Czy KOD przyciąga młodych Polaków?

Szanowni Państwo!

„Zaobserwowałem, że w porównaniu z demonstracjami z lat 80. [na demonstracjach Komitetu Obrony Demokracji] jest relatywnie mniej młodzieży, znacznie więcej ludzi w średnim wieku, a nawet starszych” – martwił się niedawno o KOD Wojciech Maziarski z „Gazety Wyborczej”. „To prawda. Młodzieży, nastolatków rzeczywiście tam nie widuję” – odpowiedziała prof. Krystyna Skarżyńska. I dodała: „Natomiast młodych między 20. a 30. rokiem życia widuję sporo”. Obserwacje Maziarskiego o tym, że KOD póki co jest ruchem średniego i starszego pokolenia, potwierdzają jego zatroskani zwolennicy z innych miast.

„Wydaje się to dziwne, zwłaszcza że KOD działa i mobilizuje się w znacznej części za pośrednictwem mediów społecznościowych – z których nadal korzysta przede wszystkim młodsza część polskiego społeczeństwa. Dlaczego nie było ich widać na ulicy?”, pytał w powszechnie komentowanym tekście opublikowanym w „Kulturze Liberalnej” Piotr S. Kozdrowicki, zadeklarowany sympatyk Komitetu z Wrocławia. Takich głosów oczywiście jest o wiele więcej, niekoniecznie życzliwych – prawicowych publicystów rzecz skłania do obracania protestów w karykaturę „aktywizowania osób starszych” i „klubów seniora” (tak Łukasz Warzecha pisał o demonstracji KOD-u w Częstochowie – w „wSieci” z 1 lutego br.).

Continue reading

KOD nie musi się odmładzać

Przyczyn jest kilka. Część młodych nie jest zainteresowana życiem publicznym. Mają własny świat, żyją w enklawach pozapolitycznych i uważają, że mogą realizować cele życiowe, całkowicie odcinając się od polityki. To zmieniłoby się jedynie wówczas, gdyby ten świat został naruszony – jak w przypadku regulacji ACTA z 2012 r. W tej chwili jednak zagrożenia nie widzą.

Ponadto pamiętajmy, że część z nich głosowała w wyborach na Prawo i Sprawiedliwość. To nieprawda, że za PiS-em idzie Polska „moherów”, a za jego przeciwnikami Polska „młoda”. Partia Jarosława Kaczyńskiego skutecznie zlikwidowała ten podział, portretując Platformę Obywatelską jako partię władzy i część skorumpowanego establishmentu.

Fot.: Hedi Slimane (Flickr)

Od zwycięstwa Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich PiS-owi udało się połączyć dwie grupy niezadowolonych: „starych”, którzy przy partii są od dawna i zdaniem których transformacja ustrojowa w Polsce nastąpiła zbyt szybko i zbyt gwałtownie. Ci ludzie na przemianach roku 1989 najzwyczajniej stracili – finansowo, ale także jeśli chodzi o poczucie bezpieczeństwa.

Do nich udało się PiS-owi dołączyć młodych niezadowolonych. To z kolei grupa zawiedziona niespełnioną obietnicą transformacyjną, mówiącą, że czym lepiej się będziesz uczył, tym lepszą będziesz miał pozycję na rynku pracy. Ich niezadowolenie wynika z tego, że transformacji było za mało lub że poszła w złym kierunku. To spośród tej grupy rekrutował się przynajmniej częściowo ten naddatek zwolenników PiS-u, dzięki któremu partia mogła pokonać Platformę Obywatelską.

Do KOD-u nie przyłączy się także ta część młodych, która pokazała swoje antysystemowe oblicze, głosując na Kukiza czy Korwin-Mikkego. KOD nie jest ruchem antysystemowym. To opozycja próbująca przywrócić kwestionowaną przez te ugrupowania demokrację liberalną.

Alternatywą proponowaną przez KOD jest zakwestionowanie zmian dokonywanych przez rząd PiS-u. To jednak dla części młodych może w domyśle oznaczać: wróćmy do tego, co było. A to, co było, wcale nie wzbudzało entuzjazmu wielu z nich.

Andrzej Rychard

Faktem jest, że KOD to głównie ruch ludzi, którzy dobrze znają realia ostatnich 25 lat, a nawet sięgają pamięcią jeszcze dalej. Mają więc perspektywę dającą szansę oceny tego, co się dzieje, poprzez porównanie do czasów sprzed roku ‘89. Sam KOD popierany jest też przez wiele osób związanych z dawną opozycją wobec PRL.

Dlatego Komitet może i powinien punktować zagrożenia dla demokracji. Jeżeli będzie to robił autentycznie, a owe zagrożenia zaczną narastać, przedstawiciele młodego pokolenia będą z czasem coraz liczniej pojawiać się na demonstracjach. Nie mam wątpliwości, że działania władzy idące w stronę porządku bliskiego autorytarnemu nigdy nie spotkają się z aprobatą młodych.

Na razie jednak wielu z nich czeka na realizację obietnic złożonych przez PiS w trakcie kampanii, a mówiących o szybkim rozwoju gospodarki i reformach pobudzających jej innowacyjność. KOD takich obietnic nie składa i złożyć nie może. Alternatywą proponowaną przez Komitet jest zakwestionowanie zmian dokonywanych przez rząd PiS. To jednak dla części młodych może w domyśle oznaczać: wróćmy do tego, co było. A to, co było, wcale nie wzbudzało entuzjazmu wielu z nich. W ten sposób możemy częściowo wyjaśniać niewielki udział przedstawicieli tej grupy demonstracjach.

Prędzej jednak na protestach zobaczymy zwolenników PiS-u zawiedzionych niespełnionymi obietnicami niż osoby, które nie biorą udziału życiu publicznym. Łatwiej jest przeciągnąć ludzi z jednego obozu do drugiego, niż wyciągnąć ich do polityki z politycznego niebytu.

W Polsce mamy kompleks, poczucie winy, że jeżeli jakikolwiek ruch nie budzi dużego zainteresowania młodych, to znaczy, że jest do niczego.

Andrzej Rychard

Jak zatem zaktywizować młode pokolenie? Należałoby się raczej zastanowić, czy KOD musi to robić. W Polsce mamy kompleks, poczucie winy, że jeżeli jakikolwiek ruch nie budzi dużego zainteresowania młodych, to znaczy, że jest do niczego, że tylko młodzi dodają prawdy życiu publicznemu. To niesłuszne podejście.

KOD nie musi robić żadnych umizgów w stronę młodzieży. Tym bardziej, że osoby młode są nieprawdopodobnie wyczulone na sztuczność tego rodzaju prób. Doświadczyło tego już wielu polityków, którzy próbowali mówić językiem młodych, kreowali się na wielkich miłośników internetu i sieci społecznościowych, ale nie przychodziło im to naturalnie. KOD nie powinien powtarzać tego błędu. Jego oferta nie może być kierowana wyłącznie do młodych, ale do całego społeczeństwa.

 

Polityka nie dla młodych

Łukasz Pawłowski: Na protestach Komitetu Obrony Demokracji brakuje ludzi młodych, choć wydawałoby się, że to oni, podobnie jak w roku 2005, będą tą grupą, która najgłośniej wystąpi przeciwko PiS-owi. Tak się nie dzieje. Dlaczego?

Rafał Matyja: Część odpowiedzi zawarta jest w pana pytaniu – młodzi zaczęli występować przeciwko PiS-owi dopiero w roku 2007, w czasie wyborów parlamentarnych, nie w 2005. A teraz oczekuje pan, że wyjdą na ulicę już po kilku miesiącach? Z punktu widzenia wielu Polaków – nie tylko młodych – którzy polityką niespecjalnie się interesują, to jest dopiero początek rządów nowej władzy. Komentatorzy i publicyści, czyli osoby aktywnie zajmujące się analizowaniem polityki, postrzegają sytuację inaczej.

Fot.: thebluediamondgallery

Nie wszyscy uczestnicy manifestacji KOD to publicyści.

Jasne, ale z pewnością to osoby bardzo aktywne. Myślę, że spora część z nich to czytelnicy zachęcającej do manifestacji „Gazety Wyborczej”, która mocno krytykowała PiS, na długo zanim doszedł on do władzy. Myślę, że obok grupy tych, których zbulwersowała dopiero sprawa Trybunału, sporo jest takich, którzy są wrogami partii Kaczyńskiego, bez względu na to, co ona zrobi.

Młodzi nie należą do żadnej z tych grup?

Młodzież nie widzi dziś żadnego powodu, dla którego mogłaby uczestniczyć w tak ostrej formie sprzeciwu, jaką jest protest uliczny. Część – nawet jeśli nie popiera PiS – w zbyt małym stopniu interesuje się polityką, by dotarło do nich, że coś jest nie tak. Inni – i sądzę, że tych jest najwięcej – nie wierzy ani PiS-owi, ani partiom opozycyjnym, których liderzy czynnie uczestniczą w manifestacjach. Jeszcze inni uważają, że protesty KOD-u służą przede wszystkim obronie status quo, establishmentu, a zatem nie chce dać się wciągnąć w taką grę.

To narracja PiS-u…

Ale jest w niej także trochę prawdy. Proszę pamiętać, jak silny był motyw zerwania z rządzącą elitą w kampanii wyborczej – prezydenckiej i parlamentarnej, jaka była kampania Bronisława Komorowskiego i jak niechętna młodemu elektoratowi była reakcja establishmentu na wynik I tury wyborów prezydenckich.

I dlatego młodzi masowo zagłosowali na partie antysystemowe, jak Korwin czy Kukiz’15?

To głosy oddane na polityków, którzy łamią polityczną poprawność, rzucają hasła wyraziste, prześmiewcze i proste zarazem. Myślę, że gdyby w Polsce działał Ruch Pięciu Gwiazd, jak we Włoszech, ludzie głosujący dziś na Kukiza czy Korwina zagłosowaliby na Beppe Grillo. To może być odruch pokoleniowego sprzeciwu wobec całej klasy politycznej. Proszę pamiętać, że PiS w grupie najmłodszych także miał poparcie niższe niż wśród ogółu głosujących.

Nie znaczy to, że część młodzieży, która ma poglądy inne niż prawicowe, nie wzięłaby udziału w manifestacjach przeciwko PiS-owi. Problem w tym, że to, co robi KOD, nie odwołuje się do haseł, które trafiałyby do tych ludzi. Wielu młodych Polaków uznaje sprawę TK za kolejną odsłonę wojny wewnątrz establishmentu, która ich nie dotyczy.

Czy zatem KOD ma potencjał do tego, żeby stać się siłą trwale podmywającą rząd i kontrolującą polityków, czy też jest to chwilowy wykwit, który albo się wypali, albo zawali pod ciężarem wewnętrznych konfliktów.

Nie sądzę, żeby to mogła być trwała formuła. Brakuje jej polityczności. Ludzie na manifestacjach idą tam przeciwko PiS-owi, ale już nie za czymś konkretnym. Ponadto spotykają tam ludzi z już działających partii. I dlatego nie jest to dobry zalążek ruchu, który uzupełniłby paletę ugrupowań politycznych.

W czasie poprzednich rządów PiS-u pojawiały się podobne inicjatywy, np. Ruch Na Rzecz Demokracji poparty przez rozmaite autorytety, plotkowano o wspólnym projekcie Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego. Nic z tego nie wyszło. KOD również będzie ruchem doraźnym, chyba że radykalnie zmieni sposób działania. Trudno mi jednak wymyślić formułę, na którą chętnie zgodziliby się zarówno Grzegorz Schetyna, jak i Ryszard Petru. Nie wierzę również w to, że Mateusz Kijowski wyrośnie na trybuna ludowego.

A czy sama opozycja ma potencjał do sformułowania alternatywy wobec PiS-u? Nowoczesna od dawna notuje w sondażach poparcie powyżej 20 proc., Platforma zaś po kilku miesiącach wewnętrznego chaosu w końcu wybrała nowego lidera.

Najważniejszym zadaniem dla Grzegorza Schetyny będzie pozbieranie partii, bo PO jest w rozsypce. To niedawna partia władzy, a w wyborach na przewodniczącego wzięło udział tylko nieco ponad 7 tys. osób.

Od kilku tygodni było wiadomo, kto wygra, ponieważ pozostali kandydaci wycofali się z rywalizacji. To mogło zniechęcić ludzi do oddania głosu.

To nie ma znaczenia. W tym wypadku oddanie głosu należało potraktować jako wyrażenie poparcia dla partii, chęci, żeby przetrwała. Jeśli w Platformie jest raptem 7 tys. osób, którym zależy na niej w tak elementarnym stopniu, to bardzo mało. Partię trzeba więc zbudować na nowo, a Schetyna ma przed sobą co najmniej trzy przeszkody na tej drodze.

Pierwsza polega na tym, że nie jest nową twarzą i ponosi odpowiedzialność za rządy PO, zwłaszcza w ich pierwszym okresie. Po drugie, jest słabym mówcą, a co więcej – nie widzę w Platformie nikogo, kto wziąłby na siebie tę rolę. Po trzecie, i najważniejsze, nowy przewodniczący nie ma pomysłu na partię i bardzo trudno będzie mu go wypracować, bo formuła partii władzy bardzo ją rozleniwiła i umocniła bezideowość. Atutem Schetyny jest oczywiście gigantyczny zasób organizacyjny i władza wciąż sprawowana w 15 województwach, ale nie jestem pewien, czy to da się przekuć na zwycięstwo.

Pierwsze wystąpienie szefa PO wypadło bardzo słabo. Co więcej – było kompletnie nieprzygotowane, mimo iż nowy przewodniczący od dawna wiedział, że wygra.

Gdyby ono było tylko źle wygłoszone, ale miałoby w sobie jakiś pomysł, nie byłoby źle. Ale pomysłu także nie ma. Elity Platformy od lat były selekcjonowane tak, by stanowić dobre narzędzia rządzenia, ale jednocześnie nie rodziły zagrożenia dla Donalda Tuska. Gdy przez długi czas dobiera się ludzi w ten sposób, trudno potem zmobilizować partię do działania. Jest także problem własnego języka, który PO przez lata traciła. Nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób miałaby trafić do wyborcy rozczarowanego PiS-em, szczególnie że obok siebie ma Nowoczesną.

Czy te dwa ugrupowania – PO i Nowoczesna – są skazane na współpracę, czy też już wkrótce po stronie opozycji zacznie się wojna? W takiej sytuacji PiS wygrywa.

Przez najbliższe lata muszą współpracować, ale jednocześnie wykorzystywać każdą słabość partnera dla powiększenia nad nim przewagi. Nikomu nie opłaca się jednak grać na całkowite wyniszczenie przeciwnika, bo po ewentualnych wyborach parlamentarnych obie partie mogą być skazane na koalicję i wspólnie muszą zapracować na większość. Taki z pewnością jest główny cel PO – wrócić do władzy, a nie zniszczyć Nowoczesną.

Dostrzega pan jakieś zapowiedzi przedterminowych wyborów?

Pan chciałby rozmawiać tak, jakby to był drugi czy trzeci rok rządów PiS, a nie trzeci miesiąc.

Tak intensywnych trzech miesięcy chyba jeszcze nie mieliśmy w historii III RP.

Ale żeby obecne wydarzenia znalazły jakiekolwiek odzwierciedlenie w sondażach, musi upłynąć dużo czasu. Wie pan, co się stało z elektoratem SLD bezpośrednio po ujawnieniu afery Rywina? Absolutnie nic. Spadki pojawiły się dopiero po jakimś czasie.

Ludzie nie żyją w takim tempie jak media. Przeciętni wyborcy reagują inaczej niż komentatorzy. Ale nawet jeśli spojrzymy na komentatorów, proszę się zastanowić, ilu z nich radykalnie zmieniło zdanie i ze zwolenników PiS-u zmieniło się w jego krytyków? Ja takiego przesunięcia nie widzę. Jarosław Kaczyński jeszcze nie zniechęcił do siebie osób początkowo mu życzliwych.

A czy w samym PiS może dojść do pęknięć i utraty tej niewielkiej przewagi głosów w parlamencie, czy też zagrożeń ze środka nie ma?

Dużą moc scalającą miało głosowanie w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Jarosław Kaczyński sprawił, że nawet centrowa część partii zrobiła coś, co wykopało rów między nią a establishmentem. Po takim zdarzeniu na ruchy tektoniczne w PiS-ie przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Dodatkowym zabezpieczeniem dla prezesa na wypadek utraty większości są także transfery z klubu Pawła Kukiza. Nie wiemy jednak dziś, ilu posłów Kukiza w warunkach kryzysu faktycznie udałoby się Kaczyńskiemu przeciągnąć. Bo nie sądzę, by chciał mieć w Kukizie po prostu partnera koalicyjnego.

Jaki jest długofalowy cel Jarosława Kaczyńskiego? Czy chce czegoś więcej niż po prostu poszerzania i utrzymania władzy?

Kaczyński zapewne naprawdę chce, żeby różnym grupom społecznym w Polsce żyło się lepiej. Ale czy jego działania temu służą? Jego koncepcja wynika z pewnego rozczarowania skutkami transformacji, z przekonania, że Polakom trzeba pomóc, bo oni sami są kompletnie niezdolni do tego, by sobie ów dobrobyt zapewnić. Potrzebna jest więc partia-opiekun, która tę wojnę wygra za nich. Żeby jednak mogła realizować swoje zapowiedzi, musi być możliwie silna i musi pokonać swoich wrogów. Od polityków PiS-u słyszymy więc, że najpierw trzeba oczyścić przedpole, żeby potem móc rządzić skutecznie. Ale w latach 2005–2007 czyszczenie przedpola nigdy się nie skończyło.

Teraz może być podobnie, bo zawsze znajdzie się jakaś instytucja, która przeszkadza.

Poza tym część wrogów – tak jak poprzednio – będzie miało charakter wewnętrzny. Jest to zatem opowieść, która choć zaczyna się dobrze – stworzymy rząd dla Polaków, który będzie rządził w ich interesie – to jednak przez ową wojenną retorykę zostaje rozbita. W ostatecznym rachunku zawsze logika partyjna zwycięża nad państwową i w pewnym sensie ją niszczy.

Czy w programie PiS-u dostrzega pan jakąś ofertę dla młodzieży? Na pierwszy rzut oka to grupa, która w myśleniu strategicznym tej partii jest całkowicie nieobecna – zamiast propozycji dla nich, słyszymy o darmowych lekach dla emerytów czy obniżce wieku emerytalnego. Nawet 500+ nie jest ofertą stricte dla nich.

Grupa trzydziestoparolatków, czyli pokolenia ostatniego wyżu demograficznego, jest wciąż bardzo słabo obecna w polityce. Jedyne wybory, w których zaznaczyła jakoś swoją obecność, to były wybory samorządowe w zeszłym roku, gdy prezydentami miast zostawali ludzie przed czterdziestką. A tymczasem w rządzie jest tylko jeden 30-latek i jest nim minister sportu, a więc nie postać szczególnie ważna. Tylko jeden z polskich europarlamentarzystów został wybrany przed czterdziestką i był to Jarosław Wałęsa, na którego głosowano raczej ze względu na nazwisko niż na wiek.

Polska scena polityczna jest zdominowana przez 50- i 60-latków. Niewykluczone, że pokolenie dzisiejszych 20- i 30-latków będzie musiało szukać własnych rozwiązań, by w sposób podmiotowy wejść do polityki. Dla nich obecna konfiguracja partyjna jest nie do zaakceptowania. A zatem masowo zaangażują się w politykę dopiero wówczas, gdy pojawi się ugrupowanie, które zacznie mówić ich językiem o problemach, które ich dotyczą.

Racjonalność i przekora

1.

Spróbujmy jednak najpierw znaleźć przynajmniej przesłanki do odpowiedzi na to zadane niewłaściwie pytanie. Spróbujmy uznać, że postawiona na początku lat 30. ubiegłego stulecia przez Czesława Miłosza – przerażonego tym, jak wielu studentów wileńskiego uniwersytetu popiera endecję, a jak niewielu lewicę – teza, jakoby polska młodzież z natury była prawicowa, nie ma nic do rzeczy. Spróbujmy wyrzucić z pamięci robiące zawrotną karierę w sieci filmiki z manifestacji KOD-u, na których sympatyczne starsze panie podskakują, skandując szumne hasła w obronie wolności internetu. Spróbujmy pomyśleć, że ci abstrakcyjni „młodzi”, definiowani tylko na poziomie tego, kiedy się urodzili – nigdy ich nie widzieli i nie zareagowali na nie tak, jak autor tych słów, czyli salwą nieposkromionego śmiechu.

Znajdziemy te przesłanki w dyskursie uprawianym po wyborach prezydenckich i zaraz przed parlamentarnymi przez luminarzy środowiska zwanego przez prawicę na wyrost „obozem liberalno-lewicowym”. Przypomnę: kiedy z pierwszych sondaży 8 maja wynikło, że Andrzej Duda nieznacznie wygrał z Bronisławem Komorowskim, Adam Michnik stwierdził: „Nie oddamy Polski gówniarzom”. Po drugiej turze dodał: zwycięstwo Dudy to początek „aksamitnej drogi do dyktatury”. Jarosław Kuźniar – podówczas jeszcze prowadzący poranne pasmo informacyjne w TVN24 – powiedział, że prezydenta wybrało pokolenie „żal.pl”. Minęło kilka miesięcy, zbliżały się wybory parlamentarne, „Wyborcza” zrobiła więc wywiad z Tomaszem Lisem, w którym naczelny „Newsweeka” apelował, by „nie oddawać im Polski”.

Jak określić taki rodzaj dyskursu? Jako „dzielący”? Też, ale to nie jest najważniejsze. Dzielący jest też dyskurs PiS-u i jego frontu medialnego – pytanie jednak, na jakiej zasadzie dzielący. O ile w przypadku PiS-u z przyległościami, jak sądzę, podział ogniskuje się wokół kryteriów narodowych, o tyle w przypadku stronnictwa „liberalnego”, którego emanacją jest KOD, kluczowe jest inne kryterium: racjonalność.

Dyskurs uprawiany przez Michnika, Lisa i Kuźniara przeniknięty jest poczuciem, że ci, którzy się nim posługują, mają prawo definiować, co jest racjonalne, a co nie. To pozostałość wskazywanego dawno temu przez Józefa Chałasińskiego postszlacheckiego rodowodu polskiej inteligencji, poczuwającej się do misji, by chama ucywilizować: nauczyć go pewnych pojęć, co do których panuje, by użyć terminu Alasdaire’a MacIntyre’a, konkluzywne rozstrzygnięcie, dokonane, rzecz jasna, przez dawnego pana, a nie przez dawnego (i póki się nie ucywilizuje – obecnego) chama.

W ostatniej dekadzie dyskurs ów wzbogacił się o pewną istotną cechę: partykularyzm. Już furda z tym, że dawny pan rozstrzygnął, co jest racjonalne, a co nie. Gdyby jego rozstrzygnięcie pozostawało w sferze pojęciowej, może by i było do przyjęcia. Problem w tym, że to rozstrzygnięcie nie pozostało w sferze pojęciowej, ale przeniosło się na sferę jak najbardziej konkretną, stając się rozstrzygnięciem, nie „co”, lecz „kto” racjonalny jest (Platforma, ostatnio Nowoczesna) a kto racjonalny nie jest (PiS, Kukiz, narodowcy). Sfera pojęciowa – z jej wzniosłymi terminami, takimi jak demokracja – stała się wobec sfery partykularnej służebna.

2.

Zmieńmy na chwilę temat i zastanówmy się, jakie były najdonioślejsze polityczne dokonania przedstawicieli urodzonego po 1989 pokolenia. Nie będę chyba osamotniony, jeśli za takie uznam protesty wobec ACTA.

Sama ich forma zachwyciła pokolenie rodziców demonstrujących. Edwin Bendyk w „Buncie sieci” pisał: „Przeraziło nas nieco, gdy dzieci wyszły na ulicę, szybko jednak okazało się, że nawet protestują w wymarzony sposób: grzecznie, racjonalnie, nie paląc rodzicom samochodów i sklepów” (tylko dyskutując z premierem Tuskiem). Narodził się wówczas pewien istotny dokument, w którym należy szukać zapowiedzi tego, co dzieje się teraz. To tekst pisarza Piotra Czerskiego zatytułowany „My, dzieci sieci”. Znajduję w nim następujące zdanie: „Być może nie nazwaliśmy tego dotąd, być może jeszcze sami nie zdajemy sobie z tego sprawy – ale tym, czego chcemy, jest chyba po prostu prawdziwa, realna demokracja”.

Fot.: zeevveez (Flickr)

O co z tą prawdziwą, realną demokracją chodzi? Przypatrzmy się dwóm kolejnym – w mojej opinii – najistotniejszym manifestacjom abstrakcyjnych młodych. Pierwsza odbyła się wiosną ubiegłego roku: były to protesty studentów Uniwersytetu Warszawskiego przeciwko zmianom w regulaminie studiów. W skrócie – chodziło o wprowadzenie opłat za spóźnienie się z oddaniem pracy dyplomowej. Czy przepis ten był absurdalny? Dawał się przełknąć. Dotkliwy dla studenckiego budżetu? Wiele jest rzeczy dotkliwych dla studenckiego budżetu. Istotny był sposób, w jaki przepis został wprowadzony, to jest: pokątnie, bez konsultacji ze studentami.

Przenosząc to na poziom pewnej ogólności, zmiana została wprowadzona w myśl zasady, że to instytucjonalny autorytet definiuje, które legislacyjne rozwiązanie jest dobre i racjonalne. Ci zaś, którzy będą temu rozwiązaniu podlegać, nie mają nic do gadania. „Prawdziwa, realna demokracja”, o której pisał Czerski – polegająca w przypadku Uniwersytetu Warszawskiego na partycypowaniu studentów w ustalaniu praw, które będą ich dotyczyć – okazała się ułudą.

Pnijmy się dalej w kierunku ogólnym. Druga z najistotniejszych manifestacji politycznych młodych to oczywiście Marsz Niepodległości. Symptomatyczne wydają mi się tu słowa Roberta Winnickiego, który na pytanie dziennikarza „Newsweeka”: „Kim właściwie są narodowcy?” – odpowiedział: „jesteśmy czarnym snem Adama Michnika”.

W tym zdaniu jest wszystko. Jeśli bowiem spróbujemy spojrzeć na narodowców bez obrzydzenia i estetycznego sprzeciwu, jeśli wsłuchamy się w często powtarzane przez Winnickiego w programach telewizyjnych słowa o tym, że w Polsce dobrze wiedzie się tym, którzy uwłaszczyli się na Okrągłym Stole (w nieco bardziej elegancki sposób powtórzone przez Krzysztofa Szczerskiego, gdy ten mówił o tym, że maszerujący z KOD-em ubrani są w futra z norek), zobaczymy w nich sprzeciw wobec tego, co opisywałem wyżej, czyli wobec faktu, że pewna poczuwająca się do swojej inteligenckiej misji grupa, korzystając z masowych środków przekazu, nie pytając nikogo o zdanie (ergo, nie pozwalając na działanie tej demokracji, o której pisał Czerski), rozgraniczyła, co jest racjonalne, a co nie. Robert Winnicki i jego koledzy – słusznie – za takowych uważani nie są. Ale sposób, w jaki zostali poza granicą racjonalności umieszczeni – pogardliwy, pełen wyższości – zadziałał tylko na krótką metę.

3.

Dawno temu Jerzy Giedroyc sarkał w liście do Miłosza na Stefana Kisielewskiego, który „zasadę swojego myślenia” miał uczynić z przekory. Dziś przekora jest zasadą niechodzących na manifestacje KOD-u abstrakcyjnych młodych od prawa do lewa (w przypadku lewa: z powodów powtarzanych przez członków partii Razem). Należy jednak zapytać: dlaczego ci z lewa są mniej liczni? Skąd zwrot na prawo? Bo populizm? Bo łatwiej? Bo wielkie hasła?

Nie. Bierze się on stąd, że pewne cenne, związane z buntem ideały lewicy, dotyczące sfery obyczajowej i symbolicznej (ale nie sfery ekonomicznej, na czym polega główny problem tak zwanego mainstreamu z partią Razem), zostały w Polsce niejako zawłaszczone i skolonizowane przez grupę tych, którzy uwierzyli w swój monopol na racjonalność. Dodatkowo zostały ośmieszone, doprowadzone do poziomu „lewactwa”.

Weźmy kwestię taką jak krytyczność wobec pojęcia „naród”. Obwieszcza Krystian Lupa w rozmowie z „Newsweekiem”, że flaga Polski budzi w nim faszystowskie skojarzenia. Dodaje w wywiadzie dla tego samego tygodnika Wilhelm Sasnal: „Nie znoszę słowa «narodowy», bo od tego tylko krok do nacjonalizmu, a «kultura narodowa» brzmi trochę jak «kultura rasowa»”. Głupie? Głupie. Podszyte kompleksem polskim? Jak najbardziej. Racjonalne? Oczywiście! Wszak słowa te wypowiadają ci, których się ogląda, których się wystawia, których się drukuje.

No to macie, hehe, swoją racjonalność – zdaje się mówić druga strona. Wy nam tak, z tą flagą Polski, która budzi faszystowskie skojarzenia? To proszę, zobaczcie, jak się „Tęcza” na Zbawicielu pali. Mówicie, że mamy zagłosować na Komorowskiego? No, to my zagłosujemy w pierwszej turze na Kukiza, a w drugiej na Dudę. Nie dlatego, że się z nimi zgadzamy lub nie. Szczerze mówiąc, to nie wiemy za bardzo, jakie mają poglądy. Ale chcemy zobaczyć wasze twarze: nieszczęśliwe, wykrzywione w oburzeniu, we wściekłości, w bezradności.

Czytelnik, który dotarł do tego miejsca w niniejszym tekście, mógłby uznać, że hołduję relatywizmowi i nihilizmowi, uznając wywiady z Sasnalem i palenie Tęczy na placu Zbawiciela za siebie warte. Nic bardziej mylnego. Uważam, że obie te rzeczy są idiotyczne, a tę drugą za dużo bardziej niebezpieczną. Mógłby również uznać, że patrzę na systemy wartości jak na towar wyłożony w sklepie, z którego każdy może sobie wybierać, co mu się podoba. Znów: błąd. Systemy wartości, zwłaszcza oficjalne – takie jak (przynajmniej w teorii) demokracja liberalna, idee pluralizmu, tolerancji i tym podobne w III RP – nie są towarem: ich się naucza. I tu dochodzimy do kwestii tzw. młodych.

Problem polega na tym, że się tych wartości nie naucza. Diagnozy w rodzaju: „w polskiej szkole brakuje rozmowy” urosły przez ostatnie lata, ze względu na ich zbyt częste powtarzanie, do poziomu pustych haseł, nic nieznaczących szlagwortów. Tym niemniej – trzeba je powtórzyć. W polskiej szkole brakuje rozmowy, która jest podstawą edukacji obywatelskiej – propedeutyką tej realnej demokracji, o której pisał Piotr Czerski.

Edukacja obywatelska, przedmiot taki, jak wiedza o społeczeństwie – sprowadza się do inteligenckiego (w najgorszym tego słowa znaczeniu) przekonywania ucznia z pozycji wyższości, że coś jest dobre i piękne, ponieważ tak zostało – przez mądrzejszych od ciebie! – ustalone. No i dobrze, być może rzeczywiście ci mądrzejsi byli mądrzejsi – konia z rzędem jednak temu młodemu człowiekowi, który w tym momencie nie pomyśli: a takiego wała. A właśnie, że jest inaczej. Bo co, bo ktoś tak powiedział? A tu są inni, którzy mówią coś innego. Że o nich się nie naucza? A dlaczego ja mam niby uczyć się o tych, o których się naucza? Bo ktoś tak powiedział? A kto to jest, ten ktoś?

4.

Ten ktoś to inteligent, który po 1989 r. uwierzył, że jest nieomylny i jego misją jest – znów zacytuję Chałasińskiego – „cywilizować ciemnogród”. „Ciemnogród” jednak okazał się silniejszy od owego inteligenta i w wyniku demokratycznych wyborów zaczął w kraju rządzić – więc inteligent poczuł się zagrożony, że ktoś mu odbierze jego „futra z norek”. Nie te realne, których często nie posiada, ale te symboliczne: prerogatywę do definiowania (na poziomie instytucjonalnym i administracyjnym), co jest racjonalne, a co nie, której to prerogatywy w ostatnim 25-leciu zdecydowanie nadużywał.

Od nadużywania inteligent odrobinę zwariował, uznając, że każdy, kto się z nim nie zgadza, jest jego wrogiem. Trochę starszy i grubszy niż w 1980 r., zaopatrzony w smartfona inteligent poszedł więc protestować i udostępniać na Facebooku zdjęcia podpisane: „ich nie policzyłby nikt”. Kiedyś śpiewał to na manifestacji. Teraz nie zauważył, że jego tragedia właśnie powtarza się jako farsa.

Zamiast zauważyć, inteligent się cieszy, że jest „najgorszym sortem Polaków”. Nie do niego to było. Nie o nim. Ale wziął do siebie, bo to oznacza, że go ktoś – dysydenta – stygmatyzuje.

Ma inteligent dzieci – i rodzone, i symboliczne. Niektóre z tych dzieci idą z inteligentem, podskakują, szczęśliwe, że są zbuntowane, jak Tony Judt w 1968 r., wrzeszczący: „Ho! Ho! Ho! Ho Szi Min” – chociaż, żeby były jak Judt, to ten ostatni musiałby wówczas krzyczeć: „De Gaulle!”. Protest, w którym niektóre dzieci inteligenta biorą udział, jest bowiem koncesjonowany. Jest tak buntowniczy, jak buntownicze są piosenki Marii Peszek.

Inne dzieci inteligenta, alergicznie reagujące na fakt, że dla ich ojca demokracja sprowadza się do hasła – „nie-PiS” – chociaż liberalne albo lewicowe, zostają w domach. Lepiej uprawiać politykę – jak prorokował Ronald Inglehart – na poziomie lajfstajlu, jeść ten hummus i jeździć na rowerze. Można też napisać taki tekst jak niniejszy, w którym przyjmuje się rolę ojca – pewnego swego, pewnego, że to, co głosi, jest obiektywnie prawdziwe.

Inne dzieci, już z pewnością nie te rodzone, z inteligentem nie chcą mieć nic wspólnego, bo, biorąc na początku lat 90. Polskę we władanie, inteligent dziwnym trafem o nich zapomniał. Te najpierw chcą go, z czystej przekory, wkurzyć, a potem zaczynają nienawidzić. Będą głosowały na partię, której nienawidzi inteligent – bo na to pozwala im realna demokracja, o której pisał Piotr Czerski. Realna, czyli także taka, w której obwieszczenie z nagłówka ulubionej gazety inteligenta, na którą partię głosować nie można, nie ma wpływu na ich wyborczą decyzję. Choćby i prezes tej partii miał zapędy antydemokratyczne.

Na koniec odpowiem na to właściwie zadane na początku niniejszego tekstu pytanie. Dlaczego urodzeni po 1989 r. mieliby chodzić na manifestacje KOD-u?

Nie dostrzegam ani jednego powodu.

 


 

Czytaj również polemiczny tekst Emilii Kaczmarek z tego Tematu Tygodnia.

 


 

Milcz, bo jesteś uprzywilejowany

Tym trzem gębom przyprawianym KOD-owi odpowiadają trzy argumenty kierowane przeciwko protestującym. Po pierwsze, demonstracje przedstawiane są jako zabawa dla elit broniących „poprzedniego systemu”. Po drugie, jako przykrywka dla zbijania kapitału politycznego przez poszczególne partie. Po trzecie, KOD krytykowany jest jako zjawisko „obciachowe”, bo w swojej stylistyce odwołuje się do czasów PRL-u. Każdy z tych zarzutów ma jednak poważne słabości.

Nie masz racji, bo masz… iPhone’a

Argument klasowy ma moc ucinania każdej dyskusji. Słyszysz: „jesteś uprzywilejowana” lub „uprzywilejowany”, i nagle nie wiesz, co powiedzieć. Czy teraz, zamiast o polityce, mamy rozmawiać o swoim pochodzeniu, o stanie konta, o kredytach rodziców?

Odbieranie ludziom prawa do wyrażania poglądów politycznych ze względu na klasę społeczną, z której pochodzą, jest wyrazem „klasizmu”. Czy to, że dana osoba urodziła się w klasie średniej, musi koniecznie oznaczać, że ma „fałszywą świadomość”? Czy protesty klasy średniej są mniej autentyczne od protestów rolników? Czy wszyscy bogaci ludzie zostali tak zaprogramowani, że nigdy w życiu nie poprą podwyżki podatków? I odwrotnie – czy wszyscy biedni to „patologia”, czyhająca tylko na to, by pobiec do monopolowego i „500 zł na dziecko” wydać na wódkę? Zakładanie, że stan konta w pełni determinuje poglądy i postawy danego człowieka, to przykład myślenia uprzedzeniami.

Fot.: Sean Davis (Flickr)

Oczywiście przy analizowaniu zjawisk społecznych wymiar klasowy często może mieć ważne – a w niektórych przypadkach – nawet decydujące znaczenie. Gdyby ludzie przychodzący na marsze KOD-u protestowali przeciwko niewielkiej podwyżce podatków dla 10 proc. najbogatszych Polaków – to taki protest byłby wyrazem interesu klasowego. Ale protestować przeciwko zmianom w Trybunale Konstytucyjnym, w mediach publicznych czy w policji może każdy obywatel, niezależnie od tego, ile zarabia. I to, czy zarabia więcej, czy mniej, nie powinno być podstawą deprecjonowania jego poglądów.

Założenie, że stan konta w pełni determinuje poglądy i postawy danego człowieka, to przykład myślenia uprzedzeniami.

Emilia Kaczmarek

Narracja, która opisuje wszystkich uczestników manifestacji KOD-u jako „beneficjentów transformacji”, a uczestników np. Marszu Niepodległości jako pokrzywdzonych Polaków – jest radykalnym uproszczeniem. Zgodnie z tą popularną ostatnio logiką, „chłopaki z Marszu” to po prostu osoby ekonomicznie wykluczone i za słabo wykształcone, żeby coś z otaczającej ich rzeczywistości zrozumieć; wystarczy, że się nimi „zajmiemy” i przestaną być „narodowcami”, a zostaną „lewakami”. Jednak, żeby zdobyć ich serca, nie możemy pokazać się obok „ludzi z salonu” – takie podejście wobec protestów KOD-u wydaje się, niestety, prezentować także partia Razem.

Czy to źle, że na marsze KOD-u chodzą politycy?

Drugi z zarzutów kierowanych przeciwko protestom dotyczy ich upartyjnienia: skoro na marszach nie brakuje politycznych liderów, to całość jest nieautentycznym protestem społecznym, innymi słowy – naiwni ludzie zostali znowu wykorzystani przez paskudnych polityków.

Czy to, że na marszach przeciwko decyzjom rządu pojawia się opozycja, jest faktycznie nienormalne? Kto ma odkręcić szkodliwe decyzje PiS-u, jeśli nie partie polityczne wybrane w wyborach? Dziś nie wiadomo, czy będzie to PO, Nowoczesna, Razem, czy jeszcze inna partia, ale bez partii się nie obejdzie. To oczywiście dobrze, że KOD nie chce być kojarzony tylko z jedną formacją polityczną. Ale przekonanie, że obecność kilkudziesięciu polityków w wielotysięcznym tłumie powoduje, iż cały protest staje się fałszywy i „brudny”, jest co najmniej dziwne.

Czy KOD jest za bardzo retro?

Czy młodzi ludzie nie popierają KOD-u, ponieważ nie podoba im się odwołanie do KOR-u? Pracuję z młodzieżą i mogę się założyć, że ogromna większość nastolatków w Polsce nigdy o Komitecie Obrony Robotników nie słyszała. Nie wydaje mi się jednak, aby sięgająca po symbole PRL-u stylistyka KOD-u miała tutaj decydujące znaczenie. Dlaczego więc młodych ludzi nie widać na ostatnich manifestacjach?

Po pierwsze, zapewne dlatego, że – z licznych powodów – wielu młodym Polakom bliżej dziś do PiS-u, Ruchu Narodowego, Korwina czy Kukiza niż do PO, Nowoczesnej lub Razem.

Po drugie, dlatego że nawet ci spośród młodych ludzi, którym nie podoba się „dobra zmiana” wprowadzana przez rząd, często decydują, by sobotni poranek poświęcić na coś innego. W domu może ich zatrzymać kac lub katar, a jeśli już zdecydują się wyjść, to raczej z dziećmi na sanki czy na zakupy niż na demonstracje. Nie brakuje też Polaków, którzy w weekendy po prostu idą do pracy, jak dobitnie ujął to kiedyś Władysław Frasyniuk.

Po trzecie, są jeszcze ci, którzy czują niechęć do wspierania swoją obecnością jakiegokolwiek ruchu politycznego. W końcu na każdej manifestacji znajdzie się ktoś, kogo nie lubimy, ze sceny padną też takie słowa, z którymi się nie zgadzamy. Lajkowanie memów i linkowanie wybranych artykułów w internecie pozwala na bardziej indywidualistyczną i zniuansowaną manifestację swoich poglądów.

Wreszcie, jest jeszcze duża grupa tych, którzy uwierzą, że polityka ma znaczenie dopiero wtedy, kiedy euro będzie kosztowało 20 zł, a żeby pojechać do Niemiec, konieczny będzie paszport.

Jeśli nie KOD, to co?

Na manifestacje KOD-u chodzą różne osoby i robią to z różnych powodów – łączy je sprzeciw wobec konkretnych zmian prawnych wprowadzanych przez rząd. Nie wszyscy są fanami Ryszarda Petru, Tomasza Lisa czy Mateusza Kijowskiego – zresztą na demonstracjach (przynajmniej w Warszawie) nagłośnienie jest zwykle tak słabe, że z dala od sceny przemówień w ogóle nie słychać. Nie ma powodów, by idealizować KOD – ale żadnych skutecznych alternatywnych metod protestu póki co nie widać.

 


 

Czytaj również polemiczny tekst Wojciecha Engelkinga z tego Tematu Tygodnia.

 


 

Powrót zza grobu albo co wy wiecie o Indianach? Recenzja filmu „Zjawa” Alejandro Gonzáleza Iñárritu

Tekst zawiera spoilery – informacja dla czytelników, którzy nie widzieli filmu

Akcja najnowszego filmu Meksykanina Alejandro Gonzáleza Iñárritu rozgrywa się na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady, ale nakręcono go w Argentynie, Kanadzie, Meksyku i Stanach Zjednoczonych. Ten panamerykański rozmach ma bezpośredni związek z tematyką obrazu przedstawiającego wycinek wielosetletniej historii kontaktów między pierwszymi Amerykanami, których potocznie – i mylnie – nazywa się Indianami, a ludnością napływową z Europy.

Liczbę pierwszych Amerykanów w obu Amerykach pod koniec epoki prekolumbijskiej szacuje się nawet na sto milionów, chociaż precyzyjna liczba nie jest znana. Nie wiadomo też dokładnie, ilu Indian mieszka dziś w obu Amerykach, choć jasne jest, że ich populacja zmniejszyła się wielokrotnie, głównie z powodu epidemii wywołanych przybyciem Europejczyków oraz długotrwałych prześladowań. W Stanach Zjednoczonych pierwsi Amerykanie stanowią dziś około 2 proc. populacji (oficjalnie zarejestrowanych jest około dwóch milionów, dodatkowo ponad drugie tyle określa się mianem rdzennych Amerykanów w spisie ludności), co piąty mieszka w rezerwacie. Te liczby nie mają bezpośredniego związku z filmem, ale dają wyobrażenie o skali problemu, którego dotyka.

zjawa (1)

Indianie jako przeżytek

Skoro mowa o Indianach zacznijmy od terminologii. „Zjawa” to nazwa trochę myląca. Oryginalny angielski tytuł filmu brzmi „The Revenant” i oznacza kogoś powracającego zza grobu, zwykle jako wampir albo zombie. Mimo że zjawa też powraca z zaświatów, to etymologicznie przypomina apparition – upiora lub ducha pojawiającego się niespodziewanie. Słowo revenant ma jednak bardziej cielesne konotacje, a jego etymologia podkreśla kategorię powrotu.

Revenant to wyraz potoczny. Za tym tytułem, niczym kolejne widziadło, majaczy słowo survivance, ukuty przez kulturoznawcę Geralda Vizenora neologizm, będący zbitką rzeczowników odczasownikowych survival i resistance albo survival i endurance, pochodzących od słów ‘przeżyć, stawiać opór, przetrzymać’. Survivance jest ortograficznie tożsame z francuskim terminem oznaczającym pozostałość albo przeżytek (pojawiającym się między innymi u Jacques’a Derridy). To coś zawieszonego pomiędzy życiem a śmiercią. Vizenor posłużył się tym słowem do opisania współczesnego stanu kultury pierwszych Amerykanów, których jest potomkiem (Vizenor jest z pochodzenia Anishinaabe, czyli Algonquinem).

Tytuł głośnej książki Vizenora „Manifest Manners: Narratives of Postindian Survivance” z 1994 r. odwołuje się do sformułowanej w latach 40. XIX w. ideologii „Manifest Destiny” (boskiego lub, dosłownie, czytelnego przeznaczenia), głoszącej ekspansję Stanów Zjednoczonych aż po zachodnie krańce kontynentu. U Vizenora manifest manners (‘czytelne maniery’) odnoszą się do eurocentryzmu rozumianego jako domyślny sposób wartościowania, niedoceniający innych kultur i okazujący im lekceważenie. Tytuł przywołuje niewygasłe po dziś dzień uprzedzenia o charakterze rasowym lub etnicznym i wynikające z nich praktyki. Zaznaczone w podtytule postindian survivance nawiązuje z kolei do sposobu trwania pierwszych kultur Ameryki, które padły ofiarą tych uprzedzeń.

Podobnie jak tytułowa zjawa (revenant) u Iñárritu, kultury te są zawieszone pomiędzy życiem a śmiercią i funkcjonują w sposób widmowy o tyle, że pozostają szerzej nieznane, a w dodatku znajdują się w zaniku. Jednocześnie podlegają nieustannemu zawłaszczaniu przez kulturę popularną. Stereotypowe wyobrażenia o Indianach to fantazmatyczne projekcje nacechowane nostalgią za pradawną świetnością pierwszych narodów Ameryki. Są one pewnego rodzaju formą wyparcia, ponieważ całkowicie wymazują historię systematycznego wyniszczania Indian przez europejskich przybyszów i ich potomków. Pozostają ślepe na własną przeszłość – na to, że za sprawą białego człowieka Indianie stali się przeżytkiem.

Akt zemsty czy sprawiedliwości?

Akcja filmu rozgrywa się we wczesnych latach 20. XIX w., kiedy uprzedzenia rasowe wobec Indian nabierały systemowego charakteru, a jednocześnie nadal toczyły się lokalne wojny pomiędzy ludnością napływową a tubylczą. Kilka lat wcześniej rząd zainicjował projekt „cywilizacyjny”, zmierzający do asymilacji Indian między innymi za pomocą obowiązkowego szkolnictwa dzieci. W 1830 r. ustanowiono prawo o wysiedleniach, które dotknęły głównie pierwszych Amerykanów mieszkających na południowym wschodzie (na wschód od Missisipi) i trwały do połowy XIX w. Przybrały one formę wyniszczających, przymusowych marszy, nazywanych marszami śmierci i określanych także mianem Szlaku Łez (Trail of Tears). Przemarsze te obejmowały nawet po kilkanaście tysięcy osób, z których więcej niż co dziesiąta zmarła po drodze. W połowie XIX w. ostatecznie odebrano Indianom ziemie i nakazano osiedlanie się w rezerwatach. Do tego momentu jednym z ich głównych źródeł utrzymania był handel futrami, którego początki sięgają XVI w., co stanowi kanwę filmowej opowieści.

zjawa (4)

Bohaterem filmu jest Hugh Glass (Leonardo DiCaprio), awanturnik i odkrywca, postać historyczna uwieczniona w literaturze i we wcześniejszych filmach (postać Glassa zainspirowała twórców telewizyjnej produkcji „Hugh Glass Meets the Bear” z 1966 r. oraz pełnometrażowych filmów „Man in the Wilderness” z 1971 r. i „Apache Blood” z 1975 r.). Scenariusz „The Revenant”, napisany przez reżysera Marka L. Smitha, jest częściowo oparty na faktograficznej powieści amerykańskiego dyplomaty Michaela Punkego z 2002 r. Podczas ekspedycji związanej z handlem futrami Glass zostaje ugodzony strzałą w nogę w trakcie krwawego starcia z bojownikami Arikara, w którym ginie większość traperów. Następnie zostaje niemalże śmiertelnie raniony przez niedźwiedzicę grizzly, którą w końcu udaje mu się zabić. Nierówny pojedynek ze zwierzęciem zapowiada opowieść mrożącą krew w żyłach. Dowódca wyznacza Glassowi opiekunów, którzy wkrótce porzucą go w przekonaniu, że i tak nie przeżyje. Skłamią, że pochowali Glassa zgodnie z rozkazem. Glass jednak powraca, by ścigać jednego z nich, Johna Fitzgeralda (Tom Hardy), wybaczy natomiast młodszemu Jimowi Bridgerowi (Will Poulter). W filmie i w powieści motywacją do pościgu jest chęć zemsty, co Punke zapowiada w podtytule powieści („A Novel of Revenge”).

Raz po raz powraca motyw zwierzęcego oka, które – niczym koń w opowiadaniu Lwa Tołstoja – wydaje się przyglądać ludziom ze zdziwieniem.

Tomasz Basiuk

W rzeczywistości Glass oszczędził obu swych niedoszłych zabójców, może dlatego że obawiał się konsekwencji zabicia żołnierza. Fitzgeraldowi odebrał jedynie strzelbę, którą ten mu ukradł. W fikcyjnej wersji wydarzeń oglądanej na ekranie Glassowi początkowo towarzyszy syn Hawk (Forrest Goodluck), który jest Indianinem (w rolach Indian Iñárritu konsekwentnie obsadza rdzennych Amerykanów). Glass wyjaśnia synowi, na czym polegają rasistowskie uprzedzenia: biali nigdy nie zechcą słuchać tego, co ma do powiedzenia Indianin. Dlatego ojciec ma mówić za niego. Glass zostaje jednak pozbawiony mowy przez niedźwiedzicę, a następnie opieki i godnego pochówku przez swych białych kompanów. W decydującym momencie Hawk wstawia się za ojcem, co kończy się tragicznie, Glassowi zaś dostarcza dodatkowej motywacji do zemsty na Fitzgeraldzie. Równolegle toczy się pościg za traperami, którzy uprowadzili młodą Powaqę (Melaw Nakehk’o) z plemienia Ree (czyli Arikara). Pościgiem dowodzi jej ojciec, Elk Dog (Duane Howard, który także, wbrew anglosaskiemu imieniu i nazwisku, jest rdzennym Amerykaninem). Poszukiwania zbiegają się w zakończeniu filmu i nadają mu polityczną wymowę, ponieważ przedstawiają niepisane przymierze zawarte między białym a czerwonoskórym ojcem, mszczącymi swoje indiańskie dzieci na białym oprawcy.

„Zjawa” jako projekcja „białych”

Mimo zakończenia wskazującego na możliwość międzyrasowego i międzykulturowego aliansu w imię sprawiedliwej zemsty film wielokrotnie kwestionuje nie tylko możliwość porozumienia między „czerwonoskórymi” a „białymi”, ale i przekonanie, że „biali” są w stanie zrozumieć Indian. Konwencja thrillera zmieszanego z filmem przygodowym jest nieco irytująca, ale jej sens polega właśnie na pokazaniu, jak sztampowe są filmy z Indianami. Nie mogąc od tej sztampy uciec, Iñárritu doprowadza ją do granicy absurdu.

Zanim dopadnie Fitzgeralda, Glass osamotniony, ciężko ranny, pozbawiony broni i zapasów żywności w środku zimy, przewędruje ponad 300 km w 6 tygodni (w rzeczywistości wędrówka Glassa miała miejsce latem). Jego filmowa odyseja kojarzy się z wyczynami Jamesa Bonda, przeniesionymi w zapierające dech w piersi zimowe plenery i bez współczesnych gadżetów. Oprócz łutu szczęścia przysłużą mu się techniki survivalowe znane z wyprawy Napoleona na Rosję i fortele kojarzące się z westernami.

Spotkanie z „dobrym Indianinem” to kolejny sztampowy zabieg, który Iñárritu wykorzystuje do zakwestionowania moralnych pretensji „białego” człowieka. Na początku wędrówki życie Glassa ratuje przypadkiem napotkany Pawnee o imieniu Hikuc (Arhtur RedCloud), wkrótce pojmany i przykładnie powieszony przez frankofońskich traperów, którzy na szyi umieszczają mu tabliczkę z napisem „On est tous des sauvages” (‘to wszystko dzicy’). Obraz ten niesie czytelną symbolikę chrześcijańską, jednak w roli ukrzyżowanego Chrystusa występuje Indianin, a jego oprawcami są domniemani chrześcijanie. Przed śmiercią Hikuc mówi Glassowi, że zemsta jest w rękach Boga. Glass powtarza te słowa w zakończeniu filmu, gdy zbiegiem okoliczności może pozwolić Elk Dogowi, by ten dobił Fitzgeralda. Trudno oprzeć się wrażeniu, że interakcja Glassa z Hikucem polega na prostym odwróceniu stereotypów, a nie na autentycznym spotkaniu z „innym”. Czy pozwalając, by Elk Dog dokończył dzieła zemsty, Glass wsłuchuje się w słowa Hikuca, czy wypełnia je własną treścią?

Nie-ludzkie spojrzenie

Film obfituje w długie ujęcia, zachęcające do kontemplacji zimowych krajobrazów, co wydaje się przybliżać widza do perspektywy filmowych Indian, traktujących ziemię z czcią. Jednak w zdjęciach autorstwa Emmanuela Lubezkiego Morgensterna (Meksykanina po raz kolejny współpracującego z Iñárritu) ponownie doszukiwałbym się motywu survivance – ziemia nabiera tu duchowego wymiaru, tak jak w kulturach indiańskich, ale skuta lodem wydaje się nieomal martwa. Przyroda ożywiona jest albo wroga, albo musi zostać zniszczona. Warto zaznaczyć, że w filmowej opowieści nie wykorzystano zastosowanego przez historycznego Glassa sposobu oczyszczania ran przez okładanie ich larwami much. Pozostają tu za to atakująca go niedźwiedzica, wyławiane z rzeki ryby i inne zwierzęta pożerane zwykle na surowo. Konie znajdują się między przyrodą a cywilizacją. Raz po raz powraca motyw zwierzęcego oka, które – niczym koń w opowiadaniu Lwa Tołstoja przywołanym przez Wiktora Szkłowskiego – wydaje się przyglądać ludziom ze zdziwieniem. Iñárritu zachęca w ten sposób widza do nie-ludzkiego spojrzenia, które w filmie trudno oddzielić od spojrzenia nie-białego. Tym bardziej, że filmowi Indianie nie dopraszają się u widza o litość czy choćby sympatię. Nawet gwałcona przez traperów Powaqa nie zostaje przedstawiona wyłącznie jako ofiara, ponieważ w decydującym momencie brutalnie i bez chwili wahania obraca się przeciwko oprawcy.

zjawa (5)

Iñárritu i DiCaprio odebrali już Złote Globy za najlepszy film i najlepszą rolę. „Zjawa” otrzymała także dwanaście nominacji do Oscarów. Jak pisze w recenzji filmu Marek Kuprowski, „Leonardo DiCaprio naprawdę ekstremalnie czołga się po nagrody” [1]. Niewątpliwie Iñárritu próbuje połączyć dwa nieomal wykluczające się projekty. Wciąga nas w survivalową opowieść okraszoną wątkiem zemsty i ocierającą się o thriller. Jednocześnie alegorycznie przedstawia to, co Vizenor nazywał określeniem survivance – pierwsze narody Ameryki znajdujące się na skraju unicestwienia są przeżytkiem, który uparcie powraca. Pozostaje pytanie, czy blada twarz Leonardo DiCaprio jest najwłaściwsza dla figury dobrego i dzielnego ojca, który (obok Elk Doga) pomści ich krzywdy? A z drugiej strony, czy „biali” widzowie poświęciliby choć chwilę uwagi bohaterowi – Indianinowi?

Tu kryje się niejednoznaczne przesłanie filmu, kierowane do „białej” publiczności. Po haniebnym dziele prawie całkowitego unicestwienia Indian przyszedł czas na odwet, do którego „biali” przyłączą się w ambiwalentnym geście solidarności, pokuty oraz… kolejnego zawłaszczenia tożsamości pierwszych Amerykanów. Iñárritu daje do zrozumienia, że o Indianach nie wiemy zupełnie nic. Nie umiemy nawet rozpoznać, czy przewodni w „Zjawie” motyw zemsty to tylko kolejna „biała” projekcja.

Przypis:

[1] Marek Kuprowski, „Widzieliśmy już «Zjawę». Alejandro Gonzaleza Iñárritu i Leonardo DiCaprio mają apetyty na Oscary! Słusznie?”, Gazeta.pl [dostęp: 21 stycznia 2016].

 

Film:

„Zjawa”, reż. Alejandro González Iñárritu, USA 2015.

 

Trailer:

Zwyczajna wrażliwość. Recenzja filmu „Mów mi Marianna” Karoliny Bielawskiej

Pusta teatralna scena, z deskami wytartymi od setek przedstawień i kurtyną zwiastującą nieuchronny koniec, to przestrzeń, którą wybrała Karolina Bielawska, żeby rozpocząć opowieść o Mariannie. Ta inicjalna wizja, przywołująca symbolikę „teatru życia” (cieszącą się popularnością wśród twórców filmowych podejmujących wątki transgenderowe), stanowi równocześnie jasną deklarację struktury samego dokumentu. Za pomocą ujęć przedstawiających Mariannę, która tłumaczy aktorom, jak żył kiedyś „on” – bohater sztuki, ale przede wszystkim mężczyzna, w którego ciele była uwięziona – Bielawska podkreśla wewnętrzne rozdarcie swojej bohaterki. I nieustannie stawia pytanie o to, jaka jest cena bycia sobą i czy właściwie możemy być tak naprawdę sobą. Może tylko wymieniamy maski, za którymi kryje się Gombrowiczowskie wielkie „nic”?

Więźniowie roli

 Marianna w swoich scenicznych zwierzeniach, objaśniających scenariusz powstającego w rzeczywistości spektaklu opartego na jej losach, szczegółowo opowiada o kolejnych trudnych decyzjach, które podejmowała, gdy była jeszcze „nim”. Obecnie jest niewyróżniającą się z tłumu kobietą w średnim wieku. W codziennym życiu, które stanowi drugą, bardziej rozbudowaną oś narracyjną dokumentu Bielawskiej, Marianna prawie nigdy nie wspomina wprost swojej historii. W tych retrospektywnych względem przygotowań do spektaklu ujęciach jest całkowicie skoncentrowana na tym, żeby stać się kobietą. Tytułowa prośba powraca jak mantra wyznaczająca jej główny cel: osiągnięcie stanu, w którym nikt na ulicy „się nie domyśli”. Ceną przemiany jest konieczność bezwzględnego podążania wybraną ścieżką. Marianna nie może sobie pozwolić nawet na odrobinę wahania po tym, jak była zmuszona odejść od rodziny, mieszkać przez jakiś czas w samochodzie, budować swoje życie zupełnie od nowa. Słowa Andrzeja Wajdy (wykorzystane w zwiastunie), który stwierdził, że jest to film pokazujący „wolność jako największą wartość”, rzeczywiście dobrze opisują ten obraz, ale warto spojrzeć na to głębiej. Rodzące się u widzów współczucie i przekonanie o słuszności decyzji Marianny są nieustannie poddawane przez Bielawską próbie. Czy bohaterka postępuje właściwie, kiedy sugeruje swojej przyjaciółce, która czuje się mężczyzną, że po operacji w końcu będą mogły ucinać sobie babskie pogawędki? Czy potrafi z empatią spojrzeć na kogoś w podobnej sytuacji, chociaż sama tyle wycierpiała?

Marianna_still_03

Historia Marianny nie opowiada wyłącznie o życiu transseksualnej kobiety, ale także o tym, że rzeczywistość nigdy nie jest tak prosta, jak w powstających ostatnio coraz częściej hollywoodzkich biografiach osób LGBT, jak np. „Gra tajemnic” Mortena Tylduma czy „Dziewczyna z portretu” Toma Hoopera. Spojrzenie Bielawskiej charakteryzuje się o wiele większą wnikliwością. Jej bohaterka, podążając za swoim pragnieniem, staje się bowiem postacią nie tylko tragiczną, opuszczoną, lecz także zmuszoną do walki, do egoizmu i wyuczenia się mechanicznego odpowiadania na kolejne ciosy. Nie chce stanąć na piedestale ani być symbolem społecznego postępu, nie widzi siebie w roli działaczki, ma konserwatywne poglądy i w żadnym momencie nie podważa binarnego podziału na płcie. Wręcz przeciwnie – stara się być kobieca bardziej niż większość kobiet. Nie ma w tym jednak nic ironicznego (jak w kampowej postawie drag queen) ani tym bardziej żałosnego (jak pewnie wielu mogłoby sądzić). W jej postaci odbija się za to bardzo ludzka potrzeba bycia szczęśliwym.

Wydaje się, że bohaterka postrzega wiele sytuacji w naiwny sposób i często ucieka w świat uproszczonych wyobrażeń. Choć pragnienie, by wybrać się ze swoim partnerem Andrzejem do kościoła, wydaje się zupełnie odrealnione w jej sytuacji, można je przecież interpretować jako prawdziwie transgresyjne. Marianna bez zbędnej egzaltacji pomału burzy kolejne mury społecznych podziałów, wskazując, że nie chodzi tu o lewicowe i prawicowe poglądy, o liberalny i konserwatywny światopogląd, o esencjalne i antyesencjalne spojrzenie na tożsamość płciową i orientację seksualną, ale o możliwość bycia sobą. To właśnie uświadamia widzom bohaterka, chociaż sama nie może zrezygnować z ekstremalnie kobiecej roli, w którą weszła. W jej przypadku idealnie wypełnia się myśl Ervinga Goffmana z klasycznej już książki o teatrze życia codziennego, mówiąca o tym, że nigdy nie możemy pozbyć się do końca którejś z masek przyjmowanych w życiu społecznym. Marianna powiela więc wszelkie stereotypy dotyczące kobiecości i stara się udowodnić swoją pełną przynależność do tej właśnie płci. Jej sytuacja w najbardziej jaskrawy sposób obrazuje egzystencjalne położenie każdego z nas, uwikłanego w różne ideologie, przed którymi nie ma ucieczki – jak powiedziałby zapewne Louis Althusser – innej niż tylko w kolejną.

We własnym imieniu 

Bielawska była świadoma, że pokazanie złożoności sytuacji, w której znalazła się Marianna, wymaga całkowitego oddania jej głosu, także na poziomie formy. Reżyserka w wywiadach wspomina, że zaskoczyło ją, jak bardzo nietolerancyjna okazuje się dla jej bohaterki Polska i jak często Marianna musi upominać się o swoją godność. Ostatecznie wydaje się jednak, że Bielawska postanowiła nie zarysowywać tak mocno kontekstu społecznego, przenosząc się po części do świata, który stworzyła sobie Marianna, żeby znieść nieustanne trudności. To świat, w którym szczególnie widoczne stają się klisze dotyczące kobiecości, np. beztroska jazda na lodowisku i swobodny bieg po plaży w rytm romantycznej muzyki. Bielawska nie stara się tonować ani kontrapunktować idealistycznego, nieco melodramatycznego i momentami kiczowatego rejestru swojego filmu. Pozwala on jeszcze silniej zrozumieć sytuację bohaterki, jej marzenia i cele, które rozmywają się jednak w scenach próby stolikowej w teatrze, spotkania z byłą żoną albo telefonu do rodziców. Te chwilowe zderzenia z przeszłością i poczuciem odrzucenia ze strony najbliższych pozwalają widzowi na zajęcie krytycznego stanowiska wobec idyllicznej wizji własnego życia, w którą czasem ucieka bohaterka.

Marianna_still_06

Tym samym „Mów mi Marianna” staje się pomostem między dokumentem Marcusa Lindeena „Rozczarowani” (2010) a filmem Franka Piersona „Dziewczyna żołnierza” (2003), czyli dwoma różnymi od siebie sposobami opowiadania o transseksualizmie. „Rozczarowani” to dokument, którego dwaj bohaterowie także spotykają się na scenie, żeby opowiedzieć historię swojej korekty płci i późniejszej decyzji o powrocie do bycia mężczyzną. Ta skomplikowana podwójna zmiana jest dla Lindeena okazją do zderzenia ze sobą światopoglądów. Jeden z bohaterów przyjmuje queerowe założenie, że jego płeć jest płynna, podczas gdy drugi – podobnie jak Marianna – opowiada się za jasnym podziałem na etap bycia kobietą i mężczyzną. „Dziewczyna żołnierza” to z kolei oparta na faktach opowieść o transseksualnej dziewczynie i jej tragicznym w skutkach romansie z wojskowym. Dokument Bielawskiej łączy z filmem Piersona przedstawienie kobiecości jako zespołu pewnych odniesień kulturowych i oczekiwań społecznych, którym muszą sprostać bohaterki. Obie dążą równocześnie do tego, żeby postrzegano je jako atrakcyjne i, co dla nich najważniejsze, mieszczące się w ramach norm społecznych (co ostatecznie okazuje się niewyobrażalnie trudne).

Empatyczne spojrzenie

Karolina Bielawska spojrzała na swoją bohaterkę bez jakichkolwiek uprzedzeń i założeń. Nie próbuje szokować ani wybić się za sprawą kontrowersyjnego tematu, nie kieruje ostrza krytyki wprost na społeczeństwo. Historia transseksualnej Marianny ma charakter niezwykle jednostkowy, wręcz intymny, ale mimo to zmusza do zastanowienia się, dlaczego musiała tyle wycierpieć. Jej postać stanowi soczewkę, w której skupiają się wady naszego społeczeństwa – zamknięcie na inność i brak akceptacji. Z drugiej strony to po prostu wzruszająca historia. Nic dziwnego, że nie tylko zdobyła wiele nagród na festiwalach, lecz także w końcu udało jej się trafić do dystrybucji kinowej, co wciąż jest rzadką praktyką w przypadku dokumentów, niecieszących się wystarczającą popularnością wśród widowni. Można się sprzeczać, czy widzowie mający zupełnie odmienną perspektywę zdolni będą do tak daleko posuniętej empatii, żeby poczuć dokładnie to, co przeżyła Marianna. Nagrody publiczności, które film otrzymał w Ińsku i Krakowie, pozwalają wierzyć, że to możliwe, zapewne dzięki ludzkiemu, humanistycznemu spojrzeniu Bielawskiej, które przedstawia Mariannę nie jako intelektualistkę i wojowniczkę o prawa osób LGBT ani jako osobę chorą czy nieszczęśliwą, ale po prostu jako człowieka, z wadami i zaletami.

 

Film:

„Mów mi Marianna”, reż. Karolina Bielawska, Polska 2015.

 

Marianna_still_02

 

 

Trailer:

W poszukiwaniu odzyskanego czasu. Recenzja serialu „Grace & Frankie”

W 2016 Netflix udostępni użytkownikom 31 wyprodukowanych przez siebie nowych seriali. Przed rokiem nowości było o połowę mniej, ale większość okazała się co najmniej dobra i przyciągnęła sporą widownię, spragnioną kolejnej dawki dynamicznie rozwijającego się gatunku neoseriali. Kontrowersyjne tematy okiełznane świetnymi scenariuszami, doskonałą realizacją (warto w tym miejscu wspomnieć sukces „Narcos” i „Jessiki Jones”) oraz doborową obsadą sprawiają, że wiele propozycji Netfliksa okazuje się olbrzymim sukcesem już w dniu premiery. Jednym ze szczególnie udanych przedsięwzięć jest, bardziej kameralny, intymny i zrealizowany z mniejszym rozmachem niż wyżej przytoczone przykłady, serial Marty Kauffman „Grace & Frankie”. W obsadzie pojawiły się wielkie gwiazdy kina i telewizji: Jane Fonda, Lily Tomlin, Martin Sheen i Sam Waterston. Ageizm, o którym w dużej mierze opowiada serial, to wciąż jeden z największych problemów współczesnych społeczeństw. Fonda i Tomlin, mimo że są gwiazdami hollywodzkiego formatu, nie mogą zaprzeczyć swojej metryce. Dlatego tym ciekawiej wypada opowieść o kobietach w wieku, który opery mydlane wyparły ze świadomości swojej widowni. Co to znaczy być singielką po siedemdziesiątce, a także jak radzić sobie z narzuconymi przez społeczeństwo oczekiwaniami i powinnościami? To pytania, które postanowiła zadać Kauffman.

„Wstydliwa” metryka i słaba płeć?

Jane Fonda – aktorska legenda, która wzbudza rozmaite emocje, w zależności od tego, czy pamiętamy ją jako aktywistkę z czasów amerykańskiej wojny w Wietnamie, czy prekursorkę nagrywanych na kasety wideo zestawów do ćwiczeń. Pojawiła się także w kampanii firmy kosmetycznej i promowała (testowane na zwierzętach!) kremy dla kobiet w swoim wieku, nie wstydząc się głośno powiedzieć, ile dokładnie ma lat. Rodzi się więc pytanie, czy Fonda to najlepszy wybór do obsady serialu opowiadającego o tym, że świat nie jest zainteresowany kobietami w ósmej dekadzie swojego życia? Właściwie trudno stwierdzić, czy to dobrze, że jedna z najpiękniejszych aktorek XX w. wciela się w postać borykającą się z odrzuceniem i brakiem planów na dalsze lata życia. Zdaje się, że odpowiedź kryje się w sytuacji zawodowej samej aktorki, która podobnie jak wiele innych gwiazd powyżej 50. roku życia, podkreśla deficyt propozycji zawodowych. Więcej na ten temat niejednokrotnie mówiła także Meryl Streep, podkreślając problemy aktorek dojrzałych, dla których Hollywood nie chce pisać ról. Inne trudności związane z niedostrzeganiem kobiet w branży filmowej zauważają także aktorki młodszego pokolenia, jak choćby Jennifer Lawrence, która sprzeciwiła się nierówności płac. Ledwie kilka dni temu ten sam aspekt sygnalizowała Gillian Anderson wspominająca, że gdy negocjowała swój powrót na plan serialu „Z archiwum X”, producenci zaproponowali jej stawkę o połowę mniejszą od tej, którą uzyskał David Duchovny.

Sam Waterston, Lily Tomlin, Jane Fonda and Martin Sheen in the Netflix Original Series "Grace and Frankie". Photo by Melissa Moseley for Netflix.Ê

Sam Waterston, Lily Tomlin, Jane Fonda and Martin Sheen in the Netflix Original Series „Grace and Frankie”. Photo by Melissa Moseley for Netflix.Ê

Grace (Jane Fonda) i Frankie (Lily Tomlin) poznajemy w momencie, gdy mężowie oświadczają im, że są gejami i od dawna żyją w sekretnym związku, ale zdecydowali, że nie chcą spędzić reszty życia w kłamstwie, dlatego proszą swoje żony o rozwód, a sami wkrótce planują ślub. Cios, jakim jest dla bohaterek wiadomość o tym, że mogą śmiało przekreślić prawie pół wieku wspólnego życia, nie pozwala im się szybko otrząsnąć. Zadowolone ze swoich związków, spełnione zawodowo i rodzinnie, dowiadują się niespodziewanie, że przez większą część swojego dorosłego życia stanowiły zasłonę dymną dla tchórzliwych małżonków. Pewnie najwygodniej dla ich partnerów i reszty świata byłoby, gdyby po prostu rozpłynęły się w powietrzu. Bohaterki okazują się jednak silniejsze, niż początkowo sądziły. Próbują się podźwignąć. Mimo ciosu, który otrzymały w momencie, kiedy oczekiwały, że będą beztrosko cieszyć się czasem wolnym w towarzystwie swoich mężów – świeżo upieczonych emerytów. Zarówno Fonda, jak i Tomlin wcielają się w bohaterki o silnym charakterze, które poznały swoją wartość i, mimo odmiennych ścieżek kariery (Fonda gra Grace, emerytowaną właścicielkę koncernu kosmetycznego, a Tomlin – nauczycielkę sztuki, aktywistkę społeczną, joginkę), zawsze śmiało realizowały ambicje zarówno zawodowe, jak i rodzinne. Grace urodziła dwie córki, a Frankie wychowała dwóch adoptowanych synów, mimo że długo borykała się z traumą związaną z niemożnością zajścia w ciążę.

Życie zaczyna się po siedemdziesiątce

Kauffman wystrzega się rysowania grubą kreską świata pokrzywdzonych kobiet i bezdusznych mężczyzn. Więcej mówi o poszukiwaniu drogi do szczęścia w każdym momencie życia i konsekwencjach coming outów w rodzinach, gdzie żony i dorosłe już dzieci mierzą się z nowym stanem rzeczy. Obserwujemy dwa modele pożegnań. W przypadku Grace i jej męża Roberta rozstanie jest nagłe i chłodne, a małżonkowie, najszybciej jak to możliwe, starają się wykorzystać każdy dzień, który im jeszcze pozostał w nowej sytuacji. Oczywiście w grę wchodzą tu także emocje – poczucie krzywdy, kłamstwa, niewypowiedziany żal. Rany zdają się jednak goić dosyć szybko. Inaczej dzieje się w małżeństwie Frankie i Sola, którzy mimo rozstania nie potrafią wypracować granic ich dalszej koegzystencji – robią jeden krok naprzód i dwa do tyłu. W tym przypadku nie rozstają się jedynie małżonkowie, ale równocześnie najlepsi przyjaciele.

„Grace & Frankie” przypomina o kilku ważnych sprawach, które zdają się nie pasować do przekazu skierowanego do widowni poniżej 50. roku życia. Przede wszystkim każdy ma prawo wyrażać swoje emocje i mówić o tym, że czuje się zraniony i odrzucony, a uczucia przystoją ludziom niezależnie od wieku. Także dojrzałym kobietom, które mogą źle znosić rozstanie z życiowym partnerem, zwłaszcza po kilku dekadach wspólnego życia. Mają prawo użalać się nad sobą, medytować, zażywać podejrzane leki na plaży i obudzić się na kacu. Te czynności nie są zarezerwowane jedynie dla mężczyzn i nastolatków, o czym zdają się zapominać wszelkiej maści poradniki, reklamy telewizyjne i opinia publiczna. Serial Netfliksa ciekawie pokazuje zarówno proces radzenia sobie z traumatycznym doświadczeniem w późnym wieku, jak i szukanie dla siebie nowych możliwości oraz podejmowanie próby odnalezienia radości życia. Bohaterki serialu nie są przedstawione jako matki i babki, wobec których formułowane są określone oczekiwania w związku ze zobowiązaniami rodzinnymi. Odarcie postaci z przymusu bycia rozsądną matką i kochającą babką sprawia, że patrzymy na bohaterki jak na postacie uwikłane w dramat życiowy, który nie ma ograniczeń wiekowych.

GRACE&FRANKIE_3

Wciąż niewiele produkcji mainstreamowych pokazuje tabuizowaną kwestię długoletnich (wręcz kilkudekadowych) związków. Z pewnością „Olive Kitteridge” przetarła ten szlak tematyczny, a w innym serialu Netfliksa, „Orange is the New Black”, wątkami dominującymi są problemy kobiet w różnym wieku, kwestie pochodzenia etnicznego, tożsamości seksualnej i pozycji zawodowej. Jednakże „Grace & Frankie” jako serial skupiający się na deficytowej w telewizyjnych produkcjach grupie wiekowej, dzięki niebanalnemu scenariuszowi i potencjałowi komediowemu, ma szansę trafić do młodszej widowni, zazwyczaj unikającej problemów, z którymi mogą borykać się starsze pokolenia.

Sisters before misters!

Bohaterki serialu jednoczą się we wspólnym bólu, mimo że 40 lat za sobą nie przepadały. Nagle okazuje się, że nie mają do kogo zwrócić się ze swoim problemem. Dorosłe dzieci usiłują pomagać, ale zajęte własnym życiem i kłopotami w pracy oraz domu nie są nieustająco dostępne. Poza tym tak intymne przeżycie, jakiego doświadczają kobiety, można dzielić jedynie z kimś, kto przechodzi dokładnie to samo, nawet jeśli jest to najmniej lubiana osoba w odległości kilku mil.

Kauffman wystrzega się rysowania grubą kreską świata pokrzywdzonych kobiet i bezdusznych mężczyzn. Więcej mówi o poszukiwaniu drogi do szczęścia w każdym momencie życia i konsekwencjach coming outów w rodzinach.

Małgorzata Major

Grace zbudowała imperium kosmetyczne i jej wizerunek można znaleźć na większości pudełek farby do włosów, którą wyprodukowała. Wydaje się jej więc naturalne, że dobrym pomysłem byłoby znaleźć zapomnienie poprzez rzucenie się w wir pracy. Trudno jednak zrealizować ten plan po przejściu na emeryturę i odkryciu, że firma doskonale radzi sobie pod rządami córki. Uświadomienie sobie, że wprowadzone przez młodsze pokolenie zmiany wiążą się ze zmianą opakowań, na których produkty roślinne zastępują wizerunek twórczyni firmy, podpowiadają bohaterce, że życie nie tylko toczy się dalej bez jej udziału, ale też każdy kolejny dzień zaciera po niej wszelkie ślady. Po chwilowym szoku, podchodzi do tego ze zrozumieniem i odkrywa, że skoro branża kosmetyczna nie ma wobec niej żadnych oczekiwań, Grace może ze spokojem skupić się na tym, żeby najbliższe lata spędzić na dobrej zabawie. Frankie zdaje się ten pomysł podobać.

Ciekawym wątkiem staje się randkowanie po siedemdziesiątce i korzystanie w tym celu z serwisów społecznościowych. Okazuje się, podobnie jak w przypadku „Olive Kitteridge”, że wiek dojrzały zmienia perspektywę. Inne rzeczy stają się ważne, gdy szuka się towarzysza na – jak mówią bohaterki – „ostatnie lata”, choć patrząc na nie trudno uwierzyć, że są u schyłku życia. Grace, decydująca się (za podszeptem córki) na założenie profilu w serwisie randkowym, przeżywa wiele dylematów. Ma za sobą 40-letnią przerwę w randkowaniu, dlatego nie wie, czego miałaby oczekiwać po nowo poznanych mężczyznach. Już sam proces wypełniania formularza rejestracyjnego napawa ją lękiem – mierzenie się z autocharakterystyką wzbudza w niej sporo wątpliwości. Czy jest błyskotliwa, zdecydowana, tryska optymizmem, a może ma także poczucie humoru? Wszystkie te kwestie domagają się reinterpretacji. Z kolei Frankie (dla odmiany mająca problem z obsługą telefonu, komputera i wszelkich nowinek technologicznych) nigdy nie obrosła pruderią – jako bywalczyni Woodstocka, fanka seksualnych eksperymentów, doskonale wie, czego potrzebuje jej ciało. Gorzej jedynie idzie jej nawiązywanie nowych relacji z mężczyznami, zwłaszcza że swoje małżeństwo uznawała za nad wyraz udane i wciąż je opłakuje.

GRACE&FRANKIE_4

Budowanie na nowo od podstaw życia i porządkowanie przestrzeni wokół siebie nigdy nie jest łatwe. Wszystkie drobne przyzwyczajenia, rozrywki, zwyczaje telewizyjne, preferowane godziny snu okazują się sporym bagażem dziwactw i osobliwości. Przyjaciółki połączone wspólną niedolą mieszkają razem, jakby powróciły do czasów studenckich. Zanim przywykną do korzystania ze wspólnej przestrzeni, muszą się wiele o sobie dowiedzieć. Grace, dbająca o reżim żywieniowy, spędzająca czas na gimnastyce i dbałości o swój wygląd zewnętrzny, nieustająco zderza się z chaosem, jaki wprowadza w jej życie Frankie. Uczenie się nowej rutyny i odkrywanie nowych obszarów, w których mogą się realizować, powoduje, że z ostrożnym optymizmem myślą o swojej przyszłości.

Kauffman skupia się w szczególny sposób na poczuciu społecznej niewidzialności dojrzałych kobiet. Bohaterki mają poczucie, że wraz z tym, jak się starzeją i przybywa im siwych włosów, ludzie przestają potrzebować także ich kompetencji zawodowych (gdy Frankie stara się o pracę nauczycielki rysunku w domu starców, zostaje wzięta za jego mieszkankę). Pracodawcy dawno zapomnieli o ich istnieniu (to właśnie córka Grace nie chce, żeby matka wróciła do pracy w rodzinnej firmie, po tym jak odeszła na emeryturę). Mężczyźni nie mają tego problemu – nadal są szanowani za swoje kompetencje i doświadczenie zawodowe (Robert i Sol w dalszym ciągu pracują jako adwokaci specjalizujący się w rozwodach). Mimo wszystko serial w swojej wymowie dosyć dobitnie podkreśla, że siostrzeństwo kobiet ważne jest w każdym momencie życia, bo jego siła jest nie do przecenienia. Kauffman snuje na wskroś emancypującą opowiastkę o tym, że bycie kobietą to także przywilej.

 

Serial:

„Grace & Frankie”, twórcy: Marta Kauffman i Howard J. Morris, USA 2015–.

Co po Tusku? Przyszłość polskiego liberalizmu [część II: Wyjść poza wolnorynkowy dogmatyzm]

pieniądze

 


Poniższy tekst jest kontynuacją eseju „Co po Tusku? Przyszłość polskiego liberalizmu”, którego pierwszą część pt. Uwolnić się od konserwatywnych korzeni  opublikowaliśmy w „Kulturze Liberalnej” z 26 stycznia 2016 r. (nr 368).


 

Opisane w pierwszej części tego tekstu podejście do religii ma większy potencjał zastosowania niż mogłoby się wydawać i warto odnieść je także do drugiego punktu spornego w dyskusjach o liberalizmie, czyli polityki gospodarczej.

Czeski ekonomista Tomáš Sedláček głosi, żeekonomiści powinni być traktowani jak wszyscy przedstawiciele mniejszości religijnych, mieć prawo do mówienia w co wierzą i prawo do zgromadzeń, ale jednocześnie mieć trochę zdrowego sceptycyzmu, jak wszyscy wierni” [1].

Jeżeli nawet zostawimy w spokoju pogląd Sedláčka i uznamy, że ekonomia różni się znacząco od religii, nie sposób nie zauważyć, że większość naszych dyskusji ekonomicznych ma niepokojącą tendencję do popadania w sekciarstwo. W dyskusjach tych można zasadniczo trafić albo do sekty „neoliberałów”, albo do sekty „socjalistów”. Do obu zdarzało mi się wielokrotnie „przynależeć”.

Kiedy więc Sedláček stwierdza, że „skoro ekonomiści mogą rozmawiać o religii, używając terminów ekonomicznych, to inni badacze powinni mieć prawo postrzegać ekonomistów jako grupę religijną”, budzi to moją głęboką sympatię. Z małą uwagą: nie ograniczałbym tej dewizy do ekonomistów.

Możliwe, że nie ma „trzeciej drogi” pomiędzy neoliberalizmem a socjalizmem i w praktyce trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron. Jest to jednak fałszywe postawienie sprawy, ponieważ dróg jest nieskończenie wiele.

Tomasz Sawczuk

Co można zaoferować w zamian? „Ekonomia. Instrukcja obsługi” [2] koreańskiego ekonomisty Ha-Joon Changa – poza tym, że stanowi dobrze napisane i przystępne wprowadzenie do współczesnych dyskusji o gospodarce – to książka w większości poświęcona rozbijaniu mitów. Chang poddaje krytyce choćby poglądy o malejącej roli produkcji czy wyłącznie pozytywnym wpływie wolnego handlu na gospodarki krajów rozwijających się.

Przede wszystkim jednak Chang sieje wątpliwości. I czyni z niezwykłą lekkością to, co w naszej debacie publicznej może co najwyżej uchodzić za herezję i przyprawić rozmówców o apopleksję – mówi nie tylko, że poświęca lekturze Marksa i Hayeka tyle samo czasu, ale również że każdy z nich ma coś ciekawego i przydatnego do powiedzenia.

Chang uważa się za pluralistę, czerpiącego z różnych teorii. Łąka jest ładna wtedy, gdy kwitnie na niej wiele kwiatów – twierdzi koreański ekonomista.

Deficyt podobnego myślenia w Polsce to jednak tylko symptom głębszego problemu. Nie dość, że nad Wisłą przyjmuje się zazwyczaj, iż filozoficznego wyboru można dokonać jedynie pomiędzy dwiema opcjami – „neoliberalną” i „socjalistyczną” – to jeszcze w sporze między nimi odrzuca się często możliwość posługiwania się odmiennymi racjonalnościami albo wskazywania na odmienne cele społeczne, z których każdy jest odzwierciedleniem pewnych założeń moralnych. Przeciwnikowi najczęściej w ogóle odmawia się albo wrażliwości moralnej, albo racjonalności. W ten sposób w dyskusjach o polskiej transformacji ustrojowej Leszek Balcerowicz z jednej strony, a Tadeusz Kowalik z drugiej zawsze są w oczach ich adwersarzy depozytariuszami zła (lub dobra).

Liberalizmu nie powinno się redukować do sfery ekonomicznej, a tym bardziej utożsamiać go z toporną wolnorynkową propagandą.

Tomasz Sawczuk

Tymczasem – co dla wielu jest trudne do przyjęcia – choć każdy z polemistów może inaczej interpretować rzeczywistość społeczną lub posiadać implicite odmienną koncepcję sprawiedliwości, w każdym przypadku jest ona koncepcją sprawiedliwości, skutkującą inną hierarchią wartości, które nie przestają być moralne. Dyskusja zyskałaby, gdyby pamiętać o tym drobiazgu.

Możliwe, że nie ma żadnej kompleksowej drogi środka, tzw. „trzeciej drogi”, i w praktyce trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron. Jest to jednak fałszywe postawienie sprawy. Nie potrzeba „trzeciej drogi”, ponieważ dróg jest nieskończenie wiele.

Sam Chang wyróżnia w książce dziewięć podstawowych typów teorii ekonomicznych. Ekonomista twierdzi, że każda z nich – jako że posługuje się różnymi słownikami – posiada pewne wady i zalety. Każda z nich kładzie z inną intensywnością nacisk na różne obszary społecznej rzeczywistości i zarazem sama posiada intelektualną wartość. Zakres ich praktycznej użyteczności musimy jednak ocenić sami.

Jeżeli przyjmiemy podobną perspektywę, stanie się całkowicie jasne, że liberalizmu nie powinno się redukować do sfery ekonomicznej, a tym bardziej utożsamiać go z toporną wolnorynkową propagandą. Nie chodzi tu tylko o to, że odnosi się on także do sfery obyczajowej. Chodzi o to, że liberalizm jest złożoną koncepcją moralno-polityczną, w której ekonomia jest tylko jednym – nie dominującym – elementem.

Sądzę wręcz, że liberalizm dużo lepiej jednoznacznie utożsamić z wyznawanym przez Changa pluralizmem niż ze ściśle określoną doktryną ekonomiczną.

Liberalizm jako pragmatyzm

Jak w tekście „Liberalizm po postkomunizmie” zauważają Kuisz i Wigura [3] [dalej: LPP], dla gdańszczan to na wolnym rynku „wolność jednostki jest najpełniejsza”. Tusk i Bielecki słusznie porzucili w międzyczasie ten pogląd. Również Kuisz i Wigura oceniają dawne podejście gdańszczan negatywnie, jednak dla wielu jego rewizja stanowi zdradę liberalizmu.

Nie ma żadnych powodów, dla których liberał miałby wyznawać taką czy inną ekonomiczną religię ani by w ogóle musiał posiadać raz na zawsze ustalony zestaw poglądów na gospodarkę.

Tomasz Sawczuk

Tymczasem, jak argumentuje w eseju „Czy możliwy jest lewicowy liberalizm” [4] [dalej: LL] Andrzej Walicki, „zapoczątkowaniem tradycji liberalnej była […] nie walka z państwem w imię wolności rynku, ale walka o państwo tolerancyjne” [LL: 339]. Polski historyk idei podkreśla dalej, że pojęcie „«klasycznego liberalizmu», używane dziś w odniesieniu do ideologii akcentujących prymat wartości «wolnorynkowych», jest arbitralnym konstruktem pozbawionym odniesień do rzeczywistości historycznej” [LL: 347]. Walicki rekonstruuje stanowisko Johna Stuarta Milla z dzieła „O wolności”, by stwierdzić w końcu, że „sprawy takiego czy innego zakresu wolności rynku nie mogą należeć do liberalnych imponderabiliów, zależą bowiem od układów konkretnych interesów, czyli należy podchodzić do nich w sposób pragmatyczny, a nie dogmatyczny” [LL: 351].

Nie ma żadnych powodów, dla których liberał miałby wyznawać taką czy inną ekonomiczną religię ani by w ogóle musiał posiadać raz na zawsze ustalony zestaw poglądów na gospodarkę. Kwestie ekonomii można potraktować całkowicie pragmatycznie. Zagadnienia zakresu wolności gospodarczych lub całkowitej likwidacji wolnego rynku wraz z kapitalizmem są w takim ujęciu wyłącznie funkcją wartości, które staramy się i jesteśmy w stanie realizować jako społeczeństwo.

Nie sposób wierzyć, że przyjęcie jednego lub drugiego paradygmatu ekonomicznego pozwoli na ukształtowanie takiego życia społeczno-gospodarczego, które realizowałoby wszystkie nasze moralne ideały. Żadnych odpowiedzi nie daje także tradycyjna liberalna idea pierwszeństwa indywidualnej wolności przed innymi wartościami. Stanowi ona jedynie intuicyjną formułkę i nie posiada jako taka żadnej uchwytnej treści. Uzyskuje ją dopiero w relacji do innych pojęć, w szczególności w chwili rozważania praktycznych konfliktów moralnych.

Jest wreszcie ironiczna – nie wierzy, że temu, co skonstruujemy, przysługuje jakikolwiek walor prawdziwości, pewności czy dostatecznej powagi.

Tomasz Sawczuk

Pragmatyczny liberalizm przyjmuje cztery założenia, które stoją każdorazowo u podstaw jego politycznej analizy: (I) Kantowskie z ducha przekonanie o pierwszeństwie ludzkiej wolności powiązanej z postawą wzajemnego szacunku między godnymi i rozumnymi osobami w demokratycznym społeczeństwie, (II) Heglowskie przekonanie o społecznej konstytucji podmiotu, (III) Hobbesowskie przekonanie o wadze pokoju społecznego i tym samym konwersacyjne dążenie do osiągnięcia stabilnego modus vivendi środkami politycznymi oraz (IV) wiarę Milla, Deweya i Berlina w wagę indywidualnych wyborów, które wymagają przestrzeni dla moralnych eksperymentów.

Przyjęcie tych założeń nie pociąga za sobą konieczności przyjęcia jakiegoś pozytywnego modelu gospodarczego. W sensie negatywnym ma jednak pewne istotne konsekwencje. Pragmatyczny liberalizm w równym stopniu odrzuca kolektywizm związany z wiarą w zbawczą moc zniesienia sfery prywatnej i ślepotę głosicieli wolnego rynku na niesprawiedliwość, którą wolny rynek powoduje.

Konflikt a granice konstruktywizmu

Przystańmy w tym miejscu na chwilę. Rozdźwięk w postrzeganiu liberalizmu rzadko widać tak wyraźnie, jak w przypadku oceny jego stosunku do ekonomii. Krótki rzut oka na naturę sporów o liberalny pogląd na ekonomię pomoże zrozumieć podwaliny liberalnego myślenia na innych polach.

Centralnym punktem napięcia wewnątrz myśli liberalnej jest granica między konstruktywizmem i antykonstruktywizmem. Współczesna myśl liberalna jest w znakomitej części konstruktywistyczna, a więc uznaje wyznawane przez ludzi wartości oraz ich potrzeby za nierozerwalnie związane z aktualnie praktykowanymi formami kultury. W podejściu do ekonomii w nurt ten wpisuje się w szczególności John Rawls, którego teoria sprawiedliwości, postulująca powszechną redystrybucję dóbr, ma charakter ściśle konstruktywistyczny – sprowadza się ona do wyboru przez jednostki bezstronnych reguł mających rządzić społeczeństwem i tym samym ustanowienia sprawiedliwości.

Pod przykrywką normatywnie zabezpieczonych instytucji i praktyk każdy porządek społeczny kryje w sobie potencjalne źródła niestabilności. Brak harmonii społecznej, czy też inaczej: konflikt polityczny, jest wpisany w demokrację. Konflikt tego rodzaju może zmieniać przedmiot i pole walk, ale nigdy nie wygaśnie.

Tomasz Sawczuk

To jednak tylko połowa obrazu. Myśl liberalna jest też w istotnym stopniu antykonstruktywistyczna. Odrzuca ona możliwość ujęcia ludzkiego doświadczenia w spójny i skończony zbiór reguł czy wartości i przyznaje, że rzeczywistość zbyt często wymyka się pojęciowemu uchwyceniu, a tym bardziej kontroli. W konsekwencji oddziela kierowaną demokratycznie ustalonymi regułami sferę publiczną od radykalnie rozszerzającej zakres wolności sfery prywatnej. Jest wreszcie ironiczna – nie wierzy, że temu, co skonstruujemy, przysługuje jakikolwiek walor prawdziwości, pewności czy dostatecznej powagi. Jednocześnie nie znajduje dla naszych praktyk innego uzasadnienia jak to, które jesteśmy w stanie podać w rozmowie.

Lekkość sprawiedliwości

Możliwość ustanowienia sprawiedliwości napotyka więc na przeszkody nie do pokonania. Nie istnieje jednak ład spontaniczny ani spontaniczna sprawiedliwość. Wbrew utartej retoryce, nie istnieje też coś takiego jak wolny rynek – każdy rynek jest zaprojektowany przez instytucje, które go regulują, a decyzja o braku centralnej regulacji także jest formą projektowania.

Skoro tak, to sprawiedliwość nie zaistnieje ani sama z siebie, ani nie da się jej w pełni skonstruować. Pod przykrywką normatywnie zabezpieczonych instytucji i praktyk każdy porządek społeczny kryje w sobie potencjalne źródła niestabilności. Brak harmonii społecznej, czy też inaczej: konflikt polityczny, jest wpisany w demokrację. Konflikt tego rodzaju może zmieniać przedmiot i pole walk, ale nigdy nie wygaśnie.

By uzyskać ciepłą wodę w kranie wystarczy przyjąć normatywnie narzucony wzorzec postępowania. Polityce przyjemności potrzebne jest domniemanie uczestnictwa.

Tomasz Sawczuk

Najlepsze, co możemy w tej sytuacji zrobić, to uczynić ideę sprawiedliwości możliwie „lekką”. W praktyce oznacza to przyjęcie takich strategii politycznych, które pozwolą nam na realizację demokratycznie określanych celów w warunkach konfliktu interesów oraz konfliktu wartości, tak aby reguły naszego współdziałania były w jak największym stopniu wypracowane komunikacyjnie, aby demokratyczna równość między obywatelami opierała się na idei uczestnictwa, a nie tylko na prawach (których realizacja może mieć charakter mechaniczny, zaprogramowany).

W tym właśnie punkcie polityka ciepłej wody w kranie Donalda Tuska rozmija się z tym, co nazwałem wcześniej polityką przyjemności. By uzyskać ciepłą wodę w kranie wystarczy przyjąć normatywnie narzucony wzorzec postępowania – projekt taki posiada zatem silny potencjał autorytarny. Polityce przyjemności potrzebne jest domniemanie uczestnictwa, wprowadzanie dyskusji o indywidualnych potrzebach ludzi do sfery polityki, tak jakby były one za każdym razem zgłaszane w demokratycznej debacie.

Pragmatyzm jako liberalna forma postmarksizmu

W tym miejscu można postawić pytanie, dlaczego właściwie należy ujmować liberalizm jako nurt myślenia politycznego, który wykracza poza opozycję prawica-lewica? Z całą świadomością uproszczeń stojących za terminami „prawica” oraz „lewica” wskazałbym dwa główne ku temu powody. Po pierwsze, liberalizm w wersji konserwatywnej traci żywotność i staje się niezdolny do stawienia czoła swoim lewicowym krytykom, zarówno z pozycji religijnych, jak i ekonomicznych. W dłuższej perspektywie skazuje go to, podobnie zresztą jak i konserwatyzm, postulujący istnienie niezmiennych norm, na porażkę. Pokazuje to przy okazji tyle, że konserwatyści potrzebują liberalizmu jedynie ze względów strategicznych i tylko dopóty, dopóki muszą się liczyć z będącymi w mniejszości oponentami, bo sami są zbyt słabi, by trwale rządzić.

Po drugie, o ile prawica ma tendencję do odpolitycznienia moralności w celu nadania jej unifikującego (w polskich warunkach często pozaludzkiego) wymiaru, o tyle idee lewicowe ciążą ku polityzacji całości ludzkiego doświadczenia, w tym moralności.

Nie ma przesadnego znaczenia, co mówimy o naszych poglądach – w wyrażaniu poglądu ważna jest powtarzalna praktyka, pozwalająca nam ocenić reguły, które nią rządzą, a równocześnie wejść do gry w charakterze uczestnika.

Tomasz Sawczuk

Z liberalizmem tymczasem dobrze współgra pragmatyczna idea, że możemy przyglądać się życiu indywidualnemu i zbiorowemu przy pomocy wielu analitycznych narzędzi (gdzie kryterium stosowalności opiera się na przydatności dla naszych celów), a także pluralistyczne przekonanie, że różnorodności ludzkiego doznawania świata nie da się sprowadzić do żadnego spójnego systemu pojęciowego czy projektu moralnego.

Pragmatyczna wersja liberalizmu odpowiada na rozmaite trafne krytyki, które wysuwano wobec liberalnej ideologii. Przede wszystkim, jest odporna na ataki komunitarian oraz poststrukturalistów (w szczególności broni się przed zarzutami o skrajny indywidualizm czy kartezjańską wizję podmiotu). Ponadto, myślenie takie nie formułuje żadnego silnego, uniwersalnego ideału życia społecznego, dzięki czemu – o czym była już mowa – nie jest z definicji wrogie reprodukcji zastanych schematów kulturowych. Co więcej, jako że docenia wagę struktur ekonomiczno-kulturowych w kształtowaniu ładu społecznego, odpowiada na głosy marksistów, zarzucających liberalizmowi klasową ślepotę. Podkreślanie znaczenia kontekstu kulturowego ma także skutki antyutopijne i pozwala choćby oddalić pokusę zbrojnego eksportowania demokracji. Wreszcie, podejście to dopuszcza prowadzenie wszechstronnej krytyki społecznej, pozwalającej forsować w debacie reformistyczną agendę w sprawach takich jak ekologia czy gender.

Forma tych pragmatycznych odpowiedzi wiąże się zresztą znakomicie z liberalnym (umiarkowanym) optymizmem dotyczącym demokratycznych przemian społecznych. Pragmatyści w filozofii uważają, że przekonanie jest nawykiem działania. Nie ma przesadnego znaczenia, co mówimy o naszych poglądach – w wyrażaniu poglądu ważna jest powtarzalna praktyka, pozwalająca nam ocenić reguły, które nią rządzą, a równocześnie wejść do gry w charakterze uczestnika.

Liberalizm należy postrzegać raczej jako sposób życia niż jako rozumiany technicznie zbiór politycznych zasad oraz instytucji.

Tomasz Sawczuk

Jeżeli liberalizm ma charakter reformistyczny, a nie rewolucyjny czy konserwatywny, to w szczególności dlatego, że wierzy w możliwość lepszej przyszłości, ale nie wierzy w możliwość nagłej zmiany nawyków. Większość naszych codziennych działań polega na reprodukcji praktyk znanych z przeszłości – na posługiwaniu się określonymi kodami. Reguły tego rodzaju ulegają instytucjonalizacji – zarówno w sferze kultury, jak i w sferze prawa czy polityki. Ich zmiana wiąże się zatem z reformą instytucji. To być może banał, ale aby zmienić rzeczywistość, nie wystarczy przyjąć innej opinii; trzeba naruszyć złożone i nie w pełni przejrzyste mechanizmy społeczne, między którymi mogą następować rozmaite tarcia – trzeba przekształcić materię.

W konsekwencji rola instytucji politycznych – wbrew liberalnym konserwatystom – przestaje ograniczać się do gwarantowania rządów prawa, utrzymującego raz wypracowane status quo, lecz zostaje ściśle powiązana z dynamicznym kontekstem kulturowym. Sposób działania instytucji politycznych okazuje się jedną z form normatywnie sankcjonujących porządek społeczny. Jak słusznie zauważa brytyjski filozof John Gray, liberalizm należy postrzegać raczej jako sposób życia niż jako rozumiany technicznie zbiór politycznych zasad oraz instytucji [5]. To sam ten sposób życia umożliwia wyłonienie się swoich zinstytucjonalizowanych przejawów i im jest on mniej liberalny, tym mniej liberalne są same instytucje. Liberalizm, który ma to na uwadze, nie może być zatem woluntarystyczny, ale musi doceniać wagę struktur społecznych i ekonomicznych w osiąganiu swoich celów.

Ujmując rzecz najbardziej syntetycznie – dla tak rozumianego liberalizmu, obok tradycyjnie zakładanego pierwszeństwa indywidualnej wolności, ważne jest (I) społeczne zakorzenienie jednostki, pociągające (II) demokratyczne upodmiotowienie każdego w formie (III) równego uczestnictwa, ale w warunkach (IV) konfliktu interesów wiążącego się z (V) nieredukowalnym pluralizmem wartości. Wolność taka jest zatem lepiej realizowana wówczas, gdy jednostka posiada szersze pole do współkształtowania własnego losu (ekspresji) w warunkach dostępności różnorodnych form wiedzy, zdobywanej między innymi w drodze możliwie niewymuszonej konwersacji.

Liberalizm jako pragnienie dobrego życia

Prawda jest tym, w co dobrze jest wierzyć, powiada przywoływany już William James i odsyła nas tym samym nie do tego, co jest wygodne, lecz do tego, co moralne. Wierząc w prawdziwość jakiegoś przekonania, stawiamy na szali więcej niż tylko fakty – odpowiadamy w ten sposób na pytanie, jakiego rodzaju osobą pragniemy się stać.

Liberalny pluralizm nie pozwala wyzwolić się z okowów ideologii czy religii. Nie neguje też roli mitów w ludzkim życiu. Nie usiłuje nas również przekonać, że możemy spośród owych mitów swobodnie wybierać. Można o nim myśleć jak o stanowisku politeistycznym. Jego bogowie przypominaliby wówczas bogów z greckiej mitologii, którzy są pełni rozmaitych wad i zalet i biorą udział w licznych, chwilami niezwykle dramatycznych, sporach.

Ostatecznie – jak przekonywał Sokrates w „Eutyfronie” Platona – bogowie przegrywają walkę o palmę pierwszeństwa z ludzkim rozumem, na którym leży ciężar rozstrzygania wątpliwości. Dziś moglibyśmy uściślić, że przegrywają oni nie tyle z ludzkim rozumem, ile ze złożonością ludzkiego doświadczenia, które nie ogranicza się do sfery intelektualnej, lecz związane jest także z emocjami, cielesnością czy relacją współzależności z ludźmi i nieludźmi. Tak czy inaczej, Sokrates nie zwykł przyzwyczajać nas do tego, że będziemy potrafili odpowiedzieć na postawione przez niego pytania.

Oto ideał pragmatyzmu: projekt praktyczny, będący wyrazem pewnego zbiorowego sposobu życia, który tym samym nie jest zakładnikiem teoretycznego uzasadnienia i który nie zdejmuje z nas odpowiedzialności za los, a zarazem nie przyznaje nam zdolności do tego, by w pełni nad nim zapanować.

Tomasz Sawczuk

Pragmatyczny liberalizm nakierowany na pluralistyczne społeczeństwo ma pewną pociągającą zaletę moralną. Chociaż pretenduje do pozycji politycznego hegemona, wyznaczającego reguły współżycia społecznego, nie redukuje sprawiedliwości do praktyk, które zaleca, a także nie twierdzi, że posiada do tego jakieś specjalne prawa i że obywa się to bez strat – w tym bez zła. Unika zarazem dość naiwnego zarzutu o to, że nie jest zdolny do formułowania ocen moralnych, stawianego postmodernizmowi choćby przez Macieja Ziębę (naiwnego, ponieważ dokonywanie ocen moralnych jest elementem naszego codziennego życia i żadna filozofia nie ma na to wpływu).

Jest także świadom swojej polityczności, w tym ograniczeń płynących z konieczności osiągania kompromisów oraz stawianych przez takie, a nie inne warunki społeczno-kulturowe. Docenia idee moralne stojące za projektami konserwatywnymi i lewicowymi, z żalem przyjmując, że nie można mieć wszystkiego naraz.

Liberalizm został tu wcześniej wyodrębniony jako samodzielne stanowisko, ale tylko w tym celu, by także on mógł ostatecznie rozpłynąć się jako projekt ideologiczny. Projekt taki nie daje się steoretyzować, uchwycić w sztywne ramy pojęciowe, nadające mu moc reguł, za którymi wystarczy podążać. Jak każdy słownik moralny, niesie ze sobą szereg napięć. Rozdarty między pięknem sztuki filozofii a brutalnością świata polityki odkrywa przemoc wplecioną w kulturę i piękno w ludzkim życiu, widoczne szczególnie w chwilach przezwyciężania naszych słabości. Napięć tego rodzaju nie da się pokonać inaczej niż kuglarskimi sztuczkami, a zatem pozostaje z nimi żyć.

Są to cechy, które należy przywitać z zadowoleniem. Oto ideał pragmatyzmu: projekt praktyczny, będący wyrazem pewnego zbiorowego sposobu życia, który tym samym nie jest zakładnikiem teoretycznego uzasadnienia i który nie zdejmuje z nas odpowiedzialności za los, a zarazem nie przyznaje nam zdolności do tego, by w pełni nad nim zapanować. Projekt istniejący tylko wówczas, gdy się go realizuje, i zawsze do zrealizowania. Projekt otwarty, odzwierciedlający przekonanie, że cokolwiek byśmy powiedzieli, nigdy nie będzie to ostatnie słowo.

Przypisy:

[1] Por. wywiad pt. „Nie ufajcie ekonomistom!”, „Kultura Liberalna” nr 27/2014. [https://kulturaliberalna.pl/2014/07/08/tomas-sedlacek-ufajcie-ekonomistom-wywiad-miesiaca/]
[2] Ha-Joon Chang, „Ekonomia. Instrukcja obsługi”, przeł. B. Szelewa, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015.
[3] J. Kuisz, K. Wigura, „Liberalizm po postkomunizmie”, [w:] red. M. Król, „Słodko-gorzki smak wolności. Młodzi intelektualiści o 25 latach przemian w Polsce”, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 2014, s. 45.
[4] A. Walicki, „Czy możliwy jest lewicowy liberalizm?”, [w:] tegoż, „Od projektu komunistycznego do neoliberalnej utopii”, wyd. Universitas, Kraków 2013.
[5] J. Gray, „From Post-Liberalism to Pluralism”, [w:] tegoż, „Enlightment’s Wake”, Routledge 2007, s. 213.

Pożegnanie z mitem. „Moja wojna w Hiszpanii” Sygmunta Steina

Stein_Moja wojna

W 1961 r. we Francji ukazała się napisana w jidysz książka pt. „Der biger-krig in Shpanioe. Zikroines fun a militsioner”. Jej autor Sygmunt Stein (1899–1968), weteran wojny domowej w Hiszpanii, ukazał ten konflikt oraz rolę, jaką odegrały w nim Związek Radziecki i Brygady Międzynarodowe, w sposób, który absolutnie nie dał się pogodzić z mitem jednoznacznej walki dobra ze złem, demokracji z faszyzmem – mitem, który w wielu lewicowych kręgach przetrwał upadek ZSRR. Może dlatego na przekład tych wspomnień na język francuski trzeba było czekać aż do roku 2012. Na szczęście minęły ledwie trzy lata, a trafiły one do Polski. Na szczęście, gdyż nie jest to tylko opowieść o zamierzchłej wojnie. To także ważne świadectwo rozrachunku i namysłu nad wciąż nie do końca rozpoznanymi fenomenami zeszłego stulecia: zaangażowaniem w komunizm i odejściem od wiary w niego.

Komu bije stalinowski dzwon

Stein pochodził spod Lwowa, z biednej i religijnej rodziny żydowskiej. Zafascynowany ideami socjalistycznymi wstąpił do Bundu, jednak opuścił jego szeregi w 1921 r., by związać się z komunistami. Na polecenie Komunistycznej Partii Polski działał w żydowskich organizacjach – legalnych przybudówkach KPP – oraz ich organach prasowych. Wspominając siebie z tamtych lat, pisał o posłusznym i zdolnym wykonawcy partyjnych poleceń, nie tylko działającym zgodnie z wyznaczoną linią, lecz także podchodzącym do zadań z entuzjazmem. Warto zwrócić uwagę, że Stein nie był działaczem, dla którego akces do komunizmu był ucieczką od żydowskości, a internacjonalizm – paradoksalną ścieżką do polskości. Na „odcinku żydowskim” działał również w latach 30. w Czechosłowacji, gdzie zajmował się propagowaniem idei Żydowskiego Obwodu Autonomicznego w radzieckim Birobidżanie.

I właśnie w Pradze Stein dowiedział się w 1936 r. o pierwszych procesach moskiewskich, które zapoczątkowały Wielką Czystkę wśród radzieckich – ale nie tylko, wystarczy wspomnieć hekatombę KPP – działaczy komunistycznych. Ci, którzy nie zostali w niej wygubieni, reagowali różnorodnie, ale częstą postawą była próba przekonania siebie i innych, że absurdalna wizja, wedle której najwybitniejsi bolszewicy czy kapepowcy są w istocie imperialistycznymi agentami, jest prawdziwa, a Partia (ucieleśniona w Stalinie) i Komintern mają zawsze rację.

Nie był to przypadek autora „Mojej wojny…”. Dla niego jawiło się to jako koszmar, w który trudno było uwierzyć, koszmar, który już zdążył wstrząsnąć podstawami jego komunistycznej wiary. To właśnie przeżycie stało się impulsem, by wyjechać na wojnę do Hiszpanii. Nie jechał więc na nią jako jeden z wielu idealistów pełnych nadziei. Oczywiście pragnienie, by bronić Republiki i całej proletariackiej sprawy przed faszyzmem, było ważną motywacją. Głównym jednak powodem stała się chęć zduszenia wątpliwości – w walce, która miała wyklarować, gdzie stoi wróg, a gdzie przyjaciel. Tym, co można było wybrać zamiast obrony swojej dotychczasowej drogi życiowej w taki sposób, było postawienie się poza partią i ruchem, co dla człowieka wyobcowanego z jakichkolwiek innych środowisk oznaczało znalezienie się w kompletnej próżni, a w najgorszym przypadku – w roli napiętnowanego renegata.

Funkcjonariusze broni

Stein jechał do Hiszpanii z myślą o walce z bronią w ręku na froncie, stanięciu twarzą w twarz z wrogiem. Czytelnika, który liczyłby na opis wojny jako takiej, spotka jednak srogi zawód. Wyłączając jeden epizod umieszczony na końcu książki, strona frankistowska praktycznie w ogóle nie pojawia się w tej opowieści. Front hiszpańskiej wojny domowej przebiegał dla Steina zupełnie gdzie indziej, zarówno geograficznie, jak i ideowo.

Autor, jako człowiek władający wieloma językami, skierowany został na tyły, do pracy w aparacie polityczno-propagandowym w centrali Brygad Międzynarodowych w Albacete. Do jego zadań należało podtrzymywanie morale bojowników poprzez organizowanie koncertów i przedstawień, dbanie o dekoracje podczas uroczystości oraz o treść gazetek ściennych. Taki przydział był dla Steina wielkim rozczarowaniem, jednak szybko okazało się, że posadzenie za biurkiem stanowiło najmniejszą niedogodność.

Pierwszą lekcję autor odebrał tuż po przybyciu do Albacete, kiedy to polecono usunąć mu z życiorysu wszystkie wzmianki o dawnej przynależności do Bundu. Przez kolejne tygodnie było coraz gorzej. „Wkrótce się przekonałem, że do pracy propagandzistów należało nie tylko oddziaływanie, ale także… wyłączenia funkcjonowania ludzkich umysłów” (s. 75) – pisze Stein, któremu obok pisania górnolotnych haseł (ich fałsz był dla niego coraz bardziej widoczny) kazano czytać korespondencję żołnierzy i tropić wszelką nieprawomyślność. Gdy pewnego dnia przypadkiem zobaczył niedaleko sztabu trzy przykryte workami ciała, zrozumiał, że od jego decyzji zależeć może ludzkie życie – i nie będzie to życie znienawidzonego faszysty, lecz towarzysza broni.

Ci towarzysze zresztą byli bardzo różni. Stein nakreślił w swoich wspomnieniach wiele zapadających w pamięć portretów, które z grubsza można podzielić na trzy grupy: prawdziwych idealistów, szczerze wierzących w Sprawę; zagubionych, nierzadko prymitywnych lumpenproletariuszy, ściągniętych na wojnę jako tanie mięso armatnie; brutalnych funkcjonariuszy radzieckich służb lub ich współpracowników, wiernie realizujących cyniczną politykę Kremla. Szybko okazuje się, że to ci pierwsi, najlepsi, ponoszą największą klęskę. Autor opisuje chociażby losy Leszka (Lejby) Pasackiego, ucieleśnienia zarówno komunistycznej wiary, jak i ludzkiej szlachetności, ulubieńca wszystkich bojowników. „Był stuprocentowym stalinistą, który nie przeżywał zwątpień ani wahań, ale jego stalinizm to była rewolucyjność w czystej postaci, niemal religia. Żył bardziej fantazją niż rzeczywistością. Wszystko widział w najpiękniejszych barwach” (s. 142). Do wszystkiego podchodził z entuzjazmem. Co z tego, skoro padł ofiarą oskarżeń o najgorszą z możliwych herezji: trockizm. Nie dano mu się z niczego wytłumaczyć, wysłano na front. A Stein – jak wspominał – wiedział już, że on stamtąd nie wróci, że padnie od kuli – nie frankistowskiej, lecz wymierzonej w plecy przez współtowarzyszy.

Pasacki zginął, przeżył natomiast Tadeusz Ćwik [1], we wspomnieniach Steina postać ponura, wzorzec stalinisty, który fanatyzm łączył z cynizmem i pogardą. Przeżył również André Marty, legendarny główny komisarz polityczny Brygad Międzynarodowych. Człowiek, którego nazwisko wymawiano w Albacete ze zgrozą, dla którego – tak przynajmniej wspomina Stein – nie stanowiło problemu rozstrzelanie żołnierza skarżącego się na braki w zaopatrzeniu. Dla autora „Mojej wojny…” to tacy ludzie nadawali ton Brygadom, pogrążającym się w demoralizacji i podejrzliwości.

Klamrą, która zamyka pierwszy z pobytów Steina w Hiszpanii (autor trafił na pewien czas do szpitala we Francji), są dwa obrazy Barcelony. Gdy przybywa do niej pierwszy raz, jest to miasto rozśpiewane, rozentuzjazmowane, pełne nadziei na zwycięstwo nad wspólnym wrogiem. Na ulicach widać sztandary komunistów, socjalistów, anarchistów, a towarzyszący autorowi Franek, prosty górnik z północy Francji, całkowicie oddany walce klasowej, wykrzykuje: „Jaka piękna jest rewolucja!”. Zupełnie inaczej miasto wygląda po bratobójczych walkach między stalinowcami a ich przeciwnikami, które były kolejnym etapem zacieśniania kontroli nad Republiką przez tych pierwszych [2]. Było to już miejsce szare, zgaszone, zastygłe w przerażeniu, w którym na dźwięk słów „Brygady Międzynarodowe” ludzie spluwają z nienawiścią.

„Moja wojna w Hiszpanii” porusza wiele innych tematów – jak choćby zaangażowanie Żydów w komunizm oraz narastający w tym ruchu antysemityzm. Przede wszystkim jednak to obraz rodzenia się i krzepnięcia stalinizmu. Dla autora jest to proces tracenia nie tylko wiary, lecz także godności. Idąc przez Barcelonę po jej pacyfikacji, czując na sobie wrogie spojrzenia, Stein czuł „odrazę dla samego siebie, do własnego ciała, do krwi płynącej w moich żyłach”. Pytał: „jakiż to zły duch kazał mi tu przyjechać, do tego kraju, żeby stać się jednym z katów tych życzliwych ludzi?” (s. 222). Stalinizm to zastąpienie romantycznej legendy przez fabrykowane przez bezpieczniaków i propagandystów mity. Wspólnota walki o tę samą sprawę przekreślona przez krzepnącą hierarchię rang i zaszczytów, gdzie stojący wyżej patrzą na innych z pogardą. Samotność tych, którzy próbują zasiać ziarno wątpliwości wśród osób bezkrytycznie wierzących w propagandę. Stein rysuje również przejmujący pejzaż centrali w Albacete, jaki zastał po powrocie z Francji. To już szczyt Wielkiego Terroru, dawni towarzysze zastąpieni nowymi ludźmi, żyjącymi w strachu, że mogą podzielić los poprzedników. Słowem – czystka.

Elegia o komuniście polskim

Lewicowy mit Brygad Międzynarodowych i manichejskiego spojrzenia na tamtą wojnę mocno już skruszał, ale długo miał swoich wiernych wyznawców. Utrwalali go zresztą nie tylko stalinowscy funkcjonariusze, lecz także zapewne wielu ludzi pełnych dobrych intencji, którzy obawiali się, że dekonstrukcja walki z reakcją i faszyzmem przysłuży się tym ostatnim. Wojna w Hiszpanii ma przecież również swój kontrmit, w którym generał Franco to rycerz bez skazy broniący zachodniej cywilizacji przed bolszewicką nawałą, a walczący po stronie Republiki byli bez wyjątku mordercami, gwałcicielami zakonnic i podpalaczami kościołów. Mit, który ma tyleż wspólnego z rzeczywistością, co opowieść o szlachetnych komisarzach z ZSRR. Wspomnienia Sygmunta Steina, noszące podtytuł „Koniec mitu”, są niezwykle gorzkie, rozliczają się z komunizmem i osobistym weń zaangażowaniem w sposób bezwzględny, wstrząsają dobrym samopoczuciem tych, którzy skłonni są widzieć zło tylko po drugiej stronie barykady. To oczywiście relacja subiektywna, ale wpisująca się w bardziej zniuansowaną narrację o tamtej wojnie, charakterystyczną chociażby dla fundamentalnej pracy Antony’ego Beevora [3].

Jednocześnie jednak ta książka to hołd złożony tym, którzy poszli na wojnę ze szczerym pragnieniem walki o wolność, równość i braterstwo. Wszak Stein po francuskim interludium wrócił do Hiszpanii, gdzie „nadal trzeba walczyć z faszyzmem” (s. 238). Front, na który wreszcie trafił i gdzie przeżył masakrę swojej niewyszkolonej i źle zaopatrzonej kompanii, jawi się niemal jako przestrzeń prawdziwej czystości. Jakiś czas temu pisałem w „Kulturze Liberalnej”, dlaczego należy zostawić w spokoju warszawską ulicę Dąbrowszczaków, nawet jeśli część z nich była właśnie takimi ludźmi, których ze zgrozą opisuje Stein – zapiekłymi fanatykami albo cynikami pouczającymi, że przecież nie da się zrobić omletu bez rozbijania jaj. Byli przecież i tacy jak Leszek Pasacki. I była ich sprawa oraz wróg – Franco – którego stalinowskie zbrodnie nie czynią ani trochę piękniejszym. Książka Steina, będąc zatem wielkim oskarżeniem komunizmu, paradoksalnie nabiera – zapewne wbrew intencjom autora – pewnych cech jego elegii.

***

Na koniec należy jeszcze pochwalić Wydawnictwo Literackie za bardzo staranną edycję wspomnień Steina. Zostały one opatrzone rozwiniętym aparatem krytycznym. Przypisy nie tylko ułatwiają czytelnikowi przedarcie się przez gąszcz szyldów partyjnych, numerów jednostek wojskowych, nazwisk i pseudonimów, lecz także prostują faktograficzne pomyłki autora. Wartościowe jest również posłowie francuskiego historyka Jean-Jacquesa Marie, konfrontującego świadectwo Steina z innymi źródłami.

Przypisy:

[1] Po wojnie wysoki rangą działacz związkowy i partyjny.
[2] Wydarzenia te opisał George Orwell w poruszającej książce „W hołdzie Katalonii”.
[3] Antony Beevor, „Walka o Hiszpanię 1936–1939. Pierwsze starcie totalitaryzmów”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.

 

Książka:

Sygmunt Steina, „Moja wojna domowa w Hiszpanii”, przeł. Bella Szwarcman-Czarnota, Jan Maria Kłoczowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.

Czy można zbudować jeden model pamięci o PRL? Na marginesie książki „My, reakcja” Piotra Semki

Semka_My_reakcja

W filmie „Domek z kart” (1954), kinematograficznej wpadce reżyserskiej samego Erwina Axera, zrealizowanej na podstawie nieudanej i nieukończonej powieści Emila Zegadłowicza, przedstawiono dość szyderczy obraz przedwrześniowej Polski oraz klęski kampanii wrześniowej. II RP to w filmie kraj pełen prześladowań, rządzony przez zidiociałą władzę. Chyba tylko w legendarnym „Heimkehr” (1941) Gustava Ucicky’ego przedstawiono Polskę gorzej. Polska Ludowa inwestowała bardzo wiele, by zniszczyć dobre wspomnienie o II RP, ale mimo tego walka z pamięcią o sukcesach poprzedniczki kompletnie się jej nie udała. Nie pomogło nawet mimowolne wsparcie wielu porządnych inteligentów, słusznie wypominających demokratyczne wpadki Polski sanacyjnej, niedostatki socjalne czy problem z mniejszościami. PRL okazała się państwem tak katastrofalnym, że z kreowanym przez nią modelem pamięci o przedwojennej Polsce wygrał model podkreślający pozytywy– scalenie zaborów, Gdynię i COP, wysoki poziom klasy politycznej czy sukcesy w kreowaniu społecznej elity.

Czego kontynuacją jest III RP?

II Rzeczpospolita była też paradoksalnie silniejsza od swojej następczyni w uprawianiu szeroko pojętej polityki historycznej. Po 1918 r. nie rozliczano za współpracę z zaborcami, ale twardo eliminowano próbę rozmywania jednolitej narracji, w której rację mieli Polacy, a nie ich kaci, miejsce na pomnikach zajmowali Piotr Wysocki i Józef Sowiński, a nie Drucki-Lubecki (choć zdarzały się wyjątki – pomnika doczekał się chociażby Staszic). Ta wersja historii 123 lat rozbiorów utrzymała się do dziś i nie umniejsza jej znaczenia to, że odkrywamy dziś dobre strony rządów carskich, pruskich czy habsburskich. Upamiętnienie Sokratesa Starynkiewicza czy Lindleya oraz przypomnienie miejskiej historii Warszawy nie zmienia tego, że odzyskanie niepodległości przez Polskę było więcej warte niż osiągnięcia gospodarcze stolicy i Kongresówki, powiązane z gospodarczym rozwojem Imperium Rosyjskiego.

Polska niepodległa – nazywana nie bez kozery III Rzeczpospolitą – także musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, do jakiej tradycji historycznej powinna się odwołać, a więc jaki fragment polskiej przeszłości winien być legitymacją jej działań. W 1990 r. zapadła w tej sprawie salomonowa decyzja polityczna. Z jednej strony zmieniono nazwę państwa z Polska Rzeczpospolita Ludowa na Rzeczpospolita Polska, z drugiej – pozostawiono obowiązujący w PRL system prawny, a także utrącono wszelkie próby formalnej restytucji II RP. Pomimo to używanie nazwy „III RP” oraz przejęcie insygniów władzy z rąk Ryszarda Kaczorowskiego przez Lecha Wałęsę wskazywało, że w sferze symbolicznej odwołujemy się do innej tradycji niż tradycja peerelowska.

W historycznej dyskusji na temat dziedzictwa II RP i PRL mamy z grubsza do czynienia z dwoma poglądami. Pierwszy mówi o tym, że PRL była państwem, które powstało na ruinach Polski zniszczonej w czasie II wojny światowej i którego upadek był rzeczą słuszną i pożądaną (oczywiście z licznymi półcieniami po drodze). W związku z tym tradycją, do której należy się odwoływać po 1989 r., jest nie tradycja PRL, lecz II RP. Do tej koncepcji odwoływało się wielu intelektualistów – głównie historyków i historyków prawa – do których zaliczyć można choćby Jana Ciechanowskiego, Władysława Rostockiego czy Tomasza Strzembosza. Według drugiego poglądu powstanie PRL było uznawane za fakt w gruncie rzeczy pozytywny. Jego najlepszymi wyrazicielami w publicystyce byli Jacek Kuroń i Jacek Żakowski, którzy bronili go w książce „PRL dla początkujących”.

Z grubsza rzecz biorąc, bój toczył się o to, czy III RP jest kontynuacją PRL, czy też II RP. Najważniejszym zadaniem było określenie roli czterdziestu pięciu lat Polski Ludowej dla przyszłych pokoleń. Czy była ona takim samym rodzajem polskiej państwowości jak II lub III Rzeczpospolita? A może była państwowością niedoskonałą, „Rzeczpospolitą II i pół” (by przypomnieć tytuł programu telewizyjnego Jerzego Diatłowickiego), a w najlepszym razie XX-wieczną wersją Królestwa Kongresowego, której z uwagi na lepszy układ stosunków międzynarodowych udało się wybić na niepodległość?

Totalitaryzm czy pozytywna zmiana?

Książka Piotra Semki „My, reakcja. Historia emocji antykomunistów w latach 1944–1956” opowiada o założycielskiej dekadzie Polski Ludowej – okresie najważniejszym, bo to właśnie w czasach stalinizmu nadano państwu polskiemu kształt, który potem jedynie modyfikowano. To wtedy konsumowano wojenne zmiany demograficzne, zadecydowano, jak ma wyglądać Warszawa i Ziemie Odzyskane, wyeliminowano prywatny handel, zniszczono mieszczaństwo, ziemiaństwo oraz zanegowano dotychczasowe zasady społecznego współżycia, których nie wykorzeniły nawet hitlerowskie rzezie.

W przeciwieństwie do książki Andrzeja Ledera wydanej kilka lat temu Semka skupia się na emocjach znacznie szerszej grupy społecznej – kilku milionów Polaków, którzy zostali uznani za „reakcję”. Przetrwali oni hekatombę wojny, ale w nowej Polsce odcierpieli swoje w katowniach niejednokrotnie gorszych niż gestapowskie. Semka opowiada historię niszczenia potencjalnej elity narodu, likwidacji entuzjazmu i miliardów przegranych szans. Opisuje on okres stalinizmu zupełnie odwrotnie niż Jacek Kuroń, który we wspomnianej już książce „PRL dla początkujących” widział w okresie rządów Bieruta przede wszystkim wielką pozytywną zmianę, choć niepozbawioną licznych błędów, zbrodni i wypaczeń. Semka widzi w stalinowskiej Polsce przede wszystkim zło i totalitaryzm, a dopiero później parę pozytywów, które można było znaleźć nawet w totalitarnym państwie. I trzeba przyznać mu rację. Kilka pozytywnych, społecznych przemian nie zmieni totalitaryzmu w „ludzki reżim”. Hitler również budował autostrady i zwiększał socjal.

„Ludzie wyklęci”

Bohaterem książki Semki jest grupa ludzi określanych przez komunistyczną propagandę jako „reakcja”. Są to ci, którzy w ustroju narzuconym w 1945 r., widzieli nie wyzwolenie, ale kolejną odsłonę końca ich świata. „My, reakcja” to także opowieść o tych, którzy nawet jeśli dostrzegali dobre zmiany lub też po prostu uważali, że da się w nowym państwie normalnie egzystować, zostali bardzo szybko wyprowadzeni z błędu.

Temat żołnierzy wyklętych, jednej z ważniejszych debat polskiej historiografii, to tylko czubek góry lodowej. Takich „wyklętych”, wypchniętych poza system ludzi było znacznie więcej. Całe grupy społeczne i ich potomkowie miały ulec może niekoniecznie likwidacji, ale przynajmniej społecznej marginalizacji – miały być pozbawione wiodącej, społecznej roli, którą do tej pory odgrywały. Dalsze wyniszczanie tych grup w kraju, który najpierw z trudem stworzył, a potem w wyniku wojny w dużej mierze utracił swoje elity, było zbrodnią. Na szczęście straszliwego projektu inżynierii społecznej nie udało się doprowadzić do końca.

„Ludzie wyklęci” to grupa niezwykle różnorodna. Składali się na nią przedstawiciele różnych generacji i środowisk: byli oficerowie, sanacyjni politycy, prawdziwi socjaliści z PPS, ludowcy, działacze kółek rolniczych, bohaterowie podziemia, ofiary ZMP-owskich nagonek i wielu innych, którzy czasem mieli po prostu pecha. Zdeklasowani generałowie i zwykli chłopi spod Równego czy Nowogródka połączyli się wspólnym losem. Książka Semki opisuje ich dzieje i stawia kolejne pytania. Jak było naprawdę z odbudową – podstawowym pozytywnym mitem PRL? Lata 40. i 50. to także dokładne niszczenie tego, co się po wojnie udało z wielkim trudem przywrócić do życia – począwszy od egzekucji oficerów odnowionego wojska, aż po tak z pozoru trywialną rzecz, jak niszczenie prywatnego rzemiosła, sklepów czy polskiej gastronomii.

Semka udowadnia nam, jak bardzo narracja uzależniona jest od subiektywnego punktu widzenia. Dla „ludzi wyklętych” z jego książki Polska po 1945 r. nie jest już ich krajem. Wspomnienia tych, którzy zajęli ich miejsce będą oczywiście zupełnie inne. Nasz stosunek do określonych elementów przeszłości zależy od tego, za jaką tradycją się opowiedzieliśmy, i należy porzucić mrzonki o pełnym zachowaniu obiektywizmu. Osobie wywodzącej się z tradycji przywołanej przez Semkę, nigdy nie przyjdzie do głowy próba idealizacji Bolesława Bieruta czy Julii Brystygierowej oraz skupianie się na ich emocjach. No cóż, jeżeli uznajemy, że ofiary totalitaryzmu miały rację, nie zastanawiamy się nad tym, czy mogli ją mieć również ich kaci. Co najwyżej widzimy w nich ciekawe obiekty do snucia biograficznej narracji i próbujemy zrozumieć, dlaczego znaleźli się po stronie zła.

Pozostaje pytanie, czy zbudowanie wspólnej narracji o historii II RP i Polski Ludowej bez opowiedzenia się po którejś ze stron jest możliwe? Jestem coraz bardziej przekonany, a dzieło Semki tylko mnie w tym upewnia, że nie. Zło musi zostać nazwane złem. PRL nie da się uznać za takie samo państwo, jak II RP, albo – co gorsza – za zdecydowanie lepsze. Wybór samej II RP, która odrzuciła polityczną rehabilitację okresu zaborów, winien być dla nas przykładem. Oczywiście nie oznacza to potępiania wszystkiego, co przytrafiło się w Polsce między 1944 a 1989 r. ani braku krytycznej refleksji wobec wcześniejszej epoki. Tu jednak przykładem znów może być stosunek do okresu zaborów – cieszy nas twórczość Prusa i warszawskie wodociągi, ale nie stawiamy jakoś pomników Mikołajowi I i Paskiewiczowi.

 

Książka:

Piotr Semka, „My, reakcja. Historia emocji antykomunistów w latach 1944–1956”, Wydawnictwo Zysk i Spółka, Poznań 2015.

[Młodzi o KOD] Trudno się dziwić nieufności

Chociaż inicjatywy KOD-u cieszą się dużym zainteresowaniem społecznym, ich niewątpliwą wadą jest to, że mało aktywna pozostaje w nich tzw. młodsza część społeczeństwa. To brak na tyle symptomatyczny, iż ugrupowanie, nie będące jeszcze nawet zarejestrowanym stowarzyszeniem, zdecydowało się na podjęcie kroków ku stworzeniu oficjalnej młodzieżówki. Mateusz Kijowski, lider ruchu, pisząc o potrzebie „młodszego spojrzenia na bieżące sprawy”, wyraził nadzieję aktywizacji młodych w oparciu o idee „wolności i umiłowania ojczyzny”. Czy to przedsięwzięcie ma szanse się powieść?

Dostrzegalnej obojętności wobec działań KOD-u w grupie wiekowej 18–25 nie sposób kłaść wyłącznie na karb deklarowanego przez znaczący odsetek młodych nikłego zainteresowania polityką i życiem publicznym [1]. Spontaniczny i bardzo zdecydowany sprzeciw młodzieży wobec perspektywy podpisania umowy ACTA w 2012 r. pokazał, że kwestia wolności obywatelskich może wywołać w tej grupie niemałe emocje. Jak zatem tłumaczyć jawną nieobecność młodych w toczącym się sporze?

Wydaje się, że KOD nie ma młodemu obywatelowi do zaoferowania nic, prócz sprzeciwu wobec kolejnych działań partii rządzącej. W ten sposób spełnia swą rolę jako ruch oporu wobec posunięć władzy. Nie tworzy jednak szerszego ruchu obywatelskiego opartego na wartościach paneuropejskich, do którego wyraźnie aspiruje. Praktyka i przekaz ideologiczny, jaki wpisany jest w działalność Komitetu, nie stwarzają modelu podmiotowości, z którą młody obywatel mógłby (a przede wszystkim chciałby) się utożsamiać.

KOD jest reaktywny wobec posunięć władzy i nie potrafi pozytywnie zdefiniować wartości, których wytrwale próbuje bronić. Pół biedy, gdy jest to walka o przestrzeganie konstytucji, bo to pojęcie stosunkowo ostre. Gorzej, gdy wypracować należy rozumienie tych bardziej skomplikowanych, takich jak „demokracja”, której nie sposób definiować negatywnie jako „wszystko, co nie jest PiS-em”, prawo do anonimowości czy „wolne media”. Standarów, które obowiązują w mediach publicznych w poszczególnych państwach europejskich, nie zna nawet sam Mateusz Kijowski.

Jak dotychczas zarówno KOD, jak i partie opozycyjne biorące udział w jego marszach nie próbowały choćby rozpocząć jakichkolwiek dyskusji społecznych, mających poszerzać rozumienie wyżej wymienionych pojęć. Tymczasem retoryka przekazu medialnego KOD-u coraz bardziej nasiąka tym samym ślepym radykalizmem i bezrefleksyjnym krytykanctwem, które znamy już z manifestacji „Obudź się, Polsko” w obronie telewizji Trwam.

Trudno się dziwić nieufności młodych względem masowych ruchów społecznych, gdy przeciwne strony sporu zgodnie skandują „Precz z komuną”. Próby grania przez KOD narracją postsolidarnościową również niespecjalnie poprawiają wizerunek tego ruchu w oczach mojego pokolenia, urodzonego po roku 1989, dla którego czasy PRL są punktem odniesienia jedynie historycznym, nie biograficznym. Tworzą natomiast atmosferę zbędnego patosu i rodzą kolejne wątpliwości – bo czy działania PiS naprawdę można porównywać do rządów Wojciecha Jaruzelskiego?

Trudno się dziwić nieufności względem masowych ruchów społecznych, gdy przeciwne strony sporu zgodnie skandują „Precz z komuną”.

Joanna Derlikiewicz

Występując tak zdecydowanie przeciwko rządzącej partii, a nie w obronie wartości, KOD grzebie swój bezsprzeczny potencjał wskrzeszenia społeczeństwa obywatelskiego, nie sposób go bowiem budować w oparciu o dychotomię demokracja/PiS. Dezaprobata wobec kierunku i sposobu wprowadzania zmian przez partię Jarosława Kaczyńskiego nie musi równać się z nieprzejednaną wrogością wobec PiS, czy szerzej – prawicy w ogóle.

Wobec powszechnego kryzysu wartości europejskich i ubogiej kultury politycznej w Polsce, ruchowi nie udaje się sprostać wyzwaniu, skądinąd niełatwemu, wykreowania pozytywnej wizji państwowości. Z tego powodu nadzieje na powszechną aktywizację młodzieży w strukturach KOD-u w jego obecnej postaci są płonne. Nie sposób bowiem usprawiedliwiać krótkowzroczności KOD-owskiej narracji tym, że obecnie to on gra rolę jedynej liczącej się formy sprzeciwu, a zatem moralnym obowiązkiem przeciwników pełzającego autorytaryzmu Jarosława Kaczyńskiego jest jego wspieranie.

Dopóki zmiany wprowadzane przez PiS nie zaczną bezpośrednio i dotkliwie godzić w indywidualne interesy młodych – a tak może się stać, gdy swoje reformy zacznie wprowadzać na przykład minister nauki – KOD najpewniej nie będzie dysponować potencjałem mogącym zainspirować ich do poświęcenia czasu na stałe weń zaangażowanie. W swej obecnej postaci Komitet nie motywuje do aktywności wybiegającej poza kliknięcie „Lubię to!” pod postami wyśmiewającymi kolejne działania władz. A trudno będzie będzie bronić demokracji wyłącznie przez internet.

Przypis:

[1] Dane za CBOS, „Zainteresowanie polityką i poglądy polityczne w latach 1989–2015. Deklaracje ludzi młodych na tle ogółu badanych”, dostępne online: http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2015/K_135_15.PDF [dostęp: 1 lutego 2016 r.].

Po zamachach w Paryżu

Zastanawianie się nad tym, czy do zamachu na „Charlie Hebdo” przyczyniły się w jakimkolwiek stopniu karykatury Mahometa, nie ma już żadnego sensu. Tym bardziej zwraca uwagę, że 7 stycznia br., obok zamachu na redakcję czasopisma satyrycznego, jeden z zamachowców zabijał ludzi w sklepie. Celem tych ataków była Francja jako taka, z jej sposobem życia i laickimi wartościami.

Automatyczne obwinianie wszystkich muzułmanów czy imigrantów, sugerowanie ich odpowiedzialności jako grupy, ma wszystkie cechy rozmijania się z prawdą.

Jarosław Kuisz

Często słychać głosy, że Europejczycy odczuwają dziś duchową pustkę. Michel Houellebecq pisarskie wizje posunął aż do opisania przejęcia władzy przez islamistów. Niewykluczone, że od dziś pojawił się przed nami inny scenariusz. Życie w „społeczeństwach ryzyka”, gdy sam otwarty styl życia staje się stawką w grze, zmusza, by docenić to, co mamy na co dzień. Nasze wartości, dotąd sprowadzane często w debatach do banału – prawo do życia czy wolność słowa – znów nabierają szczególnego ciężaru.

Na koniec warto z całą mocą powiedzieć, że wśród owych wartości znajduje się sprzeciw wobec stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Automatyczne obwinianie wszystkich muzułmanów czy imigrantów, sugerowanie ich odpowiedzialności jako grupy, ma wszystkie cechy rozmijania się z prawdą.

Zamachów dopuściła się garstka młodych mężczyzn, podczas gdy miliony innych osób wyznania muzułmańskiego spokojnie żyją w Europie. Statystycznie, jak przypomina Olivier Roy, we Francji więcej muzułmanów służy w armii, policji i żandarmerii niż w Al-Qaidzie. Nic dziwnego zatem, że muzułmanie znajdują się wśród ofiar wczorajszych zamachów, tak jak było przy okazji zamachów na „Charlie Hebdo”. I nie wiadomo, czy więcej wspólnego niż z jakąkolwiek religią, nie mają z filmami akcji, którymi napychają swoje głowy.

 


Polecamy także:

tekst Jarosława Kuisza
„Jak to lewacy z nazistami zamachowców nam sprowadzili”

tekst Adama Puchejdy „Nie mówcie o wojnie z terrorem”.


 

Wyjechać za wszelką cenę. „300 mil do nieba” [SEMINARIUM FILMOWE]

„Do historii przeszło też dwóch nastoletnich uciekinierów – piętnastoletni Adam i trzynastoletni Krzysztof Zielińscy. W październiku 1985 [r.], nie wtajemniczając rodziców, przejechali z Dębicy do Świnoujścia, gdzie ukryli się pod naczepą ciężarówki wjeżdżającej na prom do Ystad. […] WOP odnotował potem większą liczbę nieletnich uciekinierów, niektórzy próbowali wydostać się tą samą drogą przez Świnoujście”. Tak o jednej z najbardziej dramatycznych migracji późnej PRL pisał Dariusz Stola w pracy „Kraj bez wyjścia. Migracje z Polski 1949–1989”. Cztery lata po pamiętnej ucieczce losy braci Zielińskich stały się podstawą scenariusza Macieja Dejczera i Cezarego Harasimowicza. Premiera „300 mil do nieba” zbiegła się z momentem rozpadu bloku wschodniego; film nagrodzono m.in. za debiut reżyserski na 15. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni oraz Felixem dla Najlepszego Młodego Filmu Europejskiego w roku 1989.

Ideowy przekaz filmu wzbudził zachwyt krytyków – Tadeusz Sobolewski chwalił go za „rozbrat z pewnym typem sentymentalnego patriotyzmu, który został skompromitowany w stanie wojennym, kiedy tak cynicznie grano pojęciem ojczyzny, jednych wypychając na siłę z kraju, z innych – robiąc zdrajców”. Podczas przygotowań do filmu i jego realizacji twórcy bazowali przede wszystkim na swojej intuicji i wyobraźni, nie kontaktowali się z prawdziwymi bohaterami wydarzeń ani z ich rodzinami. Scenarzyści zdecydowali się nakreślić warunki bytowe uciekinierów w znacznie mroczniejszych barwach: filmowa rodzina mieszkała w barakowozie, osaczona przez zdeprawowanych nauczycieli, milicjantów i donosicieli, którzy uniemożliwiali jej realizację jakiejkolwiek prywatnej inicjatywy. Starszy z braci Zielińskich wiele lat po premierze przyznał w wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej”, że obraz Dejczera „był bardziej spektakularny, niż ucieczka. Z drugiej strony nie pokazywał wszystkiego: zimna, strachu”.

Dlaczego ponad milion Polaków zdecydowało się w latach 80. opuścić schyłkową PRL? Czy za decyzjami o wyjeździe – często bez nadziei na powrót – stały przede wszystkim polityczne represje, czy ekonomiczne bariery rozwoju w kraju? Jak dalece wyjazdom sprzyjała stopniowa liberalizacja polityki paszportowej PRL? Jakie warunki spotykały polskich uchodźców w przygotowanych dla nich obozach? Odpowiedzi na te pytania szukaliśmy podczas pierwszego spotkania seminarium filmowego Kultury Liberalnej. Po raz pierwszy od momentu powstania filmu w jednym panelu spotkali się reżyser Maciej Dejczer oraz pierwowzór jednego z bohaterów Krzysztof Zieliński, obecnie mieszkający znowu w Polsce. Towarzyszyła im Magdalena Wnuk, etnolożka i historyczka z IH PAN, badająca kulturowe znaczenie emigracji z Polski w latach 80. Zapraszamy Państwa do lektury tekstów zbudowanych na podstawie ich wypowiedzi.

SPOT1

od lewej Anna Serdiukow, Magdalena Wnuk, Krzysztof Zieliński, Maciej Dejczer i Grzgorz Brzozowski

Obraz skulonych pod rozpędzoną ciężarówką bohaterów „300 mil do nieba” wpisuje się w szereg ikonicznych filmowych świadectw polskiego doświadczenia migracji. Rezonuje ze sceną przemytu bohatera „Białego” (1994) Krzysztofa Kieślowskiego, zamkniętego w walizce w luku bagażowym samolotu, z sześciogodzinnym spacerem na Heathrow polskiej brygady robotniczej w „Fusze” (1982) Jerzego Skolimowskiego czy ze skokiem pasażerów za burtę promu zawracającego do ogarniętego stanem wojennym kraju w „Ostatnim promie” (1989) Waldemara Krzystka. Film Macieja Dejczera to być może jeden najbardziej dramatycznych przykładów tego filmowego nurtu: imperatyw ucieczki z kraju dotyka tu niepełnoletnich bohaterów, dla których wyjazd za wszelką cenę okazuje się jedynym racjonalnym sposobem radzenia sobie z materialnym marazmem i polityczną opresją późnej PRL. Jaka jednak była jego cena?

Grzegorz Brzozowski, Anna Serdiukow

 


 

Najbliższe spotkanie seminarium w czwartek 12. listopada w Kinie Apolonia. Oglądamy „Antygonę w Nowym Jorku” w towarzystwie Kazimierza Kutza i profesora Marcina Kuli. 

 


 

Krzysztof Zieliński

Emigrant na całe życie

Pobyt pod ciężarówką był długi. Było nam zimno, musieliśmy załatwiać się pod siebie. Czekaliśmy tylko, kiedy pojawi się policja i nas stamtąd wyciągnie. Nie leżeliśmy na półce, ale na osiach. Nie groziła nam śmierć wskutek upadku, ale zimna. Gdyby TIR od razu po zjechaniu z promu ruszył w trasę, na pewno byśmy zamarzli. Szwedzki chłód i prędkość 100 km/h oznaczałyby pewną śmierć. Mimo tego ryzyka, gdy brat zapytał, czy chcę uciec na Zachód, bez zastanowienia odpowiedziałem, że tak.

Szczęśliwe błędy

Scena w filmie, gdy bohaterowie przekraczają granicę, wyglądała dokładnie tak samo w rzeczywistości. Ciężarówka podjechała nad specjalny kanał. Byliśmy od spodu całkowicie widoczni, a ja na dodatek miałem na sobie brudne białe spodnie. Szczęśliwie dla nas w dniu, kiedy nielegalnie przekraczaliśmy granicę, psy celników zachorowały. Wbrew temu, co zobaczyliśmy w filmie, nie chcieliśmy zmylić ich niezawodnego węchu martwymi myszami; mieliśmy za to plan, żeby kupić benzynę i się nią oblać. Z kolei celnik szukający kontrabandy, pomimo że dokładnie przyglądał się podwoziu przy użyciu latarki, nie zauważył nas. Byłem pewny, że nas dostrzeże i przygotowywałem się, żeby powiedzieć „Dzień dobry”. Nawet kiedy już zjechaliśmy z rampy na granicy, dalej myśleliśmy, że nas za chwilę po cichu wyciągną, żeby nie robić zamieszania. Wojsko rzeczywiście otoczyło ciężarówkę. Widzieliśmy wokół ciężkie żołnierskie buty. Okazało się, że przeszukali dokładnie tylko przyczepę i po chwili ruszyliśmy. Wtedy byliśmy już pewni, że wszystko poszło dobrze.

Szwedzki urzędnik, który mógł odesłać nas kolejnym promem, również był akurat chory i tylko dlatego trafiliśmy od razu do ośrodka dla uchodźców. Rozpoczęła się procedura urzędnicza związana z przyznaniem azylu, która jest dla Szwedów świętością; dzięki temu mogliśmy zostać w nowym kraju.

Polityka imigracyjna w krajach skandynawskich jest bardzo zróżnicowana. Szwecja ma inne doświadczenia imigracyjne niż Dania czy Norwegia. Do rozwoju przemysłu powojennego Szwedzi potrzebowali imigrantów z Włoch i Grecji, dlatego chętnie ich przyjmowali. Dopiero później pojawili się „obcy spoza Europy”, czyli z Iraku czy Iranu.

Pozostawaliśmy w obozie integracyjnym trzy miesiące. Otrzymaliśmy dwie odmowne decyzje w sprawie azylu, ponieważ dzieci, zgodnie z konwencją genewską, powinny być ze swoimi rodzicami. Wtedy jednak błąd popełniły władze polskie, zawieszając prawa rodzicielskie naszym rodzicom (i to tylko nad nami, chociaż było nas w sumie ośmioro rodzeństwa). Jerzy Sarnecki, który pracował wówczas w Szwedzkiej Radzie Narodowej ds. Zapobiegania Przestępczości, wstawił się za nami i wytłumaczył premierowi Olofowi Palme, że płynące z Polski zapewnienia, że nie spotkają nas po powrocie represje, są fałszywe. Po roku czy dwóch latach spokoju moglibyśmy zostać pociągnięci do odpowiedzialności za to, co zrobiliśmy. Nikt nie spodziewał się wtedy, że ustrój komunistyczny rozpadnie się już pięć lat po naszej ucieczce.

Polskie warunki, szwedzkie realia

Nasi rodzice mieli całkiem duże pole, a ojciec prowadził ponadto zakład rzemieślniczy. Warunki, jakie zostały ukazane w filmie, są zatem dość ekstremalne w porównaniu z rzeczywistością. Miałem siedmioro rodzeństwa, byliśmy normalną podkarpacką rodziną, której się nie przelewało – ale w tamtych czasach nie przelewało się nikomu. Paradoksalnie, polska szkoła była na wysokim poziomie. W Szwecji przekonałem się, że wszystko potrafię zrobić szybciej niż moi rówieśnicy. Polskie pomysły edukacyjne okazują się po prostu dobre: kształtują umiejętność krytycznego myślenia i uczą, jak zdobywać i przyswajać wiedzę, a nie tylko jak szukać informacji w Internecie.

Nikt nie spodziewał się wtedy, że ustrój komunistyczny rozpadnie się już pięć lat po naszej ucieczce.

Krzysztof Zieliński

Dzięki pomocy Szwecji dostaliśmy od razu mieszkanie, kieszonkowe oraz pełną lodówkę. Cieszyliśmy się całkowitą swobodą, nie było nad nami żadnego kuratora. Polska „Solidarność” była na miejscu – składali się na nią zarówno emigranci, którzy wyjechali z kraju po stanie wojennym, jak i emigracja z 1968 r. – więc mieliśmy kontakt z językiem polskim. Szybko zaczęliśmy się uczyć, jakim państwem jest Szwecja. Wcześniej wiedzieliśmy o niej niewiele, w końcu nigdy przedtem nie wyjeżdżaliśmy z kraju. Pierwsze wrażenie, jakie wywarła na nas, znających jedynie szare polskie realia, było wspaniałe – Szwecja wydawała nam się bajkowa. Zaskoczyły nas kolorowe światła w mieście, mnóstwo śniegu i wszechobecny dobrobyt.

Tożsamość emigranta

Kiedy w 2009 r. po latach na emigracji decydowałem się na powrót do Polski, czułem, że wracam do świata, który jest inny pod względem możliwości bytowych. Nie chcę jednak oceniać, które z państw jest dziś lepsze lub gorsze, bo nie w tym leży sedno sprawy. Polska jest krajem dużego fermentu, gdzie coś można dziś zrobić. W Szwecji tymczasem zmiany zachodzą bardzo powoli; nie ma tam tylu możliwości, by robić użytek z własnej wyobraźni i zmieniać świat. W Polsce pomaga mi jednak to, że w Szwecji nauczono mnie pełni szacunku do ludzi i uczciwości.

W 1985 r. zostałem wyrwany ze świata, w którym się wychowałem. Nagle znalazłem się w środowisku, które było dla mnie zupełnie obce, choc bardzo interesujące. Nie mieliśmy z bratem dostępu do kapitału kulturowego naszych szwedzkich rówieśników, nie dzieliliśmy z nimi wspólnych doświadczeń z okresu dorastania. Dziś wiem, że nie pasuję do końca ani do Polski, ani do Szwecji. Pozostaję w rozkroku pomiędzy tymi krajami. Myślę, że pozostałem emigrantem na całe życie.

300 mil 2

 

Maciej Dejczer

Amerykańscy bohaterowie. „300 mil do nieba” po 26 latach*

Kiedy znalazłem w gazecie krótką notkę o tym, że 14-latek wraz z 12-letnim bratem uciekli do Szwecji, zacząłem im zazdrościć. Wszyscy moi koledzy i sąsiedzi mówili o ucieczce od rzeczywistości, w której po prostu trudno było żyć, a im się to udało. Gdy kręciliśmy film na podstawie ich losów, jeden z celników na granicy powiedział mi, że codziennie znajdują kogoś, kto chce powtórzyć tę spektakularną ucieczkę Zielińskich. Jednak to oni byli pierwsi i wystarczająco zdeterminowani; to im udało się uciec do kapitalizmu, gdzie przynajmniej pozornie żyje się łatwiej i gdzie obwiązują prawa człowieka. Zrobili zatem to, czego my się baliśmy; spełnili sen, który wszyscy dzieliliśmy. Byli z nich zatem kapitalni amerykańscy bohaterowie – i dlatego właśnie zaczęliśmy przeliczać kilometry na tytułowe mile.

Scenariusz bliski życiu

Punktem wyjścia do pracy nad scenariuszem był zatem krótki artykuł o rodzicach Zielińskich. Początkowo chcieliśmy się spotkać z samymi braćmi, ale stwierdziliśmy, że nadmiar informacji ostatecznie szkodziłyby konstrukcji filmu. Mieliśmy już na niego jasny i prosty plan: pracując nad scenariuszem z Cezarym Harasimowiczem, czerpaliśmy z naszych życiowych doświadczeń. Obrazując motywację do wyjazdu, wybraliśmy dla chłopców i ich rodziny kilka elementów z całego komunistycznego indeksu niedozwolonych zachowań i nieakceptowanych decyzji. Przez to film, siłą rzeczy, stał się polityczny, podobnie jak polityczna była sama ucieczka braci Zielińskich.

Przedstawiliśmy trzy rodzaje postaci: tych, którzy odnieśli sukces (główni bohaterowie), tych, którym udało się częściowo (polska dziennikarka w Danii grana przez Adriannę Biedrzyńską), oraz tych, którym się nie wyszło wcale (Elka, przyjaciółka chłopców). Ta ostatnia została przez nas dodana jako postać zupełnie fikcyjna; początkowo miał to być kolega Zielińskich, ale kiedy Kama Kowalewska podczas przesłuchań powiedziała mięsiście „Podpierdoliłbyś samolot?” – kwestię, którą w filmie kieruje do własnego ojca – zmieniliśmy płeć tej postaci. Przy okazji dodaliśmy też wątek miłosny między nią a jednym z Zielińskich – był on jednak wystarczająco powściągliwy, by nie odciągać uwagi od historii ucieczki chłopców.

W międzyczasie poznaliśmy również historię chłopaka, którego ucieczkę odkryto, kiedy schodził z promu w Szwecji. Został cofnięty przez służby graniczne, a wracając do Polski, wyskoczył za burtę; niestety zginął. Dodanie motywu kolegi, który wyskoczyłby z promu, odradziła nam jednak koproducentka: mogłoby to zagrozić opowieści, jako że nie skoncentrowalibyśmy się dostatecznie na bohaterach.

Przypomniałem sobie „300 mil do nieba” w tym roku, gdy byłem na wyspie Lesbos – jeszcze przed tym, jak zaczęła tam napływać wielka fala imigrantów.

Maciej Dejczer

Warto dodać, że w 1988 r. znalezienie funduszy niezbędnych do realizacji filmu nie było łatwe. Pojawiła się propozycja, że jeśli dopiszemy na końcu kilka scen, w których bohaterowie wracają do kraju, dostaniemy pieniądze z telewizji. Na szczęście doszliśmy do porozumienia ze studiem TOR i nawiązaliśmy kontakt ze wspomnianą duńską koproducentką. Nie chcieliśmy pokazać, że filmowi Zielińscy wracają, nie byłoby to zgodne ani z prawdą historyczną, ani – przede wszystkim – z naszą prawdą, czyli przekonaniem, że oni w tamtej sytuacji rzeczywiście nie powinni wracać. Zauważyłem zresztą, że widzowie najczęściej pamiętają z „300 mil do nieba” właśnie stwierdzenie: „Nie wracajcie tu nigdy”, wypowiedziane na końcu przez ojca do synów przebywających już w Danii. Rodzicie, którzy muszą powiedzieć coś takiego swoim dzieciom, są w niesamowicie dramatycznej sytuacji. Słowa te są pozbawione ironii czy cynizmu, wyrachowania. Zdanie, które wymyśliliśmy pod koniec pisania scenariusza, okazało się niezwykle uniwersalne.

Nasza duńska koproducentka chciała, żebyśmy kręcili w Kopenhadze. To dlatego właśnie – trochę z konieczności – wybraliśmy Danię zamiast Szwecji, do której trafili historyczni Zielińscy. Byliśmy pierwszą ekipą, która odwiedziła obóz dla uchodźców. Mieliśmy zakaz fotografowania twarzy ludzi, ale mogliśmy się swobodnie poruszać po całym terenie. Wszystkie wnętrza, w których toczy się akcja filmu w obozie, są zatem naturalne: chociażby pomieszczenie, gdzie uchodźcy dostają pieniądze.

Ile dziś mil do nieba?

Przypomniałem sobie „300 mil do nieba” w tym roku, gdy byłem na wyspie Lesbos – jeszcze przed tym, jak zaczęła tam napływać wielka fala imigrantów. Było mi strasznie żal ludzi, którzy rozbijali obozy obok mojego hotelu. Po tygodniu było ich około tysiąca, a tydzień po powrocie usłyszałem, że jest ich już około 100 tysięcy. Grecy lamentowali, że chcieliby zostać od nich uwolnieni, bo się ich boją. Jak postąpić w takiej sytuacji? To, że uchodźcy stali się narzędziem w rękach polityków, nie oznacza przecież, że nie należy im pomóc. Kiedyś to sam premier Szwecji Olof Palme pomógł braciom Zielińskim, wstawiając się za nimi. Jak wiemy, byli wówczas spektakularnym przypadkiem uciekinierów – Palme zapewne zachowałby się inaczej, gdyby przybyło z nimi tysiące innych ludzi, jak to się dzieje obecnie. Politycy najczęściej chcą jednak, żebyśmy decydowali pomiędzy skrajnościami: przyjmijmy ich albo odrzućmy. Tym samym stawia się nas – jak dzieci – przed jasną alternatywą. A ja chciałbym z kolei pomóc tym ludziom, rozumiejąc wszystkie zagrożenia związane z ich dramatycznymi decyzjami.

Mam teraz przed oczami zdjęcie łodzi pełnej chłopców, którzy płyną z Turcji do Grecji. Te łodzie są niezwykle dramatycznym miejscem; ktoś nawet zaproponował kupowanie dla uchodźców lepszego sprzętu przez Unię Europejską, by uniknąć ryzyka wypadków. Czasem na jednej takiej łodzi jest 80 osób. Każdy człowiek płynie ze swoją historią. Chciałbym zajrzeć im do głów, zobaczyć, skąd pochodzą, przed czym uciekają i dokąd zmierzają. Chciałbym być przez chwilę bliżej. Ci ludzie są tajemnicą.

* Za zgodą Macieja Dejczera zapis jego wypowiedzi został opublikowany bez autoryzacji.

300 mil 3

 

Magdalena Wnuk

300 mil na Zachód. Jak i dokąd emigrowano z Polski lat 80.?

Zimą 1985 r. w szarej, postanowojennej Polsce dwaj bracia, 14-letni Adam i 12-letni Krzysiek, udają się na Zachód. Nieletni i bez paszportu nie mogą liczyć na legalne środki transportu. Decydują się więc na jeden z bardziej nieoczekiwanych sposobów – podwozie ciężarówki. Schowani pod naczepą TIR-a przedostają się przez przejście graniczne w Świnoujściu. Jako pasażerowie na gapę przeprawiają się promem przez Bałtyk do Szwecji. Dlaczego zdecydowali się uciekać?

Wyjątkowa przygoda braci Zielińskich stanowiła gotowy scenariusz na spektakularny film, chociaż była tylko jedną z wielu ucieczek w latach 80. Ostatnia dekada PRL rozpoczęła się wielkim zrywem wolnościowym i karnawałem „Solidarności”. W 1981 r. Polska była już jednak państwem zamkniętym, z odciętą komunikacją wewnętrzną i zewnętrzną, godziną policyjną, represjami oraz zakazem wszelkich inicjatyw społeczno-politycznych. W ciągu jednej nocy z 12 na 13 grudnia cofnięte zostały wszystkie zmiany, jakie dokonały się w organizacji kraju w ciągu wcześniejszych 10 lat, jak np. przyzwolenie na większą mobilność zagraniczną.

Gorączka migracyjna lat 80.

Załamanie prodemokratycznych reform szczególnie wyraźnie pokazują statystyki migracji. Od lat 70. stopniowo rosła mobilność Polaków, szczególnie ta zarobkowa, nie tylko do bratnich krajów socjalistycznych, lecz także na Zachód. Wyjeżdżano zwłaszcza do NRD i RFN, ale także do Szwecji czy Austrii na prace sezonowe. Coraz większa liczba obywateli Polski stykała się z innymi kulturami. Ci, którzy intensywnie uprawiali tzw. turystykę handlową, mogli sobie nie tylko dorobić na życie w PRL, lecz także po prostu kupić w peweksie upragniony drobiazg, odzież czy sprzęt.

Wzmożona mobilność zagraniczna, wręcz gorączka migracyjna, osiągnęła swój szczyt tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Świadkowie tamtych zdarzeń wspominają, że w kraju można było wyczuć nadchodzącą zmianę, niekoniecznie dobrą. Karnawał „Solidarności” dobiegał końca. 13 grudnia 1981 r. w krajach kapitalistycznych, jak podaje Dariusz Stola, przebywało ponad 150 tys. polskich obywateli. Tylko nieliczni zdecydowali się wrócić do kraju. Zdecydowana większość pozostała na Zachodzie na prawach uchodźców politycznych. Wielu do dzisiaj nie powróciło do Polski. W rozmowach emigranci często przyznają, że nie żałują swojej decyzji. Czasami jedynie wspominają, co utracili: narzeczoną lub narzeczonego, kilka lat z życia swoich dzieci, pierwsze własne mieszkanie.

Stan wojenny skutkował nie tylko fizycznym rozprawieniem się z działaczami „Solidarności”, ich często kilkuletnim uwięzieniem, lecz także utratą nadziei na demokratyczne zmiany i dogadanie się z władzą komunistyczną. Po 1983 r. Polska pogrążała się w narastającym kryzysie ekonomicznym. Złotówka cały czas traciła na wartości, ceny szły w górę, a zarobki malały. Nieodłącznym elementem wspomnień i opowieści mieszkańców Polski z drugiej połowy lat 80. stały się puste sklepowe półki, sporadycznie zapełnione octem.

Ostatnie pięć lat Polski Ludowej stało się zatem okresem wychodźstwa, jednego z największych w całej historii naszego kraju. Do państw zachodnich wyjechało wówczas z Polski blisko milion osób. Uciekały one od beznadziei, szarości, biedy, braku perspektyw. Wyjeżdżali robotnicy, urzędnicy, ludzie kultury, akademicy. Z badań Marka Okólskiego wynika, że 40 proc. emigrantów stanowili ludzie z wykształceniem średnim lub wyższym. Był to odpływ tak znaczny, że niektórzy badacze mówili o „drenażu mózgów”. Jednak już w latach 90. część tych emigrantów, wzbogacona o doświadczenia zawodowe za granicą, wróciła i przyczyniła się do rozwoju wolnej Polski.

Rozkładowi PZPR i struktur państwowych towarzyszyło liberalizowanie się polityki migracyjnej. Łatwiej było uzyskać paszport i coraz więcej osób o niego aplikowało. Uciekano z wycieczek turystycznych na Węgry czy do Bułgarii lub Turcji. Porywano samoloty pasażerskie, nie wracano na pokłady statków wycieczkowych, przedłużano w nieskończoność wizy. W tym arcyciekawym i trudnym okresie polskiej historii dorastają bracia Zielińscy, a także wzorowani na nich Jędrek i Grześ Kwiatkowscy, bohaterowie „300 mil do nieba” Macieja Dejczera.

Ucieczki bliskie i dalekie

W latach 80. Polacy najchętniej emigrowali do Niemiec Zachodnich. Jak policzyła Barbara Sakson na podstawie danych Systemu Ewidencji Ruchu Paszportowego, działającego w latach 1981–1989 (jednego z pierwszych cyfrowych rozwiązań administracyjnych w Polsce), połowa obywateli PRL kierowała się właśnie do RFN. Bardzo pożądane były również kierunki zamorskie: USA, Kanada, Australia. Do tych ostatnich najłatwiej było się dostać przez Austrię, Grecję, Włochy czy Szwecję. W pierwszej połowie lat 80. polscy uciekinierzy masowo wyjeżdżali do austriackich obozów przejściowych, w których składali wnioski o dalszą emigrację do USA lub Kanady. Z kolei pod koniec dekady pośrednictwo w emigracji za ocean oferował rząd włoski, tysiące Polaków zatrzymywało się więc w obozie w Latinie pod Rzymem lub Capui pod Neapolem. Nie wszystkim udało się uzyskać wizę do Ameryki. Kilkadziesiąt tysięcy emigrantów pozostało w Europie i osiedliło się w Wiedniu, Sztokholmie, Rzymie. Można ich spotkać także we Francji, w Hiszpanii, Danii czy Norwegii.

Mówiąc o ponadmilionowej fali emigracji, trzeba zdawać sobie sprawę, że tak duża grupa osób nie mogła być jednolita. Każda historia była inna, każde doświadczenie – unikatowe, ale w wielu przypadkach emigranci musieli się mierzyć z podobnymi problemami. Kwestia zalegalizowania pobytu, znalezienia pracy i decyzji o dalszej emigracji poza Europę była udziałem praktycznie wszystkich ówczesnych uciekinierów. Jednym z najpopularniejszych sposobów legalizacji pobytu za granicą było wystąpienie o status uchodźcy z powodów politycznych. W zależności od tego, do którego europejskiego państwa trafili, ich losy toczyły się inaczej.

Szwecja od początku zgłoszenia wniosku o azyl oferowała uciekinierom bardzo dobre warunki życia. Mieszkanie, jedzenie, diety, lekcje języka szwedzkiego – wszystko to zachęciło wiele osób do pozostania w tym kraju. Włochy czy Austria nie zapewniały uchodźcom tak dobrego startu, co wynikało m.in. z przeludnienia obozów przejściowych w tych krajach i mniejszej opieki socjalnej. Bracia Zielińscy mieli wiele szczęścia, że znaleźli się akurat w Szwecji. Dzięki dobrej opiece i szwedzkiemu prawu, które postawiło międzynarodowe prawa człowieka ponad obowiązek oddania dzieci ich rodzicom, mogli tam zdobyć wykształcenie i zamieszkać z dala od nielubianej, szarej PRL. Polityka austriacka czy włoska były znacznie bardziej zorientowane na selekcję emigrantów pod kątem programów imigracyjnych swoich partnerów – USA, Kanady, Australii, a także RPA.

Ucieczki pod specjalnym nadzorem

Nielegalne przedłużenie pobytu za granicą nie było mile widziane przez władze. W zależności od okoliczności, w jakich uciekał obywatel Polski, po powrocie mogło go czekać różne przyjęcie przez władze. W trudnej sytuacji były zwłaszcza osoby, które z kraju wyjechały całkowicie nielegalnie, bez ważnego paszportu. Wezwań na przesłuchania i inwigilacji mogła się także spodziewać rodzina uciekiniera. Każdy powracający po przedłużającym się pobycie mógł być pewien, że zostanie zaproszony na rozmowę przez Służbę Bezpieczeństwa. Musiał uzasadnić, dlaczego ociągał się z powrotem i jakie informacje na temat ojczyzny przekazał organom policyjnym i wywiadowczym za granicą.

Peerelowski wywiad nie czekał tylko na informacje otrzymywane od powracających emigrantów. W każdym obozie przejściowym pracował dla SB przynajmniej jeden konfident, który zdobyte wiadomości przekazywał do Polski.

Magdalena Wnuk

Dwójkę bohaterów po powrocie do Polski mogło czekać nie tyle intensywne śledztwo, ile poprawczak, ponieważ byli nieletni i dopuścili się wykroczenia. Ich ucieczka byłaby w przyszłości przeszkodą w karierze zawodowej. Utrudnienia na rynku pracy były częstym scenariuszem w przypadku osób, które nie były posłuszne władzy.

W latach 80. służby peerelowskie szczególnie dużo uwagi poświęcały tym uciekinierom, którzy zatrzymali się w którymś z obozów przejściowych dla uchodźców na Zachodzie. Podczas pobytu w obozie każdy azylant był przesłuchiwany przez wywiad kraju przyjmującego, a także wywiady rządów amerykańskiego, kanadyjskiego czy australijskiego. Emigranci, zwłaszcza ci związani wcześniej z wojskiem, milicją czy urzędami państwowymi, byli pytani o struktury organizacyjne tych instytucji. Z takich właśnie rozmów powracający musieli się przed SB tłumaczyć. Peerelowski wywiad nie czekał tylko na informacje otrzymywane od powracających emigrantów. W każdym obozie przejściowym pracował dla SB przynajmniej jeden konfident, który zdobyte wiadomości przekazywał do Polski.

Emigracja w latach 80. różniła się zatem znacznie od współczesnej. Wyjeżdżając z kraju, traciło się łączność z rodziną na znacznie dłużej niż dwie godziny lotu do Londynu. Owszem, były telefony, ale każdą zagraniczną rozmowę trzeba było zamówić. Oznacza to, że emigrant musiał najpierw umówić się z bliskimi, którzy zostali w Polsce, na konkretną datę i godzinę rozmowy. Rzadko było to możliwe na dwa, trzy dni po przyjeździe. Te pierwsze telefony zdarzały się najczęściej po tygodniu, dwóch. W filmie Dejczera taka sytuacja jest pokazana przy okazji rozmowy rodziców z chłopcami. Bohaterowie specjalnie się na nią umawiają i starają się w kilka minut powiedzieć to, co dla nich jest najważniejsze.

Emigranci pisali również listy, ale te podlegały cenzurze, na wszelki wypadek więc nie wdawano się w szczegóły. Popularną formą kontaktu były również paczki przekazywane prywatnym kierowcom w umówionych miejscach europejskich stolic, takich jak Mexico Platz w Wiedniu. Oprócz kawy i czekolady w paczkach przemycano także liściki. Filmowi Jędrek i Grześ wysyłają rodzicom w Polsce pieniądze, które dostają w obozie przejściowym.

Bez powrotu?

Niedobrowolność wyjazdu przeradzającego się w nielegalną emigrację skłaniała do pozostania za granicą na dłużej. To znacząco wpływało na stosunek uciekinierów do emigracji. Postrzegali ją często jako stan jeśli nie „na zawsze”, to na pewno na długo. Uciekano na Zachód jak do nieznanej wprawdzie, ale jednak przestrzeni nowego życia. Oprócz wyjazdów stricte zarobkowych emigranci, szczególnie drugiej połowy dekady, wymieniają wśród motywacji właśnie potrzebę lepszego życia w kapitalizmie.

W filmie „300 mil do nieba” Maciej Dejczer bezlitośnie pokazuje Polskę szarą, nędzną, pełną patologii urzędniczej i rodzicielskiej. Dorośli to złamani życiem w komunistycznej Polsce ludzie, którzy walcząc o przetrwanie, nie potrafią przekazać swoim dzieciom radości życia, bo dawno o niej zapomnieli. Życie w Polsce to brak perspektyw i nadziei na zmianę. Zachód jawi się jako jedyne wyjście, które może dać wolność od przygnębiającej codzienności. Chłopcy podejmują decyzję karkołomną i na pierwszy rzut oka niedojrzałą, ale w rzeczywistości dorosłą i świadomą. Nie chcą podzielić losu dorosłych, którzy ich otaczają. Chcą więcej, chcą marzyć i te marzenia realizować. Przedostają się na Zachód, ale nie jest to sukces pozbawiony swojej ceny. W obcym kraju muszą zmierzyć się z nową, odmienną rzeczywistością, którą będą poznawać samotnie, bez bliskich. Ich ucieczka za marzeniami w latach 80. ma wymiar polityczny, a powrót do Polski może im złamać życie zarówno zawodowe, jak i prywatne.

Emigracja to ekscytacja nowym i nadzieja na lepsze jutro, ale także utrata bezpieczeństwa i rozczarowanie codziennością. Oderwanie od tego, co jest nam bliskie i znane, zmusza nas do przemyślenia własnej tożsamości, wartości i priorytetów, a także otwiera na inność. Wśród emigrantów często można spotkać ludzi refleksyjnych i chętnych do podzielenia się swoimi przeżyciami. Podczas spotkania seminarium filmowego Kultury Liberalnej Krzysztof Zieliński nie bał się mówić o wszystkich emocjach towarzyszących ucieczce z kraju: podnieceniu, strachu, zadowoleniu, tęsknocie. W latach 80. nie brakowało trudnych emigracyjnych losów. Po 30 latach nadszedł czas, aby pytać ówczesnych uciekinierów, czy żałują tamtej decyzji i co im przyniosła. Refleksyjność i dojrzałość to wielka siła osób, które mają za sobą przeżycia emigracyjne. Warto o tym pamiętać i korzystać z ich mądrości i doświadczeń teraz, kiedy z emigrantów stajemy się powoli gospodarzami.

300 mil 4

 

Bibliografia:

Marek Okólski, „Migracje zagraniczne w Polsce w latach 1980–1989. Zarys problematyki badawczej”, „Studia Demograficzne” 1994, nr 117, z. 3.

Barbara Sakson, „Wpływ «niewidzialnych» migracji zagranicznych lat osiemdziesiątych na struktury demograficzne Polski”, Warszawa 2002.

Dariusz Stola, „Kraj bez wyjścia. Migracje z Polski 1949–1989”, Warszawa 2012.

SPOT2

Od lewej Anna Serdiukow, Magdalena Wnuk i Krzysztof Zieliński.

 

Seminarium organizowane jest we współpracy z Fundacją im. Róży Luksemburg.

 

Film:

 

Bartłomiej Sienkiewicz: Przełamaliśmy 300 lat polskiej historii

Szanowni Państwo,

25 października 2015 r. niewątpliwie jest w polskiej polityce datą graniczną. Koniec ośmioletnich rządów Platformy Obywatelskiej można interpretować na wiele sposobów: jako efekt znudzenia, potrzebę zmiany, konsekwencję odejścia Donalda Tuska do Brukseli. To wszystko jednak są interpretacje zbyt mocno skupione na samej grze politycznej, byśmy mogli zrozumieć, co wydarzyło się naprawdę. By faktycznie móc zrozumieć dojście Prawa i Sprawiedliwości do władzy, a także instynkt, który kierował Polakami głosującymi na partię Jarosława Kaczyńskiego, należy się raczej zastanowić, jak zmieniło się społeczeństwo nad Wisłą przez niemal dekadę panowania Platformy w Polsce.

Nasz dzisiejszy rozmówca, Bartłomiej Sienkiewicz, nazywa ten czas epoką wielkiego cywilizacyjnego skoku. Rok temu, w opublikowanym w „Przeglądzie Politycznym” tekście „Apologia”, pisał tak: „Siedem lat rządów Donalda Tuska obudziło nowe aspiracje Polaków, stworzyło o wiele bardziej wymagające dla rządzących społeczeństwo, żądające coraz częściej takiej jakości rządzenia, która na nowo buduje polityczność w Polsce. Po tych siedmiu latach nie da się żadną ideą sprzed 80 lat zasłonić własnej nieudolności, czy wizją IV RP spróbować uciec od realnych dylematów Polski pierwszej dekady XXI w.”.

Continue reading