0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Cztery smaki w...

Cztery smaki w Pięciu Smakach

Urszula Kuczyńska

W języku mandaryńskim funkcjonuje coś na kształt francuskiego c’est la vie. O ile jednak stwierdzeniu c’est la vie towarzyszy często bezradne rozłożenie rąk na znak, że życie należy brać takim, jakim jest i nie wybrzydzać, o tyle chińskiemu powiedzeniu生活的酸甜苦辣[1] częściej towarzyszy przeciągłe westchnienie.

A jeszcze częściej – smutne skinięcie głową w geście empatycznej solidarności z człowiekiem, który na naszych oczach tę trudną, życiową prawdę o współistnieniu dobra i zła, radości i smutku, miłości i nienawiści, porażki i sukcesu poznaje właśnie w działaniu.

I chociaż organizatorzy warszawskiego Festiwalu Pięć Smaków nazwą nawiązali raczej do azjatyckich tradycji kulinarnych niż owego powiedzenia, dobrany przez nich repertuar daje widzom panoramiczny obraz jego istoty – czterech smaków ludzkiego żywota; według starożytnych Chińczyków: kwaśnego, słodkiego, gorzkiego i ostrego.

Okrutny wrażliwiec

„Zakładnik granicy”(2012) to drugi film w karierze reżysera i scenarzysty Cheng Er. Polski tytuł pochodzi z wersji angielskiej („Lethal Hostage”), która nie spodobała się reżyserowi. Faktycznie, oryginalnie, z mandaryńskiego („边境风云” [2]) chodziłoby raczej o niepokoje lub potyczki na pograniczu – we wszystkich znaczeniach tego słowa – bo to właśnie o nich jest ten fantastycznie zrealizowany i mistrzowsko zagrany thriller kryminalny.

„Zakładnik granicy” jest wielowątkową, opowiedzianą przy użyciu ciszy, sugestywnego obrazu i niedopowiedzeń historią o stracie, lojalności i wolności. To wyważona i oszczędna w wyrazie opowieść o miłości i ryzyku, odpowiedzialności i poświęceniu, która pomimo drobnych nieścisłości scenariusza, od pierwszych do ostatnich minut trzyma widza w napięciu.

Kiedy niesłusznie skazany za udział w strzelaninie i handel narkotykami dentysta (Ni Dahong) wychodzi w końcu z więzienia i próbuje odzyskać porwaną lata wcześniej córkę (May Wang), ta odsuwa się od niego wykrzykując mu w twarz swoją miłość do człowieka, który straciwszy w starciu z policją zimną krew, nie tylko ją porwał, ale przede wszystkim – wychował (Sun Honglei). Sam porywacz przez lata zdążył dorobić się pozycji narkotykowego bonza. Świadom krzywd, jakie zadaje ludziom na co dzień, próbuje równoważyć je działalnością charytatywną a ostatecznie decyduje się ponieść ogromne ryzyko, by w imię miłości rzucić wszystko i zacząć życie na nowo. Ścieżki, jakimi prowadzi go los splatają się z życiem oschłego i niestrudzonego detektywa z chińskiej brygady antynarkotykowej. Ten małomówny policjant z ironicznym wąsem i złośliwym poczuciem humoru to jednocześnie czuły i opiekuńczy brat, co i rusz ratujący z opresji swoją zbuntowaną, obrażoną na świat, życie i ludzi młodszą siostrę (świetna rola debiutującej na wielkim ekranie Gao Ye).

No właśnie. W „Zakładniku granicy” nic nie jest takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Brudne i w najgorszy możliwy sposób „cementowo-nowoczesne” Chiny to miejsce, gdzie tynk sypie się ze ścian, z sufitów dyndają smutne żarówki, ruchome schody nigdy nie działają, a za to, że pies obszczekuje niewłaściwą osobę młodej dziewczynie grozi śmierć z rąk handlarza narkotyków. Mimo wszystko, te Chiny to też miejsce, w którym istnieje może nie idealny, ale jednak jakiś porządek i w którym dąży się do może nie idealnej, ale jednak jakiejś sprawiedliwości. W opozycji do tego obrazu Chin stoi wizja leżącej zaledwie kilka kilometrów dalej, po drugiej stronie rzeki, Burmy. Sielskie, niezwykle piękne krajobrazy tego kraju to tylko kolorowe dekoracje, zasłona dymna, za którą kwitnie korupcja, pedofilia i toczą się brutalne, narkotykowe wojny. Ostentacyjne uduchowienie buddyjskich mnichów, którzy palą kadzidła za dusze zmarłych mafiosów to fasada skrywająca ludzką chciwość i pazerność, a te prowadzą tu do tragedii.

W takim świecie nic już nie jest proste, a złożoność i niejednoznaczność międzyludzkich relacji nabierają nowego wymiaru. Główni bohaterowie „Zakładnika granicy” to więźniowie zarówno własnej przeszłości, jak i chwili obecnej. Uwikłani w sieć powiązań i nigdy nie nazwanych emocji kochają, choć są w tej miłości niezwykle samotni.

Wśród Europejczyków pokutuje mit, według którego Azjaci są jak koty, a z ich twarzy, niczym z masek, nie sposób wyczytać jakichkolwiek emocji. Nie czas to i nie miejsce, by wdawać się w rozważania nad prawdziwością tego stereotypu. Aktorski styl Ni Dahonga i Sun Hongleia zdaje się jednak nie tylko ten stereotyp potwierdzać, ale przede wszystkim – świadczyć o geniuszu tych dwóch artystów. Przy użyciu wąskiego wachlarza minimalistycznych środków wyrazu, zarówno Ni Dahong jako ojciec, jak i Sun Honglei jako porywacz i kochanek, budują kunsztownie zniuansowane oraz złożone postaci, o których wewnętrznym bogactwie i głębokich motywacjach nie ma nawet potrzeby mówić – widać je w każdym oszczędnym geście i każdym zimnym spojrzeniu. W ich wykonaniu wszystkie te gesty oraz spojrzenia mają większy ciężar znaczeniowy niż setki linijek dialogów.

„Zakładnik granicy” to rozegrany w kręgu zaledwie sześciu postaci kameralny dramat życiowych postaw i wartości. Niebanalnie pomyślana warstwa wizualna, dopracowana w każdym szczególe ścieżka dźwiękowa i słowa, z których żadne nie pada w sposób niecelowy i nieprzemyślany składają się na nienachalną i nieostentacyjną metaforę o kondycji człowieka we współczesnym świecie, w którym na próżno szukać prostych i oczywistych prawd.

Opowieść o zwyczajnym, ale wcale nie szaleństwie

„Wilgotne sny” („春梦”, 2013 [3]) to fabularny debiut chińskiej dokumentalistki Yang Tianyi. I choć to film niezwykły, w ciekawy sposób łączący elementy oniryczne ze śmiałą erotyką i czasem ocierającą się o satyrę analizą społeczną, to kilka ważnych szczegółów sprawia, że trudno uznać go za jednoznaczny sukces i sztukę przez duże „S”.

Opowiedziana w filmie historia jest na pierwszy rzut oka niezwykle prosta. Fang Lei, zamożna gospodyni domowa, wychowuje wraz z mężem kilkuletnią córeczkę i opiekuje się chorą na demencję matką. Za najlepszą przyjaciółkę ma bogatą, nieco zwariowaną hedonistkę, która nie waha się płacić za seks swojemu osobistemu trenerowi i sprawia Fang Lei w prezencie wielki, wysadzany cyrkoniami wibrator. Mąż, zajęty w sypialni głównie graniem na tablecie, na propozycję uprawiania seksu od tyłu reaguje gwałtownie: „jesteś zboczona!”.

Tak rozpoczyna się erotyczna przygoda albo może erotyczne „opętanie” głównej bohaterki: w snach zaczyna odwiedzać ją bowiem namiętny kochanek, którego Fang Lei nie widzi, nie słyszy, ale którego czuje. I nic dziwnego. Śmiałe i niezwykle dosłowne sceny pokazujące połączonych w erotycznym szale kochanków, pozwalają nam  na więcej niż domysły, z jaką intensywnością bohaterka musiała przeżywać owe spotkania.

Granica pomiędzy snem a rzeczywistością zaciera się, gdy Fang Lei nie może żyć bez swojego sennego kochanka i przerażona, że traci zmysły zaczyna szukać pomocy najpierw u taoicznego mnicha, potem u pokątnej wróżbitki, a w końcu – w obliczu osobistej tragedii – w buddyjskim klasztorze. Bowiem na wieść o tym, co się dzieje, mąż opuszcza Fang Lei, zabierając ze sobą dziecko.

Główna bohaterka ostatecznie godzi się z faktem, że posiada libido. Światu wokół niej ta sztuka nigdy się jednak nie udaje, ponieważ tam kobieca seksualność stanowi zagrożenie dla ustalonego porządku rzeczy; wykracza daleko poza ramy narzuconej Fang Lei społecznej roli matki i żony, która na życzenie męża ma zajmować się masową produkcją pierogów won-ton. Widzimy, jak Fang Lei, która straciła przecież wszystko, zostaje zepchnięta na margines i trafia do oddanej dziwnym, mistycznym praktykom grupy kobiet, które –  równie zagubione co ona – szukają ratunku w buddyzmie.

I właśnie tak rozumiałabym ten film – jako opowieść o usankcjonowanym kulturowo represjonowaniu kobiecej seksualności i podporządkowaniu jej „potrzebom” społecznym – gdyby nie fakt, że w pewnym momencie filmu następuje niejako odwrót od dominującej przez jego pierwszą część tematyki. Reżyserka zdaje się przenosić punkt ciężkości początkowo na wyszydzenie fałszywej duchowości taoistycznego mnicha i wiejskiej prorokini, a potem – na religię i jej rolę w życiu współczesnego człowieka w ogóle. Serwuje nam więc obraz życia w buddyjskim klasztorze, gdzie iście derwiszowkim rytuałom wypędzania duchów towarzyszy namacalne napięcie seksualne pomiędzy szukającymi pomocy kobietami a praktykującymi mnichami, w tym – przede wszystkim – pomiędzy jednym, niezwykle przystojnym mnichem a Fang Lei.

W „Wilgotnych snach” spotyka się więc kilka ważnych pytań i kwestii społecznych. I to jest chyba największa słabość tego skądinąd bardzo ciekawego filmu: poruszając o jedno istotne zagadnienie za dużo, sprawia, że ciężko stwierdzić, co naprawdę jest jego przesłaniem – nic nie jest bowiem powiedziane wystarczająco głośno.

Niedosmak

Po obejrzeniu „Wilgotnych snów” pozostała mi więc pewna pustka. Nie, nie niesmak – raczej niedosmak, który oznacza jedno: zbyt małą dawkę azjatyckiego kina w organiźmie. Festiwal Pięć Smaków to wciąż wyjątek w polskim krajobrazie, w którym w pewnej wcale nie taniej restauracji poinformowano mnie, że – cytuję: „mają taki prawdziwy ramen, który szef sprowadza prosto z Wietnamu”. Niezachwiana wiara pani kelnerki, że prawdziwy ramen pochodzi z Wietnamu wywołała na mojej twarzy szeroki uśmiech i niezwykle mnie rozczuliła. Przypomniała mi się moja australijska przyjaciółka, która ogromnym wysiłkiem i specjalnie na moją cześć zdobyła w Szanghaju „polską kiełbasę prosto z Niemiec” i zadowolona ze swojego osiągnięcia raczyła mnie obficie nieco zwietrzałym już specjałem.

No cóż, chwilowo powrócę więc do wypracowanego systemu sprowadzania chińskich filmów na prywatny użytek: we własnej walizce lub plecakach przyjaciół, możliwie najczęściej i w możliwie jak największej ilości. Będę też życzyć organizatorom i polskiej widowni, aby przyszłoroczny festiwal trwał dłużej, a ciekawych projekcji było jeszcze więcej, bo w ramach Pięciu Smaków warto porozkoszować się czterema smakami ludzkiego żywota.

Przypisy:

[1] 生活的酸甜苦辣, pinyin: sheng1huo2de suan1tian2ku3la4, dosłownie: kwaśny, słodki, gorzki i ostry smak życia, wzloty i upadki ludzkiego żywota. Słony w tradycji chińskiej nie był uznawany za niezależny smak, a raczej za efekt działania osobnej substancji – soli.

[2] 边境风云, pinyin: bian1jing4 feng1yun2, dosłownie: wiatr i chmury na pograniczu.

[3] 春梦, pinyin: chun1meng4, angielski tytuł „Longing for the Rain”.

Filmy:

„Zakładnik granicy”, reż. Cheng Er, Chiny 2012

„Wilgotne sny”, reż. Yang Lina, Hongkong 2013

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 253

(46/2013)
12 listopada 2013

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj