[Azja w zbliżeniu] Zaczęło się i potrwa do czerwca. Najludniejsza demokracja świata wybiera

To będzie prawdziwy maraton – wybory parlamentarne w Indiach zaczęły się 19 kwietnia i potrwają do 1 czerwca. Uprawnionych do głosowania jest w tym roku 968 milionów osób, dla których zostanie przygotowanych około miliona punktów wyborczych. Głosowanie podzielone zostało na siedem tur. Będą one realizowane w kolejnych częściach kraju, co kilka dni.

To wyzwanie logistyczne, tym bardziej że punkty wyborcze będą często ulokowane w trudno dostępnych regionach subkontynentu indyjskiego, w odległych regionach wiejskich w centralnych Indiach czy w wioskach położonych w Himalajach.

Urządzenie tam miejsc do głosowania, przetransportowanie zarówno personelu obsługującego lokale wyborcze, jak i elektronicznych maszyn do oddawania głosów, wymaga precyzyjnej organizacji, a także zapewnienia źródeł prądu. Ekipy obsługujące głosowanie będą musiały niejednokrotnie pokonać pieszo od kilku do nawet kilkudziesięciu kilometrów.

Wybory i analfabetyzm

Problemem, który rzuca się cieniem na wybory w najludniejszej demokracji świata, jest analfabetyzm. W grupie ludności w wieku powyżej 15 lat aż 26,6 procent mężczyzn i 52,2 procent kobiet nie potrafi czytać i pisać. A proces wyborczy musi uwzględniać także tę część społeczeństwa.

Poszczególne partie można więc zidentyfikować także po symbolach graficznych. Symbole te umieszczane są zarówno na plakatach wyborczych i manifestach partyjnych, jak i na tysiącach elektronicznych maszyn do głosowania.

Historia indyjskich elektronicznych maszyn do głosowania sięga 1999 roku, kiedy to po raz pierwszy zastosowano je testowo w kilku okręgach wyborczych. Od roku 2004 ten sposób oddawania głosów stał się powszechny na terenie całego państwa.

Antoni Miklaszewski, były dyplomata pracujący niegdyś w Indiach, tak opisywał mi te maszyny: „To jest dość duże pudełko. Trzeba na nim zmieścić kilkanaście przycisków oraz przyciski umożliwiające głosowanie na konkretnych kandydatów. Oprócz napisów maszyny muszą być oczywiście wyposażone w partyjne symbole, by umożliwić głosowanie analfabetom. Maszyna ma wysokość około pół metra, zasilana jest z baterii lub akumulatorów. W Indiach są obszary niezelektryfikowane, a nawet w miejscach, gdzie prąd jest, bywa on często niestabilny i nie może zasilać delikatnych urządzeń elektronicznych”. Warto dodać, że maszyny są autonomiczne, co zwiększa bezpieczeństwo przechowania danych przez cały okres głosowania.

Dwie wizje Indii

Tegoroczne wybory uznane są przez miejscowych analityków i komentatorów za głosowanie pomiędzy dwiema wizjami Indii.

Z jednej strony jest to wizja Indii hinduistycznych, w których ten systemem religijny determinuje politykę władz. Zwolennicy tej wizji dostrzegają co prawda, iż Indie są ogromnie zróżnicowane cywilizacyjnie, kulturowo, a także religijnie. Jednak są jednocześnie przekonani, że to hinduizm i kultywowanie jego tradycji jest podstawą indyjskiego patriotyzmu.

Wizję tę propaguje blok wyborczy, któremu przewodzi rządząca obecnie Indyjska Partia Ludowa (BJP), kierowana przez premiera Narendrę Modiego. Ugrupowanie to stworzyło alians wyborczy o nazwie National Democratic Alliance (NDA), w którego skład wchodzi osiemnaście partii. Są to przede wszystkim partie o zasięgu regionalnym.

Po drugiej stronie wyborczej potyczki znajduje się alians stworzony pod przewodnictwem Indyjskiego Kongresu Narodowego o nazwie Indian National Developmental Inclusive Alliance, w skrócie India Bloc. Skupia on ponad czterdzieści ugrupowań i partii politycznych, które opowiadają się za odmienną wizją państwa. Spaja je hasło obecnie w indyjskiej rzeczywistości społecznej i politycznej od dziesięcioleci: „Jedność w różnorodności”.

W skład India Bloc wchodzą trzy partie o zasięgu ogólnokrajowym – Indyjski Kongres Narodowy (INC), Komunistyczna Partia Indii (Marksistowska) (CPI-M) i Partia Zwyczajnego Człowieka (AAP). Pozostałe partie wchodzące w skład tego aliansu mają zasięg regionalny.

Areszty i obietnice silnych Indii

W okresie kampanii wyborczej ze strony ugrupowania Narendry Modiego płynęły pod adresem India Bloc oskarżenia o prowadzenie polityki ustępstw wobec mniejszości narodowych oraz tej części społeczeństwa, która krytycznie odnosiła się do koncepcji Indii hinduistycznych. Politycy BJP uważali głosy opozycji nawołujące do powrotu Indii wielokulturowych i wieloreligijnych niemal za zdradę interesów narodowych.

Warto przy tym pamiętać, że istotną rolę w kreowaniu India Bloc odegrali politycy dobrze znani na indyjskiej scenie politycznej. Wystarczy tu wymieć choćby Rahula Gandhiego, Mamatę Banerjee, Mehboobę Mufti, czy Arvinda Kejriwala.

Aktywność tych polityków budziła niepokój liderów BJP do tego stopnia, iż zdecydowali się nawet na aresztowanie na kilka tygodni przed rozpoczęciem głosowania Arvinda Kejriwala, wieloletniego burmistrza Delhi, pod zarzutem korupcji. Kejriwal jest szefem Partii Zwyczajnego Człowieka (AAP), a jego działalność w Delhi pozwoliła tej lokalnej partii stołecznej przeistoczyć się w ugrupowanie o zasięgu ogólnokrajowym.

Oczywiście trudno w tej chwili jednoznacznie przesądzić, czy zarzuty o korupcję są udokumentowane, czy też nie. Natomiast fakt, iż aresztowania dokonano w trakcie kampanii wyborczej, pozwala liderom India Bloc oraz przywódcom Partii Zwyczajnego Człowieka twierdzić, iż podyktowane one są wyłącznie bieżącą walką polityczną.

Przywódcy aliansu kierowanego przez BJP w końcówce kampanii wyborczej deklarowali także, iż w przypadku wygranej doprowadzą do ostatecznego rozgromienia tak zwanej maoistycznej partyzantki, która prowadzi od lat aktywne działania bojowe w centralnych Indiach.

Budowanie wizerunku ugrupowania, które da sobie radę z ruchami ekstremistycznymi destabilizującymi Indie było jednym z haseł przedwyborczych BJP. Partia ta wskazywała, iż tylko alians pod jej przewodnictwem jest w stanie zapewnić zwykłym mieszkańcom Indii bezpieczeństwo i przeciwstawić się ruchom odśrodkowym, których sceną są choćby terytoria Indii Północno-Wschodnich. To oczywiście chwytliwe hasła z punktu widzenia hinduistycznego elektoratu wspierającego BJP.

Czy różnorodność zagrozi hinduskiej sile?

Indyjscy komentarzy skłonni są uważać, iż ugrupowania wchodzące w skład India Bloc łączą przede wszystkim wybory, natomiast dzielą programy. Innymi słowy wspólna jest niechęć polityków India Bloc do modelu politycznego realizowanego przez BJP i wrogość wobec Narendry Modiego, ale programy polityczne reprezentowanych przez nich partii są często odmienne.

Rozbieżności dotyczą choćby tak fundamentalnych spraw, jak poprawka do ustawy o obywatelstwie, która wykluczała muzułmańskich migrantów ze ścieżki przyśpieszonego otrzymania indyjskiego paszportu, czy też przywrócenie stanowi Dżammu i Kaszmirowi specjalnego statusu gwarantowanego jeszcze kilka lat temu przez indyjską konstytucję.

W okresie kampanii wyborczej liderzy India Bloc próbowali kilkakrotnie stworzyć przynajmniej zarys wspólnego programu, ale nigdy nie ujrzał on światła dziennego. Trudno się temu dziwić, bowiem ten blok wyborczy można uznać za dość egzotyczne ugrupowanie. W jego skład wchodzą partie i liderzy, którzy przez wiele lat konkurowali ze sobą na politycznej scenie Indii. Czy manifestowana opozycyjność wobec BJP wystarczy, by zdobyć elektorat dający zwycięstwo? Może się wydawać, iż to jednak zbyt mało.

W rzeczywistości jednak rosnące bezrobocie, problemy indyjskich rolników, o których pisałem na tych łamach, czy wreszcie zniechęcenie mniejszości narodowych, etnicznych i religijnych polityką „Indii dla hinduistów” – wszystko to może sprawić, iż zróżnicowany wewnętrznie India Bloc okaże się poważnym wyzwaniem dla National Democratic Alliance stworzonego pod egidą BJP i Narendry Modiego.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Wikimedia Commons.

 

Oni mogą wygrać. Ruch oporu zdobywa „Bramę do Birmy”

„Będziesz szedł mostem czy pod mostem?”, pytał mnie podejrzany typ w Mae Sot w 2014 roku. Owo przygraniczne tajskie miasteczko to „mała Birma”, sławna z emigrantów, przemytu, narkotyków i polityki. Od lat dziewięćdziesiątych XX wieku stała się mekką prodemokratycznych aktywistów, skupiającą dziesiątki stowarzyszeń, organizacji i klubów kibicujących, walczących i domagających się demokracji w Birmie. Dla Birmańczyków i birmańskich mniejszości etnicznych Mae Sot to główne przejście graniczne do Tajlandii. Przez most na rzece Moei wiedzie droga ku nadziei na godne życie, z dala od wojen i biedy w Birmie. Zaś w lepszych czasach był to główny szlak gastarbeiterski. Większość około trzymilionowej diaspory birmańskiej w Tajlandii dostała się tam właśnie przez ten most. Albo pod nim.

Rzeka Moei nie jest duża, łatwo przepłynąć ją łódką, zwłaszcza w nocy, co rozwiązuje problem kontroli paszportowej i celnej (pogranicznicy świadomie odwracają wzrok). W efekcie od dekad na moście i pod nim między Tajlandią a Birmą sunie w obie strony strumień ludzi i towarów, od rzeczy codziennego użytku po narkotyki i broń.

Granica tajsko-birmańska jest nie tyle dziurawa, ile operuje według dwóch nachodzących na siebie i wzajemnie się przenikających gospodarek. Oficjalnej, zawartej w statystykach oraz szarej strefy. Według tej pierwszej przez granicę birmańsko-tajską mogło w szczycie swojego znaczenia latach osiemdziesiątych XX wieku przechodzić nawet 40 procent birmańskiego PKB; inne, bardziej zachowawcze statystyki mówią o 25 procent PKB generowanego przez wszystkie przejścia graniczne, z których Mae Sot jest najważniejsze. Ale to i tak wszystko obliczenia na oko, najpewniej zaniżone.

Po birmańskiej stronie z Mae Sot graniczy Myawaddy, ogromna „ulicówka”, najważniejsze miasto pogranicza z Tajlandią, początek trasy wiodącej na Rangun, „brama do Birmy”.

Junta birmańska właśnie ją straciła.

Wojna wszystkich ze wszystkimi

Wojskowy zamach stanu z 2021 roku doprowadził do ponownego rozlania się walk w Birmie na większość kraju. Choć wojna domowa to stan w Birmie stały, to różni się intensywnością działań zbrojnych i ich wpływu na państwo. Od lat siedemdziesiątych XX wieku wojna domowa właściwie nie dotykała „Birmy właściwej”, centralnych równin, serca i rdzenia kraju. Za to jej intensywność falowała na etnicznych pograniczach.

Tam Tatmadaw, armia birmańska, od początku niepodległości toczy brutalne walki z licznymi, stanowiącymi około jednej trzeciej wszystkich mieszkańców kraju mniejszościami etnicznymi i ich partyzantkami. Dziś nazywa się je Etnicznymi Organizacjami Zbrojnymi (EAO), które biją się – zarówno z Tatmadaw, jak i ze sobą wzajemnie – o samorządność, autonomię oraz zyski z handlu i przemytu. To najdłużej toczący się na świecie konflikt zbrojny, dotykający wszakże obszarów peryferyjnych.

Po puczu z 2021 roku i pacyfikacji przez armię pokojowych protestów, na konflikt etniczny nałożył się stricte birmański zbrojny opór przeciwko armii – tym razem w centrum kraju. Przeciwko puczystom powstali etniczni Birmańczycy (Bamar), którzy utworzyli podziemny Rząd Jedności Narodowej (NUG) oraz partyzanckie oddziały zbrojne (PDF, ten skrót, jakby ktoś pytał, znaczy Ludowe Siły Samoobrony). Po raz pierwszy od upadku Komunistycznej Partii Birmy, słabej od lat siedemdziesiątych, a pokonanej w 1989 roku, armii birmańskiej wyrósł „rodzimy”, bo birmański przeciwnik. Na dodatek wspierany przez znaczną część społeczeństwa i birmańską diasporę hojnie finansującą zakupy broni.

W efekcie od 2021 roku wojna domowa toczy się między trzema siłami: 1) juntą/armią birmańską; 2) birmańskimi partyzantkami, czyli PDF-ami oraz 3) Etnicznymi Organizacjami Zbrojnymi (EAO).

Pierwsze dwie grupy biją się ze sobą na śmierć i życie, w lokalnej wersji leninowskiego „kto kogo”. EAO z kolei są podzieleni: część walczy z armią birmańską i wspiera PDFy, część stoi z boku i czeka na wynik rozgrywki. Choć z zewnątrz może to wyglądać jak birmańska wersja „wojny wszystkich ze wszystkimi”, to podstawowy podział jest bardzo czytelny: PDF-y i znaczna część EAO stanowią ruch oporu przeciwko juncie.

Politycznie najważniejsze jest starcie armii birmańskiej z PDF-ami, gdyż jego stawką jest „Birma właściwa”, czyli władza nad sercem kraju. Militarnie to wciąż armia birmańska jest najsilniejsza, dysponując ponad stutysiącznym wojskiem, artylerią i lotnictwem. Na drugim miejscu lokują się EAO, mające dziesiątki tysięcy żołnierzy i silne na swoich etnicznych terenach (i tylko tam). Stawkę zamykają PDF-y, finansowane z pieniędzy birmańskiej diaspory i pewnie nie tylko jej, najmniej liczne i najsłabiej wyposażone, za to birmańskie i rozproszone po całym kraju, mogące kąsać juntę z wielu stron, w tym w „Birmie właściwej”.

Sytuacja poważna, choć nie desperacka

Po trzech latach (tej odsłony) wojny domowej w całym kraju wytworzyła się mozaika obejmująca obszary intensywnych walk, oazy względnej stabilności oraz szare strefy lokujące się między anarchią a spokojem. Początkowo, w 2021 roku i jeszcze w 2022, wydawało się, że skończy się jak zwykle: junta wygra w „Birmie właściwej”, a na obszarach etnicznych z częścią partyzantów się porozumie, z resztą zaś będzie się naprzemiennie bić i targować, bez groźby utraty władzy. Jednak już w 2022 roku sytuacja armii birmańskiej, nadmiernie rozciągniętej, atakowanej przez PDF-y i EAO z niemal wszystkich stron, stała się „poważna, choć nie desperacka”. Potem było już tylko gorzej.

Jesienią 2023 roku Braterski Sojusz trzech EAO odciął juntę od większej części granicy chińskiej, w styczniu 2024 roku zdobył twierdzę Paletwa na północy kraju. W marcu Kaczinowie (druga najsilniejsza EOA) poszerzyli obszar wyzwolony wokół Laizy, stolicy swego parapaństwa. Teraz, w kwietniu 2024 roku, Karenowie z KNU (trzecia najsilniejsza EOA) przejęli „bramę do Birmy”, Myawaddy. Czy taktyka ruchu oporu pragnącego dobić juntę „tysiącem małych ciosów”, z których utrata Myawaddy jest już uderzeniem mocnym, powali generałów?

Patrząc na chłodno, niekoniecznie. Gdyby decydował matematyczny układ sił, birmańska generalicja wciąż mogłaby spać (relatywnie) spokojnie – utrata znacznej części etnicznych peryferii, choć dotkliwa, wciąż pozwala przetrwać i rządzić w birmańskim centrum. Polityka birmańska (i nie tylko birmańska), nie zawsze jest jednak racjonalna. O sukcesie i porażce w znacznym stopniu przesądzają czynniki niemierzalne.

Psychologia jest wszystkim

Dekadę temu na własne uszy słyszałem, jak birmańska Noblistka Aung San Suu Kyi łopatologicznie tłumaczyła jednemu z polskich decydentów sytuację w Birmie, puentując swoje rozważania zdaniem: „Psychologia jest wszystkim. Ona decyduje o władzy”.

Patrząc trzeźwo, junta wciąż kontroluje „Birmę właściwą”, ze stolicą Naypyidaw, głównymi miastami Rangunem i Mandalaj oraz spichlerzem kraju, deltą Irawadi. Upadek Myawaddy jest bolesny, zarówno realnie, jak i symbolicznie, bo główna armijna gazeta też nazywa się „Myawaddy”. Lecz nie musi być decydujący. Poprzednie junty były w stanie przetrwać bez „bramy do Birmy”, długo kontrolowanej przez Karenów z KNU. Ponadto armia birmańska nadal ma wyraźną przewagę, a jej nadchodząca kontrofensywa ma szansę na odbicie Myawaddy. Przede wszystkim zaś przed ruchem oporu najtrudniejsze zadanie: zdobycia „Birmy właściwej”, bastionu armii birmańskiej, utrzymującej tam elitarne oddziały. Dlatego partyzanci są wciąż dalej niż bliżej odbicia kraju z rąk generałów.

Ale psychologicznie rzecz biorąc – to oni są na fali. Przejęli inicjatywę strategiczną na wojnie, kilkukrotnie dali łupnia niepokonanej ponoć Tatmadaw. Ludzie widzą, że armia birmańska przegrywa – i widzą to też jej żołnierze. A tych Tatmadaw już ma za mało na stłumienie wszystkich rebelii. Zdobyła się więc na bezprecedensowy, desperacki krok: powszechny pobór.

Pobór gorszy niż zamach stanu

„To gorsze niż sam pucz”, mówiła mi ponad miesiąc temu jedna z moich birmańskich koleżanek mieszkająca w Rangunie, początkowo też zagrożona pójściem w kamasze (junta potem wycofała się z poboru kobiet). Mobilizacja na tyle wystraszyła Birmańczyków, że teraz uciekają przed nią do dżungli lub za granicę. Pokazała też jednak słabość generalicji, zmuszonej do skrajnych działań.

Co więcej, tydzień przed zdobyciem Myawaddy PDF-y przeprowadziły atak dronami na stołeczne Naypyidaw. Zbudowaną od zera w 2006 roku nową stolicę tak zaprojektowano, by generałowie czuli się tam bezpiecznie. A tu PDF-y zrobiły im nalot, bombardując między innymi rezydencję dyktatora, generała Min Aung Hlainga (MAH). Ataku na dom szefa armii Birma w swojej historii jeszcze nigdy nie widziała: do dziś Birmańczycy przecierają oczy ze zdumienia. MAH był znany z korupcji i bezwzględności, teraz cały kraj zobaczył jego słabość. Gdyby w birmańskiej kulturze istniała koncepcja twarzy, to właśnie by ją stracił.

Min Aung Hlaing wciąż zachował życie, co w przypadku jego zastępcy, Soe Win, nie jest takie pewne. Według plotek mógł on zginąć w ataku dronów koło Mulmejn. W momencie pisania tego artykułu to wciąż niepotwierdzona informacja, ale nawet gdyby to była tylko plotka, to sam fakt, że generał numer dwa mógł zostać zabity, wiele nam mówi o sytuacji junty birmańskiej.

Ostatni raz armia birmańska była w tak złym położeniu w 1949 roku, gdy Karenowie przez kilka miesięcy oblegali Rangun. Wówczas się obroniła. Czy tak będzie i tym razem? Tego nie wiedzą chyba nawet znani ze swoich wpływów i umiejętności birmańscy wróżbici.

Oni mogą wygrać

W jednej z niezapomnianych scen drugiej części „Ojca chrzestnego” Michael Corleone grany przez Ala Pacino psuje dobrą atmosferę imprezy. Zebrani na balkonie hotelowym w Hawanie mafiosi celebrują otwierające się przed nimi wielkie możliwości legalizacji biznesów na rządzonej przez prawicową dyktaturę Kubie. Wtedy Michael opowiada, że przed chwilą był świadkiem, jak dwóch przedstawicieli lewicowego ruchu oporu zamiast poddać się, dokonało samobójczej akcji, zabijając przy okazji funkcjonariuszy reżimu w środku miasta. „Przyszło mi do głowy, że żołnierze są opłaceni, by walczyć, a rebelianci nie”, podsumował Michael.

„Co ci to mówi?”, pyta niepojmujący aluzji Hyman Roth, mafijny boss.

„Oni mogą wygrać”, odpowiada Michael.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.

 

[Skrzydłowska-Kalukin w czwartek] Co oznacza lista 578 ofiar Pegasusa?

Stan publicznej wymiany zdań jest następujący. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar w piśmie do marszałkini senatu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej poinformował, że za pomocą Pegasusa było szpiegowanych 578 osób.

Były minister spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Kamiński odpowiedział na to podczas konferencji prasowej, mówiąc, że program był wykorzystywany do inwigilacji przestępców, a zgodę na to każdorazowo wydawał sąd.

Zasadnicze pytanie brzmi, czy zakup i wykorzystanie oprogramowania szpiegującego Pegasus jest jedynie przejawem rozmachu służb za poprzednich rządów, mieszczącego się w ramach prawa, czy też jest on elementem kryzysu konstytucyjnego wywołanego przez PiS.

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy ustalić trzy sprawy. Czy zakup programu był legalny, czy wykorzystywano go zgodnie z prawem. I po trzecie – czy używano go do osiągania korzyści politycznych. To ostatnie będzie trudniejsze.

Zakup Pegasusa był legalny, zasadny i bezpieczny?

Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, czy program został kupiony i czy został wykorzystany zgodnie z prawem – do czego zdążyła nas przyzwyczaić rzeczywistość wychodzącej z populizmu Polski.

Mariusz Kamiński i jego były zastępca Maciej Wąsik, osoby odpowiedzialne za zakup i używanie Pegasusa, twierdzą, że robili to leganie. Na konferencji prasowej 13 marca Wąsik przypomniał, że w 2017 roku powołany przez policję i CBA zespół fachowców „ocenił, że zakup jest legalny, zasadny i bezpieczny, uzyskał stosowne opinie także prawne instytucji zewnętrznych”.

Mariusz Kamiński na konferencji prasowej 16 kwietnia powtarzał, że wszystkie wnioski o zastosowanie Pegasusa były realizowane za zgodą sądu. Jego zdaniem, za każdym razem, była stosowana procedura – służba wnioskuje o założenie oprogramowania do prokuratora generalnego, a powołany przez niego zespół ocenia wniosek pod względem formalnym i merytorycznym. Jeśli zespół ocenił wniosek pozytywnie, prokurator generalny zgadzał się na skierowanie go do sądu.

A więc strona odpowiedzialna za stosowanie Pegasusa twierdzi w publicznych wypowiedziach, że robiła to zgodnie z procedurami i po zasięgnięciu na ten temat opinii fachowców. Dodatkowo, w korespondencji formalnej, na przykład z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, minister Kamiński argumentował, że stosowany przez niego model pracy operacyjnej został wypracowany na podstawie wyroku Trybunału Konstytucyjnego z dnia 30 lipca 2014 roku na temat uprawnień służb specjalnych.

Prawnicy mają inne zdanie

Prawnicy mają inne zdanie. Rzecznik Praw Obywatelskich Marcin Wiącek w liście do Mariusza Kamińskiego, kiedy ten był jeszcze ministrem, argumentował, że program jest używany nielegalnie. Stanowisko to można przeczytać na stronie biura RPO.

Rzecznik uważa, że w polskim prawie nie ma przepisów dopuszczających użycie przez służby oprogramowania takiego jak Pegasus. Program drastycznie ingeruje w prywatność obywateli, a zebrane dowody mają wątpliwą wartość ze względu na to, że łatwo je zniekształcić i zmanipulować.

Ingerencja w prywatność osoby inwigilowanej jest, według RPO, tak duża, że nie można jej pogodzić z zapisami Konstytucji na temat wolności i praw obywatelskich i Europejskiej Karty Praw Człowieka.

Z kolei w ekspertyzie zespołu prawników Katedry Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego z 15 lutego 2022 roku można przeczytać, że „użycie programów komputerowych pozwalających utrwalać treść rozmów i obraz w pomieszczeniach, w których znajduje się telefon/tablet/inne urządzenie, po przejęciu kontroli nad urządzeniem i uruchomieniu przez służby mikrofonu lub kamery, jest sprzeczne z przepisami polskiego prawa”. Wątpliwości budzi też kontrola całej zawartości urządzeń zgromadzonej tam także przed rozpoczęciem kontroli. Sprzeczne z prawem jest zdaniem prawników dokonywanie zmian w zebranym materiale. Natomiast osoba kontrolowana powinna być zawiadomiona o zakończeniu kontroli.

Wątpliwości budzi też sam zakup programu Pegasus. A, przypomnijmy, kupiono go za pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości, przeznaczonego do pomocy ofiarom przestępstw. Minister sprawiedliwości i prokurator generalny Adam Bodnar powołał w Prokuraturze Krajowej zespół śledczych, który bada, czy pieniądze z funduszu były wydawane w sposób prawidłowy. Być może więc zespół znajdzie odpowiedź także na to, czy Pegasus został kupiony zgodnie z prawem.

Czy był wykorzystywany politycznie

Równie ważna jest odpowiedź na drugie pytanie – czy Pegasus był wykorzystywany do śledzenia przestępców, czy też do zdobywania haków wykorzystywanych w politycznych rozgrywkach.

Na razie wiemy, że z programu korzystano do szpiegowania Krzysztofa Brejzy, polityka Koalicji Obywatelskiej, przed wyborami parlamentarnymi w 2019 roku, kiedy był on szefem sztabu wyborczego partii.

Według Citizen Lab, jednostki badawczej Uniwersytetu w Toronto zajmującej się zagadnieniami z pogranicza technologii, bezpieczeństwa i praw człowieka, Pegasus w Polsce był również wykorzystywany przeciwko innym osobom związanym z opozycją wobec rządu PiS-u. Na liście kanadyjskiej organizacji znaleźli się adwokat Roman Giertych, prokurator Ewa Wrzosek, szef Agrounii Michał Kołodziejczak i Tomasz Szwejgiert, współautor książki o ministrze Kamińskim. Natomiast wedle informacji medialnych Pegasus miał być stosowany również wobec polityków PiS-u, na przykład premiera Mateusza Morawieckiego.

578 nazwisk

I teraz wróćmy do 578 nazwisk, które znalazły się na liście osób szpiegowanych Pegasusem skompletowanej w Prokuraturze Generalnej.

Nie wiadomo powszechnie, co to za nazwiska. Ich liczba budzi więc emocje, ale nie dostarcza wiedzy.

Sami politycy KO przyznają, że na liście mogą znajdować się osoby, wobec których inwigilacja była uzasadniona. Jednak mogą tam być również osoby, które minister Kamiński czy Wąsik chcieli śledzić, nie ze względu na przypuszczenie popełnienia przestępstwa, ale dlatego, że śledzenie ich mogło dostarczyć im cennych informacji politycznych. Wszystkie osoby zostały zawiadomione o tym, że były inwigilowane, jednak część z nich może nie chcieć się ujawnić z obawy o reakcję osób, które się z nimi kontaktowały, a więc siłą rzeczy też były szpiegowane.

Inwigilacja motywowana politycznie jest fundamentalnie niezgodna z regułami państwa praworządnego, tymczasem wyjaśnienie, czy Pegasus był kupiony i stosowany legalnie budzi mniejsze emocje. Jest to jednak również sprawa fundamentalna, bo godzi w prawa obywatelskie. A wyjaśnienie jest potrzebne także w odniesieniu do ewentualnych konsekwencji podsłuchów i tego, jak je wykorzystano, zwłaszcza wobec przestępców.

Chociaż komentarze na temat liczby 578 nazwisk pozostaną w sferze domysłów, wszystkie wskazane kwestie muszą zostać rozwiązane.

Wtedy będzie można na podstawie faktów, stwierdzić, na ile program Pegasus przyczynił się do kryzysu praworządności w Polsce. Odpowiedź na to pytanie może mieć z kolei dalsze konsekwencje – osoby potencjalnie odpowiedzialne za ten kryzys być może wystartują w wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Ważne też, by ustalić zasady, które zabezpieczą nas na przyszłość przed tego typu bezkarnością władzy.

 

Tekst jest publikowany w ramach projektu „Kultury Liberalnej” „PraworządźMy”, w którym analizujemy kryzys praworządności w Polsce i innych państwach Europy Środkowo-Wschodniej. Projekt powstaje dzięki finansowemu wsparciu National Endowment for Democracy.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Pexels.

 

[Prognoza wędrowna] W Srebrnicy upamiętnia się sprawców, nie ofiary

Przygotowany przez Niemcy i Rwandę projekt zyskał poparcie 15 innych państw, w tym członków Rady Bezpieczeństwa Francji i USA oraz między innymi Albanii, Bośni, Chile, Macedonii, Nowej Zelandii czy Turcji.

W środę 17 kwietnia będzie tematem debaty w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ, a 2 maja ma zostać przegłosowany. Jako że akt ludobójstwa, do którego doszło w 1994 roku w Srebrenicy, został uznany przez międzynarodowy trybunał, fakty są niepodważalne, a spodziewany wynik głosowania – oczywisty.

„Bośnia i Hercegowina może tego nie przeżyć”

Mimo to Milorad Dodik, prezydent Republiki Serbskiej w Bośni, ideowej spadkobierczyni sprawców ludobójstwa, zagroził, że jeśli rezolucja zostanie przyjęta, to „Bośnia i Hercegowina może tego nie przeżyć”, a fala przemocy ogarnie całe Bałkany. Stwierdził też, że rezolucja, skandalicznie określa naród serbski mianem narodu ludobójczego, „czym naród serbski nie jest i nigdy nie będzie”.

Z kolei prezydent Serbii Aleksandar Vučić, który także potępia rezolucję, uznał za rzecz niedopuszczalną, że będzie ona głosowana w Zgromadzeniu Ogólnym, a nie w „politycznie bardziej właściwej” Radzie Bezpieczeństwa, i zagroził, że w przypadku jej przyjęcia Serbia zgłosi swą kandydaturę jako niestałego członka do Rady i „przekonująco pokona dwóch NATO-wskich kandydatów” na miejsce przypadające Europie Wschodniej, czyli Czarnogórę i Łotwę.

Te wypowiedzi są zdumiewające. Słowa Dodika przypominają wystąpienie Radovana Karadžicia, przywódcy bośniackich serbskich nacjonalistów, w parlamencie jugosłowiańskiej jeszcze Bośni w 1992 roku, że jeżeli przyjęta zostanie ustawa o referendum niepodległościowym, to dla zabiegających o nią bośniackich muzułmanów „otworzą się wrota piekieł”.

Istotnie, na poparcie przez bośniacką większość niepodległości serbscy nacjonaliści odpowiedzieli wojną, w której zginęło z ich rąk prawie 100 tysięcy muzułmanów, w tym 8 tysięcy w samej Srebrenicy. Co więcej, jeszcze w 2005 roku sam Dodik stwierdził: „Znakomicie wiem, co się zdarzyło w Srebrenicy. To było ludobójstwo. Ustalił to Trybunał w Hadze. To niepodważalny prawny fakt”. Tyle że wówczas, w dziesięć lat po zawarciu pokoju w Dayton, serbscy nacjonaliści w Bośni byli jeszcze słabi, a w Serbii właśnie obalono Slobodana Miloševicia. Dziś ówczesny minister informacji u Miloševicia jest prezydentem Serbii i wspiera Dodika, a obaj cieszą się poparciem Rosji, Chin i Węgier. Z takiej perspektywy prawda historyczna może wyglądać zupełnie inaczej.

Ryzyko trywializacji ludobójstwa

Projekt rezolucji, co więcej, nie tylko nie piętnuje narodu serbskiego, co istotnie byłoby skandaliczne, ale nawet o nim nie wspomina, podobnie jak o Republice Serbskiej i Serbii; wzywa jedynie do ukarania nienazwanych „sprawców”. No ale, jak słusznie zauważył szef serbskiego MSZ-u, Ivica Dačić, w rezolucji „jest mowa o zbrodni na bośniackich muzułmanach, więc ktoś jej musiał dokonać”. Ano właśnie: zmiany politycznej perspektywy nie dają jednak pełnej swobody w pisaniu historii na nowo.

Ale próbować można: to dlatego Vučić wolałby, aby rezolucją zajęła się Rada Bezpieczeństwa. Rosja zawetowała tam rezolucję upamiętniającą ludobójstwo w Srebrenicy w jego dwudziestą rocznicę (Chiny się wstrzymały). Dziś byłoby tak samo, i dlatego Niemcy i Rwanda – kraje z historią nieusuwalnie naznaczoną ludobójstwem – przedłożyły swój projekt Zgromadzeniu Ogólnemu, nie Radzie. Tylko że rezolucje Zgromadzenia, inaczej niż Rady, nie mają mocy prawa międzynarodowego; stanowią jedynie wyraz opinii społeczności międzynarodowej. Tym samym kwestia ludobójstwa zostaje nieuchronnie upolityczniona, co w konsekwencji grozi jej trywializacją.

Dlatego zapewne lepiej by było w ogóle z tej rezolucji zrezygnować, a sprawę napiętnowania zbrodni pozostawić trybunałom. Ale trybunały też mają swoje ograniczenia: w 2007 roku Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości (MTS – ten sam, który obecnie rozpatruje skargę RPA przeciwko Izraelowi za rzekome ludobójstwo w Gazie), rozpatrując skargę Bośni przeciwko Serbii, za wyrokiem odrębnego Międzynarodowego Trybunały do spraw byłej Jugosławii (MTJ), uznał wprawdzie, że w Srebrenicy doszło do ludobójstwa – ale uwolnił Serbię od wszelkiej odpowiedzialności za nie.

Nagroda pocieszenia

Tymczasem przywódca Serbii Slobodan Milošević przez cały czas wojny zbroił, finansował i w znacznym stopniu kontrolował serbskich nacjonalistów w Bośni. Potwierdzające to dokumenty Serbia przekazała wprawdzie do MTJ, ale z zastrzeżeniem, że nie wolno ich przekazywać innym trybunałom; w przeciwnym wypadku Serbia w ogóle odmówiłaby współpracy przy procesie Miloševicia, którego wydała do Hagi – i cały proces mógłby się rozpaść.

Rzecz w tym, że MTJ – podobnie jak jego następca, Międzynarodowy Trybunał Karny – sądzi jedynie jednostki. Proces Miloševicia nie postawił w stan oskarżenia państwa serbskiego (i zakończył się zresztą bez wyroku, ze względu na śmieć oskarżonego). Wnosząc sprawę przed MTS, Bośnia liczyła, że Belgrad zostanie jednak napiętnowany – i się przeliczyła. Rezolucja Zgromadzenia, w trzydzieści lat po zbrodni, będzie co najwyżej czymś w rodzaju nagrody pocieszenia. Należy jednak uważnie odnotować, jakie państwa ją poprą, a jakie wstrzymają się od głosu, lub wręcz ją odrzucą.

W Srebrenicy, która na mocy pokoju w Dayton przypadła Republice Serbskiej, dziś mieszkają już niemal tylko Serbowie. Muzułmanie są na leżącym pod miastem ogromnym cmentarzu ofiar ludobójstwa. W tych dniach rada miejska uchwaliła właśnie nowe nazwy ulic. Oddają one cześć serbskim bohaterom i ideologii, która im przyświecała. Żadna nie upamiętnia jej ofiar.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.

 

Bombardując Izrael, Iran wyświadczył mu przysługę

Stosunki izraelsko-irańskie obfitują w zaskakujące zwroty. Oba państwa, od niepodległości Izraela do upadku reżimu szacha w 1979 roku, wspólnie zagrożone przez arabskie nacjonalizmy i islamski fundamentalizm, blisko ze sobą współpracowały. Rewolucja islamska ajatollaha Chomeiniego dokonała zwrotu sojuszy: zerwała stosunki z Jerozolimą i głosiła nieuchronny upadek „syjonistycznego tworu”. Ale arabskie nacjonalizmy pozostały głęboko antyperskie: Irak Saddama Husseina napadł na osłabione rewolucją państwo, zaś sunniccy islamiści ani myśleli połączyć siły z szyickimi odszczepieńcami. W rezultacie podczas wojny iracko-irańskiej (1980–1988) to z Izraela, który postrzegał Bagdad jako większe zagrożenie, Teheran otrzymywał broń, zaś nieudany nalot irański na Osirak ułatwił lotnictwu izraelskiemu likwidację irackiego reaktora atomowego.

Wymazać Izrael z mapy świata

Mimo to Iran, zawarłszy pokój z Irakiem (który następnie, dzięki obaleniu przez Stany Zjednoczone reżimu Husseina, w znacznym stopniu sobie podporządkował), skierował swą religijnie motywowaną nienawiść na Izrael. Jego „wymazanie z mapy świata” stało się deklarowanym celem polityki ajatollahów. Zamachy na ambasadę izraelską (1992 rok, 25 zabitych) i na siedzibę organizacji żydowskich (1994 roku, 85 zabitych) w Buenos Aires, zrealizowane – co potwierdził tydzień temu ponownie argentyński sąd – przez Hezbollah na zlecenie Iranu otworzyły nową, krwawą fazę konfliktu.

Iran próbował atakować ambasady izraelskie i wspierał pieniędzmi i bronią walczące z Izraelem Hamas i Hezbollah, twierdząc zarazem, że jego konflikt jest z syjonistami, nie z Żydami. Dowodem było zapewnienie, że po nieuchronnym zwycięstwie rewolucji islamskiej w Palestynie pozwoli się pozostać, pod władzą islamu, tym Żydom, których obecność w kraju nie ma nic wspólnego z „syjonistycznym tworem”, przykładem zaś takiej pokojowej koegzystencji miała być sytuacja zaszczutej społeczności żydowskiej w Iranie. Przyznać wszelako należy, że w żadnym kraju arabskim żadna społeczność żydowska, choćby zaszczuta, już nie istnieje.

Izrael odpowiadał, godząc w irański program atomowy, sabotując związane z nim obiekty i zabijając zatrudnionych w nim naukowców, oraz – odkąd Iran zaangażował się zbrojnie w wojnę domową w Syrii – w irańską infrastrukturę militarną w tym kraju. Powołując się na fatwę ajatollaha Chomeiniego, uznającą broń atomową za sprzeczną z islamem ze względu na jej charakter masowego rażenia, Teheran długo i wbrew faktom zaprzeczał, jakoby dążył do wyprodukowania bomby. Zaprzeczał też swej odpowiedzialności za ataki na cele izraelskie, których realizację zlecał podwykonawcom, najczęściej, jak w Argentynie, Hezbollahowi.

Dwustronna strategia „to nie ja”

Izrael z kolei z reguły nie potwierdzał (wykradzenie w 2018 roku archiwum irańskiego programu atomowego było spektakularnym wyjątkiem), że to on stoi za atakami w Iranie i w Syrii. Ta dwustronna strategia „to nie ja” pozwalała przeciwnikom zachować twarz i powstrzymać się od nieuchronnego w przeciwnym razie odwetu, mogącego spowodować eskalację, której żadna ze stron nie chciała.

Iran zainwestował w Syrii miliardy dolarów i tysiące zabitych, by utrzymać u władzy podległy mu reżim alawity Baszara al-Asada. Alawici są wprawdzie w oczach i sunnitów, i szyitów odszczepieńcami, ale Syria stanowi pomost lądowy łączący Iran poprzez w większości szyicki Irak z w większości szyickim Libanem. To zaś daje Iranowi strategiczną pozycję w podstawowej, szyicko-sunnickiej (a w istocie persko-arabskiej) bliskowschodniej konfrontacji geopolitycznej. Wobec niej konflikt z Izraelem jest tylko zjawiskiem ubocznym; wystarczy porównać liczbę zabitych w ciągu ostatnich 10 lat w Syrii czy Jemenie z liczbą wszystkich zabitych w ciągu stu lat konfliktu żydowsko-arabskiego.

W wypadku wojny Iran pozycję w Syrii niemal na pewno straci, choć będzie jej bronił. 150 tysięcy rakiet, w które wyposażył Hezbollah, jest skutecznym sposobem odstraszenia Izraela – ale ich użycie sprawi zarazem, że odstraszanie przestałoby działać. Iran jest graczem ideologicznym na poziomie strategii, lecz pragmatycznym na poziomie taktyki, i nie będzie chciał ryzykować utraty tej pozycji.

Zarazem jednak Teheran nie mógł zignorować precyzyjnego ataku na swój konsulat w Damaszku, w którym zginął dowódca Gwardii Rewolucyjnej w Syrii Mohammad Reza Zahedi i czworo jego najbliższych współpracowników. Izrael, jak zwykle, odmówił potwierdzenia, że to jego samolot odpalił rakietę, ale niewielu posiada takie możliwości, a nikt inny nie posiadał. Inaczej niż we wcześniejszych takich sytuacjach, Iran nie mógł odpowiedzieć jakimś atakiem na jakiś izraelski obiekt: zniszczenie konsulatu zostało odebrane jako eskalacja.

Nalot zmasowany i mało szkodliwy

Nie jest jasne, dlaczego Izraelczycy postanowili przeprowadzić ten atak. Były szef Mossadu Yossi Cohen, zapytany przez izraelskiego dziennikarza, czy jego śmierć usuwa jakieś poważne zagrożenie dla Izraela, odpowiedział: „Nie wiem… Mam nadzieję, że tak”.

Odrębną kwestią jest to, czy atakując konsulat, Izrael nie naruszył prawa międzynarodowego. Wydaje się, że nie: konwencja wiedeńska gwarantuje nienaruszalność budynków dyplomatycznych przez państwo, na terenie którego się znajdują, ale nie chroni tych budynków przed atakami państw trzecich. Rzecz jasna, cywile i tak muszą być chronieni – ale ambasada irańska potwierdziła, że wśród ofiar nie było cywili.

Odpowiedź, jaką Iran wybrał, była zarazem dramatyczna: bezpośredni atak 300 rakiet i dronów na różne cele w Izraelu – ale też stonowana. Izrael bowiem od lat przywykł do takich powietrznych ataków w wykonaniu Hezbollahu i Hamasu i było jasne, że obrona przeciwlotnicza zlikwiduje niemal wszystkie pociski. Tak też się stało: wszystkie drony i rakiety manewrujące zostały zestrzelone i jedynie kilka rakiet balistycznych uderzyło w okolice jednej z baz lotniczych, nie wyrządzając przy tym większych szkód. Tylko szrapnel z jednej z zestrzelonych rakiet ciężko ranił 7-letnią beduińską dziewczynkę, jedyną ofiarę nalotu.

Podobnie było po amerykańskim ataku, który zabił dowódcę Gwardii Rewolucyjnej, generała Qasema Soleimaniego: Iran odpalił kilkadziesiąt rakiet na dwie amerykańskie bazy w Iraku, raniąc kilkudziesięciu żołnierzy, lecz nikogo nie zabijając. Szef irańskiego MSZ, Hossein Amirabdollahian, twierdzi, że Teheran ostrzegł o ataku kraje w regionie oraz USA. Ajatollahowie mieli świadomość, że jeśli zginą Amerykanie, odwet będzie nieuchronny. Podobnie by było, gdyby w nalocie zginęli Izraelczycy, zwłaszcza cywile. Za to nalot zmasowany, lecz mało szkodliwy, pozwala Teheranowi otrąbić zwycięstwo i nie zmusza Izraela do zbrojnej odpowiedzi.

Izrael znów stał się sojusznikiem, którego należy bronić

Jerozolima może nadal wybrać taki wariant: według przecieków, premier Benjamin Netanjahu miał już wydać odpowiednie rozkazy i odwołał je dopiero po rozmowie z prezydentem Joe Bidenem, który poinformował go, że USA odwetu nie poprą. Szersza wojna na Bliskim Wschodzie byłaby dla Waszyngtonu katastrofą, szczególnie w roku wyborczym. Ale Izrael ma znacznie ważniejsze powody, by wyrzec się odwetu.

Izraelska obrona przeciwlotnicza zapewne sama poradziła by sobie z irańskim nalotem – ale w zestrzeliwaniu pocisków uczestniczyły też rozmieszczone na Morzu Czerwonym w ramach walki z jemeńskimi Huti lotnictwo i marynarka amerykańska, brytyjska i francuska. Izrael, który jeszcze wczoraj był obiektem coraz bardziej kategorycznej krytyki ze strony tych państw za sposób prowadzenia wojny w Gazie, nagle znów stał się sojusznikiem, którego należy bronić.

Co więcej, pociski zestrzeliwała też obrona przeciwlotnicza Jordanii, nad terytorium której przelatywała irańska nawała. Nigdy wcześniej siły zbrojne państwa muzułmańskiego nie atakowały pocisków odpalonych przez inne państwo muzułmańskie, by bronić państwa żydowskiego. To precedens o trudnych do przecenienia konsekwencjach. W końcu Jordania mogła się zachować tak, jak w 1981 roku, kiedy król Hussein sam zauważył izraelskie samoloty przelatujące nad Jordanią w drodze do zbombardowania irackiego reaktora atomowego Osirak – i rozkazał jedynie, by ostrzec Saddama Husseina.

Istnieje precedens dla pragmatycznego braku reakcji. W 10 lat po ataku na Osirak, podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, Saddam odpalił na Izrael 42 rakiety balistyczne, zabijając dwóch cywili; większość pocisków zestrzeliły amerykańskie PATRIOT-y. Izrael nie odpowiedział zbrojnie, bo groziło by to rozłamem w antysaddamowskiej koalicji zmontowanej przez USA. Państwa arabskie nie mogłyby walczyć przeciw Irakowi, jeśli w tym samym czasie Irak byłby atakowany przez ich izraelskiego arcywroga, niezależnie od powodu. Za swą wstrzemięźliwość Jerozolima zyskała potem dużo od Amerykanów – i tak może stać się i obecnie.

Szansa na wyjście z międzynarodowej izolacji

Izrael żąda, całkiem rozsądnie, uznania przez społeczność międzynarodową irańskiej Gwardii Rewolucyjnej za organizację terrorystyczną, oraz obłożenia sankcjami irańskiego programu budowy rakiet i dronów. Dodatkowym argumentem jest masowe użycie przez Rosję irańskiego sprzętu w atakach na Ukrainę. Jeżeli te kroki zostaną podjęte, bezpieczeństwo Izraela będzie zapewnione w większym stopniu, niż gdyby zdecydował się na odwet. Netanjahu oczekuje również powstania międzynarodowej koalicji antyirańskiej, czyli jakiejś formalizacji tego, co się w odpowiedzi na irański atak już dokonało. To będzie trudniejsze, ale sukces dałby Jerozolimie nieporównanie więcej, niż – powiedzmy – zbombardowanie irańskiego ośrodka atomowego w Natanz.

Ale najważniejsze – odmowa zbrojnej odpowiedzi na irański nalot pozwoliłaby Izraelowi wyrwać się z międzynarodowej izolacji, w której się, w znacznym stopniu za własną przyczyną, znalazł. Za wojnę w Gazie, wywołaną, przypomnijmy, rzezią 1200 Izraelczyków przez oddziały Hamasu, Izrael jest oskarżany o ludobójstwo. Przyczyną jest odmowa zrozumienia przez zachodnią opinię publiczną, że wojna z przeciwnikiem, który traktuje własnych cywili jako żywe tarcze, nieuchronnie oznaczać musi śmierć tysięcy z nich – a odmowa zbrojnej odpowiedzi oznaczałaby nieuchronnie śmierć kolejnych Izraelczyków w kolejnych zbrodniach Hamasu. Ale Izrael kompletnie zlekceważył to, jak bardzo jest mu niezbędne poparcie tej opinii i, zamiast czynić wszystko, by liczbę cywilnych ofiar ograniczyć, najwyraźniej się nimi nie przejmował: atak na konwój WCK postawił tylko kropkę nad „i”. Teraz Izrael znów padł ofiarą agresji – ale brak zbrojnej odpowiedzi uniemożliwi ponowne potępianie go za to, że się broni.

Tym bardziej, że Iran – inaczej niż Hamas, który całkiem niesłusznie utożsamiano z całym społeczeństwem palestyńskim i jego walką o swoje prawa – naprawdę się na obiekt sympatii zachodniej opinii nie nadaje. Tu nie chodzi o sam nalot – wielu zapewne przyklasnęłoby bombardowaniu Tel Awiwu – ale o to, że teokratyczny reżim ajatollahów, mordujący kobiety za to, że nie dość starannie zakrywają włosy, wykonujący najwięcej po Chinach wyroków śmierci, brutalnie tłumiący wszystkie mniejszości etniczne, religijne czy seksualne, militarystyczny i nacjonalistyczny, jest po prostu antytezą wszystkich wartości, jakie wyznają uczestnicy antyizraelskich demonstracji. Zaś oś konfrontacji się zmienia: od dziś wrogość do Izraela musiałaby by być uzasadniana sympatią dla Iranu, nie tylko dla Hamasu.

Izrael dostał od swoich arcywrogów historyczną szansę, by wygrzebać się z dołu, w którym sam się zakopał. Ale by ten zwrot mógł być trwały, Jerozolima musi się zmierzyć z całą uzasadnioną krytyką i potępieniem: od lekceważenia bezpieczeństwa cywili w Gazie po pogromy Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu. Inaczej opinia światowa, zamiast dokonania koniecznej, lecz trudnej rewizji ocen, uznać wygodnie może, że Jerozolima i Teheran są siebie warte.

Już dziś Iran domaga się od Zachodu uznania, że w swej reakcji na atak na konsulat był „powściągliwy”, zaś Rada Bezpieczeństwa ONZ nie potrafi zająć w sprawie zmasowanego nalotu na terytorium innego państwa zdecydowanego stanowiska. Jeśli taka reakcja się upowszechni, istotnie nie pozostanie nic innego, jak strzelać. Dopóki starczy amunicji.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.

 

[Sawczuk w poniedziałek] Kobieta czy państwo? W kwestii prawa o aborcji istnieje sensowne rozwiązanie

W piątek Sejm przyjął do dalszych prac cztery projekty ustaw, mających na celu złagodzenie obecnego prawa o aborcji. Dla Koalicji 15 Października jest to kwestia istotna politycznie, nie tylko ze względu na temat. Protesty społeczne po wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej w sprawie aborcji doprowadziły do tąpnięcia poparcia dla PiS-u, które nie wróciło już nigdy do wcześniejszego poziomu. Miały więc wpływ na powstanie obecnego rządu.

W praktyce nie wiadomo jednak, czy którykolwiek projekt uzyska większość w parlamencie. Trzecia Droga nie chce oficjalnie poprzeć dwóch projektów ustaw wprowadzających legalną aborcję do 12. tygodnia, autorstwa Koalicji Obywatelskiej i Lewicy – chociaż część posłów i posłanek TD jest gotowa zagłosować za takim rozwiązaniem. Pozostali koalicjanci nie chcą przyjąć projektu Trzeciej Drogi, który przywraca prawo do stanu sprzed wyroku TK Przyłębskiej. Lewica postrzega jako szansę na kompromis projekt czwarty, którego celem jest depenalizacja aborcji – nie wprowadza on legalności aborcji, lecz usuwa karę.

Trzy warunki sukcesu

Debata dotycząca aborcji być może nie zakończy się nigdy. Wydaje się natomiast, że wszelkie trwałe rozwiązanie polityczne tego problemu musiałoby uwzględniać trzy sprawy. Po pierwsze, nie ma i nie będzie zgody politycznej co do oceny aborcji. To sugeruje, że sprawę trzeba rozwiązać w inny sposób niż na poziomie polityki. Po drugie, jest to temat wywołujący duże emocje – co sugeruje, że w celu uzyskania trwałego porozumienia społecznego warto podejść do przedstawiania własnego stanowiska z odpowiednią wrażliwością. Po trzecie, niezależnie od szczegółowej agendy w tej sprawie, państwo musi zadbać o bezpieczeństwo zdrowotne kobiet.

W tym kontekście wiele mówi się o tym, że prawicowe stanowisko, zmierzające do zakazu, a nawet karania aborcji, nie spełnia powyższych kryteriów. Ale można wspomnieć, że również popularne ostatnio hasło „aborcja była, jest i będzie” nie jest w tym kontekście bez wad. Przede wszystkim nic konkretnego z tego nie wynika. Mamy na świecie wiele rzeczy, które były i będą, takie jak chwasty w ogródku albo wojny, ale to nie przesądza, w jaki sposób należy do nich podejść – czasem wolimy zapobiegać albo zwalczać, a nie legalizować. Do tego dochodzi kwestia wrażliwości: tego rodzaju deklaracja brzmi dość rzeczowo i oschle, a przecież jest to temat, który wywołuje wśród części obywateli głębokie poruszenie – redukuje więc ona do formuły prostego faktu sprawę, która jest złożona i nie dotyczy wyłącznie faktów.

Kobieta czy państwo?

W praktyce bywa różnie. Kobieta może mieć w sprawie dopuszczalności aborcji poglądy liberalne albo konserwatywne. Może to być dla niej decyzja bardzo emocjonalna albo pozbawiona dramatyzmu, może widzieć w tym temacie etyczną tragedię albo zwykły zabieg medyczny. Może decydować samodzielnie albo potrzebować porady innych osób. Tego wszystkiego nie ma sensu sprowadzać do zerojedynkowych wizji świata – nasze różne wartości i emocje mają znaczenie.

Zadanie polityki nie polega na tym, żeby rozstrzygnąć, czy aborcja jest w porządku, czy nie w porządku – w tej sprawie nie jest możliwe trwałe porozumienie polityczne – tylko na określeniu, kto ma w danej sprawie odpowiedzialność i władzę. W kwestii prawa dotyczącego aborcji najważniejsze jest zatem rozróżnienie dwóch rzeczy: podmiotowości kobiety i władzy państwa. Ostatecznie chodzi bowiem właśnie o to, kto podejmuje decyzję: kobieta czy państwo?

Z tej perspektywy możemy spojrzeć na temat następująco: jeśli kobieta jest podmiotem moralnym, to ma prawo podjąć decyzję co do macierzyństwa – nie można zmusić jej do konkretnego rozwiązania, skoro nie jest we własności czy niewoli kogoś innego. Państwo powinno jej zatem zaufać, zapewnić bezpieczeństwo – i uszanować, że jest to kwestia osobista.

W tym kontekście pojawia się nieraz pytanie: a co z sytuacją ojca? W gruncie rzeczy odpowiedź wydaje się jasna. Sama legalność aborcji nie może być przecież uzależniona od woli ojca, ponieważ to oznaczałoby uznanie jego władzy nad kobietą. W takim razie sytuacja ojca jest kwestią relacji między kobietą a mężczyzną, która jest osobistą sprawą między nimi i w której państwo nie pośredniczy.

Trzeba przyznać, że taka odpowiedź może nie usunąć lęku mężczyzny, jeśli taki istnieje; jest to sytuacja, która wiąże się z pewnym moralnym i emocjonalnym ryzykiem. W zgodnym związku para będzie zapewne rozmawiać na ten temat, ale ludzie nie zawsze żyją w zgodzie. Musimy jednak rozsądnie określić zakres możliwości i władzy państwa – nie może ono przecież regulować relacji romantycznych. Jest to rzecz, o którą trzeba się starać w ramach związku.

Trwałe rozwiązanie

Powszechne przyjęcie prawa o legalnej aborcji miałoby bardzo dobre konsekwencje polityczne. Po pierwsze, zamykałoby temat na poziomie polityki – z pola politycznego odpadłaby kwestia powodująca głęboką polaryzację, która rozpala namiętności i pochłania czas, ale nie zmierza do rozwiązania. Szczególnie w obecnej sytuacji, niekończące się konflikty polityczne o aborcję naprawdę niczemu nie służą – odwracają za to uwagę od najważniejszych problemów strategicznych państwa, takich jak bezpieczeństwo i energetyka, którymi powinniśmy się dzisiaj zajmować w pierwszej kolejności.

Po drugie, takie rozwiązanie uwzględnia wrażliwość wszystkich stron. Prawo uznające uprawnienie kobiety do decydowania o ciąży nie kończy sporów i nie jest wykluczające wobec wartości i emocji obywateli, niezależnie od poglądów – nie przesądza ono również o tym, jaka będzie liczba aborcji; jeśli żadna kobieta nie będzie chciała dokonać aborcji, to liczba wyniesie zero. Debata etyczna na temat aborcji mogłaby zatem w dalszym ciągu trwać i rozwijać się, ale polegałaby teraz na tym, że ludzie rozmawiają między sobą o wizjach dobrego życia i najlepszych wyborach, co jest jak najbardziej na miejscu, a nie na tym, jak zmusić wszystkich do przyjmowania własnych poglądów za pomocą przymusu państwa.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: freerangestock.com

 

[Skrzydłowska-Kalukin w czwartek] Czy Polacy potrzebują lewicy?

Po ogłoszeniu wyników exit poll w sztabie wyborczym Nowej Lewicy spośród polityków stojących na scenie szczerze uśmiechała się tylko Magdalena Biejat. Kandydatka na prezydentkę Warszawy zajęła wprawdzie trzecie miejsce, ale był to najlepszy wynik, jaki lewica zdobyła w Warszawie od dobrych paru lat.

Jednak po przeliczeniu głosów ona również nie miała powodów do radości – ostateczny wynik nie był tak dobry jak przewidywały sondaże. A wynik całej Nowej Lewicy w tych wyborach był po prostu zły. Ponownie – bo pod tym względem Lewica kontynuowała zły trend z wyborów parlamentarnych.

Aborcja nie pomogła

Tego, że będzie źle, Nowa Lewica mogła się spodziewać już po decyzji Donalda Tuska o samodzielnym starcie Koalicji Obywatelskiej w wyborach. Od samego początku było jasne, że start z osobnej listy będzie poważnym wyzwaniem dla słabo notowanej partii. Nie mając zbyt wiele czasu, Lewica musiała znaleźć sposób na to, by odróżnić się od innych partii koalicji rządzącej i przyciągnąć wyborców. Wytoczyła więc działa przeciw Szymonowi Hołowni w sprawie aborcji.

Wydawało się, że robiąc unik i decydując o przeniesieniu debaty na temat projektów złagodzenia ustawy antyaborcyjnej na czas po pierwszej turze wyborów samorządowych, Hołownia zrobił prezent Lewicy. Bez tego trudno byłoby grać tematem aborcji, bo liberalizację ustawy popiera także KO, a do pewnego stopnia nawet Trzecia Droga. Jednak, wstrzymując prace nad projektami, Hołownia dał Lewicy pretekst do tego, by mogła o nie głośno zawalczyć. I to właśnie zrobiła wdając się w przedwyborczą walkę z konserwatywnym marszałkiem i stając się publiczną rzeczniczką liberalizacji.

Koniec Hołowni znowu nie nastąpił

Wszystko wskazywało także na to, że wstrzymując prace nad projektami, Hołownia sam sobie podstawił nogę. Komentatorzy chóralnie osądzili, że lider Polski 2050 przeszacował i że ten ruch zemści się na nim. Po raz kolejny odtrąbili koniec Hołowni.

Rzecz w tym, że ten koniec znowu nie nastąpił. Niechęć do legalizacji aborcji nie zakończyła kariery Hołowni, a walką o nią nie doprowadziła do wzrostu poparcia dla Lewicy. Hołownia po wyborach ma lepszy nastrój i lepsze perspektywy niż Biedroń, Czarzasty i Zandberg.

Co prawda zdobyła mniej mandatów w sejmikach wojewódzkich niż PiS – co z pewnością było powodem, dla którego uśmiech Donalda Tuska po ogłoszeniu wyników exit poll był równie niespontaniczny jak pozostałych liderów koalicji rządzącej – jednak to KO i jej koalicjanci będą rządzić w sejmikach.

Do tego kandydaci KO wygrywają w dużych miastach. Rafał Trzaskowski w Warszawie i Aleksandra Dulkiewicz w Gdańsku obronili się na stanowisku prezydentów miasta w pierwszej turze. W Krakowie Aleksander Miszalski zdobył większe poparcie niż jego główny rywal, Łukasz Gibała, i wszedł do drugiej tury, chociaż jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że to Gibała jest faworytem. Kandydaci wystawieni lub popierani przez KO wygrali w większości stolic wojewódzkich w pierwszej turze albo z dobrą perspektywą weszli do drugiej.

Przejęte hasła

Trzaskowski podpisał Kartę LGBT w Warszawie niedługo po zwycięstwie w poprzednich wyborach samorządowych. Choć organizacje LGBT zarzucają mu, że to pusty gest, bo karta tak naprawdę nie działa, to jednoznacznie wyraził swoje poparcie dla haseł równościowych. Realizuje też (lub obiecuje realizować) lewicową zieloną politykę miejską. Podobnie Dulkiewicz kontynuuje równościową, obywatelską politykę zamordowanego Pawła Adamowicza, podczas gdy Miszalski otwarcie uzyskał poparcie Nowej Lewicy, a także ruchów miejskich, stawiając na hasła ekologiczne.

Jednocześnie Donald Tusk, lider KO, stanowczo wypowiada się o wykorzystaniu klauzuli sumienia do odmowy wykonania legalnej aborcji, a ministra zdrowia Izabela Leszczyna tylnymi drzwiami wprowadza to, co blokuje prezydent, czyli dostępność tabletki dzień po bez recepty. KO popiera legalizację związków partnerskich, nad którą pracuje resort lewicowej ministry do spraw równości, Katarzyny Kotuli.

Reasumując, KO wcieliła do swojej agendy najbardziej nośne i atrakcyjne hasła Lewicy. Został jeszcze Zielony Ład. Tusk nie broni go jednak ze względu na sprzeciw rolników, których hasła mają duże poparcie społeczne. Czy w tej sytuacji Lewica ma jeszcze coś do zaoferowania Polakom?

Na ile progresywni są Polacy?

Nie chodzi tu tylko o to, co nowego może wymyślić Lewica, ale też o to, czego chcą Polacy. Wyniki wyborów parlamentarnych i samorządowych pokazują, że sondaże wskazujące na progresywne nastawienie społeczeństwa nie znajdują wyraźnego odzwierciedlenia w preferencjach politycznych Polaków. Władzę w Polsce zdobyła koalicja partii popierających aborcję i związki partnerskie, jednak w jej skład wchodzi także ugrupowanie pod tym względem bardziej konserwatywne.

Sondaże pokazują wprawdzie duże poparcie dla legalizacji aborcji, jedne mówią o poparciu na poziomie 70 procent, inne – mniej niż 50 procent. Możliwość legalizacji związku osób tej samej płci popiera 68 procent Polaków, ale nie ma pewności, jak odnoszą się do adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Odpowiedź zależy od tego, czy dzieci już są wychowywane w tęczowych rodzinach, czy dopiero miałyby być przez nie adoptowane.

Może więc być tak, że elementy lewicowej agendy przejęte przez KO zaspakajają jak na razie potrzeby Polaków w zakresie  tematów praw człowieka (nie „obyczajowych”, jak zwykło się je nazywać!). Sprawa wygląda podobnie, jeśli chodzi o klimat i ekologię. Przykładem może być trudność, jaką sprawiało Magdalenie Biejat odróżnienie się na tym tle od Rafała Trzaskowskiego w kampanii wyborczej na prezydentkę Warszawy. Nie mogła przecież krytykować budowy linii tramwajowych czy planowanej strefy czystego transportu, a trudno było zaproponować coś znacząco innego.

Czy jest miejsce dla lewicy?

Z własną agendą lewicową swoją karierę rozpoczęła ponad osiem lat temu partia Razem. Prawa człowieka – tak, ale głośniej – prawa pracownika. W ten sposób partia Razem, czerpiąca z tradycji ruchu robotniczego, wprowadziła tematy, które wcześniej były niepopularne ze względu na przemiany ustrojowe po 1989 roku i prymat postulatów rozwojowych i modernizacyjnych nad socjalnymi i pracowniczymi.

Tyle że Razem posiada marginalne poparcie, a podejmowane przez nią postulaty antyelitarystyczne wprowadziło do swojej agendy potężne PiS. Po latach porażek liberalna KO zmieniła swój kurs wobec tych haseł, przestała mówić, że „nie da się”, że „trzeba wziąć kredyt” i że najważniejsze są autostrady i przejęła socjalną agendę PiS-u.

Znowu więc brakuje pola do popisu dla lewicy (albo PO–PiS to pole po prostu zabrała). Wprawdzie dzisiaj na lewicy już nie tylko Razem próbuje realizować program pracowniczy. Robi to na przykład ministra pracy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Wciąż brakuje jednak propozycji, która nie byłaby już przejęta przez KO, a odpowiedziałaby na potrzeby Polaków.

Zakładniczka własnej atrakcyjności

Jeżeli Nowa Lewica nie znajdzie tematu, który będzie odróżniać ją od tego, co już zostało przejęte przez największe partie, nie będzie miała czym przyciągać wyborców. Bo jeśli mają wybierać między dwoma kandydatami popierającymi lewicowe hasła, z których jeden jest przy okazji kandydatem silnej partii, a więc wyborem pewniejszym – zagłosują na niego.

Może się więc okazać, że największym przekleństwem Lewicy jest jej atrakcyjna linia. Jeśli chce zachować odrębność, z pewnością musi szukać kolejnych tematów. Trudnością może okazać się to, że uwaga, jaką lewica otrzymuje ze strony mediów, jest nieproporcjonalna do tego, jaką daje jej społeczeństwo.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: facebookowy profil partii Lewica.

 

[Prognoza wędrowna] W 30 lat po ludobójstwie Rwanda nie może o nim ani mówić, ani milczeć

I to nawet jeśli nie uwzględni się faktu, że start był przeraźliwie trudny: 30 lat temu dokonano tu najbardziej być może intensywnego ludobójstwa XX wieku: w ciągu dwóch miesięcy Hutu wymordowali około 800 tysięcy swych tutsyjskich sąsiadów. I choć mieli do dyspozycji niemal wyłącznie maczety (brytyjska firma Chillinton sprzedała do Rwandy wówczas 581 ton tych przydatnych narzędzi; nikt nie spytał, czy w Rwandzie doszło do jakiejś apokaliptycznej ekspansji dżungli, którą by trzeba nimi karczować), to osiągnęli wydajność – 100 tysięcy zamordowanych na tydzień – jaką niemiecka machina Zagłady uzyskiwała tylko w szczytowych momentach.

Niemal dwie trzecie Rwandyjczyków urodziło się już po ludobójstwie, więc w sposób oczywisty nie mogą go pamiętać. Ale hasło: Kwibuka! (w języku kinyarwanda: Pamiętaj!) jest wszechobecne. W całym kraju stoją pomniki ofiar, o ludobójstwie uczy się w szkołach. A zarazem nie wolno, w życiu publicznym, dzielić populacji Rwandyjczyków na Hutu (85 procent), Tutsich (14 procent) i Twa (1 procent) – to przestępstwo ścigane z kodeksu karnego. „Kwibuka” oznacza więc zarazem „Pamiętaj!” i „Zapomnij!”. Zupełnie jak biblijny nakaz, by Żydzi wymazali z pamięci imię śmiertelnego wroga Amaleka, i zarazem zawsze pamiętali o jego zbrodniach [Pwp 25 17:19]. Nie do wykonania – i nie do obejścia. Zaś Amalek i tak mieszka po sąsiedzku.

W trzynastomilionowej Rwandzie wszyscy oczywiście wiedzą, kto jest kto, choć Tutsi i Hutu to nie są, jak się często pisze, „plemiona” czy „grupy etniczne”, lecz coś w rodzaju kast społecznych: Tutsi to hodowcy, Hutu – rolnicy. Część z nich różniła się wyglądem, jak w Polsce niektórzy ludzie mogli wyglądać „z pańska” lub „z chłopska”. W przedkolonialnej Rwandzie królowie byli zawsze Tutsi, lecz klany obejmowały obie kasty, a ich wodzowie mogli pochodzić z każdej.

Zdarzało się przechodzenie z kasty do kasty i małżeństwa mieszane, choć nie było to normą. Dopiero jednak za czasów belgijskich kolonizatorów tożsamość, uznaną za „etniczną”, wpisano do dowodów osobistych i uczyniono z niej kategorię polityczną: rządzić mieli Tutsi, bo byli bardziej podobni do Europejczyków. Postkolonialna Rwanda w zasadzie odreagowywała, często zbrodniczo, tę nierównoprawność.

Zbrodnia i odwet

W ludobójstwie uczestniczyły, na rozkaz władz i duchowieństwa, setki tysięcy zwykłych Hutu; inaczej nie osiągnięto by takiej wydajności. Ludobójczy reżim obaliła głównie tutsyjska partyzantka RPF, której jednym z dowódców był Paul Kagame, przyszły prezydent Rwandy i przewodniczący Unii Afrykańskiej. Kontrakcja spowodowała ucieczkę ponad 3 milionów Hutu, obawiających się zemsty. Istotnie, w odwetowych mordach RPF zginęło do 40 tysięcy ludzi.

Świat nie zareagował na ludobójstwo, bo katastrofalna interwencja w Mogadiszu na początku lat dziewięćdziesiątych zniechęciła do angażowania się w Afryce, a odbywające się równolegle z ludobójstwem pierwsze postapartheidowe wybory w RPA narzucały nową, optymistyczną afrykańską narrację.

Aresztowano ponad 100 tysięcy podejrzanych, ale w sytuacji, gdy łącznie 40 procent ludności już uciekło lub zostało wcześniej zamordowane, trzymanie ich w więzieniach było niewykonalne. Orzekano w uproszczonej procedurze kary więzienia i uwalniano skazanych, żeby nie doprowadzić do załamania gospodarki. Dziś mordercy i członkowie rodzin ofiar spotykają się na ulicy, w sklepie, w pracy. Są specjalne, sponsorowane przez rząd „wioski pojednania”, w których sprawcy i ofiary żyją obok siebie.

Mimo że pokonany reżim Hutu, uciekłszy do Konga, organizował ataki partyzanckie w Rwandzie, sytuacja się dość szybko unormowała. Kagame, od 1994 roku premier, od 2000 – prezydent, wybierany z poparciem 98 procent głosujących (w nadchodzących w czerwcu wyborach ma zdobyć ten sam wynik), osiągnął to, zastraszając przeciwników i nagradzając zwolenników.

Przeciwko wrogom państwa – w kraju i za granicą

Jego policja morduje wrogów szefa państwa, także i poza granicami kraju, a jego armia dokonuje łupieżczych interwencji w sąsiednim Kongo. Ale interwencje te mają także na celu ochronę tamtejszych Tutsich przed tamtejszymi Hutu (obie grupy są transgraniczne), zaś większość Rwandyjczyków zapewne istotnie popiera prezydenta, który zapewnił krajowi rozwój, Tutsim dał zwycięstwo, a Hutu ochronił – po tuż powojennym odwecie – przed zbiorowymi prześladowaniami.

Tylko jak o tym mówić, gdy nie można mówić o tym, kto jest Tutsi, a kto Hutu? Dla Hutu funkcjonuje bezwzględny szklany sufit, pozbawiający ich realnej władzy: wszystkie czołowe stanowiska zajmują Tutsi. Nie ma możliwości dyskusji o powojennych mordach Hutu, bo żyją jeszcze i często są u władzy ich sprawcy. Zarazem, ideologia „podwójnego ludobójstwa”, promowana za granicą przez część hutyjskiej diaspory, głosi, że reżim Tutsich był równie, a może i bardziej zbrodniczy, jak poprzedzający go reżim hutyjski.

To sprawia, że domagający się pełnego wyjaśnienia masakr Hutu (tuż po wojnie skazano jednak za udział w nich 48 oficerów RPF) są z automatu oskarżani o negowanie ludobójstwa Tutsich, i często aresztowani. Taki los spotkał na przykład Victorię Ingabire, która usiłowała kandydować przeciwko Kagamemu w poprzednich wyborach prezydenckich.

Tabu dożywotniego prezydenta

Zarazem z przypominania – istotnie haniebnej – bezczynności świata uczynił Kagame skuteczne narzędzie polityki międzynarodowej. 40 procent budżetu kraju pochodzi z zagranicznych dotacji, wypłacanych z poczucia winy. Podobnie, znaczna część rozwoju gospodarczego opiera się na chińskich kredytach i inwestycjach. Oba mechanizmy zasilania działać będą jednak tak długo, jak długo kraj pozostaje stabilny.

Dlatego jedynym tematem w Rwandzie, który jest jeszcze większym tabu niż powojenne masakry i obecny podział władzy, jest to, co czeka kraj, gdy prezydent, de facto dożywotni, odejdzie. 66-letni Kagame nie wychował następcy, a kandydatów na to stanowisko czeka skrócenie o głowę lub paniczna ucieczka, a czasem i jedno, i drugie. A choć niemal nic nie może zostać powiedziane, to niemal nic również nie zostało zapomniane.

Gdy Kagamego zabraknie, Tutsi mogą uznać, że Hutu zechcą powtórzyć rok 1994, co uzasadniałoby wyprzedzające uderzenie w nich. Dla Hutu zaś samo istnienie takich obaw u kasty sprawującej władzę może zadziałać jak samospełniająca się przepowiednia. Na tym, być może, polega ostatecznie paradoks realnej zapewne popularności Kagamego: że póki żyje, paradoks Amaleka może pozostać nierozwiązany.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.

 

Temat aborcji przesądził o wyborach. Koalicja rządząca nie może zamieść go pod dywan

Biorąc pod uwagę, że koalicja rządząca obejmuje zarówno konserwatystów, jak i socjaldemokratów, było do przewidzenia, że kilka kwestii prędzej czy później wywoła kontrowersje. Jedną z najważniejszych z nich jest aborcja.

W rządzie panuje zgoda co do tego, że należy coś zrobić, aby przywrócić minimum humanitaryzmu w regulacjach dotyczących aborcji. Nie ma jednak konsensusu co do tego, jakie dokładnie działania należy podjąć i jak daleko skłonne jest posunąć się społeczeństwo.

Podczas gdy Koalicja Obywatelska i Lewica złożyły projekty ustaw, które zalegalizowałyby aborcję na żądanie w pierwszym trymestrze ciąży, Trzecia Droga jest bardziej ostrożna, opowiadając się za powrotem do sytuacji sprzed wyroku Trybunału Konstytucyjnego z roku2020.

Większość dyskusji toczyła się wokół tego, co jest praktycznie osiągalne, biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo prezydenckiego weta. Trzecia Droga argumentowała, że tylko „kompromisowa ustawa” poparta w referendum może doprowadzić do znaczących zmian. Jednak w grę wchodzą również interesy polityczne, a wyborcy Trzeciej Drogi mają, co potwierdziło badanie przeprowadzone przeze mnie tuż przed wyborami, bardziej konserwatywne poglądy na tę kwestię niż wyborcy jej partnerów koalicyjnych.

Większość Polaków popiera dostęp do aborcji

Pytania dotyczące postaw wobec aborcji często zakładają, że Polaków można podzielić na całkowitych przeciwników aborcji i jej całkowitych zwolenników, niezależnie od okoliczności. Gdy ująć kwestię aborcji w ten sposób, respondenci wykazują mieszane postawy, ale jasne jest, że generalnie częściej warunkowo akceptują aborcję niż są jej przeciwni, a znaczna mniejszość uważa ją za dopuszczalną niezależnie od okoliczności.

Poproszeni o umieszczenie siebie na skali od 0 do 10, gdzie 0 oznacza „aborcja nigdy nie może być usprawiedliwiona”, a 10 „aborcja zawsze może być usprawiedliwiona”, tylko 15 procent udzieliło odpowiedzi między 0 a 4, podczas gdy jedna piąta zajęła stanowisko w równej odległości od tych dwóch skrajności. Oznacza to, że około dwie trzecie Polaków skłania się ku opinii, że aborcja jest usprawiedliwiona, a ponad jedna czwarta (28 procent) twierdzi, że jest ona usprawiedliwiona zawsze.

Stosunek do aborcji a preferencje partyjne

Jednocześnie występują znaczące różnice między elektoratami partyjnymi. Jak pokazuje wykres 1, prawdopodobieństwo głosowania na konkretną partię polityczną różni się znacznie w zależności od stanowiska respondenta w sprawie aborcji. Osoba, która uważa aborcję za całkowicie niedopuszczalną w każdych okolicznościach, ma 45 procent szans na głosowanie na PiS, podczas gdy ktoś, kto uważa, że aborcja zawsze może być uzasadniona, ma tylko 15 procent szans na głosowanie na tę partię.

Również wyborcy Konfederacji są bardziej przeciwni aborcji: wśród tych, którzy całkowicie sprzeciwiają się aborcji, prawdopodobieństwo głosowania na Konfederację wynosi około 16 procent, ale spada do zaledwie 3 procent wśród tych, którzy bezwarunkowo popierają aborcję. Podobna zależność występuje wśród osób niegłosujących (13 procent w porównaniu z 5 procent).

W przypadku KO zależność jest odwrotna – zupełni przeciwnicy aborcji mają mniej niż 10 procent prawdopodobieństwa głosowania na KO, podczas gdy ci, którzy uważają, że aborcja jest uzasadniona w każdych okolicznościach, z 45-procentowym prawdopodobieństwem głosują na tę właśnie partię. Podobna zależność występuje w przypadku Lewicy, z prawdopodobieństwem 2 procent wśród przeciwników aborcji i 18 procent wśród jej bezwarunkowych zwolenników.

Warto zauważyć, że wyborcy Trzeciej Drogi nie wykazują żadnego spójnego wzorca. Prawdopodobnie odpowiada za to zróżnicowany skład elektoratu tej koalicji, w którym zwolennicy PSL-u są bardziej konserwatywni w kwestii aborcji, podczas gdy zwolennicy Polski 2050 są bardziej liberalni. Być może pomaga to zrozumieć stanowisko koalicji w tej kwestii, które wynika z chęci znalezienia kompromisu między restrykcyjną a liberalną koncepcją aborcji.

Stosunek do aborcji ma znaczenie przy wyborze kandydata

Odpowiedzi omówione powyżej pozwalają nam zrozumieć różnice w stosunku zwolenników różnych partii do aborcji. Nie pozwalają one jednak stwierdzić, jak ważna jest ta kwestia dla wyborców przy wyborze partii, której chcą udzielić poparcia.

W ramach szerszej analizy kluczowych determinantów zachowań wyborczych w 2023 roku poprosiłem Polaków o dokonanie wyboru między kandydatami, których profile różniły się pod wieloma kluczowymi względami, między innymi pod względem stosunku do aborcji.

Uzyskana analiza daje miarę prawdopodobieństwa, że Polacy będą preferować kandydatów, którzy zajmują określone stanowiska w sprawie aborcji: w szczególności aborcję na żądanie w pierwszym trymestrze ciąży; aborcję w przypadku zagrożenia życia kobiety lub gdy ciąża jest wynikiem gwałtu lub kazirodztwa; oraz aborcję tylko w przypadku bezpośredniego i natychmiastowego zagrożenia życia kobiety.

Wykres 2 przedstawia przewidywane prawdopodobieństwo głosowania na kandydata, biorąc pod uwagę jego stanowisko w sprawie aborcji, podzielone według preferencji partyjnych. Należy podkreślić, że respondenci nie otrzymali informacji o tym, do jakich partii należą wybierani przez nich kandydaci, więc ich decyzje nie są zdeterminowane przez konkretne sygnały dotyczące preferencji ideologicznych partii. Wyniki jasno wskazują, że kwestia aborcji ma znaczenie przy wyborze kandydatów i że preferencje wyborców są zbieżne ze stanowiskiem popieranej przez nich partii, pomimo braku wyraźnych wskazówek partyjnych.

Podobne postawy wśród elektoratu Lewicy i KO

Kandydaci popierający aborcję na żądanie w pierwszym trymestrze ciąży mają znacznie mniejsze szanse na poparcie wyborców PiS-u. Podczas gdy wyborca PiS-u jest tak samo skłonny zagłosować na jednego lub drugiego kandydata w przypadku braku informacji na temat stosunku do aborcji, wiedza o tym, że kandydat ma liberalne podejście do aborcji, zmniejsza prawdopodobieństwo głosowania na tego kandydata o 8 punktów procentowych.

Bardziej restrykcyjne podejście do aborcji zwiększa prawdopodobieństwo wyboru kandydata przez wyborców PiS-u. Kandydat, który popiera aborcję tylko wtedy, gdy życie kobiety jest zagrożone lub gdy poczęcie jest wynikiem gwałtu lub kazirodztwa, ma 55 procent szans na poparcie wyborców PiS-u. Z kolei kandydat, który zajmuje najbardziej skrajne stanowisko, że aborcja jest dozwolona tylko w celu ratowania życia kobiety, ma 54 procent szans na poparcie przez wyborców PiS-u. Podobny wzorzec, choć z nieco mniejszą polaryzacją, obserwujemy wśród wyborców Konfederacji,

Stanowiska Lewicy i KO w tej kwestii są wyraźne odzwierciedlone w preferencjach ich wyborców. Poparcie kandydata dla aborcji w pierwszym trymestrze ciąży sprawia, że wyborcy Lewicy są znacznie bardziej skłonni do jego wyboru. W przypadku takiego kandydata prawdopodobieństwo wynosi 65 procent, w porównaniu z 49 procent w sytuacji braku informacji na temat stosunku do aborcji. W przypadku KO prawdopodobieństwo wyboru liberalnego kandydata jest prawie tak samo wysokie i wynosi 63 procent.

W obu sytuacjach informacja o tym, że kandydat uważa aborcję za dopuszczalną tylko w przypadku bezpośredniego zagrożenia życia kobiety, zmniejsza prawdopodobieństwo, że zostanie on wybrany. Warto jednak zauważyć, że w przypadku elektoratu KO, wiedza o tym, że kandydat opowiada się za utrzymaniem status quo, tylko nieznacznie zmniejsza chęć głosowania na tego kandydata.

Co wyborca Trzeciej Drogi myśli o aborcji

W przypadku wyborców Trzeciej Drogi bardziej niejednoznaczny stosunek do aborcji znajduje odzwierciedlenie w rozkładzie popularności kandydatów. Są oni tylko nieznacznie mniej skłonni do głosowania na kandydatów, którzy uważają, że aborcja powinna być dostępna tylko w przypadku bezpośredniego zagrożenia życia. Jednocześnie jest nieco bardziej prawdopodobne, że zagłosują na kandydata, który opowiada się za obecnym status quo lub uważa, że aborcja powinna być dostępna na żądanie w pierwszym trymestrze ciąży.

Znów – może to odzwierciedlać podziały między elektoratami dwóch partii, z których składa się Trzecia Droga. Wreszcie, warto zauważyć, że osoby niegłosujące częściej popierają kandydatów zgadzających się ze status quo, co potwierdza tezę, że jednym z problemów, z jakimi borykało się PiS podczas ostatnich wyborów, była nie tylko mobilizacja wyborców przeciwnych jego stanowisku w sprawie aborcji, lecz także demobilizacja tych, którzy byliby skłonni poprzeć to stanowisko.

Jak pokazały inne niedawne nieporozumienia, takie jak te dotyczące zakresu i wysokości składek na opiekę zdrowotną, w koalicji istnieje znaczny potencjał do sporów ideologicznych. Wprawdzie poczucie wspólnego celu może tymczasowo sprawić, że niektóre z tych kwestii staną się politycznie nieistotne, jednak prędzej czy później koalicja będzie musiała zmierzyć się z faktem, że w jej szeregach nie ma konsensusu co do tego, jak powinno być prawo aborcyjne.

Podczas gdy niektóre różnice mogą zostać przemilczane ze względu na ich stosunkowo niewielkie znaczenie z perspektywy wyborców, wydaje się jasne, że aborcja nie jest jedną z nich.

 

* Dane analizowane w tekście pochodzą z projektu NCN 2020/39/B/HS6/00853.

** Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: facebookowy profil Sejmu RP.

 

[Skrzydłowska-Kalukin w czwartek] Wybory samorządowe – emocje jak na rybach

Musimy skończyć to, co zaczęliśmy 15 października – mówił w marcu na konwencji KO w Krakowie minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz. Podobnie, inni liderzy KO również dodawali swoim kolegom partyjnym animuszu w publicznych wystąpieniach. Jednak tak naprawdę ich wypowiedzi były skierowane przede wszystkim do wyborców. I na tym podgrzewanie atmosfery się skończyło. Kampania przed wyborami samorządowymi jest tak leniwa, że nawet komentatorom medialnym zdarza się powiedzieć, że zaraz ma się zacząć, chociaż wybory już w tę niedzielę.

Kampania – emocje jak na rybach

Według uczestników sondażu SW Reaserch dla rp.pl najlepszą kampanię przed wyborami samorządowymi prowadzi KO. Uważa tak jednak zaledwie 21,7 procent respondentów. Zdaniem procent dobrą kampanię prowadzi PiS, a według 9,1 procent – Trzecia Droga. Z pewnością można by było podobać się bardziej.

Jest jeszcze jeden ważny wskaźnik w tym badaniu – 20,8 procent respondentów nie ma zdania na temat finiszującej kampanii. Wynika z tego, że albo wielu mieszkańców Polski jej nie zauważa, bo jest nijaka, albo że wybory samorządowe dla tak dużej liczby respondentów z założenia są nieinteresujące.

Nie wiadomo, jak przełoży się to na frekwencję w samych wyborach, być może mimo nudy i braku zainteresowania kampanią Polacy licznie wezmą udział w głosowaniu. W najnowszym sondażu CBOS-u uczestnictwo w wyborach deklaruje 85 procent respondentów. Jednak wyborom tym nie towarzyszą już takie emocje, jak 15 października, ani nawet takie, jak przy okazji poprzednich wyborów samorządowych – zwłaszcza na prezydentów dużych miast. A 22 procent badanych przez CBOS nie wie, na kogo zagłosuje do sejmików wojewódzkich, czyli tam, gdzie najbardziej widać tradycyjny podział partyjny.

Senna walka o wyborców

Dlaczego tak się dzieje? Cztery lata temu wybory były okazją do zastąpienia lub utrzymania PiS-u u władzy. Teraz ta władza została już obalona – i może się okazać, że wyborcy, którzy jesienią zmobilizowali się i ustawili w długich kolejkach, teraz, mimo deklaracji, osiądą na laurach, czy przyziemniej – na wiosennej trawie, bo prognozowana jest ładna pogoda.

Odpowiedzi można szukać też wśród samych polityków. Mobilizacja zwolenników obecnej koalicji rządzącej przed wyborami do parlamentu odbywała się nie tylko na rutynowych spotkaniach z mieszkańcami w różnych częściach Polski, lecz także podczas wydarzeń takich jak marsz miliona serc i wcześniej marsz 4 czerwca. Z kolei PiS prowadziło kampanię z dala od ludzi, ale za to agresywnie, co też podnosiło temperaturę. Politycy angażowali się ze wszystkich sił w to, żeby wygrać, czego teraz po nich nie widać.

Obecnie emocje budzą wydarzenia w Sejmie, w ministerstwach, działania ABW czy raporty NIK, jak ostatni dotyczący samorządów i władzy centralnej. Zainteresowanie polityką nie jest więc związane z burmistrzami, wójtami i radnymi. Ciśnienia nie podnosi też rywalizacja o stanowiska prezydentów miast. W wielu przypadkach, na przykład w Warszawie czy Gdańsku, gdzie władzę sprawują popularni politycy, nie należy się bowiem spodziewać niespodzianek.

Dlatego i sami kandydaci starają się o głosy jakby sennie. Przykładem tego jest prezydent Warszawy, o czym pisze w swoim felietonie Tomasz Sawczuk, sprowadzając to do frazy „po prostu Trzaskowski”. I gdyby nie gafa z budzącym drwiny, a nawet gniew klipem z życzeniami świątecznymi, w którym prezydent Warszawy wygląda jak pater familias oczekujący na podanie obiadu przez usługującą żonę – za który zresztą przeprosił – niewiele można by powiedzieć o jego kampanii. Obecność Trzaskowskiego sprowadzałaby się do spaceru nową kładką przez Wisłę i niezbyt emocjonującej debaty w telewizji publicznej.

Drogi są ważne, ale rozliczanie ciekawsze

„Muszę się dopisać do listy wyborców”, powtarza zmęczonym głosem moja redakcyjna koleżanka, która mieszka nie tam, gdzie jest zameldowana. Przed wyborami 15 października takie plany omawiało się z pełną mobilizacją. Mało tego – rozwijała się turystyka wyborcza, żeby wyrównać nierówności w podziale mandatów między poszczególne partie zafundowane przez ordynację wyborczą.

Rządy koalicji PO, Trzeciej Drogi i Lewicy, mogą rozleniwić i pozbawić determinacji do walki o sejmiki tych, którzy chcieli obalić PiS. Wyborcy PiS-u zyskają wtedy w nich naturalną przewagę. W gminach wybory rządzą się inną logiką, walka nie przebiega tam między głównymi partiami. Mobilizować mogą raczej obietnice działań lokalnych.

Jeśli chodzi więc o wyniki w sejmikach, ważna może okazać się frekwencja. Tym bardziej, że w cytowanym już badaniu CBOS-u to wyborcy PiS-u najliczniej deklarują udział w wyborach. A wybory pokażą, czy Polakom równie mocno zależy, by o inwestycjach drogowych czy czystym powietrzu decydowali politycy, do których mają zaufanie, jak na tym, by rozliczono PiS za łamanie praworządności.

Wybory do parlamentu pokazały, że wysoka frekwencja sprzyja obozowi demokratycznemu, ówczesnej opozycji. Jeśli tym razem frekwencja odzwierciedli tempo kampanii wyborczej i będzie niska, może się okazać, że przeciwnicy PiS-u będą musieli schować białe chusteczki, którymi machali mu na pożegnanie.

Kampania pokazała też, ile determinacji mają sami politycy, by pokazać wyborcom, jak ważne jest to, kto zarządza inwestycjami drogowymi i ekologicznymi, a nie tylko rozliczaniem przeciwników. Najwyraźniej sami są tymi tematami mniej zainteresowani.

Pomysły na to, by przyciągnąć wyborców, sprowadzały się do podgrzewania emocji wokół spraw światopoglądowych, takich jak aborcja. A przecież jest wiele innych tematów lokalnych. Jednym z nich jest obrona cywilna, za którą częściowo odpowiadają samorządy, a która nie ogranicza się tylko do nieistniejących niemal schronów – o czym piszemy w aktualnym numerze „Kultury Liberalnej”.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: freerangestock.com

 

Atak na konwój World Central Kitchen – zbrodnia wojenna Izraela

Wszystko wskazuje na to, że atakując w Gazie konwój międzynarodowej organizacji humanitarnej World Central Kitchen, Izrael popełnił zbrodnię wojenną. W konwoju zginęło siedmiu woluntariuszy organizacji, w tym Polak, Damian Soból. Armia izraelska przyznała, że to ona ataku dokonała (nie mogła nie przyznać, bo atak przeprowadzono z drona, a Hamas nie ma lotnictwa), ale podane przez nią wyjaśnienie, choć prawdopodobne, i tak nie trzyma się kupy.

Według wojska, w konwoju, gdy wjeżdżał on do magazynów WCK w Deir el-Barah, oprócz trzech samochodów organizacji jechała także ciężarówka z żywnością, na której siedział uzbrojony osobnik. Był to najprawdopodobniej ochroniarz, mający bronić ciężarówki przed próbą grabieży, jakiej często dokonują hamasowcy i bandyci. Woluntariusze rozładowali w magazynie ciężarówkę, a następnie wyjechali tym samym konwojem, już bez ciężarówki, oraz zapewne także i uzbrojonego osobnika. Mimo to konwój, wyraźnie oznakowany logiem WCK, został zaatakowany z drona trzema rakietami, które kolejno niszczyły trzy jego pojazdy, zabijając wszystkich ich pasażerów. Nawet jeśli bieg wypadków był taki, jak podała armia – a tego nie wiemy – w niczym i tak nie usprawiedliwia to ataku.

Nie ma bowiem żadnego dowodu, by „uzbrojony osobnik” stanowił jakiekolwiek zagrożenie, a już zwłaszcza takie, które by uzasadniało narażanie, przy próbie jego zabicia, życia pozostałych członków konwoju. Mało tego – atak nastąpił, gdy konwój, już bez ciężarówki z żywnością, którą „uzbrojony osobnik” zapewne eskortował, opuścił magazyn. Armia nie podała, że były jakieś powody, by sądzić, że „uzbrojony osobnik” przesiadł się do któregoś z samochodów konwoju.

Rakiety z drona odpalano na kolejne samochody w kilkusekundowych odstępach, co umożliwiało tym, którzy ocaleli z ataku, ucieczkę do jeszcze niezaatakowanych maszyn. Obserwowano to z powietrza, ale kilka sekund to za mało na próbę identyfikacji ocalałych, by stwierdzić, czy znajduje się wśród nich „uzbrojony osobnik”. Izraelczycy strzelali więc do samochodów WCK jedynie dlatego, że wcześniej razem z nimi jechała ciężarówka, na której „uzbrojony osobnik” siedział.

Zbrodnia wojenna – trudno inaczej zakwalifikować ten czyn

Choć orzeczenie o tym, że była to zbrodnia wojenna, należy do trybunału, nie do publicysty, to trudno inaczej zakwalifikować ten czyn. Co więcej, uznanie, że „takie rzeczy się zdarzają na wojnie”, jak powiedział premier Benjamin Netanjahu, oznacza, że wprawdzie ubolewa on nad „tragicznymi i niezamierzonymi” konsekwencjami tego biegu wypadków, jednak nie widzi w nim nic szokującego. Innymi słowy, nie dziwi go, że rozkaz do ataku wydano bez żadnych podstaw. To zaś każe przypuszczać, że atak na konwój WCK nie był czymś wyjątkowym – a więc, że w Gazie armia strzela według własnego widzimisię. To zaś oznaczałoby, że mamy do czynienia nie z jedną zbrodnią wojenną, ale z praktyką, która zbrodnie takie umożliwia. Widzieliśmy to już wcześniej, gdy wojskowi zastrzelili w Szudżaiji trzech izraelskich zakładników, którym udało się uciec, a których wzięto, bez żadnego powodu, za stanowiących zagrożenie hamasowców.

Wojna, którą Izrael toczy w Gazie, jest zasadna: hamasowska rzeź z 7 października i zapowiedzi jej ponowienia, porwanie zakładników i przetrzymywanie ich w okrutnych warunkach, oraz ostrzał terytorium Izraela sprawiły, że militarna likwidacja Hamasu stała się koniecznością. Było też jasne, wziąwszy pod uwagę używanie przez Hamas mieszkańców Gazy jako żywych tarcz, że spowoduje ona tysiące cywilnych ofiar.

To, że – jak wynika z nieweryfikowalnych wszakże danych Hamasu i Izraela – cywile stanowią dwie trzecie wszystkich zabitych, nie odbiega od proporcji w innych bitwach w gęsto zabudowanym terenie, jak w Mosulu czy Rakce; według danych ONZ cywile wręcz stanowią we współczesnej wojnie dziewięć na dziesięć ofiar. Ale właśnie dlatego, że ofiary cywilne są tak prawdopodobne, konieczne jest czynienie wszystkiego, by liczbę ich ograniczyć, i Izrael przekonująco twierdził, że tak czyni. Wydarzenia w Deir el-Barah każą jednak w to wątpić. Ta konkluzja jest dla Izraela katastrofalna.

Ambasador Izraela w Polsce nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji

Zdają sobie z tego sprawę najwyraźniej i prezydent Icchak Hertzog, i szef sztabu generał Herzi Halevi, którzy w swych wystąpieniach potępili atak i przeprosili zań; Halevi zapowiedział też śledztwo przeprowadzone przez niezależną instytucję – choć jej nie nazwał. Żałować jednak należy, że nie uznali za stosowne stwierdzić, choć jest to oczywistością, że atak na konwój mógł stanowić zbrodnię wojenną. Takie słowa byłyby jednak dowodem na świadomość powagi sytuacji.

Świadomości tej najwyraźniej nie ma ambasador Izraela w Polsce, który przypomniał, że atak na konwój potępił wicemarszałek Sejmu Krzysztof Bosak, który nie potępił wszelako hamasowskiej rzezi, a jego kolega dokonał zamachu gaśnicą na świecznik chanukowy. „Antysemici pozostaną antysemitami”, konkludował ambasador – co może jest prawdą, ale nie ma nic do rzeczy. Czy z tego, że hamasowską rzeź potępili faszystowscy ministrowie w izraelskim rządzie, Becalel Smotricz i Itamar Ben Gvir, wynika, że potępiać jej nie należy? Być może faszyści też pozostaną faszystami, ale idioci idiotami pozostaną niewątpliwie.

Słowa uznania należą się natomiast i premierowi Donaldowi Tuskowi, i ministrowi Radosławowi Sikorskiemu, którzy umieli znaleźć właściwe słowa, by wyrazić ból i oburzenie, które atak na konwój wywołał w Polsce i na świecie. Najwspanialej zaś zareagował szef WCK José Andrés, który w artykule w izraelskim „Jediot Achronot” napisał, że „Izrael jest lepszy od sposobu, w jaki ta wojna jest prowadzona”.

Jest – a w każdym razie może być lepszy, i powinien. W tym celu musi przeprowadzić bezstronne dochodzenie, a winnych zbrodni postawić przed sądem. Nie mogą to przy tym być jedynie bezpośredni wykonawcy, nie mamy bowiem do czynienia z odizolowanym incydentem. Decyzje o tym, by nie przejmować się prawem wojny, musiały zapaść wystarczająco wysoko i być stosowane wystarczająco szeroko, by spowodować śmierć i w Szudżaiji, i w Deir el-Barah, i zapewne w wielu innych miejscach.

Wiarygodność ofiar i oskarżycieli

Dla Palestyńczyków będzie zapewne oburzające – co zrozumiałe – że dopiero śmierć zagranicznych woluntariuszy sprawiła, że zarzuty o dokonywaniu przez Izrael zbrodni wojennych, stawiane wszak od początku wojny, potraktowano poważnie. Ale nie chodzi tu o narodowość ofiar, lecz o wiarygodność oskarżycieli: nie tylko bowiem Hamas z powodów oczywistych nie zasługuje na zaufanie, lecz także zinfiltrowane przezeń struktury UNRWA czy działające w Gazie, a więc pod kontrolą Hamasu, organizacje pozarządowe. Takich zarzutów nie można jednak postawić WCK, która, przeciwnie, ściągnęła na siebie lewicową krytykę za udzielanie pomocy także w Izraelu oraz za odmowę włączenia się do antyizraelskiej kampanii propagandowej.

Na krótką metę konsekwencją zbrodni w Deir el-Barah będzie i całkiem uzasadnione potępienie świata, i groźba zaprzestania przez organizacje humanitarne działalności w Gazie. To pierwsze może uniemożliwić prowadzenie wojny „aż do zwycięskiego końca”, jak zapowiedział Netanjahu, to drugie – sprawić, że cała odpowiedzialność za sytuację w Gazie spadnie na Izrael. Oba skutki byłyby dla Jerozolimy fatalne. Najgorsze jednak byłoby, gdyby sprawa ataku na konwój została zamieciona pod dywan, czy wyjaśniona jedynie powierzchownie.

Gruntowne dochodzenia po wojnie Jom Kipur w 1973 roku i pierwszej wojnie libańskiej w dziesięć lat później, ujawniły patologiczne mechanizmy w wojsku i strukturach politycznych i udaremniły wyłonienie się mafijnej kultury kłamstwa i milczenia, jaka często towarzyszy zbrodniom wojennym.

Tyle tylko, że trzeba to czynić stale: choć bowiem wiemy już, że Edmund Burke nie wypowiedział przypisywanych mu słów, że do tego, by zatriumfowało zło, wystarczy, by dobrzy ludzie nie zrobili nic, to w niczym nie umniejsza ich prawdziwości.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: instagramowy profil World Central Kitchen.

 

[Prognoza wędrowna] Turecki cud nad urną, czyli demokracja obroniona

Rok temu, sześć partii opozycyjnych pod wodzą największej z nich, centrolewicowej kemalistowskiej CHP, zjednoczyło się, by w wyborach parlamentarnych i prezydenckich obalić rządy Recepa Tayyipa Erdoğana. Przegrali: prezydent został wybrany ponownie, a jego partia AKP wraz z sojusznikami znów osiągnęła większość w Madżlisie.

Stało się tak mimo katastrofalnej sytuacji gospodarczej, porażającej nieudolności państwa w obliczu trzęsienia ziemi, które pociągnęło za sobą 53 tysiące ofiar, i wszechobecnej korupcji. Dodajmy do tego nadal nierozwiązany konflikt z 20-procentową mniejszością kurdyjską i związane z nim wojny (oprócz północnego Cypru, Turcja okupuje też terytoria w Syrii i Iraku), całkowite stłumienie swobody mediów oraz wszechobecne represje polityczne: za „znieważenie prezydenta” nawet czternastoletnie dzieci mogą pójść siedzieć.

Lista grzechów rządów Erdoğana była tak długa, a opozycja tak pewna zwycięstwa, że kiedy ogłoszono wyniki wyborów, wielu obserwatorów uznało je za sfałszowane. Zaś do następnego politycznego starcia – odbytych w niedzielę wyborów samorządowych – opozycja szła, spodziewając się ponownej klęski. Obawiano się nawet, że może utracić swój bastion w Stambule, gdzie rządzi popularny młody burmistrz z CHP, Ekrem Imamoğlu. Na domiar złego sojusz opozycji rozpadł się, wśród rosnących wzajemnych animozji.

Poparcia CHP odmówiła teraz nawet kurdyjska DEM, której głosy dały były Imamoğlu jego zwycięstwo w Stambule. Co więcej, główna siła opozycji, po wyborczej klęsce swego przywódcy, Kemala Kiliçdaroğlu, w wyborach prezydenckich, szła do samorządowych z nowym, niesprawdzonym liderem. Obserwatorzy pisali już polityczne nekrologi.

Historyczna wygrana

A tu – zwycięstwo. CHP nie tylko obroniła i poszerzyła swój stan posiadania, wygrywając w pięciu największych miastach, ale także stała się najsilniejszą partią w całym kraju, zdobywając 37,7 procent głosów. Tak dobrego rezultatu, o ponad 2 procent lepszego od AKP, kemaliści nie mieli od 1977 roku! Erdoğan uznał swą klęskę, choć zapowiedział, że jest ona jedynie „zwiastunem wielkiego powrotu”, a spanikowane rządowe media otworzyły się bez cenzury na głosy zniesławianej dotąd opozycji. Sztab wyborczy AKP wygasił ustawione przed nim gigantyczne telebimy; nie było czego świętować. „Kto nie rozumie narodu, ten przegra”, odpowiedział Erdoğanowi na gigantycznym wiecu zwycięstwa w Stambule burmistrz Imamoğlu, niemal pewny kandydat opozycji w następnych wyborach prezydenckich. Zapanowała euforia, a obserwatorzy zgłupieli.

Co się stało? Lista powodów możliwej klęski Erdoğana od ubiegłego roku nie zmieniła się – i to właśnie sprawiło, że przegrał. Inflacja drugi rok z rzędu wynosi ponad 60 procent; wyborcy pana prezydenta jeszcze rok temu gotowi byli zaakceptować godnościową rekompensatę ekonomicznych strat, ale samą godnością się nie można karmić bez końca. Przeciwnie: nawet zniewagę dla godności można przełknąć, gdy alternatywą jest głód. Jedyne duże miasto, które AKP udało się odbić z rąk opozycji, to ciężko dotknięte trzęsieniem ziemi Hatay – pan prezydent ostrzegł, że jedynie brak politycznego sporu między władzami centralnymi a miejskimi gwarantuje odbudowę. Gdzie indziej bardzo wielu rozczarowanych wyborców Erdoğana po prostu nie poszło głosować. Frekwencja wyniosła tylko 76 procent (rok temu 87). Nie zawsze wysoka frekwencja sprzyja demokratom, bo jest ich z reguły mniej niż ich przeciwników.

Inni zaś zwolennicy AKP uznali, że Erdoğan nie dość radykalnie wprowadzał w życie swój program wyborczy – i zagłosowali na niewielką YRP, ścigającą się z AKP po prawej stronie. Radykałowie krytykowali niekonsekwencję i islamistów z AKP, i ich skrajnie prawicowych nacjonalistycznych sojuszników z MHP. W efekcie nie tylko pozbawili rządzącą koalicję kilku procent głosów, jakich jej zabrakło do zwycięstwa, ale sami wyrośli na trzecią siłę polityczną w kraju, dystansując i ultranacjonalistyczną MHP, i kurdyjskich lewicowców z DEM. W polityce tureckiej to oni staną się języczkiem u wagi.

Zaś kurdyjscy wyborcy dali kandydatom DEM kolejne miażdżące zwycięstwo w tureckim Kurdystanie – ale w Stambule taktycznie i wbrew partii poparli Imamoğlu. Burmistrz podziękował za ich głosy, mówiąc na wiecu zwycięstwa, że Stambuł jest nie tylko turecki, ale i grecki, ormiański, żydowski i kurdyjski. Odpowiedzią była burza oklasków – i z całą pewnością rządowa propaganda wykorzysta to przemówienie na dowód, że Imamoğlu to zdrajca. Nie zawsze formalna jedność jest niezbędnym warunkiem zwycięstwa demokratów, bo ich wyborcy sami potrafią myśleć na własny rachunek.

Turecki 15 października

Największym zwycięstwem opozycji jest oczywiście to, że nie poniosła klęski, która na pokolenia mogłaby pogrzebać szanse demokracji w Turcji. Ale skonsumowanie owoców tego zwycięstwa może być trudne: władze centralne będą nadal dusić niepokorne samorządy, a ich mieszkańcy być może w końcu uznają, że Hatay, zmieniając władze, postąpiło rozsądnie. Tak być może zwłaszcza w Kurdystanie, gdzie władze mogą po prostu nowo wybranych burmistrzów i członków rad miejskich aresztować z podejrzenia o współpracę z kurdyjską PKK, jak miało to miejsce po poprzednich wyborach. Zaś do kolejnych i tym razem rozstrzygających wyborów powszechnych jeszcze cztery lata: Erdoğan zrobi w tym czasie wszystko, by istotnie zapoczątkować „wieki powrót”. On wprawdzie zapowiedział, że nie będzie już kandydować, konstytucja zresztą ogranicza liczbę kadencji prezydenta do dwóch – ale konstytucję można wszak zmienić. Ten manewr już raz sprawił, że jego poprzedni mandat prezydencki nie był do limitu liczony. Prezydent liczy zapewne też na to, że zapowiedziana na czerwiec nowa wojna w Iraku zwiększy, na zasadzie patriotycznej mobilizacji, jego poparcie.

Ale póki co Turcy, tak jak pół roku temu Polacy, mogą się radować, że ich rządzący, jacy by nie byli, i mimo skutecznych zamachów na prawa i wolności, nie śmią jednak zamachnąć się na urny wyborcze. Węgrzy i Rosjanie mogą jedynie pozazdrościć.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.

 

[Sawczuk w poniedziałek] Wybory w Warszawie. Czy Rafał Trzaskowski wygra w pierwszej turze?

W czwartek w Warszawie atrakcja: otwarto kładkę pieszo-rowerową nad Wisłą, która łączy Pragę z Powiślem. Prezydent Trzaskowski powiedział na uroczystości, nawiązując do dawnych słów Donalda Tuska, że jeśli w samorządzie nie należy robić polityki, tylko budować mosty – no to zbudował most. W wyborach samorządowych głównymi konkurentami Trzaskowskiego są Magdalena Biejat z Lewicy, Tobiasz Bocheński z PiS-u i Przemysław Wipler z Konfederacji. Główne pytanie dotyczy jednak tego, czy obecny prezydent wygra w pierwszej, czy w drugiej turze.

Po prostu Trzaskowski?

W czasie kampanii konkurenci wysuwają wobec Trzaskowskiego trzy główne zarzuty. Po pierwsze: że jest leniwy i nawet nie prowadzi kampanii wyborczej. Krytycy zwracali uwagę, że prezydent Warszawy nie wziął udziału w debatach przedwyborczych w Wirtualnej Polsce oraz Kanale Zero. Trzaskowski wziął natomiast udział w debacie kandydatów w TVP Info. Można by też powiedzieć, że jego kampanijne hasło „Po Prostu Warszawa” nie wygląda na hasło wyborcze – jest jakby zaślepką wstawioną zamiast hasła wyborczego. Ruch miejski Miasto Jest Nasze, który kandyduje w tych wyborach na wspólnych listach z Lewicą, opublikował sarkastyczną przeróbkę zdjęcia Trzaskowskiego z hasłem „Po prostu mi się nie chce”.

Patrząc politycznie, na debatach w mediach prywatnych Trzaskowski nie mógł wiele zyskać, a mógł coś stracić – na przykład, gdyby w internecie zaczął potem chodzić niekorzystny klip, szczególnie że debaty odbywały się w formule otwartej dyskusji. Można też było założyć, że jego nieobecność w tamtych miejscach nie zostanie szerzej odnotowana przez wyborców. Co innego, gdyby nie pojawił się w stacji publicznej – byłoby to większe wydarzenie. Ale tam warunki były bezpieczne, każdy kandydat miał minutę na odpowiedź na identyczne pytanie, a dyskusja była mniej dynamiczna. Trzaskowski na spokojnie promował swoje osiągnięcia i odpierał krytyki kontrkandydatów, które nie sprawiały mu zbyt wiele trudności.

Wszystko to pokazuje bardziej ogólną charakterystykę warszawskiej kampanii – w której główny kandydat chce być trochę niewidoczny („po prostu” jest), a jego kontrkandydaci mają w tych warunkach problem z budowaniem obecności – wyprowadzeniem mocnego i celnego ciosu. Takie podejście jest możliwe, ponieważ obecny prezydent startuje z bardzo mocnej pozycji początkowej – polityczny hegemon jest najbardziej skuteczny właśnie wtedy, gdy nie jest widoczny, gdy jego panowanie wydaje się wręcz naturalne i bezalternatywne, jakby przezroczyste.

Taka taktyka nie zawsze działa. Sposobem na podważenie hegemonii jest wzniecenie intensywnego konfliktu politycznego, który kwestionuje „naturalność” istniejącego stanu rzeczy. Wiemy to z polityki krajowej. Ale na poziomie samorządu dużo trudniej to zrobić, ponieważ w tematach lokalnych w grę zwykle nie wchodzą sprawy życia i śmierci, i najwyższych wartości; jest zatem mniej emocji. Do tego w Warszawie nikt nie wykonał takiego posunięcia, nie wytoczył wobec aktualnego prezydenta naprawdę ciężkich dział – i chyba nie całkiem może, jeśli nie chce się za bardzo narazić dotychczasowym wyborcom Trzaskowskiego.

Opozycja ma problem

To prowadzi do drugiego zarzutu, który pojawia się w kampanii: że Trzaskowski nie prowadzi wystarczająco dobrej polityki miejskiej. Na przykład, w tym kontekście z lewej strony pojawia się krytyka, że jest za mało tramwajów, zieleni i ścieżek rowerowych, a z prawej, że są za duże ograniczenia dla samochodów. To od razu pokazuje jednak również pewne źródło siły obecnego prezydenta, który może się przedstawiać jako kandydat skutecznie wyważający racje między przeciwnymi kierunkami politycznymi – a przy okazji nie ignoruje tych żądań, tylko wprowadza je do własnego programu.

Do tego w wielu powracających zarzutach chodzi o to, że Trzaskowski robi trochę za mało, trochę za wolno, trochę za słabo – co ogółem nie brzmi, jakby było bardzo źle, tylko jakby trzeba było trochę poprawić. Nie tworzy to więc wyraźnego podziału politycznego, który mógłby zmienić naturę kampanii. A Trzaskowski może wręcz przedstawiać na swoją korzyść, że robi rzeczy na spokojnie, nieideologicznie, bez przymusu – „po prostu”. Chyba najmocniejszy punkt konfliktowy wprowadziła do kampanii Lewica, która proponuje budowę miejskich mieszkań na wynajem. Tyle że wybrała na główny punkt programu postulat w gruncie rzeczy mało popularny, do którego dopiero trzeba przekonywać mieszkańców, a nie postulat, na którym można łatwo płynąć.

Po Prostu Polska

Zarzut trzeci: że Trzaskowski porzuci Warszawę na rzecz prezydentury Polski. To miałoby oznaczać, że za półtora roku może opuścić Ratusz, a w międzyczasie będzie prowadzić intensywną kampanię wyborczą, mając mniej czasu dla miasta. Teoretycznie taki zarzut ma pewną nośność i można by na nim coś kampanijnego zbudować. Ale w praktyce wydaje się wątpliwe, żeby Trzaskowski miał zostać ukarany przez wyborców za to, że… jest popularny. Jest to raczej jego siła. A dopóki nie będzie oficjalnie kandydatem na prezydenta Polski, to nic nie jest pewne.

Do tego dochodzi okoliczność, że pozostali kandydaci nie wyglądają, jakby mieli wyjątkowe chęci, żeby zostać akurat prezydentami Warszawy, co osłabia analogiczny zarzut wobec Trzaskowskiego. Stawką jest dla nich raczej zwiększenie rozpoznawalności i popularności własnej lub własnego obozu politycznego. W tym kontekście warto odnotować, że Trzecia Droga nie wystawiła w wyborach prezydenckich w Warszawie własnego kandydata, popierając Trzaskowskiego, mimo że jego kontrkandydatem w wyborach ogólnopolskich miałby być Szymon Hołownia.

Wszystko to pokazuje, że nie jest łatwo rzucić rękawicę urzędującemu prezydentowi miasta. W mieście nie tak łatwo wzniecić duże emocje, a prezydent może włączać do własnej agendy elementy programów konkurencyjnych, przystosowane w taki sposób, żeby były akceptowalne dla większej grupy mieszkańców. Jeśli jest zaś politykiem szeroko rozpoznawalnym i budzącym zaufanie, a także nie popełnia fundamentalnych błędów – to inne formacje mogą w istotny sposób wpływać na kurs polityki miejskiej przede wszystkim przez wprowadzanie do debaty wartościowych idei, których nie można pominąć w praktyce politycznej.

Prawdziwy sukces polegałby więc dla konkurentów Trzaskowskiego na tym, żeby wejść do drugiej tury wyborów. Z kolei dla niego zwycięstwo w pierwszej turze byłoby na pewno wzmocnieniem. Jest natomiast pytanie, czy będzie ono miało przełożenie na ewentualną ogólnokrajową kampanię prezydencką. Różnica polega na tym, że stawka będzie ogromna. Do tego zostaliśmy przyzwyczajeni, że kampanijna obecność w pojedynku z kandydatem PiS-u będzie wymagać innych środków niż w wielkomiejskiej Warszawie. Jeśli jednak koalicja 15 października wygra w międzyczasie pewnie wybory samorządowe i europejskie, to sytuacja Trzaskowskiego stanie się trochę bliższa modelowi warszawskiej hegemonii. Ciekawe, czy będzie na tyle podobna, żeby powiedzieć: „Po Prostu Polska”.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: aut. Tomasz Sawczuk.

 

[Azja w zbliżeniu] Tybet pod chińskimi rządami – modernizacja za cenę wolności

Doroczny raport o przestrzeganiu praw człowieka w Tybecie nie skłania do optymizmu. Dokument ten, jest przygotowywany przez działające na emigracji Tybetańskie Centrum Praw Człowieka i Demokracji, którego siedziba znajduje się w Dharamsali, nieformalnej stolicy tybetańskich uchodźców.

Uwolnić więźniów politycznych a winnych tortur postawić przed sądem

Raport przedstawia katalog przypadków ograniczania swobód i wolności obywatelskich w poddanym chińskiej dominacji Tybecie. Co ważne i godne podkreślenia, przypadki naruszeń dokonanych przez chińską administrację w Tybecie są w pełni udokumentowane, mimo iż autorzy raportu mieli i mają utrudniony dostęp do swojej ojczyzny.

Raport Tybetańskiego Centrum Praw Człowieka i Demokracji za rok 2023 zaczyna się od omówienia metodologii pozyskiwania i interpretowania danych. Jego autorzy podkreślają, że znalazły się w nim tylko te przypadki naruszeń, które zostały potwierdzone przez co najmniej dwa źródła. Jednocześnie zastrzegają, że ze względu na kwestie bezpieczeństwa zachowują ich pełną anonimowość. W pierwszej kolejności, tworzeniu raportu przyświecała zasada – nie czynić szkody tym, którzy dzielą się swymi doświadczeniami z Tybetu.

Istotną część raportu stanowią rekomendacje skierowane do organizacji międzynarodowych w kwestii wywierania nacisku na władze chińskie w sferze przestrzegania wolności obywatelskich i praw człowieka. Znalazło się ich w raporcie jedenaście. Na czele znajduje się żądanie uwolnienia z więzień osób, które zostały aresztowane z powodów politycznych. Autorzy dokumentu wzywają również do pociągnięcia do odpowiedzialności karnej osób odpowiedzialnych za tortury i prześladowania obrońców swobód obywatelskich. Domagają się także między innymi demontażu urządzeń elektronicznych wykorzystywanych do inwigilacji ludności Tybetu.

Rekomendacje skierowane do przedstawicieli społeczności międzynarodowej stanowią punkt wyjścia dla przedstawionego w trzech rozdziałach obrazu przestrzegania, a dokładniej nieprzestrzegania, praw człowieka w Tybecie poddanym chińskiej dominacji przez ponad siedemdziesiąt lat.

Aresztowanie za post ze zdjęciem Dalajlamy

Pierwszy rozdział poświęcony naruszeniom praw obywatelskich dotyczy wolności słowa. Skupia się on na zatrzymaniach i represjach wobec osób, które w jakikolwiek pozytywny sposób odnoszą się do XIV Dalajlamy, duchowego przywódcy Tybetańczyków, który od 1959 roku przebywa na wygnaniu. W raporcie odnotowano przypadki zatrzymań Tybetańczyków za opublikowanie zdjęcia Dalajlamy w internecie lub odniesienie się do niego w jakikolwiek sposób. Represje dotknęły również osoby zakładające buddyjskie grupy modlitewne online lub prowadzące zbiórki na cele humanitarne i charytatywne.

Tybetańscy internauci byli również represjonowani za zamieszczanie w sieci analiz i tekstów krytycznych względem polityki chińskich władz wobec rdzennych mieszkańców Dachu Świata. Jednym z przykładów było uwięzienie i skazanie na cztery lata więzienia tybetańskiego pisarza i tłumacza za tekst krytykujący decyzję o zniesieniu szkolnictwa średniego w języku tybetańskim i wprowadzeniu nauczania w języku chińskim. W ostatnich latach wyrażanie poglądów online było być może ostatnim sposobem promowania postaw protybetańskich. Wszystkie inne formy protestów i demonstracji zostały brutalnie stłumione przez chińskie siły. Rok 2023 przyniósł uciszenie protybetańskich wypowiedzi również w internecie.

Nauka? Tylko w języku chińskim

Kolejny rozdział raportu poświęcony jest właśnie kwestiom edukacji i praw Tybetańczyków do nauki w języku ojczystym. W 2023 roku władze chińskie wprowadziły w części Tybetu tak zwany Model 1, czyli projekt likwidacji szkolnictwa średniego w języku tybetańskim. Obecnie jest on zastępowany Modelem 2, który zakłada kształcenie na poziomie średnim wyłącznie w języku chińskim jako języku wykładowym.

Co prawda wytyczne władz chińskich zakładają możliwość nauczania języka tybetańskiego, ale jedynie w szczególnych przypadkach. W ubiegłym roku odnotowano ponadto przypadki zamykania szkół prywatnych, które posługiwały się jako wykładowym językiem tybetańskim. Autorzy raportu stwierdzają, iż polityka władz centralnych ChRL jest obliczona na asymilację kulturową Tybetańczyków i zatarcie odrębności cywilizacji tybetańskiej od cywilizacji chińskiej.

Porwania, tortury, a nawet śmierć w chińskich więzieniach

Jednak najtragiczniejszą częścią raportu jest sekcja poświęcona tym, którzy zmarli w więzieniach lub ośrodkach zatrzymań. Ich jedyną zbrodnią: było domaganie się prawa Tybetańczyków do zachowania swojej religii, kultury i cywilizacji. Powodem ich zatrzymania mogło być na przykład odbycie religijnej pielgrzymki do Lhasy, stolicy Tybetu, i opublikowanie zdjęć i postów z takiego wydarzenia.

Raport zawiera również informacje o zatrzymaniach na mocy tak zwanych decyzji administracyjnych. Takie zatrzymanie może trwać do piętnastu dni i jest stosowane wobec osób, które krytycznie wypowiadają się o sytuacji Tybetańczyków pod rządami Chin. Inną formą represji, o której mowa w corocznym raporcie, są porwania osób o protybetańskich poglądach. Ponadto wiele osób doświadcza bicia i tortur podczas zatrzymań i przesłuchań.

Religia w służbie partii

Istotną częścią raportu jest analiza działań chińskich władz wymierzonych w buddyjskie instytucje religijne i możliwość sprawowania kultu. Rok 2023 przyniósł regulacje prawne poddające wszelką działalność religijną kontroli państwa w jeszcze większym stopniu niż dotychczas. Dotyczy ona zarówno wyznawców buddyzmu, jak i buddyjskich duchownych.

Jeden z artykułów wspomnianych przepisów regulacji, obowiązujących wszystkie wspólnoty wyznaniowe stanowi, że w miejscach kultu należy wspierać przywódczą rolę partii komunistycznej, ideały socjalizmu oraz politykę kreowaną przez Xi Jinpinga. Ubiegłoroczne przepisy zakazują także tworzenia jakichkolwiek nowych miejsc kultu bez zezwoleń chińskich władz administracyjnych.

W raporcie opisano również przypadki aresztowań osób praktykujących obrządki religijne. Dotyczy to między innymi uczestników pielgrzymek. Odgrywają one ważną rolę w tradycji buddyjskiej, ale ich organizacja jest w Tybecie utrudniana przez chińską administrację. Inną formą ograniczania aktywności religijnej Tybetańczyków jest obecność policji w pobliżu świątyń podczas ważnych ceremonii. Działania te są dodatkowo wzmacniane przez powszechne systemy nadzoru, w tym kamery rozpoznające twarz, które są zwykle umieszczane w pobliżu miejsc kultu.

Tybet się modernizuje. Ale jakim kosztem?

Raport przygotowany przez Tybetańskie Centrum Praw Człowieka i Demokracji przedstawia diametralnie inny obraz sytuacji w zakresie swobód obywatelskich w Tybecie niż ten prezentowany w oficjalnych chińskich publikacjach. Według nich w Tybecie panuje wolność, ludzie żyją w pokoju i dobrobycie, a reformy wprowadzane przez Pekin sprzyjają rozwojowi regionu.

Tak – Tybet z pewnością się modernizuje. Budowane są nowe drogi, rozwija się sieć kolejowa, która połączyła już Wyżynę Tybetańską z Chinami. Koczownicza ludność Tybetu zaczyna żyć w stałych osadach i staje się osiadła. Powstają ośrodki przemysłowe i kopalnie wydobywające cenne metale ziem rzadkich. Jednak pytanie, czy rdzenni mieszkańcy Tybetu chcieli tych zmian, pozostaje otwarte.

Nie ma wątpliwości, że modernizujący się i podporządkowany Pekinowi Tybet jest Chinom potrzebny. Zarówno z ekonomicznego, jak i strategiczno-wojskowego punktu widzenia. Z jednej strony zapewnia Chinom dostęp do cennych minerałów, a z drugiej – możliwość zarządzania wodami płynącymi z Dachu Świata i zasilającymi duże obszary Azji Południowej. Kontrola nad tymi zasobami daje Chinom strategiczną przewagę nad krajami na południu – Indiami, Pakistanem, Birmą i dalej na wschód Laosem i Kambodżą.

Skoro według Pekinu w Tybecie panuje wolność, a region rozwija się tak dobrze, to nasuwa się pytanie, dlaczego nie można po nim swobodnie podróżować. Argument ten często podnosi sam Dalajlama – skoro jest tak dobrze, to pozwólcie obcokrajowcom odwiedzać Wyżynę Tybetańską w nieskrępowanych warunkach. Przybysze zweryfikują na miejscu to, o czym obecnie mogą jedynie przeczytać w takich czy innych analizach i raportach.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.