0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Pełzająca apokalipsa. O...

Pełzająca apokalipsa. O „Bez skazy” Jonathana Franzena

Wojciech Engelking

Napisaniem „Bez skazy” Franzen na nowo zdefiniował realistyczną powieść i jako jeden z nielicznych poradził sobie z opisem internetowego świata, w którym wszystko jest tak samo ważne. Dziś, obok Houellebecqa, to najlepszy literacki analityk współczesności.

Z najnowszą powieścią Jonathana Franzena było tak: najpierw miłośnicy pisarza zostali mile zaskoczeni – oto autor, który na ogół pracuje nad nową książką przez dekadę, zaledwie pięć lat po ukazaniu się „Wolności” zapowiedział rychłą publikację kolejnego dzieła. Potem ukazało się kilka entuzjastycznych przedpremierowych recenzji w mediach analogowych (m.in. w „The New York Times”). Następnie „Purity” (wolę używać oryginalnego tytułu, bo polskie „Bez skazy” pozostawia niestety wiele do życzenia) znalazło się na półkach księgarń, na Kindle’ach oraz na iPadach, i pojawiły się na jego temat kolejne głosy. Niezależnie od tego, czy były to głosy amatorskie, czy profesjonalne, łączyły je dwie rzeczy: pierwsza, były niepochlebne, druga, ukazywały się na platformach cyfrowych. Celujące w publikacjach z gatunku infotainment amerykańskie portale Gawker i BuzzFeed zaczęły nieomal rywalizować, który z nich bardziej amerykańskiemu pisarzowi dokopie (wygrał ów pierwszy, dzięki odnalezieniu piosenki słuchanej przez główną bohaterkę w ostatnim rozdziale i ogłoszeniu, że jest ona – piosenka, nie bohaterka – „gównem”).

Bez-skazy-okladka

To, najdelikatniej mówiąc, chłodne przyjęcie „Purity” jest symptomatyczne i na pierwszy rzut oka – nieuzasadnione. W końcu Franzen daje czytelnikowi to, do czego od czasu „Korekt” zdążył go przyzwyczaić: długą, wielowątkową powieść, która zaspokaja głód epiki, napisaną prostym, lecz naprawdę wspaniałym językiem, z wiarygodnymi psychologicznie postaciami. Daje nawet więcej i Michiko Kakutani ma całkowitą rację, twierdząc na łamach „The New York Times”, że Franzen osiągnął w swoim pisarstwie nowy poziom. Inaczej niźli w popadających od czasu do czasu w nudę (znakomicie napisaną, ale jednak nudę) „Korektach” albo „Wolności”, zadbał on w „Purity” o sensacyjną fabułę, która powinna zadowolić wszystkich miłośników literatury young adult. Można nawet powiedzieć, że stworzył ambitnego page-turnera, który przykuwa uwagę, cały czas prowokując nas do zadawania sobie najbardziej banalnego pytania: co będzie dalej? Dlaczego więc coraz więcej krytyków i bawiących się w krytyków czytelników zamiast gigantycznej rozkoszy z lektury oferowanej przez „Purity” odczuwa raczej coś, co swego czasu amerykańskie feministki ochrzciły mianem franzenfreude – radości, że autorowi książki „Wolność” tym razem nie wyszło?

Czy sieć zastąpiła socjalizm?

Odpowiedzi na to pytanie i na pytanie o przesłanie „Purity” – kto wie, czy nie najważniejszej zachodniej powieści, jaka ukazała się w XXI w. – należy poszukać w tekście opublikowanym przez Franzena we wrześniu 2013 r. w brytyjskim „The Guardian”. Tekst nosił tytuł „Co jest nie tak ze współczesnym światem?” i był to tytuł nadany przez redakcję. Sam Franzen, przyznał w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że nazwał go inaczej – „Pełzająca apokalipsa”. Co jest zatem nie tak ze współczesnym światem? I jaka apokalipsa po nim pełza? Odpowiedź Franzena jest prosta: internet, który pozbawił debatę publiczną waloru selektywności, spłycił język literacki (autor „Korekt” szczególnie naskakiwał na znanego z zamiłowania do Twittera Salmana Rushdiego), zniszczył rynek księgarski (tu głównym oskarżonym był Jeff Bezos), a z konsumentów produktów komputerowych zrobił wyznawców (aż głupio pisać apologetyczną wobec Franzena recenzję na laptopie z nadgryzionym jabłkiem…). „Co jest nie tak ze współczesnym światem?” – to dla „Purity” tekst założycielski, tak jak założycielskim tekstem dla „Korekt” był esej Franzena pt. „Po co się przejmować?” z 1994 r., w którym młody autor dwóch ciepło przyjętych przez krytykę powieści, zlekceważonych jednak przez czytelników, utyskiwał na brak wielkiej epiki.

Tak samo założycielski czy jednak trochę inaczej? Przejdźmy do „Purity” i postarajmy się streścić jej wielowątkową fabułę. Oto mamy przed sobą młodą Pip Tyler, pracującą w call center kalifornijskiej firmy Renewable Solutions, która „niczego nie produkowała, nie budowała, a nawet nie instalowała. Zamiast tego, w zależności od panującej pogody (…) «oferowała w pakiecie», «prowadziła badania», «pośredniczyła», «zdobywała», «sondowała» i «wspierała klienta»”. (Była więc, powiedzieliby lewicowi krytycy, typową firmą postkapitalistyczną. Nie zabierajmy sobie jednak przez podobną krytykę przyjemności lektury i analizy). Pip ma hipochondryczną matkę, liczący ponad 100 tys. dol. kredyt studencki, mieszka z cokolwiek przypadkowym towarzystwem w wynajmowanym domu. Któregoś razu do tegoż domu przybywa daleka znajoma jej współlokatorów, Niemka Annagret, i proponuje Pip staż w The Sunlight Project – mającej siedzibę w Boliwii organizacji, którą zawiaduje niejaki Andreas Wolf. Czytelnik niebędący całkowitym ignorantem łatwo w Wolfie rozpozna Juliana Assange’a (zresztą kilkakrotnie w powieści wymienionego). Zatrudniający świetnych hakerów Sunlight Project zajmuje się ujawnianiem („oświetlaniem”) tajnych dokumentów rządowych, tak jak robi to WikiLekas i z podobnych co ono pobudek. Pip jednak ten wymiar działalności Wolfa nie interesuje. Zgadza się na staż, bo ma nadzieję, że dzięki Sunlight Project odkryje, kim jest jej ojciec, a więc kim jest ona sama. W retrospekcjach Franzen przenosi czytelnika do NRD-owskich Niemiec lat 80., opisując przeszłość Wolfa – dziecka komunistycznych dygnitarzy – który przypadkowo stał się czołowym dysydentem i z pomocą pewnego amerykańskiego dziennikarza popełnił morderstwo. W tle mamy spadek rodziny amerykańskich przemysłowców – kwotę, obok której, twierdzi Pip, nikt nie przechodzi obojętnie, bo opiewającą na nieco ponad miliard dol. Tyle fabuły.

Kiedy opisuje w swoich powieściach zmieniające się społeczeństwo, Franzen, jak każdy wielki realistyczny powieściopisarz, zwykł patrzeć na nie przez soczewkę: konkretną instytucję, konkretną wartość. W „Korektach” i w „Wolności”, w których tematem są Stany Zjednoczone czasów George’a Busha juniora i późnego Clintona, soczewką była rodzina, funkcjonująca po pierwsze, jako pewnego rodzaju stały punkt w zmieniającym się świecie, po drugie, jako wygodny pretekst fabularny. W „Purity” soczewką jest, a przynajmniej zdaje się być, ideologia. Symptomatyczne są tu słowa wypowiadane w pewnym momencie przez Wolfa: „Wystarczyło zastąpić słowo «socjalizm» słowem «sieć», żeby wyszedł internet. Konkurencyjne platformy, które go tworzyły, łączyła ambicja zdefiniowania każdej części naszego istnienia”. Franzen na pierwszy rzut oka zdaje się interpretować internet jako wypadkową pewnego większego i dłuższego procesu, rządzącą się prawami, jeśli nie bliźniaczymi do tych, którymi rządziły się jego poprzednie inkarnacje (socjalizm, utopizm), to dającymi się wyjaśnić przez proste odwrócenie tychże.

Kto nie jest całkowicie nieskazitelny, jest zły

Przypomnijmy teraz baty, które Franzen dostał po opublikowaniu eseju w „The Guardian”. Szczególnie interesujące są dwa głosy: pierwszy należy do Salmana Rushdiego, ironicznie życzącego pisarzowi „Miłego zamykania się w wieży z kości słoniowej!” (życzył – gdzieżby indziej! – na Twitterze); drugi to głos Mica Wrighta, naczelnego blogera działu technologii gazety „The Daily Telegraph”, który już na wstępie nazwał Franzena bufonem, potem zaś dodał, że esej „jest okropny”, i podsumował go w następujący sposób: „Brzmi jak transkrypcja myśli nawalonego winem nudziarza, który zmusza wszystkich gości podczas imprezy do wysłuchiwania swoich teorii. Prędzej bym ożywił Ernesta Hemingwaya czy Dorothy Parker i ich zaprosił do siebie. Chętniej bym zażył to samo, co Hunter S. Thompson. Jednak na pewno Franzena bym nie przepuścił przez próg mojego domu”. Bufonem Franzen nie jest i w wieży z kości słoniowej się nie zamknął. Co więcej, krytyków wysłuchał i przemyślał, co mieli do powiedzenia. I tak, ci, którzy w 1994 r. przeczytali „Po co się przejmować?”, dostali sześć lat później „Korekty”, to jest książkę napisaną zgodnie z programowymi założeniami eseju; ci, którzy w 2013 r. przeczytali „Co jest nie tak ze współczesnym światem?”, nie dostali dwa lata później „Purity”. Proponując między wierszami ostatniego eseju, by internet całkowicie odrzucić jako szkodliwy dla powieści, Jonathan Franzen nie tyle go odrzucił, ile rozważył, jakie ograniczenia sieć narzuca klasycznej powieści obyczajowej. Nie chodzi tu tylko o otworzenie się na internet jako potencjalny setting opowiadanej historii (w niektórych fragmentach „Purity” zamiast opisów korespondencji bohaterów czytamy po prostu ich esemesy, w amerykańskim wydaniu powieści podane czytelnikowi w formie dymków, łudząco przypominających te, które znajdzie w swojej komórce każdy użytkownik iPhone’a). Franzena interesuje internet jako ideologia niebędąca tylko prostym przełożeniem praw socjalizmu na ciągi zer i jedynek w skryptach programistów, lecz funkcjonująca jako narzędzie, które zmienia postrzeganie człowieka przez drugiego człowieka, a także bohatera literackiego przez czytelnika.

Przyjrzyjmy się drugiej części powieści, zatytułowanej „Republika Złego Smaku”, poświęconej młodości Andreasa Wolfa w NRD. Szybko dostrzeżemy dziwne rozłożenie akcentów. Dlaczego tak mocno jest w „Purity” podkreślany polityczny wymiar tamtych czasów, skoro – poza tym, że Andreas pochodzi z rodziny dygnitarzy i mieszka w podziemiach kościoła, w którym przyjmuje się przeciwników obozu władzy – nic go z tym wymiarem nie łączy? Dlaczego ten bawidamek i miłośnik szesnastoletnich dziewczynek staje się znanym dysydentem? Co ma do tego wszystkiego polityka i ideologia, skoro kluczowy dla postrzegania NRD przez Wolfa były – jak wskazuje tytuł tej części – zły smak, brzydota ustroju, w którym żył i w którym jedynym pocieszeniem był dlań seks? Otóż jest on tak ważny, dlatego że – jak zdaje się twierdzić Franzen, studiujący notabene w latach 80. germanistykę w Monachium i w Berlinie – nawet najbardziej totalitarna ideologia zezwala na znalezienie sobie przestrzeni osobistej wolności. W przypadku Wolfa wolnością tą jest promiskuityzm. Ta osobista wolność jest całkowicie niezależna od najbardziej nawet totalitarnej ideologii; jest też, w świetle najbardziej nawet totalitarnej ideologii, kompletnie nieistotna. Można więc być skończoną szują w życiu prywatnym, a politycznie (publicznie) zachowywać się przyzwoicie i zostać poddanym dwóm różnym ocenom; można być niespójnym człowiekiem.

To są jednak czasy młodego Wolfa. Czasy starego, tego napotkanego na swojej drodze przez Pip Tyler, wyglądają już zupełnie inaczej. Symptomatyczne, że tym, czym Pip najbardziej się interesuje, gdy The Sunlight Project oferuje jej staż, wcale nie są ideologiczne pobudki akolitów Wolfa, bohaterkę Franzena zajmują plotki o seksoholizmie Niemca i to na ich podstawie zaczyna mieć co do jego uczciwości podejrzenia. Internet, w którym Pip szuka informacji na temat tego whistleblowera, chce bowiem oceniać człowieka jako całość – jego idee, zaangażowanie w polityczność, a więc to, co publiczne, ale także i to, co prywatne. Bardzo ciekawie wybrzmiewa w powieści scena z jednej z jej początkowych partii, gdy Pip znajduje się w swoim pokoju z przypadkowo poznanym chłopakiem. Ma dojść do seksu, bohaterka odkrywa jednak telefon, w którym potencjalny partner (czuła, wzbudzająca sympatię czytelnika postać) wymieniał z kolegą dość prostackie i – jak powiedziałyby autorki wyrażenia franzenfreude – mizoginiczne esemesy na jej temat. W którym ze swoich wcieleń, zdaje się pytać czytelnika Franzen, ów młody mężczyzna był prawdziwy? Albo inaczej: które z jego wcieleń jest ważniejsze w postrzeganiu go jako człowieka, jako wiarygodnej postaci literackiej? Na wyższym, ogólniejszym poziomie ten problem jest udziałem Andreasa. Co z tego, zastanawiamy się podczas lektury, że Wolf jest szlachetny w swoich whistleblowerowych zamiarach, skoro obawia się ujawnienia, że w młodości zabił człowieka i miał kontakty z nieletnimi dziewczętami? Sieć jako ideologia jest w powieści Franzena pełzającą apokalipsą, dlatego że jako pierwszy ideologiczny projekt, który może objąć całość ludzkiego istnienia – co nie udało się ani socjalizmowi, ani nazizmowi – nie pozostawia w tej całości żadnego miejsca na najmniejszy nawet grzech, na najmniejsze nawet przewinienie. Wszystko musi w nim być czyste, pure, bez skazy. Kto nie jest całkowicie czysty, całkowicie nieskazitelny – jest zły.

Moment faustowski

W którymś momencie Wolfowi przychodzi głowy fragment „Fausta”: „Co «minęło»? Myśl głupia, prostacza: wszak mijanie a nicość to samo oznacza! Na cóż tworzenie wieczne, na cóż uganianie, jeśli stworzone pada w nicości otchłanie?! «Przeminęło!» – doprawdy powiedzieć trza śmiało: co minęło – właściwie nigdy nie istniało”. Problem w tym, zauważa Wolf, że istniało. „Wystarczyło, że Tierney wspomniałby o tym w internecie, a na wieki pozostałoby w chmurze”.

W świecie regulowanym przez internet to, co na ogół interesowało pisarzy zajmujących się tworzeniem fikcji – przedstawianie, jak ludzie się zmieniają, co zaważa na tych zmianach – jest niemożliwe. Dla użytkownika sieci młody Wolf i stary Wolf to jedna i ta sama osoba. Nie istnieje coś takiego, jak zmiana w ludzkim charakterze, bo kto chce ocenić Niemca jako człowieka, wstuka jego nazwisko w Google i znajdzie zarówno wiadomości o jego działalności zawodowej, jak i niezbyt szlachetnym życiu prywatnym. Obie te informacje będą tak samo ważne, bo sieć ich nie selekcjonuje. W rzeczywistości regulowanej (czy też samoregulującej się) prawami sieci nie jest więc możliwe stworzenie tego, z czego Franzen zasłynął: powieści obyczajowej, w której pisarz i narrator wysunęliby na pierwszy plan pewne problemy, by ukryć i ledwie naszkicować inne, stworzyć postaci wielowymiarowe i poddawane różnym ocenom w różnych sferach ich życia. Wszystko musi być na pierwszym planie, bo w opisywanej rzeczywistości wszystko podlega ocenie. Franzen wychodzi z tego obronną ręką. Napisał powieść, której każda część to odmienny gatunek literacki – Bildungsroman w przypadku losów Pip, thriller i kryminał w przypadku losów Andreasa, romans w przypadku Toma. Sztywne ramy narracji charakterystyczne dla danego gatunku powieściowego czynią wiarygodnymi wyciąganie na pierwszy plan jednych, a ukrywanie innych elementów. Czynią też wiarygodnym wielki żart Franzena opisującego świat ludzi jednowymiarowych. Stworzył on tym samym powieść, w której finale prawie nikt nie jest tym, kim wydawał się na pierwszy rzut oka.

Franzen powiedział w „Purity” wiele rzeczy niewygodnych i na nowo skonfigurował klasyczną realistyczną powieść. Kto będzie chciał teraz taką powieść napisać, będzie musiał wziąć pod uwagę rozpoznania autora „Korekt”. A że te rozpoznania nie przysporzyły mu sympatii i kazały jednemu z polskich krytyków zadać – z właściwym mu urokiem – pytanie, czy strategia pisarska Franzena nie polega przypadkiem na „podtrzymywaniu szlachetnych, choć nieużytecznych mitów? Takich jak ten o «wielkim amerykańskim pisarzu»”. (Tak Franzena określił „Time”, na którego okładce autor „Korekt” wówczas wystąpił). Cóż, jak zauważył dawno temu Jeffrey Rosen, w internecie „jedynym zachowaniem, które wszyscy uważają za haniebne, jest zachowywanie się, jak gdyby uważało się samego siebie za lepszego od innych”. Bufon Franzen nie tyle się tak zachowuje, on taki jest, a „Purity” potwierdza jego klasę – klasę najważniejszego, obok Michela Houellebecqa, literackiego analityka współczesności, który nie przestaje być pisarzem oferującym czytelnikom prawdziwą radość lektury.

 

Książka:

Jonathan Franzen, „Bez skazy”, przeł. Zbigniew Kościuk, wyd. Sonia Draga, Warszawa 2015.

 

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 357

(45/2015)
10 listopada 2015

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj