0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > SZULECKI: Wojna z...

SZULECKI: Wojna z plastiku, historia z kartonu – o „Czasie honoru”

Kacper Szulecki

Wojna z plastiku, historia z kartonu – o „Czasie honoru”

Z wielkim zainteresowaniem, ale też z odrobiną zdziwienia czytałem makrorecenzję „Czasu honoru” pióra Moniki Helak. Zdziwienie wynikało głównie z łaskawości, jaką Monika wykazała najpopularniejszemu obecnie polskiemu wojennemu tasiemcowi. Choć z większością diagnoz i ocen się zgadzam, ta pobłażliwość i pominięcie pewnych istotnych wątków domagały się uzupełnienia. Poniższy tekst nie jest więc i nie usiłuje być kolejną, całościową recenzją – co bez powtórzeń nie byłoby możliwe – a jedynie wybiórczą, krytyczną ripostą.

Wrześniowa makro-recenzja wykazywała godny znawcy filmu (a być może nadmierny) obiektywizm i z dystansu przyglądała się całości dzieła, czyli wszystkim sezonom naraz, szukając w nich sensu i jakości. Perspektywa krytycznego widza może jednak podążać zwyczajnie, tj. zgodnie z logiką chronologiczną. Jeśli w piłce nożnej mówi się, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz, to niniejszej ripoście przyświeca zasada: „jesteś tak słaby, jak twój ostatni odcinek”. Ponieważ „Czas honoru” na przekroju swoich pięciu i pół sezonów to niemal bobslejowy zjazd po jakościowej równi pochyłej, takie podejście lepiej oddaje coraz większy niesmak, jaki serial pozostawia, a ponadto – oddaje sprawiedliwość jego twórcom. Należy bowiem pamiętać, że scenarzyści i reżyserzy to w istocie grono zmieniające się z każdą serią – nie należy obarczać autorów całkiem dobrych pierwszych części winą za degrengoladę części najnowszych i jednocześnie scenarzystom tych ostatnich pozwalać pławić się w niezasłużonej chwale.

Krytyczne uwagi, których w makro-recenzji Moniki Helak zabrakło, można podzielić na dwie grupy. Pierwsza skupia się na relacji rzeczywistości filmowej z historią oraz wpływu, jaki luźny charakter tej relacji może mieć na część publiczności, jeśli faktycznie poważnie potraktujemy „edukacyjny” cel filmu. Druga – na postaciach, w tym na męsko-żeńskim podziale ról.

Ahistoryczna plastikowa jatka (ale z tezą)

Przyznam, że czekałem na pierwszy „Czas honoru” – długo zapowiadany (i dobrze zapowiadający się) serial o cichociemnych. Choć po TVP nie należało spodziewać się fajerwerków, telewizyjny (czytaj – dość niski jak na produkcję wojenną) budżet początkowo nie uwierał, skromna scenografia z powodzeniem sygnalizowała klimat epoki, podobnie jak początkowo jeszcze nie irytujące (choć zawsze te same) wstawki czarno-białych archiwaliów. Przekuwano wreszcie w kinematograficzny czyn długo dyskutowaną i gdzieniegdzie promowaną ideę filmu historycznego, który w atrakcyjnej formie ma opowiadać o zapomnianych sukcesach i małych polskich zwycięstwach w morzu tragedii. No właśnie – film historyczny. Ale czy edukacyjny? Tu zaczynają się poważne problemy.

Po ciekawej, wciągającej pierwszej serii, która starała się oddać realia historyczne, druga próbowała kontynuować ten trend i generalnie utrzymała poziom oraz klimat – choć z historycznego kina zrobiły się już trochę polskie „Działa Navarony”. Sygnałem tego, że całość należy traktować z coraz większym przymrużeniem oka, była kwestia językowa. Jedno z pierwszych zdań serialu wypowiedziane jest po niemiecku. Ale takie urzeczywistniające wstawki szybko się kończą. Jasne – nie można oczekiwać od polskich aktorów, że będą odgrywać długie sceny dialogów po niemiecku, „żeby się zgadzało”. Z początku jednak twórcy pilnowali chociaż, by w interakcje wchodzili jedynie bohaterowie mający wspólny język. Potem zupełnie tego zaniechali i tak wszyscy Niemcy mówią płynnie po polsku (a może wszyscy Polacy po niemiecku?). Podobne rozmycie dokonało się równolegle z każdym kolejnym elementem historycznego realizmu. Trzecia seria ostatecznie odpływa w rejony historical fiction, sensacja bierze górę nad wszelkimi innymi motywacjami, realia stają się dekoracją, a groteskowy finał przywodzi na myśl „Bękarty wojny” Tarantina. I tu w zasadzie „dzieło” powinno się skończyć. Niestety, tak się nie stało. Choć w duchu błagałem twórców (a raczej producentów), by dali już spokój, komercyjny sukces (średnio ponad dwa miliony widzów na odcinek) był chyba zbyt wielką pokusą. Nie starczyło jednak czasu (i honoru) oraz zapewne funduszy na dobre scenariusze, przeważyło za to słabe aktorstwo puszczonych samopas „gwiazd młodego pokolenia”, niski budżet oraz – co gorsza – ogromna chęć uczynienia z filmu narzędzia polityki historycznej. W piątej serii bohaterowie wchodzą w figurę „żołnierzy wyklętych”, a porzucona już dawno nadzieja na historyczny realizm i płytka jak kałuża psychologia postaci zniweczyła wątłe próby oddania dylematów bardzo skomplikowanego okresu powojnia. Skutkiem tego wyszedł płaski serial propagandowy, który sprowadza się do niskobudżetowej produkcji sensacyjnej z polityczną myślą w tle.

Podobno dzieci na polskich podwórkach nie bawią się już w czterech pancernych; dziś (o ile faktycznie jeszcze w ten sposób się bawią) są Bronkiem, Jankiem, Władkiem i Michałem. Bez wątpienia „Czas honoru” na lata wejdzie do popkulturowego kanonu opowiadania o wojnie w Polsce. Zastanówmy się na chwilę, co z tego wyniknie i jak należy rozumieć ten serial w jego zastanawiającym „historycznym” i „edukacyjnym” wymiarze. Poza pierwszym sezonem, „Czas honoru” obraża inteligencję widza mającego głębszą niż podręcznik gimnazjalny wiedzę o historii. Gdyby jednak funkcja edukacyjna pozostała w strefie deklaracji, można by się tym zupełnie nie przejmować. Niestety, tak nie jest. Na początku groza wojny jest bardzo sugestywna. Główni bohaterowie funkcjonują w osaczeniu, konspiracja jest poważną sprawą, widzów porusza tragedia Getta (chyba pierwszy raz ukazana w tak popowej produkcji), sugestywne sceny na Pawiaku i bezsilność cywilów wobec nazistowskiej machiny. Stopniowo jednak, kiedy bohaterowie stają się coraz bardziej brawurowi, ich akcje zyskują na rozmachu, a tracą na planowaniu, okazuje się również, że komu jak komu, ale Niemcom można było w tej II wojnie świetnie grać na nosie – wymordować całą hitlerowską wierchuszkę Warszawy, zorganizować zamach w Berlinie, co kto chce.

W sensacyjnym sosie groza wojny schodzi na daleki plan, górę bierze plastik i pokaz mody lat 40. w wykonaniu młodych gwiazd. Pozostaje jednak przemoc, nieodłączny element komercyjnego kina sensacyjnego, o wiele bardziej dosłowna niż w rzeczonych „Pancernych”. Zapakowany w edukacyjne pretensje „Czas honoru” nie uczy więc historii, nie przekazuje (jako całość) tragedii wojny (niesłusznie mylonej z martyrologią), za to sprzedaje w atrakcyjnej dla współczesnego widza i pełnej patriotycznych odwołań do „Honoru” i „Ojczyzny” oprawie całkiem sporo głupawej jatki. Gdyby misja telewizji publicznej to było coś więcej niż trzy słowa i 24 litery, ten „skutek uboczny” powinna głęboko przemyśleć jakaś rada etyczna.

To bardzo męska rzecz

W swojej recenzji Monika Helak chwali wyraziste i nieszablonowe postaci kobiece. Trudno się z tym stwierdzeniem zgodzić, chyba że za punkt odniesienia bierze się Oleńkę Billewiczównę. Choć zróżnicowane, postaci kobiece w „Czasie honoru” zawsze przypisane są do postaci męskich i są co najwyżej ich dopełnieniem i elementem racjonalizacji. Choć nie są zupełnie pasywne, to, być może poza Rudą, nigdy nie kształtują rzeczywistości wokół siebie, zawsze jedynie odpowiadają na to, co się dzieje – w przeciwieństwie do czwórki męskich bohaterów.

Główny męski kwartet to materiał na osobną analizę, ponieważ ma jakiś delikatny posmak wypartej, homoerotycznej fascynacji (choć biorąc pod uwagę fakt, że od kilku sezonów scenariusz pisze kobieta, może po prostu fascynacji). Cały film jest gloryfikacją rycerskiego etosu i pewnego dziwnego typu męskości, który łączy w sobie coś przedwojennego z czymś bardzo współczesnym. Janek i Michał wpisują się w kanon „Kamieni na szaniec”, łączą rycerskość wojowników z chłopacką radością. Zwłaszcza postać Jakuba Wesołowskiego dobrze wpisuje się w tę ramę, podobnie jak ta, którą odtwarzał w „Jutro idziemy do kina”. Można by pomyśleć, że świetnie gra przedstawiciela „pokolenia Kolumbów”, gdyby nie to, że w pukającym w dno od spodu serialu o Łodzi i policyjnym psie gra identycznie, co każe sądzić, że bynajmniej nie gra, tylko po prostu jest. W ogóle, większość młodych aktorów w „Czasie honoru” raczej sobie jest – i to właśnie jest przyczyną różnorakich hybrydyzacji. Bronek Macieja Zakościelnego to przedziwny stop harcerza z Szarych Szeregów i Franza Maurera z „Psów”. Nie chcę tu jednak wcale winić aktorów (tym bardziej, że w filmie trafiają się świetnie zagrane, trudne sceny, a Katarzyna Gniewkowska, Krzysztof Globisz i Magdalena Różczka miejscami ratowali całe przedsięwzięcie) – raczej reżyserów i scenarzystów, którzy, jak wspominałem, zapomnieli o psychologii postaci. Ta generalnie nie istnieje, czy raczej rozmywa się z kolejnymi odcinkami, a w nowych seriach jest czysto sytuacyjna – wynika z dialogów i objawia się w konkretnych scenach, ale nie ciągnie się za postacią nawet z jednego odcinka na drugi. Dialogi zaś albo na skutek braku reżysera, albo na jego wyraźną prośbę wygłaszane są często w trybie „powaga i honor”, który z czasem staje się równie łatwy do parodiowania jak tryb „biblijny”, który na warsztat wziął Monty Python w „Żywocie Briana”.

To tylko dwa wątki, na które krytyczny widz oglądający „Czas honoru” nie tylko jako rozrywkę, ale też nowy element w historiografii Polski wojennej i powojennej może zwrócić uwagę. Monika Helak sygnalizowała też inne, które pewnie zasługiwałyby na pogłębienie. Serial kompletnie nie radzi sobie z opisem powojnia, chyba że za cel obierzemy sobie powielanie pewnych schematów. Ciekawe jednak, że oglądane po latach początki serialu „Dom” (1979–80) zdają się ukazywać dylematy drugiej połowy lat 40. o wiele lepiej niż kręcony teoretycznie bez żadnych treściowych ograniczeń „Czas honoru”. Kolejny wątek to relacje polsko-żydowskie, których obraz w serialu TVP jest dość niepokojący. Dość powiedzieć, że „dobrych Niemców” mamy co najmniej trzech, ale Żydzi dzielą się tylko na „przypadkowo posądzonych o żydostwo Polaków” (rodzina Sajkowskich) oraz tło, zaś jedyna pełnoprawna żydowska postać to zdrajca i kolaborant. Biorąc to wszystko pod uwagę, z masochistycznym bólem obejrzę pewnie cały szósty sezon „Czasu honoru”, jak bardzo słaby by nie był, ponieważ warto na bieżąco i krytycznym okiem obserwować, jak wykuwa się popularna świadomość historyczna przynajmniej jednego pokolenia Polaków.

Serial:

„Czas honoru”, scen. Jarosław Sokół, Jerzy Matysiak, Ewa Wencel, Polska 2008–2013.

* Kacper Szulecki, doktor nauk społecznych, Dahrendorf Fellow w berlińskiej Hertie School of Governance, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 247 (39/2013) z 1 października 2013 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ
(41/2013)
1 października 2013

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj