To byłaby piękna wizja, przyznajmy. Rosyjski dyktator pojmany w Mongolii i przekazany Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu w Hadze za zbrodnie na Ukrainie. Brzmi niczym jakiś cosplay, grupa rekonstrukcyjna średniowiecznej historii Imperium Mongolskiego uśmiercającego swych ruskich wasali, przybyłych w stepy, by oddać pokłon wielkiemu chanowi. No, pomarzyliśmy!

Odbytą na początku września wizytę Putina w Mongolii zdominowały clickbaitowe nagłówki. „Czy go zatrzymają?”, zachęcały do zastanowienia. „Powinni!” – nawoływały inne. W końcu Mongolia jest sygnatariuszką Statutu Rzymskiego, będącego podstawą działania Międzynarodowego Trybunału Karnego, ścigającego rosyjskiego dyktatora za zbrodnie na Ukrainie (ściślej: za deportacje ukraińskich dzieci).

Putin po wydaniu nakazu aresztowania przez MTK bywał już za granicą, między innymi w Chinach, nieuznających wszak MTK. Z kolei RPA, która miała go gościć, zrobiła unik, zamieniając tryb wizyty rosyjskiego przywódcy z realnej w wirtualną. Pod tym względem mongolska ekskursja Władimira Władimirowicza okazała się bezprecedensowa, bo rosyjski dyktator po raz pierwszy odwiedził państwo sygnatariusza MTK, do tego demokratyczne i prozachodnie, przynajmniej deklaratywnie.

No i go nie aresztowali.

Przeciwnie, rozłożyli przed nim czerwony dywan, czym po wschodniemu przykryli swoją porażkę dyplomatyczną.

Ale po kolei.

Przeminęło ze stepowym wiatrem

Patrząc na łąki w Karakorum, nie sposób uwierzyć, że była to kiedyś stolica świata, najważniejsze miasto na ziemi, serce Imperium Mongolskiego. Ze wszystkich kierunków sunęły do niego karawany z kupcami i poselstwa bijące czołami przed wielkim chanem. Po dawnej chwale dziś nie pozostał kamień na kamieniu (jeśli nie liczyć buddyjskiego klasztoru z recyklingu, wzniesionego z budulca po dawnej stolicy). Ukryte w łąkach fragmenty ruin odkopanych przez archeologów unaoczniają starą prawdę o nietrwałości potęg.

Wielkość Mongolii przeminęła ze stepowym wiatrem, z dawnego imperium pozostało wspomnienie, a znaczną część mongolskich ziem przejęli Chińczycy, burzyciele Karakorum. Pewnie utrzymaliby je w całości do dziś, gdyby na początku XX wieku północna połówka, tak zwana Mongolia Zewnętrzna, nie wyrwała się na niepodległość, korzystając ze sprzyjających okoliczności i rosyjskiego wsparcia.

Tak, Rosja dla Mongolii okazała się oswobodzicielką z obcego jarzma, niczym dla Serbii czy Bułgarii. I chociaż Mongołowie zapłacili wysoką cenę, będąc pod protektoratem Moskwy, to jednak uratowali państwowość. I to jest pierwszy powód, że Putina teraz nie aresztowali.

Drugim jest położenie geograficzne.

Geopolitycy do Ułan Bator!

Nadwiślańscy geopolityczni influencerzy, miłośnicy tez o nieuniknioności i przekleństwie geografii, powinni z miejsca pokochać Mongolię. Ma ona najgorszą geografię polityczną na świecie. Graniczy tylko z dwoma sąsiadami, i to jakimi! – Rosją i Chinami. I nie posiada dostępu do morza. Jakby co, nie dopłynie tu amerykańska flota, nie dolecą samoloty, nie dotrą sojusznicze oddziały. Handel też idzie przez Rosję i Chiny, jest uzależniony od chińskich portów i rosyjskich kolei; podobnie energetyka i transport. Mongolia mapy nie oszuka, pozostaje wciśnięta między dwa ekspansywne mocarstwa. Musi z tym żyć. Jeśli więc ktoś zaczyna (i kończy) analizę polityki międzynarodowej na mapie, powinien natychmiast zająć się Mongolią. Słowem, geopolitycy do Ułan Bator!

Ale Mongołowie nie wpadli w defetyzm. Geografię zinterpretowali twórczo. Choć graniczą tylko z dwoma krajami, ogłosili politykę „trzeciego sąsiada” (po rosyjsku nazywając ją jeszcze z dyplomatyczną zwinnością, „trzecim partnerem”). No to co, że go nie ma? Trzeba stworzyć! By politycznie zrównoważyć rosyjsko-chińskie sąsiedztwo, na „trzeciego sąsiada” wyśniono sobie USA. I aby dopomóc marzeniom, przyjęto, dość naskórkowo, demokrację, co pomogło otrzymać granty i pożyczki z Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Rozwoju Azji. Jeszcze innym „trzecim” sąsiadem została Japonia, a następnie Korea Południowa, ważni inwestorzy i jeszcze ważniejsi darczyńcy. Listę „trzeciego”, czy raczej „trzecich” sąsiadów wydłużyć jeszcze można choćby o Australię, UE czy Kanadę, a także o mocnych azjatyckich średniaków, jak Kazachstan czy Wietnam.

Póki trzymał się postzimnowojenny porządek, polityka „trzeciego sąsiada” zdawała egzamin. Zachód rządził, Rosja pozostawała słaba, a Chiny skromne. W międzyczasie zamiana rubla transferowego na dolary w handlu międzynarodowym i urynkowienie cen uczyniły Mongolię wydobywczym eldorado, surowcowym rezerwuarem międzynarodowych korporacji, z australijską Rio Tinto na czele. Politycznie to się opłaciło nie tylko miejscowym skorumpowanym elitom, zarabiającym krocie na tej współczesnej odmianie kompradorstwa. W szerszym sensie było to też korzystne dla racji stanu: wiązało gospodarczo Zachód, by w razie czego zechciano tam umierać za Ułan Bator.

Niestety, z czasem sytuacja międzynarodowa zaczęła się pogarszać. Zachód stopniowo acz nieubłagalnie słabnie, rosyjska asertywność skończyła się inwazją na Ukrainę i globalną półizolacją, a Chiny zrobiły się zbyt silne, zbyt bogate i zbyt pewne siebie. Ich wzrost zachwiał równowagą strategiczną Mongolii, bo to Państwo Środka jest jedynym zagrożeniem dla niepodległości tego kraju (i przy okazji głównym partnerem handlowym). „Miał być trzeci sąsiad, a tymczasem dziś to pierwszy sąsiad zaczyna się stawać drugim”, mówił mi w czerwcu 2023 roku jeden z dyplomatów w Ułan Bator, nawiązujący do stopniowego zdominowania Rosji przez Chiny. Robiąca się powoli dodatkiem do Pekinu Moskwa to strategicznie fatalne wieści dla Mongołów. Podobnie jak wojna rosyjsko-ukraińska i jej konsekwencje.

Liść klonu

Chwiejącą się pax americana przeciwnicy z lubością nazywają amerykańską hegemonią, na której korzystają głównie Stany Zjednoczone. Choć trudno z tym polemizować, to stworzony przez Amerykanów porządek międzynarodowy ma ważną zaletę: chroni (lojalne wobec niego) państwa małe i średnie. W Polsce doskonale to rozumiemy, a na obszarze postradzieckim Ukraina na własnej skórze przekonuje się, jak wyglądać może alternatywa wobec „porządku opartego na (amerykańskich) regułach”. Gdy nie ma najmocniejszego w piaskownicy wuja Sama, powraca darwinistyczna reguła klubu mocarstw, kliki silnych decydujących o losach świata. Średni i mali są tam niczym tubylcze ludy niewpuszczane do ekskluzywnych klubów „tylko dla białych” w czasach kolonialnych.

Dla Mongolii to fatalna perspektywa. Bo skoro można najechać Ukrainę, łamiąc podstawy Karty ONZ, to dlaczego pewnego dnia Pekin nie miałby doprowadzić do „zjednoczenia” Mongolii? Czyli przyłączenia niepodległej Mongolii (Zewnętrznej) do Mongolii Wewnętrznej, jej połówki historycznej, obecnie prowincji chińskiej. Jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku Deng Xiaoping przypomniał George’owi H. Bushowi o „teorii liścia klonowego”, zgodnie z którą Państwo Środka powinno na mapie przypominać zarysem obręb liścia klonu. Tak nie jest, bo po odłączeniu się Mongolii zrobiła się wyrwa.

To dlatego podważanie obecnego porządku międzynarodowego jest dla Mongolii niczym otwieranie puszki Pandory. A co gorsza, robi to jeszcze Rosja, sprzymierzona obecnie z Chinami.

Problematyczny plan B

„Gdy twój gwarant bezpieczeństwa najeżdża na sąsiada, wiedz, że masz problem”, mówił mi rok temu jeden z byłych mongolskich premierów, kreśląc mongolskie podejście do inwazji na Ukrainę. To połączenie niedowierzania, wyparcia, obojętności, niezrozumienia oraz rosnącego krytycyzmu hamowanego świadomością realiów i strachem o przyszłość kraju, wynikającym z globalnych konsekwencji wojny. Dla Mongolii starcie rosyjsko-ukraińskie jest fatalne, bo ustawia Rosję i Zachód na kolizyjnym kursie. A biorąc pod uwagę realia, Rosja jest dla Mongolii planem B, na wypadek, gdyby „trzeci sąsiad” jednak zawiódł i nie wystarczył. Tyle że Moskwa tak nachalnie podważająca obecny porządek międzynarodowy, na którym opiera swoje istnienie Mongolia, zaczyna się robić problematycznym protektorem. Casus MTK doskonale to pokazuje.

Międzynarodowy Trybunał Karny to część obecnego porządku międzynarodowego. Kwestionowanie autorytetu MTK to z kolei podważanie tegoż porządku, szczególnie niebezpieczne dla małych i średnich państw (duzi sobie poradzą). Przekładając to na Mongolię, niearesztowanie Putina naraża Ułan Bator na krytycyzm i potępienie (Ukraina już to nazwała „ciężkim ciosem” dla systemu prawa karnego) oraz dystansuje Mongolię od zachodnich „trzecich sąsiadów”. Ale alternatywa, ewentualne aresztowanie, byłoby jednak samobójstwem politycznym, atakiem na gwaranta bezpieczeństwa. Wyboru więc nie było. Gdy Putin zechciał przyjechać do Ułan Bator, nie tylko nie można go było aresztować, lecz nawet mu odmówić.