0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Prozac, literatura i...

Prozac, literatura i walka z demonami, czyli dlaczego najnowszy Frankenstein rozczarowuje

Marta Michalska

Opowiadając po raz kolejny historię doktora Frankensteina, należy liczyć się z przepastnym zasobem dwustuletniej tradycji. Jeżeli ktoś nie ma jednak do powiedzenia absolutnie nic, a aspiruje do stworzenia poważnego obrazu, powinien chyba równie poważnie zastanowić się nad samym sobą.

Historia Wiktora Frankensteina i jego dzieła jest opowieścią idealną. Świadczy o tym nieprzeciętna liczba adaptacji i remake’ów, szacowana na ponad 160 produkcji odczytujących pierwowzór na dziesiątki nowych sposób. Można przykładać do niej coraz to nowe klisze interpretacyjne, poddawać ją wszelkim modyfikacjom i co więcej, odnosić do najróżniejszych sfer rzeczywistości. W Wielkiej Brytanii Potwór Frankensteina stał się symbolem brutalnej Rosji w czasie wojny krymskiej i bohaterem odcinka „Scooby-Doo”; w niskobudżetowych produkcjach japońskich walczył z Godzillą i z wielką ośmiornicą; był wreszcie hiperbolą w dyskusji o klonowaniu człowieka. Mary Shelley, tworząc swą powieść jako zaledwie dziewiętnastolatka, zapewne nie śniła nawet o tych niezliczonych (nad)interpretacjach oraz filozoficznych rozważaniach, do których „Frankenstein, or The Modern Prometheus” (jak brzmi pełny tytuł pierwowzoru) stał się punktem wyjścia.

Najnowszym dziełem poświęconym Potworowi jest produkcja Stuarta Beattie’ego i Kevina Grevioux „Ja, Frankenstein”, która przenosi go do świata współczesnego. Ponieważ jednak film ten jest o niczym, wnosi on do bogatej tradycji dokładnie nic. Można było liczyć na kolejną cegiełkę, składającą się na „życie po życiu” tej opowieści, tym bardziej apetyczną, że – wnioskując po atmosferze patosu przenikającej zapowiedzi – kręconą na poważnie. Mogło być błyskotliwie i pięknie, wyszedł półtoragodzinny gniot, który nie reprezentuje sobą nic nowego i którego równie dobrze mogłoby nie być – a w naszym życiu wszystko pozostałoby po staremu.

Cierpienia Potwora-literata

Każda kolejna inkarnacja dzieła doktora Frankensteina siłą rzeczy staje się przypisem do wizerunku stworzonego przez Borisa Karloffa w latach trzydziestych XX w. Chroniona prawem autorskim charakteryzacja autorstwa Jacka Pierce’a, czyli obraz masywnej postaci o kwadratowej głowie stała się jedną z ikon tamtego stulecia. Ten Potwór, utrwalony w filmach „Frankenstein” (1931) oraz „The Bride of Frankenstein” (1935) Jamesa Whale’a, jest jednak daleki od literackiego pierwowzoru. Prawdopodobnie dlatego, że pomiędzy Shelley a Whalem znajduje się jeszcze jedno ważne ogniwo – adaptacja teatralna Richarda Brinsleya Peake’a z 1823 r. – i to właśnie na jego podstawie powstały obrazy Whale’a. Stanowiła ona pierwszy krok w kierunku portretu bezmózgiego, rzężącego monstrum, które ma w sobie więcej z zombie niż z człowieka – głównie przez zabieg odebrania mu mowy. Mając na uwadze, że literacki klasyk to książka, o której wszyscy mówią, ale mało kto ją przeczytał, warto pamiętać, że Potwór Shelley miał jednak o wiele bardziej skomplikowaną naturę. Kiedy ukrywał się w pobliżu chatki rodziny niewidomego starca, nauczył się mówić i czytać, a jego lekturami, znalezionymi w porzuconej torbie podróżnej, były „Raj utracony”, „Żywoty” Plutarcha oraz „Cierpienia młodego Wertera”. To pozwoliło mu nie tylko tworzyć wielokrotnie złożone zdania, z których utkana jest jego opowieść, ale również nazywać uczucia i poważne wątpliwości rodzące się powoli w jego głowie. Nie da się ukryć, że – co można postrzegać jako wadę – język, jakim pisarka obdarzyła swoje postaci, nie jest w żaden sposób zindywidualizowany (nawiasem mówiąc, pielęgnacją literacko-retorycznej strony opowieści osobiście zajmował się nieoceniony i kochający Percy Bysshe Shelley). Nie zmienia to jednak faktu, że istota stworzona przez Wiktora Frankensteina nie była monstrum.

Wizja Pierce’a oraz Whale’a wprowadza w serca odbiorców pierwszy poważny dysonans. Potwór wzbudza nasze współczucie, ponieważ widzimy jego przejmującą samotność i odrzucenie. Jednocześnie pozostaje on jednak wywołującym obrzydzenie, pozbawionym podmiotowości monstrum, z mózgiem (wg Whale’a) kryminalisty (co dodatkowo deprecjonuje Potwora, w powieści taki wątek się nie pojawia), którego istnienie wypacza porządek świata. Trudno jest sobie z tym poradzić, szczególnie kiedy Potwora ogarnia furia i dążenie do zemsty za wyrządzone mu zło. W powieści akcenty rozkładają się w nieco inny sposób. Shelley wyraźnie mówi, że przeczytane książki wyposażyły go w umiejętność rozumienia rzeczy pięknych i wzniosłych (cnota i męstwo starożytnych bohaterów), ale także w przeczucie, że „szatan byłby bardziej odpowiednim symbolem” jego istnienia („Raj utracony”). Potwór zwraca się zatem do Wiktora: „Wyposażyłeś mnie w zdolność przyjmowania wrażeń i uczuciowego ich przeżywania, a potem rzuciłeś w obcy mi świat na wzgardę i grozę ludzkości”. Odrzucony przez wieśniaków, wywołujący paniczny lęk wśród dzieci, pogrąża się w zgryzocie, gwoździem do trumny staje się zaś dlań lektura dziennika Frankensteina, z którego dowiaduje się o grozie i obrzydzeniu, jakimi dzieło stworzenia napawało swego stwórcę. Nie jest jednak bezdusznym monstrum, ale powoli zyskującą samoświadomość istotą, która coraz lepiej rozumie wyższe uczucia oraz nieprawdopodobny tragizm swojego położenia, również w sferze metafizycznej. W obu przypadkach Potwór staje się przedmiotem naszego strachu, ponieważ jest obrzydliwy (co potęguje fakt uświadomienia sobie procesu, w wyniku którego powstał), ponieważ jest wypaczeniem oraz ponieważ potrafi być niebezpieczny. Zagraża naszemu poczuciu harmonii, estetyki i bezpieczeństwa. Ale przecież to nie jego wina.

Święty Potwór, patron wyrzutków społecznych

Od lat trzydziestych XX w. opowieść o Frankensteinie i Potworze stała się workiem bez dna, do którego upychano najrozmaitsze wizje, lęki i dylematy. Spośród setek adaptacji teatralnych i kinowych jednym z częściej komentowanych obrazów jest „Mary Shelley’s Frankenstein” Kennetha Branagha z 1994 r. Film ten stanowi powrót do literackiego pierwowzoru, ale jednocześnie wizualizuje to, co u Shelley nie zostało zwerbalizowane, a co pozostawało wyłącznie w domenie wyobraźni czytelników. Tajemnica powieści gotyckiej do połowy XIX w. polega bowiem na tym, że nie potrzebuje ona wyraźnych opisów makabry (może z wyjątkiem „Mnicha” Matthew Gregory’ego Lewisa z 1796 r.), jednak po jej przeczytaniu pozostaje wrażenie, jakbyśmy takich właśnie doświadczyli. Film Branagha nie dość, że proponuje nową, fantastyczną kreację Potwora w wykonaniu Roberta de Niro, to również czyni grozę i okrucieństwo widzialnymi, a przez to bardziej dosadnymi. Branagh pokazuje również, że status Wiktora i jego dzieła oraz ich wzajemna relacja i relacja ich ze światem jest o wiele bardziej skomplikowana. Frankenstein nie jest psychopatą, lecz normalnym (choć pełnym balansującej na granicy niebezpiecznego szaleństwa pasji), inteligentnym mężczyzną, który przystępuje do swego dzieła po śmierci matki – aby uwolnić ludzkość od smutku i rozpaczy po utracie ukochanej osoby. Pierwszym słowem, którego nauczył się Potwór, jest „przyjaciel”, w umysłach nieświadomych niczego wieśniaków staje się on „dobrym duchem lasu”, który cichcem pomaga im zbierać plony i opał na zimę. Dopiero później, odrzucony i poniewierany, ale przede wszystkim dojmująco samotny, pozostający na każdym możliwym marginesie, wypełnia się rządzą zemsty.

Mając na uwadze, że literacki klasyk to książka, o której wszyscy mówią, ale mało kto ją przeczytał, warto pamiętać, że Potwór Shelley miał o wiele bardziej skomplikowaną naturę.

Marta Michalska

Percy Shelley, mąż Mary, który napisał wstęp do pierwszego wydania, stwierdzał, że: „Uczucie wynagrodzisz pogardą, pozwolisz, aby jedno istnienie z byle powodu zostało odrzucone przez swój rodzaj – a stworzysz przepaść między nim, istotą społeczną a społeczeństwem, oraz nałożysz na nie «zobowiązania» nie do zniesienia – wrogość i egoizm”. Do podobnych konkluzji doszedł Shelley w utworze „Queen Mab, a Philosophical Poem with Notes” (1813) w kwestii prostytucji. Kobiety uprawiające ów niegodziwy (w oczach społeczeństwa) proceder nie są złe – to społeczeństwo, ze swymi więzami chrześcijańskiej moralności i wypaczających naturę ludzką wyobrażeń na temat małżeństwa jako związku dwojga ludzi raz i na całe życie, zmusza uciemiężone kobiety do pogrążenia się w hańbie i pogardzie. Historię Potwora, zarówno u Mary Shelley, jak i w filmie Branagha, można odczytać w podobnej optyce: Potwór staje się monstrum, ponieważ świat takim go czyni.

Przypowieść o Prozacu

Jednym z bardziej narzucających się sposobów odczytania historii o ożywieniu nieżywego to interpretacja, w której mamy do czynienia z wielką trawestacją biblijnej historii stworzenia. Pełen pychy człowiek pragnie zastąpić Boga, jednakże w swej słabości nie jest w stanie udźwignąć konsekwencji. Sięgając do samego sedna tej historii, nie mniej atrakcyjną wydaje mi się interpretacja biografki Mary Shelley, Mirandy Seymour, w której sprawą podstawową jest nie odwołanie do Genesis, ale miłość. Staje się ona pierwszą zasadą, która konstytuuje relację stworzyciela wobec swego stworzenia tak jak powinna ona wyglądać między rodzicem a dzieckiem. Potwór desperacko poszukuje tej miłości, ale zostaje brutalnie odrzucony, a to prowadzi do katastrofy, w której autodestrukcja Potwora pociąga za sobą kolejne ofiary. Dlatego właśnie jego ryk jest tak przejmujący – ponieważ jest to głos dziecka, którego nikt nie nauczył jak radzić sobie w niegodziwym świecie, istoty wyrzuconej poza granice Edenu, wyzutej z kręgu rodziny, będącej wyrzutkiem społeczeństwa.

Historia Frankensteina odnosi się nie tylko do naszego stosunku do Boga czy świata, ale może stanowić również metaforę chaosu i mrocznych zakamarków ludzkiej duszy. Jedna z interpretacji głosi, że film Branagha jest wielką opowieścią o depresji, co mimo jak najwierniejszego oddania świata przedstawionego XIX-wiecznego pierwowzoru doskonale nadaje się do mówienia o pewnych bardzo współczesnych lękach. Wiktor, który w scenie konfrontacji z Potworem szepcze: „There is something in my mind that I don’t understand”, i który nosi w sobie – wręcz fizyczny – ból po stracie matki, przeradzający się w szaleństwo po stracie Elisabeth, rozpaczliwie poszukuje jakiejś drogi ujścia. Potwór staje się wówczas odbiciem jego wewnętrznego spustoszenia. Obydwaj niezwykle cierpią z powodu czegoś, co zakorzenione jest w nich niezwykle głęboko, czegoś, co ostatecznie niszczy ich obydwu, czyniąc ich ofiarami swego wewnętrznego chaosu. Uzupełnieniem niech będzie tutaj film „Gothic” Kena Russella z 1986 r., który odtwarza balansującą na granicy legendy pamiętną noc 1816 roku w willi Diodoti, kiedy to lord Byron, Mary i Percy Shelley, przyrodnia siostra Mary Claire oraz John Polidori urządzili sobie wieczór mrocznych opowieści i który stanowi studium toksycznych relacji między tymi nieprzeciętnymi duszami.

Milczenie jest Naprawdę Bardzo Cennym Złotem

frankenstein_eckhart ze strahovsky

Wszystkie powyższe tropy nie stanowią zbioru zamkniętego – wszak przeniesienie tej opowieści we współczesne dekoracje mieści w sobie potencjał przyprawiający o dreszcze ekscytacji. Wyobrażałam sobie, jak w stalowo-granatowo-czarnych barwach cyberpunkowego pejzażu odziany w długi, poszarpany płaszcz i masywne buty Potwór w swojej walce przeciwko całemu światu wyraża podstawowe dysonanse współczesności – tragedię nieprzystawania do społeczeństwa, do którego został wrzucony wbrew własnej woli oraz jeszcze tragiczniejszy chaos wewnętrzny, pośród którego rozpaczliwie próbuje się znaleźć własną tożsamość oraz miejsce w świecie. „Ja, Frankenstein” żywcem powtarza jednak schemat „Underworld” – pośród odwiecznej walki złych demonów i dobrych gargulców Potwór Frankensteina, niebędący częścią żadnego z tych dwóch światów, dokładnie tak samo jak Michael Corvin staje się Bardzo Ważnym Elementem, który pragnie posiąść każda ze stron. Kończy się to przewidywalnym i patetycznym rozwiązaniem, w którym Potwór, początkowo wzbraniający się przed partycypacją w konflikcie, który pozornie go nie dotyczy (przypomnijcie sobie, ile razy Wiedźmin powtórzył, że „to nie jego wojna” – to mniej więcej ten sam schemat) ostatecznie postanawia walczyć po stronie dobra, chroniąc ludzkość, alleluja.

Ta pojemna w znaczenia i metafory figura mogłaby stanowić również doskonałe lustro współczesności, nie poprzestając na banalnej w swej oczywistości interpretacji tej historii jako wyrazu pychy człowieka, wyposażonego w najnowsze zdobycze nauki, który zapragnął zastąpić Boga. Jednak „Ja, Frankenstein” nie realizuje podobnego wyobrażenia nawet przez sekundę, jest to obraz przewidywalny, pozbawiony głębi i nawet ostatni bastion potencjalnych pozytywów – stanowiące prawdziwe guilty pleasure każdego inteligenta sceny nawalanki z demonami – jest przydługi i nijaki. Dlatego między innymi zastanawiam się, jaki był cel produkcji tego filmu – gdyby bowiem twórcom nie chodziło o „wartościowy” przekaz, a jedynie o sukces komercyjny i efekty specjalne à la „Pacific Rim”, można by przynajmniej oczekiwać, że zostaną one obudowane jakąś nienarzucającą się fabułą. Tutaj mamy jednak, co następuje: Potwora, który krocząc przez świat i walcząc z demonami wywija kijami niczym Bruce Lee, blond doktorkę (Yvonne Strahovsky), która przy użyciu najnowszej technologii marzy o powtórzeniu eksperymentu Wiktora Frankensteina (choć uważa go za głupią legendę), demonicznego Naberiusa (w tej roli Bill Nighy, który wcale a wcale nie stworzył podobnie apodyktycznej i złowrogiej kreacji w „Underworldzie” jako Viktor), dla którego pracuje, a który okazuje się być wysłannikiem piekieł, dobrą i empatyczną księżniczkę Leonore (Miranda Otto), której na sercu leży dobro rodzaju ludzkiego i która upodmiotawia Potwora, nadając mu imię Adam, i tak dalej, i tak dalej. W tym filmie nic nie zasługuje na uwagę – ani płaska psychologia postaci, ani gra aktorów, która jest bezpłciowa, ani rozwiązania fabularne, w prostej linii prowadzące do finału, w którym dobro zwycięża nad złem. Wreszcie, rozczarowuje Aaron Eckhart jako Potwór – kilka szram na twarzy, a poza tym ładnie umięśnione ciało i niezwykła zwinność w stosowaniu sztuk walki brutalnie odzierają postać z tragicznej pokraczności, która przecież już na poziomie wizualności świadczy o monstrualności sprzeniewierzenia się naturze, jakim było powołanie Potwora do życia.

Nie mówiąc już o jakimkolwiek interpretowaniu tu czegokolwiek.

Film:

„Ja, Frankenstein”, reż. Stuart Beattie, Australia, USA 2014.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 266

(6/2014)
11 lutego 2014

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj