0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Banda Hiobów. O...

Banda Hiobów. O sporze wokół mercedesa Szczepana Twardocha

Wojciech Engelking

Kiedy czytałem komentarze krytyków Twardocha, miałem wrażenie, że boją się oni przede wszystkim zmiany identyfikacji pisarzy z prekariuszy na dostarczycieli dóbr luksusowych: ale bojąc się jej, popadają w dziwną odmianę syndromu sztokholmskiego.

Obserwując – z braku lepszego słowa – dyskusję o tym, że znana marka motoryzacyjna uczyniła swoim ambasadorem znanego pisarza, byłem zdziwiony i zniesmaczony dwiema rzeczami: po pierwsze tym, jak błahą sprawą zajmują się komentatorzy, po drugie – ich nieumiejętnością dostrzeżenia w tej sprawie kilku istotnych kwestii.

Najlepsze imprezy są w kuchni

Dawno temu czytałem wywiad z jedną z rosyjskich pisarek średniego pokolenia (nazwiska, niestety, nie pomnę), urodzoną w latach 70. w rodzinie tak zwanego etosowego inteligenta – profesora uniwersytetu, któremu szmuglowane z zachodu książki nie potrafiły dać ukojenia w pełnym nieszczęść życiu w Związku Radzieckim, gdzie powoli osuwał się na etyczną i intelektualną pozycję homo sovieticus. Pisarka opowiadała, że ulubionym zajęciem jej ojca było siedzenie przez całą noc w kuchni z kilkoma kolegami, również etosowymi inteligentami, i roztrząsanie przy opróżnianych butelkach stolicznej wszystkiego, co nadaje się do roztrząsania.

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku. Jest jedzenie i jest zapojka, rozmawia się o wielkich sprawach tego świata: o polityce, o religii, o literaturze, a owe wielkie sprawy tego świata mieszają się ze sprawami mniejszymi i prywatnymi, zwięźle rzecz ujmując – obrabianiem dupy komuś z własnego środowiska, co jest najczęściej kompensacją własnych frustracji wszelkiego sortu. Zatem: Iks wydał znakomitą książkę, przetłumaczoną już na parę języków? Ale żonę ma brzydką, a jego syn to debil. Igrek robi karierę w teatrze, gra świetnie Hamleta? Ale ta młoda aktorka, ulubienica generalissimusa, nie poszła z nim do łóżka. W realiach urawniłowki, w których wyskoczyć ponad tłum trudno, a jeszcze trudniej – wyskoczyć uczciwą pracą, homo sovieticus czuje się lepiej, gdy może znaleźć w życiu tego, któremu się jednak udało, coś, co odrobinę przygasi opromieniające go światło sukcesu artystycznego, finansowego, erotycznego. A że w kuchni tkwimy z grupą takich samych homo sovieticus, nawet jeśli poczuwają się oni do bycia etosowymi inteligentami (bo czytają takie, a nie inne książki, bo takie, a nie inne zdanie mają na temat polityki), odnalezienie takiej rzeczy przysporzy nam popularności w gronie takich samych nędzników jak my.

Kiedy czytałem niektóre głosy (Wojciecha Orlińskiego, Kaliny Błażejowskiej, artykuł Małgorzaty I. Niemczyńskiej z weekendowego wydania „Gazety Wyborczej”) na temat obdarowania Szczepana Twardocha mercedesem, miałem wrażenie, że duża część komentujących wciąż siedzi w kuchni breżniewowskiego bloku, z tym że ta kuchnia nazywa się teraz Internetem, a precyzyjniej: Facebookiem, w którym wznoszone wysoko stakany i wzajemne częstowanie się porcją ogórków kiszonych zastąpiły lajki i udostępnienia. Że cała rzecz zdarzyła się w internecie – nic dziwnego, w końcu żyjemy w czasach, w których rozmaite kwartalniki literackie, przestrzeń poważnej debaty, czyta pięć osób na krzyż. Internet to natomiast kuchnia publiczna, do której każdy może zajrzeć, więc wzajemne opowiadanie sobie w niej o mniejszych i większych upadkach Iksa i Igreka, które na zasadzie Schadenfreude sprawiają radość wyłącznie w gronie kolegów, nie wchodzi w grę. Frustrację jednak jakoś skompensować trzeba, więc należy jej nadać poważny charakter: w ten sposób kuchenna rozmowa stała się nie tylko „debatą”, której facebookowy charakter słusznie – także na Facebooku – wykpił Jakub Żulczyk, ale również dyskusją o etosie literata.

Jaskółki zmiany

Dlaczego jednak w ogóle warto o mercedesie Twardocha rozmawiać? Otóż dlatego, że jest on kolejnym rozdziałem pisanej w Polsce od kilku lat – proszę wybaczyć banalną metaforę – powieści na temat pozycji społecznej ludzi pióra. Pozycję społeczną rozumiem jako miejsce tej grupy zawodowej w dychotomicznym podziale biedny–bogaty, ale przede wszystkim w podziale na silnych i słabych. Dotychczas pisarze byli, zdecydowanie, ludźmi słabymi: ostatnimi w kolejności dziobania (ewentualnych) zysków z publikacji książki po wydawcy, księgarzu i dystrybutorze. Kiedy się głośno skarżyli na swój los (vide Kaja Malanowska), wzbudzali na ogół pusty śmiech tych, którzy mieli, w założeniu, być ich odbiorcami, klientami. Nic w tym dziwnego: kiedy ktoś mazgai się, że nie kupujemy jego książek, czego robić nie musimy, jest śmieszny. A śmieszniejszy tym bardziej, że nie ma siły, by nam oddać.

Pozwolę tu sobie przedstawić krótki treatment tej nienapisanej jeszcze powieści. Pięć jej rozdziałów dotyka kilku nierozerwalnie związanych ze sobą dziedzin: samej literatury, wykorzystywania jej przez inne gatunki sztuki, wreszcie – rynku. W pierwszym rozdziale, jak sądzę, należałoby opisać to, co podniosła kilka lat temu Justyna Sobolewska, komentując nominacje do Nagrody Nike w 2011 r. (a konkretnie nominację dla „Chmurdalii” Joanny Bator): powrót polskiej prozy do „powieściowego oddechu, spokojnego rytmu i toku narracji”. Po dekadzie skupiania się polskich autorów na dekonstrukcji języka i słowotwórczych wygibasach (w myśl zasady: i ja mogę być Gombrowiczem, i ja mogę być Masłowską), ciekawych dla wąskiego grona profesjonalnych czytelników, polska literatura nauczyła się opowiadać zajmujące dla przeciętnego odbiorcy historie, a spory ideowe osadzać w trzymającej w napięciu fabule. Dobrym pytaniem jest, czy konsekwencją, czy może źródłem tej przemiany jest to, co powinno zostać opisane w rozdziale drugim: wejście do głównego nurtu polskiej prozy, tak zwanego mainstreamu, autorów wcześniej związanych z literaturą gatunkową (które należałoby chyba datować na moment przejścia Jacka Dukaja z niszowej, fantastycznej superNowej do Wydawnictwa Literackiego), w której to właśnie fabuła, ciekawa historia jest głównym komponentem prozy. Nie oznacza to, że nie może ona poruszać innych tematów; truizmem jest dziś powiedzenie, że współczesne kryminały to nowa wersja powieści obyczajowej, silnie osadzonej w społecznym tle. Warto jednak ten truizm powtórzyć, dodając konkretny przykład: niemrawa fabularnie i kreowana przez wydawcę na arcydzieło „Sońka” Ignacego Karpowicza jest o wiele gorszą powieścią o polsko-białoruskim pograniczu niźli niedawny „Okularnik” Katarzyny Bondy, w którym prócz uczciwego historycznie opisania problemu Żołnierzy Wyklętych mamy świetnie skrojoną kryminalną intrygę. Zanurzony w realizmie magicznym „Atlas: Doppelganger” Dominiki Słowik bije na głowę „Inna dusza” Łukasza Orbitowskiego, kojarzonego wcześniej z fantastyką i literaturą grozy. Tak przechodzimy do rozdziału numer trzy.

Rozdział trzeci zaczyna się od dłuższej retrospektywy obejmującej dekadę istnienia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Na samą akcję materiału mamy na razie niewiele; coś się jednak znajdzie, bo fabularnie rozdział numer trzy traktuje o współczesnym powrocie do jednej z najlepszych tradycji życia kulturalnego minionego ustroju, czyli do współpracy literatów i filmowców (przez PISF realizowaną w postaci stypendiów scenariuszowych, z których nierzadko korzystają pisarze). Polska literatura po 1989 r. długo nie była dla kina atrakcyjna – co, jak sądzę, jest powodem tego, że jeśli w kinie lat 90. i wczesnych dwutysięcznych coś z rodzimego rynku adaptowano, to lektury szkolne, czyli klasyczne, dziewiętnastowieczne powieści – a kino było nieatrakcyjne dla literatury. Brak dużej ilości materiału na rozdział trzeci nie jest, całe szczęście, groźny, bo ten materiał, który mamy, jest dobry i mocny: sukces „Ziarna prawdy” Borysa Lankosza ze scenariuszem reżysera i Zygmunta Miłoszewskiego pokazuje, że wspólna praca reżysera i pisarza nie tylko daje dobry film, lecz także owocuje sytuacją win-win: film zwiększa zainteresowanie książką (wydaną już kilka lat temu), a książka – filmem.

A skoro już o Miłoszewskim mowa, to z pewnością powinien on pojawić się w rozdziale czwartym tej powieści: a właściwie powinna się pojawić w nim scenka, w której autor tego tekstu kupuje „Gniew”. Kupuje go w settingu mało dla kupowania książek romantycznym, który raczej nie usatysfakcjonuje tych, którzy lubią w lekturze klimatyczny zapach kurzu, koc, koty i herbatę z sokiem malinowym. „Gniew” nabyłem w jednej z warszawskich Biedronek, gdzie dorzuciłem go do wózka z mlekiem, sokami i polędwicą sopocką. Scena to może i brzydka, ale jednocześnie kluczowa dla fabuły tej nienapisanej powieści, bo umieszczenie książek w dyskontach i salonach prasowych to jedna z bardziej kapitalnych decyzji i dyskontów, i wydawców. Oznacza bowiem, że autor danej powieści czy zbioru opowiadań staje się dla swojego przeciętnego klienta równie dobrze znany jak firma Hortex, zaczyna być elementem pewnej powszechności. A jeszcze lepiej go ten klient-czytelnik pozna, jeśli to, co znajdzie między pierwszą a czwartą stroną okładki, okaże się prozą napisaną z uwzględnieniem doświadczeń z rozdziału pierwszego i drugiego, rokującą na wykorzystanie wedle metod opisanych w rozdziale trzecim.

To, co jest powszechne, jest silne, bo zakorzenia się w zbiorowym imaginarium.

Syndrom sztokholmski

Ta powszechność to jednak dla literatury także pułapka. W końcu nawet jeśli sprzedawana w tym samym sklepie, literatura to towar inny aniżeli ser żółty albo paczka papierosów; bliżej jej raczej do umieszczanych nawet w dyskontach puszeczek kawioru po pięć złotych, czyli dobra luksusowego, ale dostępnego szerszemu odbiorcy. Dlatego tak cieszy mnie mercedes Szczepana Twardocha, główny przedmiot opisu w rozdziale piątym – bo pokazuje, jak pisze Jakub Żulczyk (abstrahując od samej urody tego zdania), że „pisarz to też może być świetnie ubrany, kulturalny i elokwentny gość który przy ceelesie za pół bani wygląda równie naturalnie jak śp. Andrzej Lepper przy kombajnie Bizon”.

Poruszając temat luksusu, wracamy jednak do wypełnionej kilkoma egzemplarzami homo sovieticus kuchni w gierkowskim albo breżniewowskim bloku, czyli do nieszczęsnego Facebooka i półprywatnych rozmów o etosie. Kiedy czytałem komentarze Wojciecha Orlińskiego („Szczepanie, zjedz te pieniądze!”) czy Małgorzaty I. Niemczyńskiej, ironizującej na temat, wedle autorki, przykrótkich spodni i braku skarpetek u Twardocha, miałem wrażenie, że ów luksus to rzecz, której krytycy autora „Morfiny” niesamowicie się boją. Boją się zmiany identyfikacji twórców kultury (w tym wypadku – literatów) z prekariuszy na dostarczycieli dóbr luksusowych: ale bojąc się jej, popadają w dziwną odmianę syndromu sztokholmskiego. Twierdzą bowiem, że sytuacji nie należy zmieniać na lepsze, mimo że aktualna nie jest zbyt dobra i po częstokroć już się na nią głośno skarżyli. Ci, którzy ambasadorowanie Twardocha wykpiwają, jawią mi się jako banda Hiobów, których los doświadcza, ile wlezie, a oni i tak zwracają się ku Panu Bogu. Tym to dziwniejsze, że krytycy Twardocha na ogół wywodzą się ze środowisk lewicowych, a zatem rewolucyjnych. A rewolucja rozgrywa się na naszych oczach.

Między słowami pomstuje na nią Kalina Błażejowska w „Tygodniku Powszechnym”, zgryźliwie pisząc, że tekścik na facebookowym profilu Twardocha, w którym pochwalił się mercedesem, wygląda na napisany przez pracowników działu PR marki Mercedes-Benz; pomstują na nią ci, którzy twierdzą, że w furze pisarza nie widzą nic złego, ale jeśli umieści pochwałę Mercedesa w następnej powieści, to będzie to już bardzo złe. Byłoby! Byłoby, gdyby wciąż obowiązywały dawne kryteria oceniania tego, co jest we współpracy homme de lettres z mecenasami dobre, a co złe. Gdyby cały czas obowiązywały dawne kryteria, udostępnienie przez Twardocha tekstu autorstwa – być może – działu PR Mercedesa byłoby niesmaczne i zabawne. Ale dawne kryteria nie obowiązują i pisarz, literat, intelektualista na naszych oczach wraca do swojej pierwotnej roli, co prawie trzy dekady temu przepowiedział w „Słowniku XXI wieku” Jacques Attali: roli „[…] wolnego obserwatora szaleństw świata, starającego się bardziej zrozumieć, aniżeli przekonać, w większym stopniu uwodzić, niż dominować. […] Pojawi się ponownie w swej dawnej postaci «organicznego intelektualisty», by oddać swą retorykę [i postać – WE] na usługi instytucji, państw, firm, sekt”.

Ci, którym się nowe kryteria nie podobają – inteligienci raczej niż inteligenci – mogą oczywiście zostać w kuchni i dyskutować o przewagach i upadkach Iksa czy Igreka. Stolicznej i ogórasów w postaci lajków na Facebooku z pewnością w tej kuchni jeszcze długo nie zabraknie. Ci, którzy wolą jeść i pić coś lepszego, jak odbiorcy literatury (którzy udowodnili w tej niby-aferze swoją klasę: jedyny sprzeciw wobec przyjęcia przez pisarza bardzo ładnego samochodu wywodził się ze środowisk profesjonalnych krytyków, co skądinąd podniosła Ewa Łabno-Falęcka, szefowa PR-u Mercedesa, w rozmowie z jednym z portali), wezmą udział w rewolucji, zostaną bohaterami kolejnych rozdziałów powieści o pozycji społecznej ludzi pióra. Powieści, która ma szansę być świetnym utworem z bardzo szczęśliwym zakończeniem.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 340

(28/2015)
14 lipca 2015

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj