceny. Gdyby bowiem Victor trafił w ręce Polaków, którzy ratowali żydów, widz za szybko dowiedziałby się, że bohater jest uratowany i straciłby zainteresowanie jego wątkiem. Trzeba było zatem przedstawić go w sytuacji zagrożenia (konieczność ukrywania żydowskiej tożsamości w antysemickim otoczeniu doskonale się do tego nadaje) i dodatkowo umieścić go w takim miejscu, by jego droga raz jeszcze skrzyżowała się z drogą innego bohatera – taka jest bowiem dramaturgiczna konstrukcja całego filmu.

To fakt, że wyszło, jak wyszło, a scenarzysta, mógł zgrabiej poprowadzić ten wątek. Abstrahując od kwestii antysemityzmu, sceny te są słabo zagrane i nie najlepiej wplecione w sieć pozostałych powiązań bohaterów. W pierwotnych planach Victor miał wyemigrować do Stanów Zjednoczonych i stamtąd ponownie trafić do Niemiec. Względy finansowe, a nie zła wola czy chęć pokazania Polaków w negatywnym świetle, zadecydowały o rezygnacji z tego wariantu i połączeniu losów bohatera z oddziałem AK. Gdyby więc udało się zrealizować pierwszą wersję, to całej afery albo nie byłoby wcale, albo byłaby znacznie mniejsza i poszłaby o to, że Polska zupełnie zniknęła z opowieści.

Baudrillard a sprawa polska 

Już po niemieckiej emisji serialu wielu polskich komentatorów uruchomiło gigantyczny arsenał argumentów przeciwko temu krótkiemu i drugoplanowemu wątkowi. Gdy okazało się, że film ma być wyświetlany w TVP, niektórzy postulowali, że publiczna telewizja nie powinna pokazywać antypolskiego obrazu. Pomijając fakt, że Polacy są negatywnie przedstawieni w ciągu mniej więcej dwudziestu z łącznie dwustu siedemdziesięciu minut filmu, warto zapytać, dlaczego TVP miałaby nie oferować widzom możliwości zapoznania się z obrazem, który wywołał u nas tyle kontrowersji. Czy Polacy, którzy nie znają niemieckiego i nie mogą obejrzeć filmu w internecie, mają być pozbawieni możliwości zapoznania się z nim? Awantura o serial sprawiła jedynie, że krytycy Naszych matek…, zwrócili uwagę na scenę, która bez całego tego rwetesu zapewne umknęłyby wielu widzom (są w filmie fragmenty dalece bardziej sugestywne i zapadające w pamięć).

Sytuacja, w której doświadczeni publicyści i uznani historycy dyskutują z filmem fabularnym to klasyczne symulakrum, czyli zjawisko, polegające na przeplataniu się wytworów medialnych z rzeczywistością. Jean Baudrillard, który spopularyzował to pojęcie, podawał przykład amerykańskich miast budowanych na wzór ich filmowych przedstawień. Tu mamy do czynienia z sytuacją poniekąd analogiczną: warsztat dziennikarski i historyczny, z założenia stosowany do opisu rzeczywistości, wykorzystywany jest w debacie o świecie przedstawionym filmu. Co charakterystyczne, do dyskusji nie zaprasza się filmo- i medioznawców ani psychologów społecznych, którzy mogliby rzetelnie wypowiedzieć się o filmie oraz o jego potencjalnym wpływie na świadomość historyczną odbiorców.

Problematyczny i wart poważnej dyskusji jest nie tyle sam scenariusz (istnieje wiele znacznie gorszych i bardziej stronniczych filmów o drugiej wojnie światowej), co ramy odbioru, w które go wpisano. W dniach emisji renomowani publicyści, w tym wydawca dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, Frank Schirrmacher, czy guru niemieckich moderatorów telewizyjnych, Günter Jauch, namawiali widzów, by dziadkowie, dzieci i wnukowie wspólnie zasiedli przed telewizorami i wykorzystali serial do rodzinnej rozmowy na temat historii. W ten sposób także w Niemczech doszło do sytuacji, w której fabuła filmu miesza się z rzeczywistymi przeżyciami, a w publicznej debacie legitymizuje się narracje o niemieckich cierpieniach. Tym bardziej dyskusja na temat serialu nie powinna toczyć się wokół prawdziwości przedstawionych wydarzeń, lecz wokół mechanizmów współczesnego dyskursu publicznego.

W Polsce reakcje wywołują na ogół te fragmenty niemieckiego dyskursu, w których Niemcy przedstawiani są jako ofiary wojny. To prawda, że takich głosów pojawia się w ostatnich czasach coraz więcej, także w obszarze kultury popularnej. Wystarczy wspomnieć takie filmy telewizyjne jak Drezno (2006), Ucieczka (2007) czy Gustloff – rejs ku śmierci (2008) – dwa pierwsze wyprodukowane też przez Hofmanna. Ale prawdą jest także, że opowieści o niemieckim cierpieniu spotykają się w Niemczech z ostrą krytyką. Po emisji każdego z tych filmów w prasie pojawiały się głosy przypominające o niemieckiej winie za drugą wojnę światową.

W przypadku Naszych matek… nie było inaczej. We wszystkich gazetach i czasopismach drukowano obszerne artykuły na temat filmu – jedne mniej, inne bardziej krytyczne. Wypowiadali się także polscy historycy, m.in. Włodzimierz Borodziej na łamach tygodnika „Der Spiegel”. Większość niemieckich komentatorów podkreślała, że zaletą filmu jest pokazanie, jak „zwykli” Niemcy uczestniczyli w zbrodniczej machinie. W przeciwieństwie do poprzednich filmów, Nasze matki … wielokrotnie przedstawiają różnego kalibru przewinienia pojedynczych osób: od zdradzenia żydowskiej pielęgniarki po egzekucje rosyjskich cywilów. Wcześniejsze opowieści, które kładły nacisk na niemieckie ofiary wojny, były trudne do pogodzenia z równoległym przekazem o winie za cierpienie innych. Obie narracje funkcjonowały w mediach niejako obok siebie. Tymczasem Nasze matki…to pierwszy obraz, który stara się przedstawić obie strony medalu: bohaterowie nie tylko cierpią, ale i zabijają. Twórcy filmu podjęli się zatem zadania, które dotąd uznawane było za niewykonalne. O tym, na ile się z niego wywiązali, muszą zadecydować widzowie.

Chybiona krytyka

Bez echa przeszła natomiast w Polsce dokumentacja towarzysząca serialowi Nasze matki, nasi ojcowie, wyświetlana równolegle do samego filmu i przygotowana już na etapie jego produkcji. A szkoda, bo w tym wypadku jest z czym dyskutować. W dwuczęściowym filmie dokumentalnym pięcioro świadków historii o biografiach łudząco podobnych do losów bohaterów serialu opowiada o swoim życiu (żydowski świadek nie walczył jednak w AK, a w oddziale braci Bielskich, który – zupełnie inaczej niż w filmie – składał się głównie z żydów). Wypowiadają się też historycy, w tym Polak Bogdan Musiał i Christian Hartmann – pracownik renomowanego Institut für Zeitgeschichtez Monachium.

Całość przeplatana jest scenami z filmu i ujęciami archiwalnymi, przeważnie kolorowymi, dzięki czemu zlewają się z serialową fabułą. Materiał jest tak skonstruowany, aby uwiarygodnić fikcyjną opowieść. Kiedy zatem oglądamy kontrowersyjną scenę, w której akowiec wypowiada słowa „żydów potopimy jak koty”, Hartmann mówi, że w czasie wojny w Polsce było dużo antysemitów. Być może to wypowiedź wyrwana z kontekstu, a montaż zrobił swoje, ale ostateczny wydźwięk, wzmocniony przywołaną sceną, jest jednoznaczny. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby część energii, która tkwi w polskiej dyskusji o serialu, została skierowana w stronę towarzyszącego mu filmu dokumentalnego. O ile bowiem sam serial posługuje się retoryką fikcyjnej fabuły, o tyle wspomniany dokument pretenduje do miana „prawdziwej historii”, legitymizowanej archiwalnymi obrazami i wypowiedziami profesjonalnych historyków. W przeciwieństwie do seriali, takie audycje ogląda się przeważnie w celach edukacyjnych, a nie dla rozrywki.

Jeśli doszukiwać się problemów w przedstawieniu drugiej wojny światowej w Naszych matkach…, to nie leżą one w tym, że akowcy zostają pokazani jako antysemici – to jest, powtórzę, wątek drugorzędny. Problemem jest to, że cała akcja koncentruje się na latach 1941-1945, pomijając tym samym dwa pierwsze lata wojny. Trudno to obronić z polskiej perspektywy, która akcentuje niemiecką okupację od września 1939 roku. Nie jest to jednak cecha samego serialu, lecz potocznej niemieckiej pamięci o drugiej wojnie światowej. Jak podkreśla germanista Hubert Orłowski, koncentruje się ona na trzech tematach: froncie wschodnim, bombardowaniach niemieckich miast i wypędzeniach. W te dominanty wpisują się nie tylko filmy telewizyjne, ale też spora część literatury i publicystyki, jak również niezliczone strony i fora internetowe. Z psychologicznego punktu widzenia jest to mechanizm zrozumiały: te wydarzenia angażowały największą część niemieckiej ludności cywilnej, wiążą się z wyjątkowo silnymi emocjami i stanowią ważny motyw rodzinnych opowieści. Nic więc dziwnego, że seriale, których celem jest zdobycie jak największej widowni, sięgają do tych tematów.

Po drugiej stronie tego zjawiska stoi jednak ogromny dorobek niemieckich historyków badających nazistowskie zbrodnie, prowadzi się też publiczne debaty na ten temat. Pierwszy raz problemy niemieckiej winy dyskutowano w prasie zaraz po zakończeniu wojny (i to nie tylko z inicjatywy aliantów), kolejne fale rozrachunkowych dyskusji pojawiły się pod koniec lat 60., w połowie lat 80. i wielokrotnie w ciągu ostatnich dwóch dekad. Niemiecka telewizja nieraz emitowała filmy o niemieckich zbrodniach i wbrew obiegowej opinii emituje je nadal. W samym Berlinie jest obecnie kilkanaście ważnych miejsc upamiętniających zbrodnie narodowego socjalizmu i informujących o nich – najważniejsza to „Topografia Terroru”. Nawet jeśli nie wszystkie z tych przekazów trafiają „pod strzechy”, to nie można dziś Niemcom zarzucić jednostronnego obrazu historii.

Ale z narracją o niemieckiej winie związany jest drugi problem, gdyż dominuje w niej kwestia odpowiedzialności za Holokaust. Jeśli zatem zależy nam na zmianach w niemieckim dyskursie publicznym, to powinniśmy zwrócić uwagę na przesunięcie akcentów i rozszerzenie pojęcia ofiary. Polscy obserwatorzy tego dyskursu rzeczywiście mają prawo oczekiwać, że wysiłek polityki historycznej skierowany zostanie w stronę lat 1939-1941 i przypomnienia niemieckich zbrodni w krajach okupowanych. Lepszym sposobem niż szykanowanie popularnego serialu wydaje się kompetentny dialog, szczególnie wśród naukowców i publicystów.

Trzeba w tym miejscu uczciwie powiedzieć, że polskim reakcjom na film poświęca się dziś w niemieckich mediach wiele miejsca i nie zamiata krytyki pod dywan. Dlatego warto się przyjrzeć nakręconej w odpowiedzi na polskie zastrzeżenia wobec Naszych matek… dokumentacji ZDF, która poświęcona jest niemieckiej okupacji Polski. Autorzy otwarcie mówią, że film ten stara się wyprostować „wpadkę” z antysemitami z AK. Andrzej Klamt i Alexander Berkel przedstawiają poprawny obraz okupacji – w niecałe pół godziny opowiadają o łapankach, gettach, obozach koncentracyjnych, Jedwabnem, antysemitach, ale i o Polakach, którzy pomagali żydom. Ocenę historycznej wartości tego dokumentu należy zostawić historykom. Z pewnością jednak nie wszystkie obrazy archiwalne, których użyto do ilustrowania narracji, pochodzą z okupowanej Polski. Ujęcie esesmanów pilnujących transportu do obozu pochodzi np. z Westerborck w Holandii i było wielokrotnie używane w innych filmach o Zagładzie, m.in. przez Alana Resnais i Haruna Farockiego. Tak jak ujęcia archiwalne sprawiają wrażenie zdobytych naprędce, tak samo i wypowiedzi świadków historii oraz profesjonalnych historyków, które legitymizują opowieść, wydają się pospiesznie zebrane. Mimo to należy docenić gest, na jaki zdobyła się telewizja ZDF w odpowiedzi na krytykę Naszych matek… świadczy on o akceptacji polskiej perspektywy historii. Czy w analogicznej sytuacji polskie media gotowe byłyby przyjąć niemiecki punkt widzenia?

Serial:

„Nasze matki, nasi ojcowie” (niem. Unsere Mütter, unsere Väter), reż.: Philipp Kadelbach, zdj.: David Slama, wyk.: Volker Bruch, Tom Schilling, Katharina Schüttler, Ludwig Trepte, Niemcy, 2013.

* Magdalena Saryusz-Wolska, kulturoznawczyni i socjolożka, zastępczyni dyrektora Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie i adiunktka w Instytucie Kulturoznawstwa UŁ

„Kultura Liberalna” nr 236 (29/2013) z 16 lipca 2013 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ
(29/2013)
16 lipca 2013

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj