0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Felietony > PIĄTEK [Z kina]...

PIĄTEK [Z kina] TOKARSKI: Strach w garstce popiołu. O „Miłości” Michaela Hanekego

Jan Tokarski

Strach w garstce popiołu

„Miłość” Michaela Hanekego to film o starości i umieraniu. A także o próbie, na jaką w ich obliczu zostaje wystawione uczucie do najbliższej osoby.

Mieszkają razem w eleganckim mieszkaniu w jakiejś paryskiej kamienicy: Anne i Georges, stara pani ze starym panem. Nagle ona zaczyna chorować, a on musi przy niej trwać, pielęgnować ją, trzymać za rękę – do samego końca. Istota tej fabuły jest niezwykle prosta: można przeżyć razem całe życie, ale nie można razem umrzeć. Każdy umiera sam.

Siła kina Hanekego polega jednak na tym, że potrafi odrzeć swoje historie z banału i zarzucić na widza sieć swojej narracji. W „Miłości” robi to bardzo mocno już w drugiej bodaj scenie. Widzimy, jak starsi państwo siedzą na koncercie w filharmonii. Za moment zgasną światła, zdolny uczeń Anne rozpocznie Impromptus Schuberta. Kamera patrzy jednak nie na scenę, ale na widownię. Gdy siedzi się w kinie, dwie publiczności patrzą na siebie nawzajem. I już wiemy, że za moment, za kilka krótszych bądź dłuższych chwil, będziemy tam, gdzie są oni.

Po koncercie wracają do domu. Dookoła noc. Zamek w drzwiach do ich mieszkania jest rozpruty – ktoś próbował się włamać. Ale nic ze środka nie znika, nie zostaje skradziony żaden przedmiot (a przynajmniej o niczym takim się nie dowiadujemy).

A on dzień Pański przyjdzie jako złodziej w nocy,
w który niebiosa z wielkim trzaskiem przeminą,
a żywioły rozpalone ogniem stopnieją,
a ziemia i rzeczy, które są na niej, spalone będą.

Tej nocy Georges budzi się nagle i widzi, że Anne nie śpi. Patrzy przed siebie, przelękniona. Boi się, że ktoś ich obrabuje? Czy przeczuwa, że przyjdzie do niej ten złodziej?

„Miłość” utkana jest z tego typu niejasności, niedopowiedzeń. Ale Haneke jest mimo to bardzo dosłowny. Nie unika tematu, nie ucieka w metafory, nie owija w bawełnę. Od momentu, gdy stan zdrowia staruszki załamuje się, nie oszczędza nam niczego. Widzimy całą patologię – spychanej dziś w kąt z takim uporem – ludzkiej starości, cały ten skandal ciała, w który wszyscy jesteśmy uwikłani. Widzimy, jak człowieczeństwo zwija się, jak zstępuje z powrotem w cielesny i umysłowy analfabetyzm, jak pozostają z niego tylko resztki, odruchy. Przez ciało ponownie – u umierającego starca tak samo, jak u niemowlęcia – przetaczają się wrogie, niezależne od niego powodzie moczu i kału. Widzimy, jak na starość okazuje się ono okrutnie suwerenne, niezależne od naszej woli. A człowiek, zamknięty w tym worze z krwi i kości, zostaje zredukowany do własnych strzępów, staje się automatem w grze najgłębiej zaszytych odruchów.

Lecz nie ma wyjścia z klatki materii. W tym gruntownie, rzetelnie zeświecczałym świecie nie ma miejsca na transcendencję. Nikomu z bohaterów nawet nie przyjdzie do głowy, by wezwać księdza. Strzępy duchowości reprezentują utwory Schuberta i Bacha, którym Haneke pozwala wybrzmiewać w opuszczonych przez Boga kunsztownych przestrzeniach paryskiego apartamentu. To jedyny kontrapunkt dla rzężenia umierającej staruszki. Jest więc tylko ciało i dogasające w nim z wolna, acz nieuchronnie iskierki przeszywanej co chwilę lękiem świadomości. Człowiek – jak u T.S. Eliota – to tylko strach w garstce popiołu.

Ten strach nie daje się już pod koniec artykułować w słowach. Zostaje tylko dygot złapanych w dyby paraliżu członków, bełkot i rzężenie. Z ostatnich okruszyn świadomości, przemielonych przez czas i pozostawionych gdzieś na dnie materii, dobywają się już tylko monosylabiczne bąknięcia, strzępy słów najprostszych, uczuć najgłębszych, zaszytych tam we wczesnym dzieciństwie, zepchniętych do najmroczniejszych zakamarków duszy. Wołają one teraz bezładnie z oddali, poskręcane i wykrzywione. Z niesprawnej już tuby przełyku, z pękniętego instrumentu gardła słychać je słabo, niewyraźnie: „mama”, „boli”, „było miło”…

Miłość – ciało – śmierć: ta triada ciąży nad całym filmem. Haneke nie klepie nas po ramieniu, nie pociesza, że miłość zwycięży śmierć, albo że nie ma z ciałem nic wspólnego. Wie (i my też wiemy), że jest inaczej. Owszem, jest jakimś śladem wieczności – lecz nie wieczności przeciwstawionej przemijaniu, ale wetkniętej w sam jego środek, rozdzierającej jego jednostajny i głupi w swej niezmienności rytm. Coś jak drzazga pod paznokciem. Tak rozumiana miłosna wieczność to zatem pojęcie fizjologiczne, przykute do zwycięskiego rydwanu tego dwugłowego bóstwa, w którego posiadanie zostaliśmy wydani: Czasu i Materii. To jednak oznacza, że miłość (nawet ta największa, nieprzemijająca) ma w sobie coś potwornego, bo człowieka czeka śmierć. Miłość do grobowej deski jest więc skażona utratą, końcem, który od początku jest w nią wpisany i z którym po ludzku nie można się pogodzić. Haneke pięknie obrazuje to w pełnej przemocy i czułości scenie, w której Jean-Louis Trintignant łapie gołębia, który wleciał do mieszkania, zawija go w koc i tuli (na śmierć?).

Opowieść Hanekego załamuje się (przynajmniej dla mnie) w jednym tylko momencie, w tym filmowym requiem słyszę jeden fałszywy ton. Niepotrzebnie austriacki reżyser każe swojemu bohaterowi wykonać pewien dramatyczny gest, niepotrzebnie spycha go w głąb przepaści (kto oglądał film, wie, o co chodzi). Historia jest dość dramatyczna, nie potrzeba jej takiej sztucznej, filmowej krańcowości… A może potrzeba? W końcu wspomniana scena z gołębiem to jej echo, rewers.

Ten pedantyczny film zamyka alegoryczna scena. Po śmierci Anne Georges nagle znowu słyszy jej krzątanie się po przedpokoju. Czas ulega wykrzywieniu, zostaje przetasowany – jesteśmy znów na początku, tego wieczora, gdy staruszkowie wybierali się na koncert. „Nie bierzesz płaszcza?” – pyta ona. Georges ubiera się i wychodzą.

Gdy wychodziliśmy z żoną z kina, wszyscy milczeli. Tłum przelewał się gdzieś z przodu, a przed nami szli oni, stara pani ze starym panem. Ona poruszała się z wyraźnym trudem, wsparta na lasce, rozchybotana i niepewna. On pomagał jej utrzymać równowagę, wspiąć się na kolejne stopnie schodów, założyć płaszcz. Dreptaliśmy za nimi powolutku, w ich tempie, wymęczony metr za wymęczonym metrem. O dwa kroki i pięćdziesiąt lat za nimi.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.

„Kultura Liberalna” nr 201 (46/2012) z 13 listopada 2012 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 201

(46/2012)
13 listopada 2012

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE

NAJPOPULARNIEJSZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj