0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > W cieniu własnej...

W cieniu własnej mitologii. Wokół serialu „Z archiwum X”

Karol Kućmierz

Kiedy w 1993 r. w stacji FOX wyemitowano pierwszy odcinek „Z archiwum X”, nikt nie spodziewał się, że serial stworzony przez Chrisa Cartera stanie się jednym z najbardziej wpływowych wytworów popkultury lat 90. Ponad 20 lat później wciąż porusza masową wyobraźnię – tym razem jako kolejna ofiara współczesnej retromanii, nieustępliwie nakazującej wskrzeszać uwielbiane przez widzów tytuły.

Agenci FBI Fox Mulder (David Duchovny) i Dana Scully (Gillian Anderson) powracają na mały ekran po długiej przerwie (ich ostatni występ telewizyjny został zarejestrowany w 2002 r., kinowy – w 2008). Tym razem jednak bohaterowie i twórcy serialu musieli zmierzyć się z zupełnie nowymi wyzwaniami. Pod ich nieobecność świat zmienił się nie do poznania. Nasza codzienność to dla paranoika takiego jak Mulder koszmar, w którym ziściły się najbardziej pesymistyczne wizje przyszłości sprzed dwóch dekad.

Powrót „Z archiwum X” uświadamia nam również, jak bardzo rozwinęły się seriale od czasu, kiedy Chris Carter i jego współpracownicy byli pionierami telewizyjnej rozrywki, rozbijali schematy i wytyczali nowe granice medium. Innowacyjne sposoby opowiadania historii, które zaskakiwały i inspirowały w latach 90., dzisiaj wydają się oczywiste. Jeszcze nie tak dawno scenarzyści i reżyserzy „Z archiwum X” musieli udowadniać, że serial także może być sztuką, i odkrywali przed widzami rozległe możliwości narracyjne telewizji, wpisując je w doskonale wyważoną i przystępną formę 45-minutowego odcinka. Ich nowatorskie wówczas wysiłki dziś stały się częścią obowiązującego kanonu.

Kolejne przygody Muldera i Scully, które oferuje nam Chris Carter, nie mają w sobie jednak świeżości charakteryzującej serial w jego najlepszych czasach. W dziesiątym sezonie „Z archiwum X”, promowanym jako 6-odcinkowe telewizyjne wydarzenie (event series), można odnaleźć wszystkie możliwe grzechy nostalgicznej kontynuacji po latach. Chociaż pracowali przy nim najważniejsi twórcy oryginalnego serialu: Chris Carter, James Wong, Glen Morgan, Darin Morgan, całość często sprawia wrażenie, jakby zrealizowali ją ludzie, którzy o „Z archiwum X” tylko słyszeli. Nowe odcinki powierzchownie przypominają rewolucyjny serial z lat 90. – nawet ikoniczna czołówka pozostała niezmieniona – ale gdzieś wyparowała trudna do zdefiniowania esencja, stanowiąca o jego wyjątkowości. Efekt końcowy wygląda mniej więcej tak, jakby kosmici próbowali sztucznie zrekonstruować „Z archiwum X”, mając do dyspozycji jedynie niekompletny zestaw danych i zastępując brakujące ogniwa domieszką obcego DNA. Fani serialu, którzy chcieli wierzyć w jego triumfalny powrót, zostali złapani na swoisty „paragraf 22” – oglądając niezbyt udany sezon, przyczynili się do wysokich wyników oglądalności i tym samym przypieczętowali decyzję o produkcji kolejnych, prawdopodobnie równie rozczarowujących odcinków.

X files_2

Mitologia i potwory tygodnia

„Z archiwum X” wywodzi się z telewizyjnej epoki, w której wszystkie granice były wyraźnie wytyczone. Serial Chrisa Cartera opierał się na eleganckim w swojej prostocie pomyśle: uzupełniający się duet agentów FBI w każdym kolejnym odcinku rozwiązuje zagadki o najczęściej charakterze paranormalnym. Mulder żarliwie wierzy w UFO i inne zjawiska wymykające się racjonalnym wyjaśnieniom. Scully pełni rolę sceptyczki i za pomocą naukowych metodologii stara się hamować zapędy partnera. Ten pozornie prostolinijny koncept okazał się jednocześnie niezwykle elastyczny i pojemny. W każdym odcinku, pomimo ściśle określonych ram, mogło wydarzyć się dosłownie wszystko. Liczne ograniczenia, takie jak 45-minutowy czas trwania epizodów czy trzyaktowa struktura podzielona blokami reklamowymi, nie przeszkodziły twórcom w eksperymentowaniu. W jednym tygodniu „Z archiwum X” było horrorem, żeby w kolejnym przekształcić się w absurdalną komedię, opowieść science fiction lub ironiczną grę ze schematami, konwencjami oraz z przyzwyczajeniami widza. Tak częste zmiany stylu opowiadania oraz sztafażu gatunkowego zapewniały różnorodność niezbędną do zapełnienia sezonów składających się z ponad dwudziestu odcinków.

„Z archiwum X” to także jedna z pierwszych produkcji kierujących uwagę widzów na narracyjne niuanse, mocno naginające tradycyjny kształt serialu. Odcinki, w których pojawiał się tzw. potwór tygodnia (monster of the week), były samowystarczalne i stanowiły zamknięte opowieści. Z kolei epizody składające się na dłuższe historie przewijające się przez kolejne sezony zyskały miano mitologicznych. To na ich podstawie fani skrupulatnie gromadzili i katalogowali informacje o świecie przedstawionym „Z archiwum X” (tworząc wzór, który naśladowali później widzowie seriali takich, jak „Zagubieni”, „Fringe” czy „Nie z tego świata”). Z czasem owa mitologiczna, dotycząca głównie kontaktów z istotami pozaziemskimi, nadbudowa rozrosła się do gigantycznych rozmiarów. W efekcie stała się nadmiernie skomplikowana i pełna sprzeczności, szczególnie że sami twórcy nie byli zainteresowani zachowywaniem spójności. Natomiast odcinki z „potworami jednorazowego użytku” pozostały częścią serialu, po której widzowie zawsze mogli spodziewać się odważnych eksperymentów narracyjnych, oryginalnych pomysłów na fabułę lub klasycznie opowiedzianych historii z pogranicza science fiction i horroru.

Fabryka talentów

Scenarzyści „Z archiwum X”, chociaż musieli respektować jego reguły i dbać o spójność w prezentacji bohaterów, mieli jednocześnie na tyle twórczej wolności, żeby w ramach poszczególnych odcinków eksplorować swoje autorskie obsesje. Widzowie, którzy zwracali uwagę na nazwiska scenarzystów w napisach początkowych, mogli spodziewać się, że otrzymają opowieść określonego rodzaju. Kiedy autorem scenariusza był sam twórca serialu, Chris Carter, można było oczekiwać dużej dawki mitologii związanej z UFO, a w późniejszych sezonach także postmodernistycznych gier. Na przykład w „Triangle” Carter zrealizował w telewizji formalny eksperyment w duchu „Liny” Alfreda Hitchcocka – odcinek składał się z czterech 11-minutowych ujęć. „The Post-Modern Prometheus” to z kolei sfilmowany w czerni i bieli epizod inspirowany „Frankensteinem” oraz „Człowiekiem słoniem”, przefiltrowanymi przez współczesną popkulturę.

Niestety w najnowszym sezonie tylko Darin Morgan popisał się doskonałym telewizyjnym rzemiosłem, które wzbudza nostalgię za czasami, kiedy przykładano dużą wagę do formy pojedynczego odcinka.

Karol Kućmierz

Pracujący w duecie Glen Morgan i James Wong specjalizowali się w estetyce horroru (później stworzyli m.in. filmową serię „Oszukać przeznaczenie”). Odcinki ich autorstwa (m.in. „Squeeze”, „Die Hand Die Verletzt”) były nasycone niepokojącą atmosferą i wymyślną przemocą. Najsłynniejszy z nich to „Home”, który jako pierwszy w historii „Z archiwum X” został poprzedzony ostrzeżeniem o treściach nieodpowiednich dla widzów poniżej 17 roku życia. Porównywany do twórczości Tobe’a Hoopera czy Davida Lyncha, „Home” przeraził publiczność przede wszystkim dlatego, że ukazane w nim odrażające zło nie miało żadnych nadnaturalnych źródeł, co było odstępstwem od schematu serialu. Przy dziesiątym sezonie James Wong i Glen Morgan pracowali już osobno (każdy stworzył po jednym epizodzie), jednak ich propozycje – „Founder’s Mutation” oraz „Home Again” – okazały się co najwyżej solidne.

Zupełnie wyjątkowym i posiadającym wyrazisty styl scenarzystą był z kolei Darin Morgan, autor zaledwie kilku odcinków, które zapadły bardzo głęboko w pamięć widzów. Często możemy je odnaleźć na szczytach rankingów najlepszych epizodów w historii „Z archiwum X”. David Duchovny trafnie ocenił, że scenariusze Morgana sprawiają wrażenie, jakby chciał za ich pomocą zniszczyć serial. Odcinki takie jak „Clyde Bruckman’s Final Repose” czy „Jose Chung’s From Outer Space” były zarówno zjadliwą satyrą na świat przedstawiony i bohaterów serialu (Mulder wypadał w nich jako szczególnie karykaturalna postać), jak i pełnymi empatii opowieściami, w których autor najbardziej współczuł „potworom”. W jego wydaniu były one zresztą złożonymi postaciami, ich motywacje były zawsze eksponowane, zaś role Muldera i Scully schodziły na drugi plan. Scenariusze Darina Morgana to także postmodernistyczne historie o opowiadaniu historii, w których różne punkty widzenia niewiarygodnych narratorów często się wykluczają. Absurdalny humor, paranoja i ogromna ilość nawiązań do rozmaitych wytworów popkultury przenikają się w tych odcinkach niczym w powieściach Thomasa Pynchona.

Odcinek autorstwa Morgana z dziesiątego sezonu, „Mulder and Scully Meet the Were-Monster”, potwierdza jego reputację. To zdecydowanie najlepsza odsłona nowego „Z archiwum X”, dla której być może warto było reaktywować serial. Autor sięga po znany mit o likantropii, wywraca go na drugą stronę i tworzy w ten sposób zabawną oraz smutną przypowieść o tym, jak dziwnie jest być człowiekiem. Odcinek stanowi również hołd dla dawnego „Z archiwum X”. Morgan cytuje poprzednie scenariusze i nawiązuje do przeszłości, a w scenie rozgrywającej się na cmentarzu na nagrobkach widnieją nazwiska zmarłych twórców serialu: Jacka Hardy’ego (drugiego reżysera) i Kima Mannersa (reżysera aż 52 epizodów). Satysfakcję z tego odcinka może jednak nieco popsuć fakt, że scenariusz pochodzi z 2005 r. i Darin Morgan stworzył go na potrzeby produkcji „Night Stalker” Franka Spotnitza. Ostatecznie został niewykorzystany, więc autor przerobił go w taki sposób, żeby pasował do „Z archiwum X”.

X files_3

Kwestia dziedzictwa

Powrót „Z archiwum X” wpisuje się nie tylko w nurt przywracania znanych tytułów z przeszłości telewizji (powstała również kontynuacja sitcomu „Pełna chata”, w przygotowaniu są nowe odcinki „Kochanych kłopotów”), ale także w zjawisko coraz bardziej popularne w kinie, określane zbitką słowną legacyquel. Chodzi o szczególny rodzaj sequela, w którym bohaterowie uznanych i popularnych franczyz symbolicznie przekazują pałeczkę swoim następcom. Widzieliśmy to w całej okazałości w zeszłorocznych produkcjach, takich jak „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” czy „Creed”. „Z archiwum X” również próbuje zabezpieczyć swoje dziedzictwo w podobny sposób, wprowadzając agentów Millera (Robbie Amell) i Einstein (Lauren Ambrose), pozbawione charyzmy ekwiwalenty Muldera i Scully. Twórcy nie pokusili się nawet o zamianę ich charakterów. Ponownie to kobieta jest sceptyczką, a jej partner „chce wierzyć”.

Ponadczasowość serialu możliwa jest jednak dzięki czemuś zupełnie innemu niż kreowanie nowych postaci, żeby przedłużyć żywotność produkcji. Dziedzictwo „Z archiwum X”, pomimo zbędnych zabiegów Chrisa Cartera, pozostaje niezagrożone, a jego wpływy możemy wciąż obserwować w większości najpopularniejszych obecnie seriali. Twórcy, którzy kiedyś pracowali z Carterem, stworzyli już własne, wartościowe produkcje. Vince Gilligan ma na swoim koncie „Breaking Bad” i „Better Call Saul”, Alex Gansa i Howard Gordon zrealizowali „Homeland”. Przede wszystkim jednak dominujący obecnie typ narracji w serialach, w których opowiadana historia rozciąga się na całe sezony i każdy kolejny odcinek jest niezbędny do jej zrozumienia, wywodzi się przecież z mitologicznego pnia „Z archiwum X”.

Skupienie się scenarzystów na drugim aspekcie serialu – samowystarczalnych odcinkach – mogłoby z kolei wnieść wiele dobrego w dyskusję nad kształtem współczesnych seriali. Niestety w najnowszym sezonie tylko Darin Morgan popisał się doskonałym telewizyjnym rzemiosłem, które wzbudza nostalgię za czasami, kiedy przykładano dużą wagę do formy pojedynczego odcinka. Najbardziej popularne i prestiżowe seriale są obecnie tworzone w taki sposób, żeby oglądać je w całości i to jak najszybciej. Udostępnianie całych sezonów danej produkcji w jednym momencie przez takie serwisy, jak Netflix i Amazon, wywarło niebagatelny wpływ na cały rynek, podobnie jak coraz większe zaangażowanie w realizację seriali twórców wywodzących się ze świata kina, a nie telewizji. Autorzy nowych seriali pozwalają sobie na dawkowanie fabuły w zwolnionym tempie, ponieważ wychodzą z założenia, że widzowie i tak obejrzą znaczną część sezonu za jednym podejściem. Często można odnieść wrażenie, że najnowsze produkcje to po prostu bardzo długie filmy, podzielone na części dla wygody odbiorców, ale stanowiące spójną całość. Sztuka precyzyjnego konstruowania odcinków tak, żeby jednocześnie były interesujące same w sobie, a dopiero w dalszej kolejności posuwały główny wątek do przodu, bardzo szybko się wyczerpuje. Kultywują ją jedynie twórcy, którzy szlifowali umiejętności przy takich serialach, jak „Z archiwum X”.

X files_4

To właśnie wieści o powrocie Darina Morgana, Glena Morgana i Jamesa Wonga, a nie perspektywa kontynuacji przygód Muldera i Scully, losy ich dziecka czy odkrywanie kolejnych warstw spisku na najwyższych szczeblach władzy wywołały największe poruszenie wśród najzagorzalszych miłośników serialu. Otrzymaliśmy jednak kolejną dawkę skomplikowanej mitologii, powroty dawno zapomnianych postaci i wątków oraz duet aktorski, który nie potrafi już nawet udawać entuzjazmu dla odgrywanej historii. Twórcom nie udało się także w żaden kreatywny sposób zagospodarować współczesnych lęków. Dostaliśmy jedynie nieudolne podsycanie strachu przed szczepieniami („My Struggle II”) oraz stereotypowe i pozbawione jakiejkolwiek subtelności przedstawienie problemu terroryzmu („Babylon”).

Wszystko to zostało podane w niedopracowanej, przypadkowej formie, z dialogami, w których aktorzy zbyt często podsumowują za nas przebieg akcji, a kiedy tego nie robią, raczą nas wzniosłymi banałami. „Z archiwum X” było kiedyś jednym z niewielu seriali, w których opowiadanie obrazem stanowiło regułę, a nie wyjątek, a kwestie bohaterów żyły własnym życiem długo po emisji odcinków. Warstwa wizualna była zawsze dopięta na ostatni guzik, głównie dzięki zaangażowaniu wybitnych reżyserów (Kim Manners) i autorów zdjęć (John S. Bartley). W latach 90. krytycy ciągle podkreślali, że „Z archiwum X” nie przypomina innych produkcji telewizyjnych, tylko kino. Nowe odcinki wyglądają tak, jak każdy przeciętny serial proceduralny, produkowany taśmowo dla największych stacji telewizyjnych. Jeden z niewielu godnych zapamiętania obrazów znalazł się w odcinku Glena Morgana zatytułowanym „Home Again”, w którym Mulder i Scully krzyżują wiązki światła swoich latarek, tworząc w ten sposób w ciemności literę X. Pojedyncze wizualne ornamenty oraz świetnie napisany odcinek Darina Morgana to jednak za mało, żeby uzasadnić powrót do ramówki serialu, który w obecnej postaci wypada blado nawet na tle swoich epigonów.

 

Serial:

„Z archiwum X”, twórca Chris Carter, USA (1993–2002, 2016–).

 

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 374

(10/2016)
8 marca 2016

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj