0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Temat tygodnia > RYCHARD, ŚWIĘCICKI, KUSIAK,...

RYCHARD, ŚWIĘCICKI, KUSIAK, HERBST, POBŁOCKI: Referendum w Warszawie - szkoła demokracji czy wojna na górze?

Szanowni Państwo,

za tydzień o tej porze wszystko będzie już jasne. Dowiemy się, czy prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz-Waltz, utrzyma swoje stanowisko, czy też będzie musiała ustąpić. Rozpisane zostaną również pierwsze scenariusze na najbliższy rok, przed następnymi wyborami samorządowymi.

Czy Platforma Obywatelska umocni swoją pozycję w stolicy, czy też do ofensywy przejdzie PiS? Zastanawiające w możliwych scenariuszach wydarzeń jest to, że znowu stajemy w obliczu walki między dwoma dawnymi rywalami – wszystko to już znamy, a hasła i docinki, którymi feruje się w obecnej „kampanii referendalnej”, brzmią jak nowe wersje starych piosenek.

Tymczasem u samego zarania niewątpliwie obywatelskiego ruchu, jakim była inicjatywa burmistrza Ursynowa, Piotra Guziała, znajdowała się troska o miasto i chęć zmian w polityce ratusza. Nie sposób skądinąd zaprzeczyć – niezależnie od naszej opinii o rządach obecnej pani prezydent – że to referendum już odniosło sukces, spowodowało bowiem ruch w strukturach stołecznej władzy. Obserwowane w kontekście pozostałych referendów odwoławczych w innych miastach polskich może pokazywać rosnącą siłę rodzimego społeczeństwa obywatelskiego. Czy demokratyzacja Polski zaczyna się zatem dokonywać poprzez miasta?

waltz1Nawet jeśli tak jest, z żalem stwierdzamy, że obywatelski zryw w Warszawie zostaje obecnie rozmieniony na drobne. Mamy kolorowe billboardy pokazujące stolicę z nierealnym mostem trafiającym w Stare Miasto oraz jeszcze mniej realnym domem stojącym pośrodku Wisły. Z kolei po drugiej stronie barykady widzimy tandetne przypinki i koszulki, które nie tyle zniechęcają do samego referendum, ile do partii, która je wymyśliła i tym samym zaprzeczyła swojej „obywatelskości”.

Dziś jedna strona wzywa do bierności, druga zaś do aktywności, ale obie tak naprawdę odtwarzają znany już spór polityczny. W świetle tych działań oraz kuriozalnej przepychanki słownej w Internecie, wydaje się, że bardzo trudno o sensowny głos w debacie wokół referendum, na której przecież zejdzie nam jeszcze ten tydzień.

W „Kulturze Liberalnej” pytamy zatem o rzetelną ocenę rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz i możliwe scenariusze wydarzeń dla Warszawy, zależnie od wyniku niedzielnego głosowania. Staramy się również spojrzeć na głębsze źródła kryzysu, który w całym kraju prowokuje mieszczan do działania.

Andrzej Rychard w otwierającej numer rozmowie z Łukaszem Pawłowskim zwraca uwagę na błędy popełnione przez Donalda Tuska w trakcie kampanii referendalnej, które stały się przyczyną dzisiejszych kłopotów jego ugrupowania. Biorąc pod uwagę partyjny interes, Tusk „musiał zniechęcać do udziału w głosowaniu, lecz zrobił to w najgorszy możliwy sposób – dyskredytując samą ideę referendum”.

Dlaczego jednak do referendum w ogóle doszło? Zdaniem byłego prezydenta Warszawy, Marcina Święcickiego, bezpośrednią przyczyną była wadliwa komunikacja władz z mieszkańcami. Problemy miasta tkwią jednak głębiej i nawet aktywność ruchów miejskich nie jest w stanie w pełni ich rozwiązać. W opinii Święcickiego lepszemu kontaktowi mieszkańców z władzami pomogłoby przywrócenie podziału stolicy na kilkanaście gmin oraz wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych.

Dlaczego jednak warszawiacy zbuntowali się akurat teraz, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej Hanna Gronkiewicz-Waltz cieszyła się bardzo wysokim poparciem? Dlaczego nie odwoływali jej poprzedników, którzy miastem zarządzali niekiedy znacznie gorzej? Joanna Kusiak uważa, że odpowiedź na to pytanie można znaleźć w pismach… Alexisa de Tocqueville’a. Twierdził on, że „rewolucja dokonuje się nie wtedy, kiedy jest najgorzej, ale wtedy, kiedy dzieje się odrobinę lepiej niż dotychczas”, przez co ludzie „zaczynają rozumieć, że mogłoby być nie odrobinę, ale znacznie lepiej”.

W to, że w wyniku referendum będzie lepiej, wątpią jednak nasi dwaj ostatni autorzy. Zdaniem Krzysztofa Herbsta „stolica nie jest najgorszym przypadkiem pracy samorządów, raczej tylko roznosi powszechną chorobę”. Chorobę wywołaną błędnymi założeniami tkwiącymi u podstaw reform samorządowych. Z kolei Kacper Pobłocki zwraca uwagę, że początkowo kampania referendalna dawała nadzieję na rozmowę o Warszawie nowym językiem, w którym przyszłość miasta nie byłaby elementem sporów politycznych prowadzonych na poziomie centralnym. Zdaniem Pobłockiego warszawiacy są na to gotowi, ale szansa została zaprzepaszczona.

Polecamy również teksty Jakuba Krupy i Michała Czepkiewicza, które ukażą się już wkrótce w rubryce Komentarz Nadzwyczajny.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja

 


1. ANDRZEJ RYCHARD: Premier popełnił błąd
2. MARCIN ŚWIĘCICKI: Referendum i demokracja w Warszawie

3. JOANNA KUSIAK: Polityka miejska nie będzie już taka sama
4. KRZYSZTOF HERBST: Referendum, czyli co?
5. KACPER POBŁOCKI: Kolejny odcinek znanego serialu


Premier popełnił błąd

Z socjologiem, profesorem Andrzejem Rychardem o warszawskim referendum i jego skutkach rozmawia Łukasz Pawłowski.

Łukasz Pawłowski: Jakie konsekwencje w skali miasta, a jakie w skali kraju, będzie miało referendum w zależności od jego wyniku?

Andrzej Rychard: Dużo łatwiej jest przewidzieć konsekwencje polityczne niż konsekwencje dla miasta. To oczywiście kolejna odsłona walki pomiędzy PiS-em a Platformą. Pozostawienie Hanny Gronkiewicz-Waltz na stanowisku będzie ważnym sukcesem dla partii rządzącej po kilku porażkach na poziomie lokalnym, jej odejście będzie z kolei punktem dla PiS-u. Nie wiem jednak, jakie będą skutki referendum dla miasta. Odejście pani prezydent może oznaczać paraliż już prowadzonych projektów, ponieważ nie wiadomo, kto i w jakim trybie mógłby ją zastąpić. Niektórzy twierdzą, że powinny zostać rozpisane nowe wybory, inni, że mianowany zostanie komisarz, jeszcze inni, że tym komisarzem zostanie sama Hanna Gronkiewicz-Waltz…

ŁP: Takie zapowiedzi składał sam premier…

AR: I był to jeden z kilku błędów, jakie popełnił przy okazji dyskusji o referendum.

ŁP: Jakie były inne i z czego wynikały?

AR: Wynikały przede wszystkim z bardzo trudnej sytuacji politycznej, w jakiej znalazła się jego partia. Wyniki sondaży jak do tej pory pokazują, że zwolennicy utrzymania prezydent na stanowisku mają większe szanse na odniesienie sukcesu, nie idąc na referendum. Trudno jest jednak premierowi, a zarazem szefowi partii, która ma w nazwie „obywatelska”, nawoływać do absencji wyborczej. Ale Donald Tusk nie miał wyjścia. Musiał zniechęcać do udziału, lecz zrobił to w najgorszy możliwy sposób – dyskredytując samą ideę referendum. Mówił, że jest to przedsięwzięcie kosztowne i niepotrzebne, ponieważ za rok i tak są wybory itd. To ogromna niezgrabność, którą premierowi oraz innym działaczom Platformy używającym tego języka natychmiast wytknięto.

ŁP: Jak zatem premier powinien komunikować się z obywatelami w tej sytuacji?

AR: Dało się słyszeć w Platformie słabe głosy, które podkreślały znaczenie referendum dla procesu demokratycznego i nie dyskredytowały z miejsca intencji organizatorów. Ich autorzy zaznaczali jednak, że w tej sytuacji zwolennicy Hanny Gronkiewicz-Waltz powinni dokonać świadomego wyboru „aktywnej nieobecności”. A zatem, nie odrzucając idei referendum i uznając je za ważne, w tym konkretnym przypadku zachęcali do pozostania w domach, ponieważ twierdzili, że będzie to miało lepsze skutki dla miasta. Takie głosy niestety w ogóle się nie przebijały. Tymczasem, namawiając do absencji w referendum warszawskim, nie trzeba było bić w całą ideę – ludzie i tak zrozumieliby przekaz.

ŁP: Dlaczego więc premier postąpił inaczej? Czy to dowód jego braku wiary w rozsądek Polaków?

AR: Tak mi się zdaje. Tusk zakładał, że ludzie nie zrozumieją zniuansowanego komunikatu i wolał go uprościć, jednocześnie zwiększając jego siłę. Kolejny błąd popełnił, kiedy dodatkowo upolitycznił referendum, mianując Hannę Gonkiewicz-Waltz na szefową warszawskiej PO. Poza tym pamiętajmy, że nieważność referendum jest cały czas trudna do osiągnięcia, a to dodatkowo komplikuje sprawę. Jeżeli w przededniu głosowania sondaże pokażą, że frekwencja będzie wystarczająca, Platformie nie uda się już zmienić narracji tak, by skłonić ludzi do udziału i opowiedzenia się przeciwko odwołaniu prezydent.

ŁP: Czy pan weźmie udział referendum?

AR: Pan doskonale wie, że odpowiedź na pytanie, czy idę, czy nie, nie jest w tym wypadku odpowiedzią na proste pytanie frekwencyjne, na które zwykle odpowiadamy tak. To pytanie o mój stosunek do pani prezydent, a tym nie chcę się dzielić.

ŁP: Jak w takim razie ocenia pan samą inicjatywę?

AR: Problem z tym referendum polega na tym, że w procesie jego przygotowywania nie wyłonił się żaden lider. Przywódca ruchu, który do referendum doprowadził, Piotr Guział, dziś zdaje się być na marginesie i nie sądzę, by miał szansę na poprowadzenie większego ruchu miejskiego. Z tego powodu mam pewną trudność w ocenie tego wydarzenia. Z jednej strony, to moim zdaniem kolejny przejaw budzenia się nowej miejskiej świadomości obywatelskiej. Jest ona charakterystyczna raczej dla grup ludzi młodszych, lepiej wykształconych, którzy się tradycyjną polityką nie interesują, ale którzy reagują bardzo ostro, kiedy widzą, że tradycyjna polityka zaczyna im przeszkadzać w realizacji ważnych celów życiowych. Podobny ciąg wydarzeń doprowadził zablokowania decyzji rządu w sprawie ACTA. Nie jest to jednak wbrew pozorom władza tylko negatywna. Na przykładzie uruchomienia licznych projektów dotyczących budżetów partycypacyjnych, widzimy że oddolne ruchy mogą wywierać konstruktywny wpływ na politykę miejską. Z drugiej strony, nie mają one jeszcze liderów, a jeśli mają, to są oni znani wyłącznie na poziomie bardzo lokalnym. Z tego powodu nie jestem w stanie powiedzieć, czy potrafią wyłonić lepszych przywódców niż obecni włodarze miast.

ŁP: Czy politykę lokalną da się oddzielić od sporów politycznych prowadzonych na poziomie centralnym?

AR: Wciąż wydaje mi się to utopijnym postulatem, choć obecnie dostrzegam takie próby. Nowe ruchy miejskie są nadal polityczne w głębszym sensie polityczności, aczkolwiek unikają wchodzenia w koleiny partyjne. Jak pisał Ulrich Beck, polityka rozszerza dziś swoje granice. Pojawiają się nowi aktorzy i mechanizmy. Władza zmienia swoje formy, a partie polityczne tracą na znaczeniu. Polityka może wyłaniać się w zupełnie nowej postaci, niemniej pozostanie polityką w tym głębszym sensie, ponieważ wciąż stanowić będzie rodzaj działań zbiorowych, służących realizacji celów ważnych dla danych grup społecznych. To jest polityka.

ŁP: Czy w wypadku, gdy referendum okaże się ważne, spodziewa się pan wysypu podobnych inicjatyw? Jeśli będzie to zjawisko na skalę masową, może prowadzić do paraliżu władzy, ale z drugiej strony, jeśli ktoś – dany burmistrz czy wójt – źle wykonuje swoją funkcję, powinien ponosić polityczną odpowiedzialność.

AR: Powinien, ale boję się trochę lekkości w podejmowaniu decyzji odwoławczych i nadmiernego rozsmakowania we władzy negatywnej, które dodatkowo może być stymulowane dla doraźnych politycznych celów. Tym bardziej, że podziały polityczne z poziomu centralnego zachowują siłę także na poziomie lokalnym. Drugie niebezpieczeństwo polega na tym, że tego rodzaju akcje nie będą równoważone innymi, pozytywnymi narzędziami politycznego zaangażowania. W tej chwili o wiele więcej mówimy o referendach odwoławczych niż np. o budżetach obywatelskich. To dlatego, że władza pozytywna wymaga więcej wysiłku i jest trudniejsza do realizacji niż prosty sprzeciw.

* Andrzej Rychard, profesor socjologii, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

waltz2Do góry

***

Marcin Święcicki

Referendum i demokracja w Warszawie

Nie liczmy, że ruchy miejskie nadrobią braki ustrojowe, że rozwiążą problem dzielnicowych radnych-bezradnych. W latach 1994–2002 Warszawa składała się z 11 gmin i radni oraz władza wykonawcza byli dużo bliżej mieszkańców i ich problemów. W obecnym ustroju Warszawa jest jedną gminą i nawet głęboka decentralizacja uprawnień dla dzielnic nie przekroczy ustawowych granic.

Wraz z wprowadzeniem bezpośrednich wyborów prezydentów miast, burmistrzów i wójtów, rady utraciły możliwość zmiany władzy wykonawczej w trakcie kadencji. Wprowadzono więc instytucję referendum samorządowego umożliwiającego odwołanie władzy wykonawczej na wypadek szczególnego zaniedbania obowiązków.

Referendum jest aktem desperacji. Po referendum nie wiadomo, kto będzie następcą ani jaki będzie miał program, ale za wszelką cenę chcemy odwołać panującą władzę, bo prowadzi ona miasto do zguby. Referendum nie ma więc sensu, kiedy miasto rozkwita i się rozwija. Takim miastem jest właśnie Warszawa.

W stolicy był natomiast problem w komunikacji. Groźba referendum spowodowała znaczące zwiększenie zaangażowania pani prezydent i wiceprezydentów w mediach społecznościowych. Spotkania z mieszkańcami stały się częstsze, uruchomiono nowe kanały komunikacji, zmieniono dyrektora stołecznego Centrum Komunikacji Społecznej, powołano Radę Pożytku Publicznego, a na 2015 rok zapowiedziano wprowadzenie w 13 dzielnicach budżetu partycypacyjnego. O znaczeniu tych działań dla poprawy komunikacji z mieszkańcami świadczy wzrost popularności pani prezydent w badaniach opinii publicznej. W czerwcu 2013 r. jej prezydenturę dobrze oceniało 41 proc. ankietowanych, natomiast w sondażach z początku i końca września takie oceny wystawiło, odpowiednio, 50 i 61 proc. badanych.

W latach 90. dialog nie był zinstytucjonalizowany, co nie znaczy, że nie było go wcale. Plan ścieżek rowerowych, ścieżki na mostach Siekierkowskim i Świętokrzyskim powstały dzięki Masie Krytycznej – liczącej wtedy kilkudziesięciu rowerzystów – którą przyjąłem w ratuszu. Zmiana planu zagospodarowania przestrzennego Trasy Siekierkowskiej i pozyskanie gruntów o bardzo skomplikowanych sytuacjach własnościowych było możliwe dzięki spotkaniom z mieszkańcami, z którymi udało mi się wynegocjować korzystne dla nich i dla miasta porozumienie.

Tak samo osobiście negocjowałem bardzo trudną sprawę sprzedaży miejskich lokalów użytkowych. Przyjmowałem w ratuszu kupców o godzinie 9 wieczorem w wolniejsze dni. Udało nam się wynegocjować warunki, które dawały im szanse uczestniczenia w prywatyzacji, ale jednocześnie otwierały rynek lokali użytkowych. Nie było wtedy doktryny ruchów miejskich i instytucji wymuszających dialog, ale sam interes miasta wymagał dogadania się z zainteresowanymi. Można sobie wyobrazić konflikty, na jakie miasto byłoby narażone przy budowie Trasy Siekierkowskiej czy sprzedaży sklepów użytkowanych przez miejscowych drobnych kupców sieciom handlowym.

Takim problemem jest obecnie kwestia zwrotu nieruchomości – władze miasta muszą zwiększyć tu swoją wrażliwość. Choć mieszkańcy oddawanych kamienic nie są stroną, dopóki nowy właściciel nie przyśle im zmienionych stawek za czynsz, samorząd jest wspólnotą i nic nie stoi na przeszkodzie, aby członkowie tej wspólnoty byli informowani o roszczeniach i mogli przygotować się zawczasu na nową sytuację.

Nie liczmy jednak, że ruchy miejskie nadrobią braki ustrojowe, że rozwiążą problem dzielnicowych radnych-bezradnych. W latach 1994–2002 Warszawa składała się z 11 gmin i radni oraz władza wykonawcza byli dużo bliżej mieszkańców i ich problemów. W obecnym ustroju Warszawa jest jedną gminą i nawet głęboka decentralizacja uprawnień dla dzielnic nie przekroczy ustawowych granic. O sprawach budżetu, własności komunalnej czy planach zagospodarowania przestrzennego decyduje się ostatecznie na szczeblu centralnym, przez co oddala się decyzje od zainteresowanych. Przywrócenie gmin w Warszawie, z pozostawaniem jedynie funkcji ogólnomiejskich władzom miejskim, byłoby najlepszym krokiem demokratyzacji i realizacji zasady pomocniczości. Innym zadaniem jest przyciągnięcie mieszkańców do procesu tworzenia planów zagospodarowania przestrzennego, do czego obecnie się nie garną. Kiedy plany są już uchwalone, uwidaczniają się słabości, których dzięki zaangażowaniu ludzi można by uniknąć bez żadnych kosztów.

Demokracja też bardzo by zyskała, gdyby okręgi wyborcze były jednomandatowe, co prezydent Bronisław Komorowski obiecał w kampanii wyborczej. Radni z list zabiegają o wysokie miejsca na listach u liderów partyjnych, bo to jest przepustka do pomyślnego rezultatu wyborczego. Natomiast mogą zupełnie nie mieć kontaktu z mieszkańcami. Nie mówię, że wszyscy radni tak traktują swoją pracę, ale niestety jest takich wielu. W okręgu jednomandatowym władza partyjna też odgrywa rolę w nominacji, ale słaby kandydat nie wygra wyborów. Zabieganie potencjalnych kandydatów o względy władz partyjnych, a nie wyborców, można by jeszcze bardziej ukrócić, gdyby upowszechnić instytucję prawyborów, w których mają prawo uczestniczyć wszyscy członkowie partii danego okręgu wyborczego, a najlepiej zarejestrowani sympatycy danej partii, jak ma to miejsce w wielu stanach USA.

* Marcin Święcicki, prezydent Warszawy w latach 1994–1999. Obecnie poseł na Sejm z ramienia Platformy Obywatelskiej.

waltz3

Do góry

***

Joanna Kusiak

Polityka miejska nie będzie już taka sama

Rewolucja dokonuje się nie wtedy, kiedy jest najgorzej, ale wtedy, kiedy dzieje się odrobinę lepiej niż dotychczas. Warszawiakom zaczyna pracować wyobraźnia i zaczynają rozumieć, że mogłoby być znacznie lepiej. Zwolennicy referendum są zmęczeni latami złej polityki, prywatyzacji przestrzeni i arogancji władz. Niezależnie od wyniku polityka miejska w Warszawie już nigdy nie będzie mogła być taka jak przed referendum.

Referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz jest nie tylko emocjonującą polityczną rozgrywką na linii władze – mieszkańcy (pod którą próbują podczepić się różne partie), lecz także wydarzeniem niezwykle ciekawym do głębszej analizy. W szerszej perspektywie referendum nie jest bowiem tylko osobistą porażką Gronkiewicz-Waltz (lub zwycięstwem, jeśli mieszkańcy zagłosują za jej utrzymaniem u władzy), ale zjawiskiem, które wynika z całego dotychczasowego kształtu transformacji ustrojowej w jej miejskim wymiarze.

Przede wszystkim należy podkreślić, że od 1989 r. aż do teraz Polska nie dorobiła się żadnego programu polityki miejskiej na poziomie krajowym. Od początku transformacji, czyli od bardzo brutalnej terapii szokowej, Warszawa znajdowała się w centrum lokalnych rozgrywek politycznych i globalnych sił kapitalistycznej ekspansji. Ponieważ nie chronił jej żaden program zrównoważonej polityki miejskiej, zarówno dla władz państwowych, jak i – niestety – władz lokalnych Warszawa była przede wszystkim maszynką inwestycyjną, a dopiero później miastem. Przy tym władze lokalne w Warszawie nigdy nie były lokalne – na stanowisko prezydenta „zrzucano” z góry uznanych działaczy partyjnych. Ponadto, ze względu na zawirowania partyjne, większość prezydentów nie utrzymywała się długo – nie na tyle długo, by ukończyć poważne inwestycje publiczne.

Przez pierwsze dwadzieścia lat transformacji Warszawą rządziło dziewięciu prezydentów. Dużo bardziej stabilny od kolejnych władz był za to kapitał inwestorów, dlatego przestrzeń Warszawy była konsekwentnie prywatyzowana. Mniej więcej w drugiej dekadzie transformacji mieszkańcy powoli zaczęli się orientować, że ktoś im zabrał miasto: zamiast spożywczego mają bank, zamiast panoramy miejskiej – billboardy. Druga dekada, choć władza o tym jeszcze nie wiedziała, była dekadą formowania się oddolnego sprzeciwu. Od małych spotkań w podziemiach kawiarni poprzez grupy inicjatywne na zebraniach spółdzielni mieszkaniowych – ruchy społeczne w Warszawie rosły w siłę, czego władze zupełnie nie traktowały wtedy poważnie.

W porównaniu do wcześniejszej karuzeli władz największą zaletą prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz jest stabilność. Przez prawie dwie kadencje prezydent zdołała wycisnąć z Warszawy – maszynki inwestycyjnej – dużo więcej jej zalet, kończąc wiele istotnych projektów, i dużo więcej wad, kontynuując prywatyzację w wyjątkowo niefortunny sposób (sprawa stołówek!). Osobiście ignorowała dialog społeczny, należy jednak przyznać, że za sprawą oddolnych nacisków przez ostatnie trzy lata ratusz dorobił się grupy młodych urzędników, z triadą Olszewski-Wojdat-Jóźwiak na czele, którzy byli i są gotowi spotykać się z mieszkańcami i dyskutować nowe rozwiązania. Jakby nie patrzeć, dyskutowany jest właśnie budżet obywatelski dla dzielnic. Zagadką referendum jest wobec tego: dlaczego odbywa się właśnie teraz? Dlaczego nie za Kaczyńskiego, który w dialogu społecznym był jeszcze bardziej nieudolny i miał mniej osiągnięć inwestycyjnych, dlaczego nie zaraz po pierwszej kadencji HGW? Odpowiedź można znaleźć w starych pismach Alexisa de Tocqueville’a, który twierdził, że rewolucja dokonuje się nie wtedy, kiedy jest najgorzej, ale wtedy, kiedy dzieje się odrobinę lepiej niż dotychczas, przez co ludziom – w tym wypadku warszawiakom – zaczyna pracować wyobraźnia i zaczynają rozumieć, że mogłoby być nie odrobinę, ale znacznie lepiej. W tym sensie rola Piotra Guziała jest o wiele bardziej marginalna, niż mogłoby się wydawać.

Hanna Gronkiewicz-Waltz z jednej strony trafiła więc na moment, w którym mieszczanie i miejskie ruchy społeczne osiągają coś w rodzaju świadomości klasowej (chociaż klasa jest tu terminem mylącym, bo ruchy miejskie są międzyklasowe), z drugiej zaś, dostrzegając oddolne naciski i zatrudniając bardziej otwartych i progresywnych urzędników, w pewnym sensie strzeliła sobie w stopę, bo pokazała warszawiakom, jaka sama nie jest. Jak raz się było na dyskusji w barze mlecznym z Jóźwiakiem albo na okrągłym stole mieszkaniowym z Olszewskim, trudno nie być za każdym razem od nowa zszokowanym aroganckim stylem pani prezydent.

W długiej perspektywie referendum jest wyrazem niezadowolenia mieszkańców Warszawy z całego kształtu miejskiej transformacji. Hanna Gronkiewicz-Waltz musi teraz zapłacić i za Kaczyńskiego, i za Balcerowicza (chociaż, biorąc pod uwagę jej CV, nie należy jej tu za bardzo żałować). To na nią przypadł moment kulminacji społecznego niezadowolenia z traktowania Warszawy jako maszynki inwestycyjnej mielącej funkcje miejskie. Z drugiej strony – paradoksalnie – referendum odbywa się wtedy, gdy ratusz właśnie zaczął zauważać własne błędy. To dlatego budzi ono tyle emocji: jego przeciwnicy boją się wylać dziecko z kąpielą i zaprzepaścić najnowsze, pozytywne zmiany wywodzące się z postawy niższych szeregów ratusza, a także zalety ciągłości zarządzania. Zwolennicy referendum są za to zmęczeni latami złej polityki, prywatyzacji przestrzeni i arogancji władz. Jedni i drudzy mają swoje racje – jednak niezależnie od wyniku polityka miejska w Warszawie już nigdy nie będzie mogła być taka jak przed referendum.

* Joanna Kusiak, socjolożka miasta, aktywistka, pisze doktorat o chaosie w Warszawie w czasach transformacji. Autorka książki Chasing Warsaw. Socio-Material Dynamics of Urban Change after 1990” (wraz z Moniką Grubbauer).

Do góry

***

Krzysztof Herbst

Referendum, czyli co?

Jak chyba większość dyskutujących na temat stołecznego referendum mam potrzebę rozmawiania o szerszym kontekście, a nie tylko o większej lub mniejszej udolności warszawskich urzędników. Stolica nie jest zresztą najgorszym przypadkiem pracy samorządów, raczej tylko roznosi powszechną chorobę. Żeby tylko jeszcze była liderem naprawy.

Tkwiąc po uszy między harcownikami (wiedzą – nie wiedzą, ale dołożą), empatycznymi inteligentami („ale jednak…”) i ekspertami („nowoczesność”; „kapitał społeczny”; „gry polityczne”), próbuję zachować odrobinę niezbędnego spokoju. Choć razi mnie podstawienie takich pojęć jak „aktywizm” i „ruch oburzonych” za „społeczeństwo obywatelskie” i „konsultacje społeczne”, dyskusja realizuje potrzebę wałęsowskiego tłuczenia termometrów. Dokładam więc swój termometr.

Po latach triumfu i rysowania laurek zaczęła się pora otwartej debaty o kondycji samorządu terytorialnego [1]. Moim zdaniem wyłania się z niej teza o całościowym kryzysie konstrukcji. Mit założycielski zdolnego do samoorganizacji, świadomego społeczeństwa obywatelskiego wynajmującego sobie fachowego wójta/burmistrza, obecny we wczesnej narracji reformatorów samorządu, okazał się mitem właśnie. Sprawdzałem wielokrotnie i okazuje się, że burmistrz zapytany choćby o liderów społeczności robi duże okrągłe oczy. Jego kontakt ze społeczeństwem przebiega zwykle w warunkach eksperymentu kontrolowanego.

Może błędem był także kolejny mit założycielski o funkcji partii politycznych. Ich rola w samorządzie pozostaje nadal niezrozumiała. Trudno wskazać jakąś poważniejszą inicjatywę, dokument programowy, drogowskaz politycznej centrali dla członków w radach gmin. Okręgi jednomandatowe tego problemu nie rozwiążą – są tylko półśrodkiem. Z kolei powołanie izby samorządowej w parlamencie da mocniejszy głos wyłącznie korporacyjnym strukturom samorządowym.

Nie zrealizował się również mit fachowej, bezstronnej administracji publicznej. Na początku nie dostrzeżono roli liderów. Tymczasem wspólnota na swoim terytorium potrzebuje nie tylko fachowych managerów, ale również przywódcy syntetyzującego różne dążenia w jednej wspólnej wizji. Zbyt skromną próbą naprawy było częściowe wprowadzenie bezpośrednich wyborów prezydentów miast. Wielu „wybrańców” reaguje alergicznie na supozycję, że powinni być liderami tej czy innej sprawy.

Najważniejszym bodaj czynnikiem destrukcji samodzielnej władzy terytorialnej – bardziej nawet niż ograniczenia finansowe hamujące lokalną samodzielność – były jednak rozbuchane apetyty regulacyjne państwa [2]. Wprowadzając reformę samorządową łamiącą wiele istniejących doktryn (np. o jednolitej władzy państwowej), nie przekazano wiedzy o nowych dogmatach wszystkim instancjom państwa. Stąd biorą się dziś orzeczenia kontrolne, a nawet wyroki sądowe naruszające prawa samorządów, ale jakoś zgodne z duchem systemu administracyjnego. W efekcie ciągłych korekt prawodawstwo dotyczące sfery samorządowej rozrasta się tak gwałtownie i jest tak zawiłe, że wybrany na jedną, dwie kadencje lider nie poradzi sobie bez zawodowego, bardzo doświadczonego w biznesie managera. Ten ostatni może z kolei w trzech ruchach pozbawić naszego polityka pieniędzy na realizację jego zadań, a nawet postawić przed obliczem prawa. To duch systemu administracyjnego odpowiada za powroty myślenia o hierarchicznym systemie planowania [3].

Blisko powiązana z tą dominacją jest też asymetria w działaniu potężnej siły przedstawicielskiej, jaką są związki samorządów. Wystarczy przeprowadzić najprostszą kwerendę na ich stronach internetowych, żeby zorientować się, że raczej działają zgodnie z logiką korporacyjną niż „w duchu” rozwoju praw obywateli.

Od lat 70. ubiegłego stulecia nasiliła się na świecie debata o zmieniających się algorytmach działania administracji publicznej. Najkrócej: od modelu wykonawcy zadań określonych prawnie, poprzez propozycje proefektywnościowe i algorytmy partycypacyjne, do wzorców partnerstwa i przejmowania zadań. W Polsce nie pokonaliśmy jeszcze do końca drogi między modelem wykonawcy zadań a administracją zorientowaną na efektywność działania. Prace nad dalszymi etapami to raczej pozory służące robieniu dobrego wrażenia niż rzeczywistość.

Te wady strukturalne samorządu terytorialnego (i wiele innych) są widoczne lokalnie, ale ich źródła tkwią najczęściej wysoko we władzach centralnych. Warto jednak zapytać, dlaczego władze Warszawy nie są w najmniejszej mierze liderem debaty i zmian? Warto stołeczny samorząd zachęcać do zmiany postawy. Jako że obecne referendum to bardziej rodzaj mobilizacji przez rózgi – pamiętajmy jednak, że przypadkiem możemy zasiec delikwenta na amen.

Przypisy:

[1] Można tu wspomnieć choćby „Raport o stanie samorządności terytorialnej” pod red. Jerzego Hausnera czy działalność Forum OdNowa.

[2] Osobnej dyskusji wymaga tzw. „goldplatting” we wdrażaniu zarówno prawdziwych, jak i wydumanych dyrektyw UE.

[3] Ostatnio na przykład w projekcie Polityki Miejskiej w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego.

* Krzysztof Herbst, doktor socjologii i działacz społeczny, współzałożyciel Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Autor wielu publikacji z zakresu społecznych problemów planowania przestrzennego i reformy samorządu terytorialnego, pracował w Polskiej Akademii Nauk.

Do góry

***

waltz4

Kacper Pobłocki

Kolejny odcinek znanego serialu

Od kilku dobrych lat w wielu polskich miastach wytworzył się jakby drugi obieg dyskusji publicznej związanej z kwestiami miejskimi. Podział na PO i PiS jest w tym wypadku dekoracyjny, a spory tożsamościowe i pseudopolityczne zostały zastąpione przez to, co Lech Mergler nazywa „narracją konkretną”. Niestety, okazało się, że Warszawa do tych miast nie należy.

Rewolucje rzadko zaczynają się w centrum. W miejscu oddalonym od salonów, gdzie mniej można stracić, a więcej powiedzieć (bo czujne oko władzy już tam nie sięga), i gdzie jednocześnie kluczowe mankamenty systemu są bardziej odczuwalne, łatwiej jest wykrzyknąć „basta”. Akcja odwołania prezydent Gronkiewicz-Waltz dawała nadzieję, że tym razem istotne zmiany w systemie sprawowania władzy w Polsce mogą przyjść nie z „terenu”, a właśnie ze stolicy. Może nie były to nadzieje na kolejną rewolucję, ale na krytyczne osądzenie tego, co Platforma Obywatelska zrobiła z Polską przez lata swoich rządów oraz na pogłębienie kulejącej demokracji. Była też wiara w uzyskanie odpowiedzi na pytanie, w jakim państwie, a raczej mieście, będziemy żyć w nadchodzących latach.

Po pierwszym, choć pyrrusowym, zwycięstwie ruchów miejskich w 2010 r., kiedy to w Poznaniu obywatelskiemu komitetowi udało się uzyskać niemal 10 proc. głosów w wyborach samorządowych, nastąpił czas pracy organicznej – mozolnego uczestnictwa w często fasadowych konsultacjach społecznych, nieustającej edukacji urzędników i animowania debaty publicznej w lokalnych mediach. Dziś propozycje takie jak budżet obywatelski czy darmowy transport publiczny nie są już pomysłami z kosmosu. Fakt, że nasze postulaty przeszły do mainstreamu i często są przyjmowane przez władze, sprawiło, że wpadliśmy w mały kryzys tożsamości. Skoro przynajmniej niektórzy urzędnicy mówią już językiem miejskich aktywistów (choć nie zawsze robią to, czego byśmy chcieli), to w takim razie co nas od nich odróżnia? Polityka małych kroczków – tu miejscowy plan, tam ścieżka rowerowa – sprawiła, że nieco straciliśmy impet. Brakuje nam spektakularnego sukcesu, wydarzenia, które sprawiłoby, że znowu bylibyśmy o krok przed innymi.

Nadchodzące referendum odwoławcze jawiło się jako taka szansa. Na początku atmosfera wśród warszawskich aktywistów miejskich była wręcz euforyczna – tak bardzo, że przygotowania do referendum zaczęto od dzielenia skóry na niedźwiedziu, czyli uruchomienia giełdy nazwisk potencjalnych następców czy następczyń Hanny Gronkiewicz-Waltz. Zapał szybko zaczął jednak gasnąć. O ile w Poznaniu na wiosnę partie polityczne ogłosiły, że bez poparcia ruchów miejskich nie będą organizować referendum w sprawie odwołania prezydenta Grobelnego, o tyle w Warszawie Piotr Guział, aby zebrać wymaganą liczbę podpisów, wszedł w (tymczasowy, jak twierdził) alians z warszawskim politycznym planktonem. I to był w pewnym sensie pocałunek śmierci.

Na początku publicyści nie do końca wiedzieli, czego mają się po Guziale i referendum spodziewać, ale jego sojusz z prawicą sprawił, że uruchomiły im się znane skrypty. Pod koniec sierpnia Janina Paradowska pisała już bez cienia wątpliwości, że „samorządność w dużych miastach jest zawsze poddawana politycznej, bezwzględnej grze”. Autorka wykluczyła tym samym szansę na to, by o polityce zacząć mówić w nowy sposób. Paradowska nie widzi jednak, że od kilku dobrych lat w wielu polskich miastach wytworzył się jakby drugi obieg dyskusji publicznej związanej z kwestiami miejskimi. Podział na PO i PiS jest w tym wypadku dekoracyjny, a spory tożsamościowe i pseudopolityczne zostały zastąpione przez to, co Lech Mergler nazywa „narracją konkretną”. Niestety, okazało się, że Warszawa do tych miast nie należy.

Namiastką tego, jaki rodzaj debaty publicznej obecne referendum mogło wywołać, była dyskusja wokół Karty Warszawiaka. Zapoczątkowana w dość cynicznym celu przez ekipę Gronkiewicz-Waltz, po to, aby przeciwstawić „prawdziwych” warszawiaków z meldunkiem (i prawem głosu) warszawiakom „nieprawdziwym”, była zaskakująco dojrzała i ciekawa. Nie tylko dzieliła redakcje stołecznych gazet, ale też wzbudzała zainteresowanie szerszej publiczności. Była to pierwsza w Polsce prawdziwa rozmowa o, coraz powszechniejszym na świecie, „obywatelstwie miejskim”. Zmiana znaczenia słowa „słoiki” – z pejoratywnej, wręcz ksenofobicznej łatki na pozytywną ikonę miasta-migrantów – pokazuje, że warszawiacy są gotowi przestać mówić o Warszawie wyłącznie jako stolicy kraju rządzonego przez PO i PiS i uznać za odrębną całość mającą swoje sprawy, o których rozmawia się swoim, to znaczy miejskim, językiem.

Niestety, szansa na to, że język ten przebije się do ogólnopolskiej debaty publicznej została zaprzepaszczona. Zdaje się, że sam Piotr Guział nie zrozumiał do końca potencjału „hucpy”, jaką wywołał. Nikt nie traktuje go obecnie jako potencjalnego kontrkandydata dla Gronkiewicz-Waltz, a jego liczne niefortunne wypowiedzi sprawiły, że postrzegany jest nie jako osoba, która może wnieść nową jakość do życia publicznego, ale jako gracz, który w znanej politycznej grze chce z ławki rezerwowych przejść do głównego składu. W tej chwili jedynym podmiotem, który mówi o Warszawie inaczej niż ekipa Gronkiewicz-Watlz, jest PiS. Ich ulotki oraz billboardy ze Stefanem Szarzyńskim obok stalinowskich przodowników pracy podających sobie cegłę do odbudowy stolicy mają na celu zarysowanie wizji „Wielkiej Warszawy”. Jest to wizja upiorna, ale jest mimo to jakąś wizją.

Okazało się po raz kolejny, że obywatelska Warszawa jest miastem podzielonym, w którym brakuje strategicznych sojuszy. Debata o referendum nie odbywała się w mieście, a to, co się w nim działo, nie miało większego znaczenia dla debaty. I tak, np. sprawa podwyżki cen biletów praktycznie zniknęła z przestrzeni publicznej, mimo że całe wakacje trwała w tej sprawie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem od Rady Miasta. W innych okolicznościach, obie akcje – referendalna i podwyżkowa – mogłyby się wzajemnie wzmacniać. Tymczasem obie odbywały się w zasadzie niezależnie. Nie jest prawdą, że warszawskie ruchy miejskie są wyłącznie kawiarniane. Ale wciąż skupione na małych kroczkach lub zadowolone z drobnych koncesji (w postaci nowych urzędników w stołecznym biurze kultury i estetyki), nie potrafiły wyartykułować swojej wizji Warszawy. I dlatego stołeczne referendum zamieniło się w kolejny odcinek serialu pt. „PO kontra PiS”.

Szkoda, bo nie musiało tak być.

* Kacper Pobłocki, adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM w Poznaniu. Absolwent University College Utrecht, Central European University oraz Center for Place, Culture and Politics przy Uniwersytecie Miejskim w Nowym Jorku. Publikował m.in. w „Critique of Anthropology”, „Focaal” i „Polish Sociological Review”. Jego praca doktorska została wyróżniona nagrodą Prezesa Rady Ministrów. Członek redakcji „Res Publiki Nowej” oraz zarządu Stowarzyszenia „Prawo do Miasta”. Współautor książki „Anty-Bezradnik Przestrzenny” .

Do góry

***

* Autor koncepcji numeru: Wojciech Kacperski
** Współpraca: Łukasz Pawłowski, Ewa Serzysko
*** Autorka ilustracji: Agnieszka Wiśniewska

„Kultura Liberalna” nr 248 (40/2013) z 8 października 2013 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 248

(42/2013)
8 października 2013

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj