0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Ciało swoje, ciało...

Ciało swoje, ciało obce. O „Górze Tajget” Anny Dziewit-Meller

Paweł Bravo

„Góra Tajget” to moralny traktat wpisany w historię pewnej drobnomieszczańskiej śląskiej rodziny i niemieckich akcji eugenicznych. To opowieść stawiająca nas bliżej prawd, których bez pomocy artysty nie mielibyśmy siły udźwignąć.

Gora Tajget_okladka

Jeden z kampusów Uniwersytetu Wiedeńskiego mieści się całkiem blisko centrum, w rozległym kompleksie dawnego XVIII-wiecznego szpitala. Czyste, odremontowane skrzydła budowli otaczają dziewięć zielonych, wymuskanych dziedzińców. Zaciszny, odizolowany od hałasów miasta świat. Łatwo przegapić bramę na ostatnim, licząc od Alser Straße, dziedzińcu, tuż obok Wydziału Slawistyki. Prowadzi ona na rozległy trawnik, gdzie w sąsiedztwie szpitala dla chorych na ciele stoi przysadzista Wieża Szaleńców, budynek dla chorych na duszy i umyśle. Wielki, zaniedbany, podobny więzieniu bęben z kamienia robi ponure wrażenie, choć w 1784 r. był to pierwszy taki obiekt w Europie, oznaka rozwoju nowoczesnego podejścia do szaleństwa. Był to również pierwszy oddział psychiatryczny, gdzie osoby chore traktowano właśnie jak chore, a nie tylko jak opętane i potępione: poddawano je obserwacji i leczeniu w sposób, który zachowywał ich ludzką godność, jednak trzymano je poza obrębem zwyczajnego szpitala.

Zapomniana cielesność

Wielka zamiana miejsc: dwieście lat temu na ubocze przesuwano choroby duszy. Dziś w tym samym budynku (od dawna nieużywanym przez psychiatrów) mieści się panoptikum chorych ciał: największy na świecie zbiór patologiczno-anatomiczny. Współcześni lekarze nie muszą już szkolić się na prawdziwych tkankach i narządach. Tysiące zbędnych już preparatów – słojów, plastyk, wycinków – posprowadzano ze wszystkich uczelni i stworzono przedziwną, chaotyczną składnicę obiektów o niepewnym statusie. Nie są to po prostu ludzkie zwłoki, którym należy się pogrzeb, ale też nie są to byle jakie obiekty muzealne. Przed wejściem do ciasnych magazynów (zwiedzanie w środy i soboty w godzinach 10–12) przewodniczka, studentka medycyny, stanowczo napomina, żeby nie robić zdjęć, nie wygłupiać się i zachowywać się godnie, bo mamy do czynienia z ludzkimi szczątkami.

Uprzedza też, że można przerwać zwiedzanie, jeśli komuś zrobi się słabo. I nie chodzi tylko o atawistyczne odruchy wstrętu na widok choroby i deformacji. W naszej sterylnej kulturze, poddającej obraz ciała wielopiętrowym przeróbkom, widok zwyczajnych, zdrowych flaków narusza powłokę spokoju płynącego z zapomnienia cielesności. Cielesność w swojej najniższej, nieprzetworzonej symbolicznie postaci, niema i głucha, w swoim tu i teraz, przeraża. Na widok tych wyrwanych z konkretnego ciała cząstek, zawieszonych poza kontekstem i czasem w idealnie przejrzystej – pomimo stu i więcej lat – cieczy, nie umiemy podtrzymać hipotezy o naszej wyjątkowości. Nerki, płuca, gałki oczne i naskórek – o tym wszystkim nie chcemy dziś wiedzieć, tak jak dwieście lat temu wiedeńczycy woleli nie oglądać melancholii i paranoi.

Wreszcie nadchodzi zdumienie. Jak lekarze są w stanie odnosić się do nas inaczej niż do zbioru połączonych organów? A może nie potrafią, tylko udają, rozmawiając z uśmiechem i tworząc wiarygodną niekiedy aurę empatii? Czy studentka, która mnie oprowadza, dziś wieczorem pochyli się nad twarzą swojego chłopaka lub swojej dziewczyny, wymazując ze świadomości to wszystko, co sortuje jako wolontariuszka zaangażowana do katalogowania tych zbiorów?

Przerażenie, dyskomfort, zdumienie szybko znikają po wyjściu, spłukane przez to, co napływa dalej. Tak zwane doświadczenia życiowe łatwo na szczęście wziąć w nawias i rozmyć. Dopiero sztuka nadaje im ciężar. Sztuka, jeśli jest godna swej nazwy i statusu, istnieje po to, by za pomocą fikcji wytwarzać w nas stany i uczucia prawdziwsze od życia, tzn. dotykające nas głębiej niż to, co się nam po prostu przydarza. Anna Dziewit-Meller, służąc tak pojętej literaturze, pozwala nam odczuć przerażenie, zaszczepia w nas dyskomfort, zdumiewa, krążąc wokół tematu niezapośredniczonej cielesności i medycyny zerwanej z łańcucha ograniczeń moralnych.

Obserwacja bez uczestniczenia

W „Górze Tajget” mary niepełnosprawnych (czy tylko „trudnych”) dzieci pozabijanych w szpitalu przez Niemców w ramach akcji eugenicznej wprawiają w ruch serię zdarzeń i reminiscencji, które zaburzą drobnomieszczańską codzienność śląskiej rodziny. Cofając się w historycznym planie o trzy kolejne pokolenia, Dziewit-Meller wyciąga na jaw i rozpamiętuje ukryte w stłumionej tożsamości Ślązaków ślady doświadczanej zewsząd przemocy i historycznych traum oraz obnaża nieskuteczność wszystkich strategii ucieczki przed historią. Nie traci jednak z oczu jednostkowego horyzontu, gdzie przemoc i wyobcowanie reprodukują się w skali rodzin i podwórek, gdzie płeć, etniczność i status społeczny są za każdym razem pułapką zastawioną na bohaterów.

Choć jak każda dobra powieść „Góra Tajget” chce być po trosze o wszystkim, o niepodzielnej całości egzystencji dzieci, matek i ojców pewnej epoki i pewnego miejsca, po lekturze pozostaje przede wszystkim niepokojąca pamięć wszechobecnej kwestii ciała. Ciała doświadczanego bezpośrednio, bezrefleksyjnie, na poziomie fizjologii i zwyczajnych procesów cielesnych będących substratem relacji bohatera z ludźmi i historią. Ciała odczuwanego przez współczesnego mieszczanina, gdy budzi się na potwornym kacu w dzień po narodzinach córki, które naznaczą go nowym rodzajem lęku o potomstwo i wrażliwością na wyłażące z każdej szpary znaki zagłady, nierelegowanej wcale do izby pamięci o okropnościach wojny. Ciała odczuwanego przez dzieci, niewiele rozumiejące z awantur dziejowych toczących się ponad ich głowami, czy to będzie nazistowska akcja T4 (i proceder pozyskiwania ludzkich mózgów do badań), czy też wyzwolenie przez masowy gwałt z rąk (i nie tylko rąk) Krasnej Armii. Ciała odczuwanego przez niemiecką emerytowaną uczoną, której dystyngowane więdnięcie zostaje tylko na moment zakłócone próbą przypomnienia jej roli w programie zabójstw medycznych.

Wtedy właśnie, w jednym z kluczowych momentów powieści, jej bohaterka, dawna morderczyni w kitlu lekarskim, ucieka w logikę cielesności jako obiektu doskonale obcego egzystencji; w amoralną sferę obserwacji bez uczestniczenia, gdzie wewnętrzna dynamika badań stanowi swoje własne usprawiedliwienie. W posłowiu autorka przyznaje, że nie mieści się jej w głowie ten rodzaj zdrady etosu lekarza, który miał miejsce w nazistowskich placówkach badawczych, ale w powieści potrafi wyjść poza potępienie, prowadząc nas na niepewny grunt nieusuwalnych, niewygodnych dylematów. W napięciu między jestestwem sprowadzonym do cierpiącego, uwierającego ciała spowitego w minimalną warstewkę autorefleksji a czystą, dyskursywną racjonalnością profesji medycznej, która odsuwa cielesność od istoty ludzkiej, tkwi najważniejsza nauka ku pożytkowi człowieka, dla której napisano tę powieść. To napięcie nie może być bowiem trwale rozładowane, a „Góra Tajget” tylko tę naszą niewygodną wiedzę wzmaga. To prawda, że bezbłędnie poprowadzona narracja – przejmująca do żywego, ale bez krzty sentymentalizmu – stawia nas oczywiście po stronie udręczonych ciał i sponiewieranych uczuć niewinnych bohaterów. Jednak ani przez moment nie wpadamy w ckliwe uwielbienie niewinnej dobroci prostego człowieka. Niczym głos adwokata diabła powracają przykłady dorobku neurologii zbudowanego na bazie praktyk uznawanych dzisiaj za zbrodnicze. Racjonalność medyczna (techniczna, prawnicza) pozostaje wciąż na horyzoncie tego świata jako twór ludzki niosący nadzieję i wskazuje jakąś drogę wyjścia poza biologiczny determinizm. Prawie od początku powieści majaczy w tle budynek szpitala jako epicentrum eutanazyjnej grozy, a przecież każdy szpital to zarazem widomy znak wysiłków, by umacniać godność człowieka przez wyzwolenie go od cielesnych przypadłości.

Gdzieś na obszarze tej racjonalności, która czyni człowiekowi obcym jego ciało, by móc zapanować nad jego chorobą i upadkiem, biegnie granica między lekarzem a oprawcą. Granica zresztą zupełnie umowna, której nie da się raz na zawsze wytyczyć w tej powieści, zaludnionej przez postaci albo naznaczone doświadczeniem świata, który wszelkie granice zniweczył, albo żyjące w cieniu strachu, że zaraz przyjdzie im tego zniesienia granic doświadczyć.

Trójwymiarowa opowieść o ludziach

Żeby czytelnikowi w roli partnera tego moralnego dialogu nie było zbyt wygodnie, autorka rozstawia co i rusz pułapki, kreśląc horyzont pełen rzeczy pozornie oczywistych, stojących na spodziewanym miejscu, który jednak jest w pewnym wymiarze odwrócony, zaburzony, lustrzany – ojciec jako nosiciel atawistycznego, przypisanego matce lęku o życie małego dziecka, wywózka na roboty jako arkadyjskie doświadczenie domu, gdzie dzieci są otoczone ciepłem, narada nazistowskich prominentów w sprawie eutanazji odegrana przez groteskowe lalki w muzeum zabawek.

W tych odwróceniach, zbudowanych na tyle subtelnie, że nasza czytelnicza bezwładność łatwo się o nie potyka i daje zwieść na manowce pozornie przejrzystej narracji, widać stwórczą siłę autorki. Anna Dziewit-Meller porusza się ze zręcznością il miglior fabbro w kowalskim warsztacie powieściopisarza – warsztacie, którego najbardziej zaniedbaną dziś stroną jest struktura i kompozycja. Tak rzadko ktoś przejawia dziś zręczność w stawianiu konstrukcji rygorystycznej jak werk, ale w pierwszym spojrzeniu niewidocznej. Mamy tu do czynienia z umiejętnością pozorowania płynącej jakby mimochodem narracji przy jednoczesnym zachowaniu regularności formy i starożytnych kanonów dobrego opowiadania. Zdolnością zapanowania nad rozwojem wątków i postaci tak, by samo ich zderzanie i wynikanie wrzucało nas, z zaskoczenia, w stan rozedrgania, niewygody, budziło na moment z drzemki – bez potrzeby stawiania przez autora kropki nad i. Wreszcie zdolnością opowiedzenia prościutkiej historii niedoli paru konkretnych ludzi tak, by uderzyła nas z siłą uniwersalnej przypowieści.

Jeśli traktat moralny ma się nam na cokolwiek przydać w codziennej walce o uczłowieczenie, to tylko wpisany w wiarygodną, trójwymiarową opowieść o ludziach i sprawach, które choć zmyślone, jawią się jako prawdziwsze od naszej codzienności. A jedyna opowieść warta naszego czasu w swoim zmyśleniu musi stawiać nas bliżej prawd, których bez pomocy artysty nie mamy na co dzień siły udźwignąć.

„Góra Tajget” jest tym wszystkim. Przywodzi przed nasze oblicze – sprytnie, bo nie wprost – i pozwala oswoić wszystkie lęki, które roztropni wiedeńczycy wyprowadzili na ubocze do wieży, gdzie niczym nieskrępowana medycyna jest naszym współczesnym szaleństwem.

 

Książka:

Anna Dziewit-Meller, „Góra Tajget”, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2016.

 

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 378

(14/2016)
5 kwietnia 2016

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj