Narkotyk leków

Szanowni Państwo,

uzależnienia to jeden z najtrudniejszych problemów w rozważaniach o granicach wolności. Klasycy liberalizmu uczą, że wolność jednego dorosłego człowieka powinna być ograniczona jedynie wolnością drugiego. Ale tu napotykamy paradoks: osoby uzależniające się od substancji chemicznych, korzystając ze swojej wolnej woli, stopniowo tę wolną wolę unicestwiają. A sprawa nie dotyczy przecież tylko alkoholu i substancji uznanych za narkotyki. Dzisiejszy numer „Kultury Liberalnej” poświęcamy uzależnieniom Polaków od pozornie niegroźnych leków.

Dokładnie 140 lat temu do obrotu aptecznego wprowadzono leki pod postacią tabletek. Jest to udogodnienie ważne i ułatwiające kurację, bo cedujące na pacjenta część obowiązków lekarza. Dawkowanie medykamentu nie wymaga specjalnego zaangażowania – wystarczy zastosowanie się do zaleceń lekarza i odrobina zdrowego rozsądku. Niestety, ten ostatni staje się wartością coraz bardziej deficytową. A kolorowe tabletki traktowane są jak dropsy – połyka się je na potęgę!

Z roku na rok Polacy kupują coraz więcej medykamentów. Plasujemy się podobno w czołówce europejskich lekomanów. Odbiegamy jednak nieco od innych nacji uzależnionych od leków – rzadziej chodzimy do lekarzy, bagatelizujemy kwestię badań profilaktycznych, a częściej leczymy się samodzielnie. Czy jednak oznacza to, że jesteśmy sami sobie winni lekowego nałogu?

Continue reading

Szczęście w szufladzie

Łukasz Pawłowski: „Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo to się rzuca w oczy, kiedy człowiek bywa w Polsce tylko od święta. Wystarczy przejechać granicę i już w radio słychać serię reklam, paraleków i substytutów. Jakby wszyscy cierpieli na nietrzymanie moczu, hemoroidy, wzdęcia i nerwice”, powiedział mój znajomy na co dzień mieszkający za granicą, gdy wspomniałem mu o temacie naszej rozmowy. Czy rzeczywiście Polacy w uwielbieniu dla lekarstw wyprzedzają inne narody?

Jerzy Vetulani: Niewątpliwie coś jest na rzeczy. Już pięćset lat temu, kiedy królewski błazen, Stańczyk, tylko obwiązał sobie usta chustą, natychmiast wszyscy zaczęli mu doradzać, jak ma leczyć ból zęba. Polacy uznają się za specjalistów w kwestii zdrowia – kiedyś polecaliśmy sobie ziołowe herbaty, kogle-mogle i inne specyfiki domowej roboty, dziś polecamy sobie tabletki.

Kiedy Polak wychodzi od lekarza bez przepisanego leku, to czuje się oszukany.

To prawda. Co więcej, Polak wierzy również, że im lek droższy, tym zawsze lepszy.

Dlaczego?

Półki w księgarniach i kioskach aż uginają się od książek czy czasopism poświęconych leczeniu. Nie mówię tutaj o czasopismach fachowych, ale takich dla ludu. Wiele innych ma specjalne kolumny poradnictwa. Nawet polska wersja takiego czasopisma jak „Reader’s Digest” jest na oko w połowie poświęcona tematom medycznym, podczas gdy w Ameryce stanowią one jedynie niewielki fragment. Reklam w radiu i telewizji też jest całe mnóstwo. Skutek jest taki, że ludzie mają pewną wiedzę medyczną, ale dość często jest to wiedza fałszywa.

Fascynują nas metody z pogranicza medycyny i szarlatanerii. Chętnie wierzymy w te wszystkie biopola, szamanizmy, energię życiową.

Jerzy Vetulani

Bardziej wierzymy poradom z kolorowych magazynów niż lekarzom?

Wciąż jesteśmy stosunkowo nieufni wobec oficjalnej wiedzy medycznej. Fascynują nas metody z pogranicza medycyny i szarlatanerii, a nawet leżące daleko poza tą granicą. Chętnie wierzymy w te wszystkie biopola, szamanizmy, energię życiową. W latach 90. przez telewizor „leczył” nas Anatolij Kaszpirowski, dziś na aranżowane pod auspicjami kurii biskupiej spotkanie z ojcem Johnem Bashoborą, kaznodzieją-cudotwórcą z Ugandy, przychodzi dość ludzi, by wypełnić Stadion Narodowy. Powodzeniem cieszą się lekarze chińscy, tybetańscy czy wietnamscy. Mają swoje gabinety, które potem są w krótkim czasie likwidowane. Wiele z tych praktyk to jawne oszustwa.

Dlatego na wszelki wypadek warto pójść i na Stadion, i do lekarza po tabletkę. 

Spożywamy ogromne ilości leków zarówno recepturowych, jak i nierecepturowych. Pacjenci żądają leków, a lekarze często te żądania spełniają.

Muszą?

Nie muszą, ale kiedy matka prosi o antybiotyk dla dziecka, to niejeden lekarz dla świętego spokoju go zaleci. Bo gdyby pojawiały się jakieś komplikacje, wówczas pacjent zawsze może oskarżyć lekarza o nieprzepisanie odpowiednich lekarstw. Nie wiem jak jest innych miastach, ale w Krakowie mówiono mi, że co tydzień do Izby Lekarskiej wpływa ponad 100 takich zażaleń. Niektóre z nich są uzasadnione, ale lekarze wolą unikać nawet tych bezzasadnych. Prowadzi to także do poważnego obciążenia systemu ochrony zdrowia, bo wiele ze zbędnie przepisywanych leków to leki refundowane.

Ale my często sięgamy po leki nawet wtedy, gdy nie jesteśmy chorzy.

Ostatnimi czasy rzeczywiście nasila się tendencja do zażywania leków „na wszelki wypadek”. Bierze się je nie po to, by nie chorować, ale żeby zapobiec chorobie. Albo stosuje się, żeby być lepszym, ponadprzeciętnym. Mężczyzna powyżej czterdziestki nie musi mieć erekcji na zawołanie, dwa razy dziennie. Może to wynikać z rozmaitych czynników – stresu, przemęczenia, zniechęcenia partnerką itd. Ale to nie jest ważne, bo dostępna jest tabletka, która problem rozwiąże od ręki. Boli cię głowa, jesteś zmęczony, stresujesz się przyszłą rozmową, chcesz lepiej wypaść na egzaminie – weź tabletkę.

Czy te wszystkie leki naprawdę działają?

Jeśli sprawiają, że człowiek poczuje się lepiej, to nawet jeśli nie mają żadnych medycznych skutków, w pewnym sensie działają. Wiele już przeprowadzono badań dotyczących efektu placebo i ma on jak najbardziej realne skutki. Podobnie zresztą jak jego odwrotność, efekt nocebo – kiedy nam się wydaje, że coś nam szkodzi. Jeśli wierzymy, że przeciągi wywołują choroby, to się w przeciągach zaziębiamy albo czujemy, że nam coś strzyka. W związku z tym wiele preparatów, które się stosuje, daje efekt placebo, zwłaszcza gdy tak naprawdę nic nam nie dolega.

Reklamy zwykle przekonują nas, że jednak coś nam dolega. Nieustannie dowiadujemy się o jakichś chorobach, o których wcześniej nigdy nie słyszeliśmy, jak np. zakwaszenie organizmu czy syndrom niespokojnych nóg. Czy to są rzeczywiste dolegliwości, czy jedynie hasła reklamowe mające skłonić nas do kupienia danego leku?

Zwykle to są rzeczywiste jednostki chorobowe, ale ich poważne formy występują stosunkowo rzadko. Stwierdzenie u pacjenta depresji wymaga spełnienia całego szeregu kryteriów. Tymczasem według reklam nawet chwilowa obniżka nastroju to dobry powód do wizyty w aptece. Podobnie jest ze wspomnianym przez pana syndromem niespokojnych nóg. Niekiedy przyjmuje poważne formy, ale kiedy ktoś ma taki nawyk, że sobie od czasu do czasu przez sen porusza nogą to nawet mu dobrze, bo mu nie ścierpnie. Nie trzeba od razu sięgać po tabletkę.

1

 Jak w nas w reklamie postraszą, to sięgniemy.

W Krakowie była taka pani doktor, ortopeda dziecięcy, która miała zwyczaj siadywać w parku przy młodych matkach z chodzącymi już dziećmi, po czym mówiła: „Jezus Maria, pani nie widzi, że to dziecko ma potworną subluksację? Jak tak dalej pójdzie, to ono nie będzie mogło chodzić. Niech pani przyjdzie do mojej kliniki, ja pani pomogę”. Po czym zdrowe właściwie dziecko było trzymane w gipsowym kaftaniku na biodrach, a potem wychodziło i nie miało subluksacji, bo nie miało jej również wcześniej. Niektórzy lekarze stosują takie metody indywidualnie, niektórzy producenci leków robią to na skalę globalną.

Tabletka nie powinna być pierwszą odpowiedzią na każdy problem. To droga na skróty. Sięgamy do szuflady przy stoliku nocnym i już jesteśmy szczęśliwsi.

Jerzy Vetulani

Ale czy to jest legalne? Czy gdybym zauważył, że wielu Polaków dajmy na to drapie się po policzkach, mógłbym nazwać to zjawisko „syndromem wrażliwego policzka” i sprzedawać produkt łagodzący rzekomą dolegliwość?

Sądzę, że tak. Zwłaszcza jeżeli ten produkt nie byłby lekiem, ale na przykład kosmetykiem czy suplementem diety.

Jaka jest różnica?

To jest nic innego jak lek, ale sprzedawany bez recepty. Ale ponieważ ma tytuł suplementu diety, a nie leku, to producenta obowiązują znacznie mniejsze obostrzenia przy wprowadzaniu go na rynek. Efekt jest taki, że suplement można dostać niemal w każdym sklepie, bez recepty i w każdej ilości. A reklamy tego typu produktów są wszędzie.

Ma pan jakąś ulubioną?

Najbardziej oburzająca reklama leku, jaką widziałem, opowiada historię matki, która biegnie z dziećmi na karuzelę w wesołym miasteczku. Nagle wszystko się zatrzymuje, rzeczywistość zwalnia, świat robi się czarno-biały, matka łapie się za skronie – straszliwy ból głowy. Kobieta jest zrozpaczona. Ale sięga do torebki po lek przeciwbólowy, łyka i bach! – świat rusza z miejsca, kolory wracają, wesołe miasteczko bawi się dalej, a ona z dziećmi biegnie na karuzelę.

Co jest takiego oburzającego w tej reklamie?

Po tak nagłym, silnym ataku bólu głowy matkę mogą ściągnąć z tej karuzeli martwą. To może być symptom poważnej choroby czy nawet wylewu lub udaru. Nawiasem mówiąc, przedawkowanie środków zawierających paracetamol – które można kupić w sklepie spożywczym, stacji benzynowej czy kiosku – powoduje w Polsce kilkadziesiąt zgonów rocznie. A nikt o tym nie mówi.

W takim razie łykać te pigułki czy nie łykać?

Ludzie od zawsze chcieli ułatwiać sobie życie rozmaitymi wynalazkami. Niekiedy te ułatwienia przynoszą przede wszystkim pozytywne skutki, innym razem są całkowicie irracjonalne. Tabletka może ułatwić wszystko. Ja jako farmakolog wierzę w siłę leków, ale tabletka nie powinna być zawsze pierwszą odpowiedzią na każdy problem. To droga na skróty. Dobre samopoczucie możemy uzyskać albo uprawiając sport przez godzinę lub dwie, albo biorąc środek antydepresyjny. Sięgamy do szuflady przy stoliku nocnym i już jesteśmy szczęśliwsi.

Ale czy zdrowsi? Zdrowie jest przecież najważniejsze…

Otóż to, proszę zauważyć, że nawet kiedy sobie czegoś życzymy, to przede wszystkim zdrowia. Ja zawsze wtedy mówię: „Proszę mi życzyć szczęścia – na Kursku wszyscy marynarze byli zdrowi, a potonęli jak szczury, bo szczęścia nie mieli”. Trochę to zdrowie fetyszyzujemy.

Konsument, nie pacjent

Kult zdrowia

Wzrost popytu na suplementy diety wiąże się ściśle z przemianami stylu życia człowieka nowoczesnego – zatopionego w konsumpcjonizmie, kulcie zdrowia i dyskursie terapeutycznym. Tożsamość społeczna staje się projektem, nad którym każdy z nas chce sprawować kontrolę od początku do końca. Cielesność staje się przestrzenią samorealizacji – polem do hipochondrycznych eksperymentów, nieustannego ulepszania się, autoterapii. A pomocne w tym – zdaniem wielu – są suplementy diety.

Mają nas one naprawiać, poprawiać kondycję. Według reklamodawców suplementy uzupełniają niedobory witaminowe w organizmie, przywracają homeostazę, redukują masę ciała, odbudowują strukturę włosów, cery, paznokci, wspomagają erekcję. Słowem – dzięki nim wizja starości oddala się, a młodość przestaje być tylko wspomnieniem.

Koncerny farmaceutyczne, rozwijając segment suplementów, uciekają przed kosztami związanymi z badaniami klinicznymi i procedurami rejestracji.

Magdalena Popławska

Dziury prawne

Suplementy diety nie są lekami. Zgodnie z ustawodawstwem unijnym traktować je należy jak żywność. Na skutek nieprecyzyjnych definicji prawnych w suplementach diety zawarte mogą być substancje wykazujące „efekt odżywczy lub inny fizjologiczny”. Zapis ten pozwala na dodawanie do suplementów nie tylko witamin i soli mineralnych, ale także substancji leczniczych – tylko poniżej dawki terapeutycznej (dawka ta stosowana może być wyłącznie w produktach leczniczych, które podlegają prawu farmaceutycznemu). Jednak nie o rodzaj i dawkowanie substancji chemicznych tu chodzi, lecz o zwykły zysk czasowy i finansowy.

4

Koncerny farmaceutyczne, rozwijając segment suplementów, uciekają przed kosztami związanymi z badaniami klinicznymi i procedurami rejestracji. Ustawa o bezpieczeństwie żywności i żywienia obliguje producenta lub dystrybutora jedynie do powiadomienia Głównego Inspektora Sanitarnego o wprowadzeniu danego produktu po raz pierwszy do obrotu. Zatem złotówki zaoszczędzone w ten sposób można śmiało zainwestować – choćby w reklamę, nie ograniczaną przepisami tak restrykcyjnie, jak to jest w przypadku leków.

Co gorsze, dane zapisane na etykietach suplementów – zgodnie z prawem – nie muszą być pełne. Firmy produkujące preparaty nie są zobligowane do udowadniania, że suplement jest bezpieczny, jak reaguje z innymi kategoriami żywności i lekami, czy może byś stosowany przez szczególne grupy osób (np. kobiety w ciąży). Stwierdzenie szkodliwości możliwe jest tylko post factum – po jego zażyciu i wystąpieniu efektów niepożądanych u konsumentów. Podkreślmy: „konsumentów” – bo przecież nie można osób konsumujących środki żywnościowe nazwać pacjentami. Tak jak działanie środków żywnościowych trudno określić mianem leczenia.

Apteczna mimikra

Co jeszcze decyduje o rynkowym sukcesie suplementów? Ich dostępność – powszechna i egalitarna, na wskroś demokratyczna. Według prawa powszechnie obowiązującego, produkty lecznicze nabyć można w aptekach i punktach aptecznych (główna różnica między nimi wiąże się z legalnością sprzedaży substancji bardzo silnie działających). A suplementy trafiają na regały do marketów, warzywniaków, kiosków. Leżą obok proszków do prania w drogeriach i obok papierosów na stacjach benzynowych. Sprzedają je osoby bez specjalistycznego przygotowania farmaceutycznego – co nie oznacza, że nieuciekające się do rad (wszak życzliwość nie przeczy ignorancji!).

Suplementy wypełniają także półki apteczne, gdzie świetnie kryją się między lekami. Wytwórcy zadbali o podobne opakowania (kapsułki, tabletki, ampułki) i sposób przyjmowania (wierzymy, że to co odmierzane, musi być cenne i lecznicze). Całkowity proces upodobnienia się w służbie nobilitowania producenta i uwodzenia klienta. Cudowny specyfik, rzekomo wymyślony przez szamanów, umieszczony w eleganckim opakowaniu zachodnioeuropejskiego leku, intryguje konsumentów. W suplementach ziołowych tradycja łączy się z nowoczesnością – tak jak lubimy.

Wiara, że internista z najbliższej przychodni wcieli się w dra Houseʼa, z nauką wiele wspólnego nie ma. Zwłaszcza jeśli osoba zażyła suplementy powstałe na bazie substancji niestosowanych w rodzimym lecznictwie.

Magdalena Popławska

Niestety, ale coraz popularniejszym kanałem dystrybucji suplementów diety stał się internet. Kontrola firm zarejestrowanych zagranicą, monitorowanie procesu produkcji, pakowania i transportu zamawianych preparatów są praktycznie niemożliwe. Taki charakter sprzedaży suplementów ułatwia także proceder ich fałszowania i wprowadzania na rynek produktów nielegalnych. Liczba tych przestępstw rośnie z roku na rok.

Dr House pierwszego kontaktu

W zachowaniu osób przyjmujących suplementy widać pewną sprzeczność. Traktują je jak panacea, ale często nie informują o ich spożywaniu lekarzy. Postawę taką częściowo tłumaczy brak informacji, której producent suplementów dostarczać nie musi. Przykładowo: dlaczego osoba przyjmująca suplementy diety mające poprawić pamięć powinna się z tego spowiadać chirurgowi przed udaniem się na operację wymiany stawu biodrowego? Ponieważ miłorząb – częsty składnik preparatów dostępnych bez recepty – rozrzedza krew. Chirurga taka „kuracja” z pewnością nie ucieszy.

Przyjmujący suplementy nie informują o tym lekarza, bo często kieruje nimi też wstydliwość. Dlaczego mieliby się przyznawać gastrologowi, że mają problemy z erekcją i biorą suplementy, które stworzono by zwiększać sprawność seksualną? Ale gastrolog z kuli magicznej nie wywróży, że jego stary pacjent skarży się nie na dawne dolegliwości, lecz na przedawkowanie ziołowego preparatu. Przykładów takich mnożyć można bez końca.

Stosowanie suplementów przez pacjenta często utrudnia lekarzowi postawienie prawidłowej diagnozy. Bagatelizowanie tego zjawiska stać się może tragicznym błędem. Wiara, że internista z najbliższej przychodni wcieli się w dra Houseʼa, z nauką wiele wspólnego nie ma. Zwłaszcza jeśli osoba zażyła suplementy powstałe na bazie substancji niestosowanych w rodzimym lecznictwie – np. roślin z Dalekiego Wschodu, Ameryki Południowej czy Afryki. W przypadku wyleczenia pacjent może przypisać sprawstwo suplementowi i polecić go innym – gdy choroba się rozwinie, winą obarczyć może przyjmowane równolegle leki. A gdy lekarze pomóc nie potrafią, to spróbować suplementu przecież nie zaszkodzi?

Kulisy farmabiznesu

Bycie liderem opinii (ang. thought leader) to profesja mało znana, ale niezwykle dochodowa. Liderzy opinii to wpływowi naukowcy i lekarze, którym koncerny farmaceutyczne płacą za udział w konferencjach, występowanie w mediach i podpisywanie własnym nazwiskiem artykułów naukowych przygotowanych przez ghostwriterów danej firmy. Wykłady, sympozja i artykuły naukowe nie są oficjalnie formą reklamy. To właśnie teoretyczna niezależność eksperta gwarantuje jego autorytet – lider opinii występuje na konferencji jako pracownik szanowanej uczelni, a nie jako przedstawiciel koncernu farmaceutycznego. Kiedy znany w całych Stanach Zjednoczonych specjalista od chorób kręgosłupa nawołuje do leczenia weteranów z wojny w Afganistanie w imieniu Amerykańskiego Stowarzyszenia Ortopedycznego, to jest odbierany inaczej, niż gdyby występował jako oficjalny lobbysta firmy produkującej konkretne protezy. W podobnie dwuznacznej sytuacji znajdują się studenci medycyny czy farmacji słuchający wykładów „sponsorowanych” przez producentów danego leku.

To właśnie firmy farmaceutyczne finansują znaczną część badań klinicznych, opłacają lub tworzą od zera czasopisma naukowe, w których publikują własne artykuły. Z rzetelnością naukową nie musi to mieć wiele wspólnego. Owszem, konferencje i czasopisma stanowią autentyczną okazję do wymiany poglądów między specjalistami – wiedza ta jest jednak reglamentowana, a miejscami wręcz cenzurowana.

3

Koncerny farmaceutyczne nie mają interesu w przedstawianiu w pełni obiektywnych danych, a jednocześnie uzależniają od siebie coraz szersze obszary nauki. Praca medycznych ghostwriterów, przygotowujących materiały edukacyjne dla farmabiznesu, polega na tym, by przedstawić otrzymane rezultaty badań w pozytywny dla zleceniodawcy sposób. Prowadzić to może do przemilczeń, nadużyć, a nawet do ukrywania szkodliwych danych.

Jeśli firma farmaceutyczna pracuje nad lekiem na przypadłość, która nie została dotychczas oficjalnie uznana za schorzenie, musi najpierw… wypromować samą chorobę.

Emilia Kaczmarek

O sukcesie danego leku decyduje nie tylko jego skład. W firmach farmaceutycznych pracuje obecnie więcej specjalistów od marketingu niż analityków, chemików i testerów. Specjaliści ds. wizerunku, sprzedaży i PR odgrywają w tym przemyśle szczególną rolę.

Praca tzw. medycznych przedstawicieli handlowych polega na organizowaniu prywatnych spotkań, fundowaniu obiadów, rozdawaniu próbek leków, wręczaniu prezentów i – przede wszystkim – przekonywaniu o zaletach danego leku lub nielegalnym propagowaniu jego pozarejestracyjnego stosowania (firma farmaceutyczna namawia lekarzy, aby przepisywali dany preparat także na inne przypadłości, niż te, na które został przebadany i zarejestrowany). Przykładowo – lek, który został dopuszczony na rynek jako środek na epilepsję, przepisywany był pacjentom jako środek przeciwbólowy. Skuteczność działania przeciwbólowego takiego leku nie została sprawdzona w żadnym badaniu. Jeden z farmaceutycznych gigantów – Pfizer – zapłacił 430 milionów dolarów grzywny za tego rodzaju naruszenie prawa.

Współcześnie większość przedstawicieli to handlowcy bez medycznego czy farmaceutycznego wykształcenia. Jak powiedział jeden z nich: „Łapówki, które nimi nie są, to, mój przyjacielu, esencja tego, co robimy” [1]. W Polsce takie „prezenty” dla lekarzy muszą być związane z praktyką farmaceutyczną, a ich wartość nie może przekraczać 100 zł. W jaki sposób omija się tak „restrykcyjne” przepisy? Przykładowo: na zjeździe Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego producent nowego środka na schizofrenię zorganizował konkurs z wiedzy o tym leku – każdy biorący w nim udział psychiatra mógł wygrać nagrodę, m.in. biżuterię Svarowskiego lub zestaw do nawigacji samochodowej.

Wielu lekarzy jest przekonanych o własnej nieprzekupności, jednak badania empiryczne pokazują co innego – kiedy pewna firma farmaceutyczna zaoferowała lekarzom z Cleveland darmowe „szkolenia” w kurortach wakacyjnych „w przypadku antybiotyku [produkowanego przez sponsora wycieczki] liczba recept wypisywanych bezpośrednio po wyjeździe była dziesięć razy wyższa niż przed nim” [2].

W Unii Europejskiej masowa reklama leków na receptę (skierowana do samych pacjentów) jest zakazana. Amerykanie oglądają reklamy takich leków każdego dnia. Poza reklamą skierowaną do lekarzy i pacjentów firmy farmaceutyczne inwestują w zawoalowane formy promocji. Zamiast kupować przestrzeń reklamową w gazecie można przecież zamówić sponsorowany artykuł, w którym dany produkt zostanie – teoretycznie bezstronnie i obiektywnie – pozytywnie opisany. Poszukując środków przekazu, które obdarzone są społecznym zaufaniem, firmy farmaceutyczne sponsorują lub zakładają własne związki pacjentów, które lobbują np. za szybszym dopuszczeniem danego leku na rynek.

W USA istnieją także inne formy telewizyjnej kryptoreklamy leków – VNR (ang. video news release) oraz PSA (ang. public-service announcement). VNR to krótkie filmiki, które podszywają się pod bezstronne komunikaty prasowe. VNR może dotyczyć np. Dnia Walki z Rakiem Piersi lub opisywać historię osoby, którą wyleczył konkretny preparat. VNR mogą mieć też swój udział w budowaniu marki nowej choroby (ang. disease branding). Jeśli firma farmaceutyczna pracuje nad lekiem na przypadłość, która nie była dotychczas oficjalnie uznawana za schorzenie, musi najpierw… wypromować samą chorobę. W ten sposób powstają materiały edukacyjne o „fobii społecznej”, która może zostać wyleczona wyłącznie za pomocą odpowiednich leków. Promowanie nowej choroby przebiega zazwyczaj według pewnego schematu: należy przekonać odbiorcę, że dana przypadłość jest bardzo poważna, powszechnie występująca i nie powinna być powodem do wstydu. W Stanach Zjednoczonych trwa żywa batalia przeciwko VNR, które nie są oznaczone jako materiały promocyjne.

Kolejną kontrowersyjną formą kryptoreklamy są PSA – czyli reklamy społeczne. PSA to forma kampanii społecznej, której cel z definicji powinien być niekomercyjny i pożyteczny. PSA to zazwyczaj krótkie filmiki wyświetlane za darmo przez stację telewizyjną w paśmie, które nie zostało wykupione. Większość PSA tworzona jest przez organizacje non-profit lub fundacje współpracujące z amerykańskim rządem. Jednak firmy farmaceutyczne wykorzystują PSA do własnych celów – np. propagując rzucanie palenia, zwiększają sprzedaż swoich plastrów nikotynowych. Źródłem moralnych kontrowersji są tutaj intencje reklamodawcy oraz fakt, że prowadzi akcję marketingową za cudze – w tym przypadku publiczne – pieniądze.

***

Czy decyzje o naszym zdrowiu mają zależeć od fachowej wiedzy czy od błyskotliwości i funduszy reklamodawcy oraz specjalistów od marketingu? W kwestii reklam leków istnieją znaczne różnice prawne między Unią Europejską, a Stanami Zjednoczonymi. Patrząc na to, jak mocno biznes farmaceutyczny lobbował w trakcie rozmów nad Partnerstwem Transpacyficznym, warto pod tym kątem monitorować także rozmowy o unii handlowej między USA a UE (TTIP).

Przypisy:

[1] Carl Elliott, „White Coat, Black Hat: Adventures on the Dark Side of Medicine”, Beacon Press, Boston, 2010, fragment w tłumaczeniu Jakuba Bożka: „Przewodnik Krytyki Politycznej – Zdrowie”, Wydawnictwo KP, Warszawa 2012, s. 265.

[2] Tamże, s. 257.

Ciężar wyspy, ciężar ciała. „Zimne opowiadania” Virgilio Piñery

,,Mon vieux copain – pisał 3 lutego 1959 roku Virgilio Piñera do Witolda Gombrowicza – z samego Paryża dotarły do mnie wieści o triumfie «Ferdydurke». Nie jestem ani trochę zaskoczony. Sam na długo przed Francuzami odkryłem uroki tej powieści. Śmieję się teraz z nich wszystkich, z ich długimi brodami…” [1].

Jednak zanim dzieło Gombrowicza zaistniało na paryskich salonach, polski pisarz podjął próbę podboju swojej przybranej ojczyzny – Argentyny. W przygotowaniu hiszpańskiego przekładu powieści pomagał mu właśnie młodszy o osiem lat Kubańczyk. Dotychczas kojarzony ze znakomitym zbiorem poezji „Ciężar wyspy”, powieścią „Ciało René” i błyskotliwym esejem o Kafce, Piñera stanął na czele powołanego przez Gombrowicza Komitetu Tłumaczy. Niedługo potem wystarał się o publikację jego arcydzieła w jednym z czołowych wydawnictw.

pinera_okladka

,,Virgilio, w tej uroczystej chwili oświadczam: Ty mnie odkryłeś w Argentynie. (…) «Ferdydurke»zawdzięcza te narodziny Twojej inteligencji i nieustępliwości. Dlatego nadaję Ci godność Szefa Południowo-Amerykańskiego Ferdydurkizmu i rozkazuję wszystkim ferdydurkistom, by czcili Cię tak jak mnie samego. Wybiła godzina. Do boju”, pisał doń Witold po argentyńskiej premierze powieści [2].

Godzina i miejsce ich spotkania były zresztą znamienne. Buenos Aires w latach 40. i 50. XX w. zdążyło rozkwitnąć jako mekka literatury latynoamerykańskiej. Wokół pisarki Victorii Ocampo (wychwalanej przez Borgesa jako la mujer más argentina –kwintesencja argentyńskiej kobiecości) skupił się niemal cały parnas Stolicy Federalnej: Jorge Luis Borges, siostra Victorii – Silvina i jej mąż Adolfo Bioy Casares, pisarze Oliverio Gironda i Ernesto Sabato. Z pismem współpracowali też Pablo Neruda, chilijska noblistka Gabriela Mistral i hiszpański filozof José Ortega y Gasset.

Polsko-kubański duet podszedł do tego olśniewającego zjawiska sceptycznie. Obu pisarzy raziło ,,snobowanie się przez Ocampo i Borgesa na Europę”. Tego drugiego oskarżali też o pustą erudycję. Szybko opublikowali niezależne od siebie, choć noszące złudnie podobne tytuły, manifesty wymierzone w ,,tantalizm i zdobnictwo” w „Sur”. Gombrowicz skandalizował swoją ,,Aurorą. Pismem Ruchu Oporu”, Piñera podążył w jego ślady z ,,Victrolą. Pismem Ruchu Uporu”. Luminarze z „Sur”uchylili się od komentarza. Dwóch spiskowców kontynuowało zaś swoją kampanię ,,epatowania burżuazji”, niestrudzenie atakując literacką arystokrację w stołecznych kawiarniach. Obaj zdążyli się już przyzwyczaić do kontestowania zarówno literackiego, jak i społecznego mainstreamu. Przylgnęła do nich reputacja ,,pisarzy osobnych” – błyskotliwych, o ciętym piórze i celnych obserwacjach, ale wyobcowanych, obrazoburczych lub obojętnych wobec przyjętych świętości. Kochanych, nienawidzonych, ale najczęściej niezrozumianych.

Grzechy obu miały zresztą podobny charakter. Gombrowicz uderza w brązowienie polskich wieszczy, szydzi z niedobitków szlachty i zdradza podejrzaną skłonność (zarówno intelektualną, jak i erotyczną) do ,,parobków”. W opowiadaniach Piñery – określającego się jako ,,biedak i homoseksualista zainteresowany sztuką” – po równo dostaje się urzędnikom przedrewolucyjnego reżimu Batisty, brodatym ,,wyzwolicielom” z gór Sierra Maestra (list o „Ferdydurke” i ,,brodatych Francuzach” kończy Piñera zgryźliwą krytyką rodzimych brodaczy spod znaku Castro), Kościołowi katolickiemu i napuszonej hawańskiej socjecie. Gombrowicz bezlitośnie prześwietla tradycyjne wzorce polskości, szukając artystycznej wolności – najpierw w sławionym przez Borgesa ,,ferworze Buenos Aires”, potem zaś w środowisku paryskiej emigracji.

Piñera także myśli o ucieczce. W latach 1946-58, z przerwami, mieszka w stolicy Argentyny, pracując jako attaché kulturalny w kubańskim konsulacie. W końcu powraca jednak do wstrząsanej rewolucyjnymi drgawkami ojczyzny, na której ciasnotę, atmosferę bezwładu i ,,portowy smród” skarżył się w swoim bodaj najsłynniejszym wierszu „Ciężar wyspy”(La isla en peso):

Przeklęta okoliczność wody wszędzie dookoła
zmusza mnie, bym usiadł przy stoliku z kawą.
Gdyby nie poczucie, że woda otacza mnie jak rak,
mógłbym spokojnie zasnąć… [3] 

Ojczyści krytycy zarzucali mu ,,brak ducha narodowego”, również Gombrowicz w swojej recenzji „Zimnych opowiadań”podkreślał ,,nieobecność elementów typowo kubańskich”. (Virgilio poważnie się za to obraził – potrzeba było szeregu długich listów, by dał się przebłagać.)

Biedak, gej, miłośnik sztuki

W ręce polskiego czytelnika trafiają w tym roku dwa zbiory opowiadań pisarza, wydane przez Universitas pod wspólnym tytułem „Zimne opowiadania”. ,,Zimne, bo ograniczają się do pokazywania nagich faktów”, komentował sam autor. Rzeczywiście, pisarstwo Piñery wydaje się pozbawione emocji, oszczędne i intelektualnie wystudiowane; zbyt groteskowe i oddalone od rzeczywistości, by pozwolić odbiorcy na empatię.Oprócz właściwych „Zimnych opowiadań” wydanych po raz pierwszy na Kubie w 1956 r. – znalazł się tu również późniejszy o 14 lat tomik „Ten, który przyszedł mnie zbawić”. Wszystkie utwory – przepełnione groteską, absurdem, makabrą, bezwzględną satyrą – łączy jednak specyficzne poczucie odrębności, nieufności i obawy wywoływanej pozornie zwyczajnymi zdarzeniami z życia codziennego.

Niektórych przypadków bohaterów Piñery próżno by jednak szukać w codziennym życiu. Na stronach książki znajdziemy dzieciożercę uciekającego przed pościgiem do żołądka bernardyna (by wyjść z niego bez szwanku, ze świeżym łupem w ręku, gdy tylko rozejdą się gapie) i kochankowie łączący się na zawsze przez sklejenie swych ciał smołą. Jest podstarzały hawański playboy porzucający ,,uwodzicielską Ewę i frywolną Elenę” dla codziennego tête-à-tête z marmurowymi schodami w Pałacu Ustawodawczym; są Kubańczycy rozwiązujący problem niedoboru mięsa przez spożywanie własnego… Wyobraźnia pisarza wydaje się równie niepokojąca (wielu czytelników powie: chorobliwa), co najzupełniej nieskrępowana.

Większość opowiadań ze zbioru ma jednak wspólny mianownik. Piñera konsekwentnie stawia swoich narratorów poza przyjętymi przez czytelników normami – estetycznymi, etycznymi, logicznymi. Kubański dramaturg i znawca twórczości Virgilia, Antón Arrufat, zwykł opisywać osobiste i literackie losy swego nieżyjącego już przyjaciela jako doświadczenie ,,marginalizacji”. Sam autor „Zimnych opowiadań”mógł się z pewnością określić jako outsider: z niezamożnego domu (,,poznaliśmy ciasnotę pokoju czteroosobowego dzielonego przez osiem osób, brak obuwia, całą gamę i źródła głodu” – napisze potem w autobiografii), otwarcie homoseksualny (gustujący zresztą, jak Gombrowicz, w męskości mało intelektualnej, rozbuchanej, proletariackiej – swój typ określał jako guagueros, czyli „kierowców autobusów”), niepotrafiący wpasować swojej sztuki w ciasne ramy ,,moralności rewolucyjnej”. Być może najlepszym punktem wyjścia do badania ,,osobności” Piñery jest jego własne samookreślenie: biedak, gej, miłośnik sztuki.

Śladem Kafki

Bieda, a przynajmniej poczucie społecznej nieadekwatności, nieznaczności, jest rzeczywiście definiującą cechą wielu bohaterów Kubańczyka. Ogromna większość z nich nie miałaby czego szukać w ,,dobrym towarzystwie”, takim jak to zbierające się u Victorii Ocampo. Narrator ,,Jak żyłem i jak umarłem” nie szczędzi czytelnikowi szczegółów swojej zażyłości z karaluchami, bohaterowie ,,Kolacji” zaspokajają głód, mlaskając głośno i wykrzykując w ekstazie nazwy kolejnych dań, zaś Eduardo z opowiadania ,,Filantrop” powoli traci rozum, dawszy się uwikłać cynicznemu bankierowi w równie okrutną, co absurdalną grę o milion pesos.

Postaciami Piñery rzadko kierują logiczne z naszego punktu widzenia motywacje – tłumacz Tomasz Pindel przyrównał pisarza do ,,postrzelonego lalkarza bawiącego się marionetkami” [4]. Większość zgromadzonych w książce fragmentów rządzi się nieprzewidywalną, często złowieszczą logiką snu, iście kafkowskim determinizmem. Próby racjonalnego objaśnienia piętrzonych przez Piñerę zagadek grzęzną w martwym punkcie. Jedną z nielicznych motywacji bohaterów, która zachowuje psychologiczną wiarygodność, okazuje się jednak zwykła ludzka desperacja. Inną jest chęć wydarcia się z nudnej, powtarzalnej, obskurnej codzienności – zaistnienia, pozostawienia czegoś po sobie: taką próbę podejmuje wynalazca ,,prezydenckiej kukły” (,,Kukła”). Jemu również nie udaje się jednak uciec przed własną śmiesznością i nikłością: najpierw onieśmielony splendorem prezydenckich salonów pakuje się z jednej poniżającej sytuacji w kolejną. Potem obserwuje, jak jego genialny pomysł doprowadza kubański ustrój na skraj rozpadu.

Chociaż ,,Zimne opowiadania” nie poruszają otwarcie kwestii orientacji seksualnej, wszechobecna jest w nich fascynacja ludzkim ciałem. Również nieadekwatnym, kruchym, niezadowalającym. Ciała u Piñery podlegają karkołomnym metamorfozom (choćby w opowiadaniach ,,Upadek” czy ,,Mięso”), wywołują raczej śmiech niż pożądanie. Roztaczają nad swoimi posiadaczami tajemniczą, złowrogą władzę (bohater opowiadania ,,Twarz” stroni od ludzi ze względu na swoją aparycję ,,oddziałującą z fatalną siłą przyciągania”). Pisarza fascynuje kalectwo (,,Sprawy jednonogich”), często splecione nierozerwalnie z miłością i pożądaniem (,,Zmiana”, ,,Niezniszczalny związek”). Wiele jego postaci zostaje zredukowanych do jednej tylko fizycznej cechy (jak wspinacze w ,,Upadku” czy dwuwymiarowe kokietki z ,,Wielkich Schodów w Pałacu Ustawodawczym”). Niektóre utwory pokazują też ucieczkę od seksualności w prywatne umysłowe gry. Bohater ,,Wielkich Schodów” wybiera codzienne pielgrzymki do swego marmurowego obiektu pożądania. „Miłość z widzenia” to natomiast oda do miłości wyobrażonej, pewniejszej i czystszej od tej z krwi i kości.

Trzecim filarem literackiego ,,wyobcowania” Piñery wydaje się wspomniana przez niego, być może oczywista u pisarza, fascynacja sztuką. Piñera idzie jednak o krok dalej niż większość pisarzy realistów, a nawet tych praktykujących – zdefiniowany zresztą przez Kubańczyka, Alejo Carpentiera – ,,korzennie latynoski” realizm magiczny. Nie poprzestaje na odtwarzaniu otaczającego świata, nawet wzbogaconego o nowe zjawiska czy opisywanego z perspektywy narratora-odmieńca. Piñera rozbija otaczający świat – wraz z jego logiką, estetyką, etyką – na kawałki, by następnie zbudować z nich swój własny, równoległy kosmos rządzący się swoistymi, alternatywnymi zasadami. Dla czytelnika równie ,,sztuczny”, w dosłownym sensie, co przepełniony artyzmem. Bohaterowie Kubańczyka nie wydają się, jak chciałby być może Arrufat, outsiderami w uporządkowanym świecie. Nie są dla swojego świata nawet krzywym zwierciadłem. Świat z opowiadań Piñery – sam oparty na groteskowych krzywiznach myśli i czucia – takiego zwierciadła nie potrzebuje.

Być może najpełniejszym wyrazem poglądów Kubańczyka na istotę sztuki jest jego esej ,,Sekret Kafki”. Znajdziemy w nim płomienną obronę uniwersalności dzieła literackiego, zawsze przerastającego swój kontekst społeczny i polityczny. Dzieła Kafki, mówi Piñera, wyprzedziły swój czas, wzbudzając w czytelniku większy i bardziej dogłębny niepokój niż społeczne zjawiska i trendy, które miały odzwierciedlać. Potrzeba było dziesiątków lat, by rzeczywistość dorównała pisarskiej wyobraźni [5].

W trybach polityki

Tak stało się i z jego własnymi dziełami. Polityka jako taka pojawia się w nich rzadko, choć kilka z zawartych w zbiorze opowiadań ma wyraźnie satyryczny charakter. Kubańczyk bierze na cel absurdalną i krzywdzącą politykę handlową reżimu Batisty (,,Mięso”), przedrewolucyjnych karierowiczów, bezboleśnie dryfujących od jednego układu politycznego do drugiego (,,Zimne na ciepłe”), a także korupcję i bezideowość Kościoła katolickiego i armii (,,Wielki Baro”). Najbardziej przerażające w jego utworach wydaje się jednak właśnie iście kafkowskie poczucie odmienności, nieprzystawalności bohaterów, któremu społeczeństwo przypisze prędzej czy później kryminalny rys. Tak dzieje się choćby w opowiadaniach ,,Wielki Baro” czy ,,Cukierek”. Bohaterowie Piñery – z ich biedą, społeczną niezręcznością, uwięzieni w zdradzieckich lub nieużytecznych ciałach – stają się łatwymi ofiarami nieprzewidywalnej logiki zamieszkiwanego przez nich świata, którego reguły nie są nigdy dane raz na zawsze. Kończą obwołani zbrodniarzami i odmieńcami wyrzuceni poza nawias społeczeństwa – zaś ci o rzeczywiście zbrodniczych skłonnościach kontynuują swój proceder w dostatku i spokoju.

Po powrocie na Kubę pisarz podzielił los tej pierwszej grupy. Castro, pragnący doprowadzić do odnowy moralnej niegdysiejszego ,,burdelu Ameryki”, wziął się także za polowanie na ,,homoseksualnych deprawatorów”. Piñera był wówczas – jak przystało na piewcę ,,małych ludzi” – niewystarczająco wysoko postawiony, by dotknęło go prawo o usunięciu gejów ze stanowisk kierowniczych. Społeczny ostracyzm i brak możliwości publikacji dokonały jednak swego. Po krótkim epizodzie w jeszcze odważnym i stosunkowo artystycznie nieskrępowanym piśmie „Lunes de Revolución” odkrył, że najłatwiej będzie mu utrzymywać się z tłumaczeń miernej literatury socrealistycznej; padł też ofiarą nagonki na homoseksualistów określonej nazwą Operación P. Na długo przed fizyczną śmiercią w 1979 r., Piñera doznał de facto śmierci cywilnej, osuwając się w społeczny niebyt i niepewność prześladującą tak wiele z jego postaci.

Z bibliotecznego archiwum wyrwał go dopiero inny Kubańczyk. Również pisarz, również homoseksualista, również duchowy, a potem faktyczny emigrant. Reinaldo Arenas w swej przejmującej autobiografii „Zanim zapadnie noc”(Antes que anochezca) opisuje Virgilia jako kogoś na kształt swego anioła stróża, poprzednika na poplątanych ścieżkach ojczystej historii. Arenas, w odróżnieniu od Piñery, zobaczył na własne oczy los gejów w więzieniach rewolucyjnej Kuby. Dwa razy próbował popełnić samobójstwo. Bez skutku. Udało mu się zbiec do Stanów Zjednoczonych, gdzie wziął się za spisywanie książki-świadectwa. Wiedział, że zostało mu mało czasu – jego ciało toczyło powoli AIDS.

„Kiedy wróciłem ze szpitala do mojego mieszkania, doczołgałem się do fotografii Virgilia Piñery. (…) I powiedziałem do niego: «Posłuchaj mnie, potrzebuję jeszcze trzech lat życia, żeby skończyć dzieło, które jest moją zemstą na prawie całym gatunku ludzkim». Miałem wrażenie, że twarz Virgilia zachmurzyła się, jakbym żądał stanowczo za wiele. Od tej rozpaczliwej prośby upłynęły prawie trzy lata. (…) Dziękuję, Virgilio” [6].

Arenas dokonał swojej zemsty. Udało mu się wyrwać ze spirali zapomnienia. Jego autobiografia zelektryzowała krytyków i obrońców praw człowieka po obu stronach Atlantyku. W 2000 roku na wielki ekran przeniósł ją Julian Schnabel. (Pisarza zagrał Javier Bardem, Johnny’emu Deppowi przypadła rola ,,jednej z więziennych ciot”). Na fali zainteresowania książką pojawiły się również wznowienia innych dzieł Arenasa – czasem testujących granice strumienia świadomości i prozy psychologicznej, czasem skrzących się absurdalnym humorem.

Pisarz do odkrycia

Pora, aby swojego renesansu doczekał się również jego orędownik z fotografii. Opowiadania Piñery nie są lekturą łatwą ani budującą – po wielokroć frustrują, zwodzą, porzucają narrację w pozornie kulminacyjnym momencie. Pisarz poczyna sobie z normami literackimi równie śmiało, co z prawami fizyki i przyczynowości. Nie ma w jego twórczości pozytywnych bohaterów czy nawet bohaterów z krwi i kości. Jest szalona gra marionetek. Trudno się z jego postaciami utożsamić, zrozumieć je czy do nich przywiązać. Pozornie nieprzenikniony mur obcości, nieprzewidywalności, groteski stanowi dla czytelnika spore wyzwanie.

Warto jednak zmierzyć się z tym ,,latynoskim Kafką”, zagłębić w gąszcz jego lęków i fascynacji. Choć nieprzystępne i rzeczywiście intelektualnie chłodne, „Zimne opowiadania”są nie tylko pasjonującą grą skojarzeń i popisem niewyczerpanej wyobraźni. To również swoisty portret kraju na krawędzi – u styku dwóch epok, z której żadna nie oferuje społecznej stabilności i przejrzystych zasad. To wreszcie uniwersalna medytacja nad funkcjonowaniem społecznych i kulturowych norm, a także wynikających z nich ludzkich lęków. Być może nasz świat częściej, niż chcielibyśmy przyznać, zbliża się do ,,latającego cyrku” Virgilia Piñery?

 

Przypisy:

[1] List V. Piñery do W. Gombrowicza z 3 lutego 1959 r., źródło: http://www.congresogombrowicz.com/carta-de-pinera-a-gombrowicz/, tłumaczenie autorki.

[2] Cyt. za: Klementyna Suchanow, „Królowa Karaibów”, Wydawnictwo WAB, Warszawa, 2013, s. 76.

[3] Virgilio Piñera, „La isla en peso”, cyt. za: Klementyna Suchanow, dz. cyt., s. 9.

[4] Tomasz Pindel, „Posłowie” do zbioru Virgilia Piñery „Zimne opowiadania”, Universitas, Kraków, 2014, s. 356.

[5] Esej „El secreto de Kafka” w oryginalnej hiszpańskiej wersji można przeczytać tu: http://hoteltelegrafo.blogspot.com/2012/08/el-secreto-de-kafka.html

[6] Reinaldo Arenas, „Antes que anochezca”, cyt. za reportażem Klementyny Suchanow, dz. cyt., s. 277.

 

Książka:

Virgilio Piñera, „Zimne opowiadania”, przeł. Tomasz Pindel, Universitas, Kraków, 2014.

Finezja prostej kreski: komiksy Rutu Modan

Hergé byłby pewnie ucieszony, a potem zaskoczony, gdyby mógł zobaczyć albumy narysowane przez Rutu Modan. Jej kreska – wyraźne czarne kontury, bardzo prosty rysunek twarzy, mocne i jednolite kolory, dające efekt klasycznej płaskości obrazu – od pierwszej chwili kojarzą się z techniką właściwą serii o Tintinie. Analogia ta jednak sprawdza się tylko częściowo, bo choć belgijski klasyk i współczesna izraelska rysowniczka w podobny sposób, bardzo starannie, komponują kadry i rysują nie tylko postaci, ale i tło, to Rutu Modan inaczej prowadzi narrację, inna jest u niej logika opowiadania obrazem – no i zupełnie inna treść.

Rutu Modan_1_okladka

Jak dotąd mieliśmy okazję poznać dwie jej książki. Pierwsze były „Zaduszki” (2013), a krótko przed wakacjami dostaliśmy „Ucztę u królowej” – i są to albumy adresowane do zupełnie innej publiczności. Nie przepadam za określeniem „powieść graficzna”, bo jest w nim jakaś niepotrzebna wstydliwość przed swojskim słowem „komiks”, ale akurat do „Zaduszek” pasuje mi ono bardzo. Jest to bowiem opowieść doskonale skonstruowana fabularnie, pełna pobocznych drobiazgów i zaskakująco gęsta. Ma dwie główne bohaterki: Reginę, starszą panią, która wyjechała z Polski do Izraela jeszcze przed wojną, oraz Mikę, jej wnuczkę. Obie razem wyruszają do współczesnej Warszawy. Mika głównie jako towarzyszka babci, a także w ramach nadrabiania zaległości – bo w czasach szkolnych nie zaliczyła obowiązkowej wycieczki do Auschwitz; natomiast Reginą powoduje chęć odzyskania majątku należącego do jej rodziców. Tak się w każdym razie wydaje na początku, jako że historia ma drugie dno – i nie będę oczywiście psuł przyjemności z lektury, zdradzając przebieg akcji. Powiem oględnie, że wyprawa do Polski okazuje się dla obu kobiet bardzo ważna: Regina stara się pogodzić z przeszłością, Mika tę przeszłość poznaje – tak jak i poznaje współczesną twarz kraju przodków.

Rutu Modan_2_okladka

Muszę przyznać, że tym, co szczególnie zachwyciło mnie w „Zaduszkach”, jest nie tyle –bardzo dobra skądinąd – opowieść o tej ważnej wyprawie, ile przede wszystkim doskonale ukazane charaktery babci i wnuczki oraz relacja między nimi. Talent i wyczucie Modan widać już na pierwszych stronach, kiedy to na lotnisku, jeszcze w Izraelu, młokosowaty strażnik nie pozwala wnieść Reginie butelki wody. Babcia nie chce uznać zakazu, a wobec nieustępliwości strażnika wypija całą wodę, żeby się nie zmarnowała, co z kolei spotyka się ze złośliwymi komentarzami osób z kolejki. W zemście Mika szepcze strażnikowi, że jeden ze złośliwców ma przy sobie narkotyki. Obie postaci miewają wahnięcia nastrojów, bywają niezdecydowane, wesołe i przekorne, ale też smutne i melancholijne – zresztą te płynne przejścia między humorem a powagą charakteryzują cały album, który, choć wzruszający, z patosem nie ma nic wspólnego. Bardzo trafione są też inne postaci i epizody. Warto zwracać uwagę na to, co dzieje się w tle – na przykład na kadry z wnętrza samolotu na początku i na końcu albumu. 

Rutu Modan_Zaduszki_1

„Uczta u królowej” to z kolei propozycja dla młodszego czytelnika: ma format bardziej kojarzący się z książkami dla dzieci, znacznie obszerniejsze kadry i tylko 26 stron. I znów widać, że autorka ma nosa do psychologicznej obserwacji, jest to bowiem bardzo trafna wizja dziecięcego „snu na jawie”, coś w rodzaju komiksowego zaklęcia wymierzonego w zmorę większości dzieci – czyli dobre zachowanie przy stole. Nina, bohaterka tej historii, jest nieustannie strofowana przez rodziców, że brzydko je, mlaszcze i dokarmia psa. Nagle w kuchni zjawia się herold zapraszający dziewczynkę na ucztę u królowej Anglii. Po podróży prywatnym samolotem Nina ląduje w Londynie i trafia na przerażająco nudny i sztywny bankiet, pełen wyelegantowanych ludzi jedzących z dostojeństwem wydumane potrawy. Nina prosi o spaghetti z keczupem i je wprost skandalicznie. Towarzystwo w osłupieniu śledzi jej wyczyny, aż w końcu królowa nakazuje, by wszyscy spróbowali jeść w ten sposób. I wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa: kulminacyjny i zajmujący dwie strony kadr, na którym królowa pompuje sobie do ust keczup prosto z butelki, w drugiej dłoni dzierżąc ciastko, wyciśnie uśmiech, jak sądzę, na najpoważniejszej twarzy. „Uczta” wpisuje się w mocny i nienowy już nurt dziecięcej literatury „niegrzecznej”, to znaczy takiej, która trzyma stronę dziecka i pokpiwa sobie z tradycyjnego „dydaktycznego smrodku”; Modan ewidentnie leży ta konwencja i stosuje ją z ciepłem i wdziękiem.

Napisałem wcześniej, że „Zaduszki” i „Uczta” adresowane są do różnej publiczności, ale to w sumie nieprawda: dzieci rzeczywiście raczej nie przeczytają pierwszego z albumów, za to dorośli świetnie będą bawić się przy drugim (chyba że mają stricte konserwatywne poglądy na wychowanie). No i jest jeszcze wielka przyjemność oglądania rysunków Modan, pokazujących, że klasyczna kreska i prostota mogą naprawdę wiele.

Rutu Modan_Uczta_2

 

Komiksy:

Rutu Modan, „Zaduszki”, Kultura Gniewu, Warszawa 2013.

Rutu Modan, „Uczta u królowej”, Kultura Gniewu, Warszawa 2014.

Koparki, dźwigi, wywrotki [KL dzieciom]

Kiedyś zamieszkam w małym domku otoczonym pasmem zieleni odgradzającej mnie od zgiełku zewnętrznego świata. I kiedy zechcę pospać do dziewiątej, to jedynym dźwiękiem dochodzącym zza otwartego okna (koniecznie z okiennicami!) będzie śpiew ptaków.

Na razie większość lata spędziłam w mieście i jednymi z wielu dźwięków miejskiej dżungli, które nie pozwalały mi dospać do dziewiątej, były różnorakie hałasy dobiegające z pobliskiego placu budowy. Pierwsza moja reakcja przypominała tę zapamiętaną z „Dnia świra”, kiedy pod blokiem Adama Miałczyńskiego koszona jest trawa. Zatem jasne jest, że nie jestem fanką tego typu sprzętu i wydawanych przez niego odgłosów. Dopiero pojawienie się w biblioteczce mojej córki dwóch nowości wydawniczych złagodziło nieco objawy frustracji związanej z rozrastaniem się naszego blokowiska.

czy dosiegnie 5 kk_Strona_10

Mowa tu o obrazkowych książkach dla małych dzieci ‒ „Snów kolorowych, placu budowy” oraz „Czy dosięgnie”, które córce pozwoliły pogłębić znajomość ukochanej tematyki pojazdów ciężkich wszelkiej maści, a mamie oswoić bestię i bez szczękościsku, a czasem nawet z uśmiechem na twarzy, powitać w okolicy nowe „atrakcje”. Ale po kolei.

Książka Sherri Duskey Rinker ‒ „Snów kolorowych, placu budowy” ‒ ukazała się nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia. Amerykańska autorka sama siebie nie nazywa pisarką, ale mieszkającą w Chicago pracującą mamą dwóch energicznych chłopców. To dla nich stworzyła opowiastkę mającą umilać im czas przed pójściem spać. Autorka miała ogromne szczęście, że owoc jej pracy został wydany przez pierwsze wydawnictwo, z którym zdecydowała się podzielić efektami swoich starań (Chronicle). Na sukces tej książki niewątpliwie składają się także klimatyczne ilustracje, których twórcą jest Tom Lichtenheld, znany amerykański ilustrator książek dla dzieci.

Snow kolorowych placu budowy-rozkl_-3

Para Rinker–Lichtenheld w bardzo zgrany sposób przedstawia kolejno poszczególne sprzęty zamieszkujące plac budowy: koparkę, spychacz, wywrotkę, dźwig itp. W pierwszej kolejności, w formie wierszowanej opowiastki, przedstawiana jest funkcja, jaką poszczególne pojazdy pełnią na placu budowy w ciągu dnia. Ilustracje Lichtenhelda podkreślają cechy wyróżniające konkretne maszyny na tle innych, czasem podobnych pojazdów. Zarówno Rinker, jak i Lichtenheld nadają im ludzkie cechy; autorka wprowadza młodego czytelnika w świat emocji poszczególnych bohaterów, a ilustrator – wzbogaca postaci o ludzkie rysy, wyposażając choćby w wyrażające aktualny stan emocjonalny twarze. Następnie poszczególni bohaterowie przedstawiani są po całym dniu mozolnej pracy – zmęczeni, aczkolwiek szczęśliwi, układający się do snu i żegnani indywidualnie dobraną dla każdego z nich rymowaną kołysanką-usypianką. Łagodne dźwięki czytanej opowiastki, stłumione kolory okrywającej się zmierzchem miejskiej panoramy, ziewający silny spychacz i ogromna betoniarka… Cóż, nawet taki „wcale nie zmęczony” i „wcale nie senny”, i w ogóle niezniszczalny mały człowiek poddaje się tej atmosferze i zaczyna ziewać do wtóru z bohaterami książki.

„Czy dosięgnie” to druga nowość na naszej półce. Jest ona dziełem Taro Miury, nagradzanego na międzynarodowych targach książki (m.in. w Bolonii) japońskiego grafika i autora, absolwenta Osaka University of Arts, i stanowi jedną z trzech pozycji cyklu „Pracujące pojazdy”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Tako, które zapowiada wydanie kolejnych dwóch tytułów serii: „Hej, ho!” i „Zostaw to mnie”.

Jeśli chodzi o tę pozycję, to uderza ona prostotą przekazu. Miura poetą nie jest, a jego grafiki są okraszone jedynie bardzo lakonicznymi opisami. Pytanie – odpowiedź. Minimalizm w czystym wydaniu. Zaskakujące jest jednak to, że skromne, proste i narysowane z inżynierską wręcz precyzją ilustracje w zupełności wystarczają, aby małego czytelnika uświadomić, jakie zadania i w jaki sposób wykonują przedstawione w książeczce pracujące maszyny.

snow kolorowych placu budowy

Polecam obie książki wszystkim dzieciom – nie ma tu znaczenia płeć i zainteresowania, ponieważ żyjemy w świecie, gdzie każde dziecko przynajmniej raz spotka na swojej drodze pojazd rodem z placu budowy. Dzieci szybko przyswajają słownictwo, które mają okazję często trenować i wykorzystywać – u mojej prawie dwulatki nazwanie wszystkich maszyn i pojęcie logiki ich działania przebiegło samoistnie, a wizyta w okolicach pobliskiego placu budowy wywołuje nieodmiennie wielką radość.

Polecam tę książkę również wszystkim rodzicom poirytowanym stukami, pukami i innymi umilaczami poranków (i nie tylko!). Mam nadzieję, że na widok dziecięcej radości rozluźni im się szczęka. A może nawet uśmiechną się pod nosem, gdy następnym razem podczas urlopu, o 6:47, tuż pod ich otwartym oknem (bez okiennic) bez pardonu przejedzie sobie koparka.

czy dosiegnie 5 kk_Strona_12

 

Książki:

 „Snów kolorowych, placu budowy”, Sherri Duskey Rinker, ilust. Tom Lichtenheld, tłum. Joanna Wajs, Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.

„Czy dosięgnie”, tekst i ilustracje Taro Miura, tłum. Karolina Radomska-Nishii, Wydawnictwo Tako, Toruń 2014.

 

Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.

Manifest Porozumienia Ruchów Miejskich

„Ludowładztwo nie może być władzą stawiających się ponad społeczeństwem grup, które przypisują sobie prawo do orzekania o potrzebach oraz reprezentowania interesów społeczeństwa. (…) Chcemy rzeczywistego uspołecznienia systemu zarządzania i gospodarowania”.

Program NSZZ Solidarność, 1981 rok

 

Samorządna rzeczpospolita miast

Przeszliśmy długą drogę, od 1990 roku, kiedy w ustawie o samorządzie terytorialnym zapisano, że wspólnotę samorządową tworzą mieszkańcy. Nadzieja na rzeczywiste zdecentralizowanie władzy należała do najważniejszych sił napędowych przemian 1989 roku. Nadzieja ta była tak silna, że pozwoliła na chwilę uwierzyć w niemożliwe: że samorządność da się wprowadzić odgórnie. Ale złudzenia szybko prysły. W starych rocznikach magazynu „Samorząd Terytorialny” łatwo natrafić na komentarze takie jak ten autorstwa Krzysztofa Herbsta, który w 1992 roku pisze: „Samorządy terytorialne [są] słabe również dlatego, że zostały stworzone przez Sejm i rząd, a nie przez mieszkańców. Szybkość zmian dała skromne efekty propagandowe, ale uniemożliwiła ukształtowanie indywidualnej osobowości społeczności lokalnych; wyklucia się wspólnych interesów i walki o te interesy. W efekcie zamiast rozwiązania samorządowego mamy w jakimś stopniu decentralizację kryzysu, którego dokuczliwe konsekwencje są spychane na barki samorządów”.

Partie polityczne przerzucały na samorządy problemy, z którymi niewygodnie im było mierzyć się na szczeblu ogólnopolskim, gdzie stawki polityczne są największe, jednocześnie nie zapewniając samorządom odpowiednich funduszy potrzebnych np. do profesjonalnej organizacji planowania przestrzennego. Dlatego zaangażowani lokalni działacze i eksperci, których sporo było, na przykład, w pierwszym samorządzie warszawskim, wkrótce zniechęceni opuścili jego szeregi. Samorządy stały się szkółkami dla partii politycznych. Młodzi działacze zdawali w nich egzaminy z lojalności, dyscypliny partyjnej i roznoszenia ulotek. I, jak to bywa z edukacją, niektórzy podejmowali ją z prawdziwego przekonania. Nieraz można było spotykać w samorządowych strukturach partyjnych ludzi prawdziwie zaangażowanych, działających w miastach czy dzielnicach, w których mieszkają na co dzień. Niestety, często właśnie przez to oblewali swoje partyjne egzaminy, wyrzucani z partii za złamanie dyscypliny głosowania. W końcu, jak powiedział kiedyś Włodzimierz Kusak z PO, przewodniczący białostockiej rady miasta, demokracja w samorządach „nie może być rozhulana”.

No, ale trochę się jednak rozhulała. Zasiane na początku ziarno samorządności, mimo niesprzyjających warunków, pod koniec pierwszej dekady transformacji zaczęło kiełkować. W połowie drugiej dekady wypuściło pędy, które – jak w biologii – za sprawą swojej łagodnej siły potrafiły w końcu sprawić, że w betonie pojawiły się pęknięcia i szczeliny. Działające w wielu miastach inicjatywy obywatelskie, ruchy społeczne, organizacje dzielnicowe i NGO-sy zaczęły odnosić pierwsze widoczne sukcesy, często wchodząc przy tym w sojusze z zaangażowanymi radnymi. W Poznaniu lokalni działacze skutecznie przeciwstawili się zabudowywaniu klinów zieleni i już w 2010 roku uzyskali łącznie 9,4 proc. poparcia w wyborach do rad miasta. Członkowie stowarzyszenia „Razem dla Opola” w koalicji wywalczyli dopłaty do miejsc w prywatnych żłobkach, trwale obniżając koszty i likwidując kolejki oczekujących. W Gdańsku działacze weszli w sojusz z naukowcami z Politechniki Gdańskiej, popularyzując Społeczną Koncepcję Ochrony Pasa Nadmorskiego. Jednocześnie pierwszy budżet obywatelski w Polsce – zanim kilka lat później zaczęły się nim chwalić władze miast – za sprawą inicjatywy obywatelskiej został wprowadzony w Sopocie już w 2010 roku.

Lokalni aktywiści intensywnie uczyli się miasta, poznając reguły istniejącego systemu, zgłębiając przepisy prawa, a jednocześnie pozostając w ciągłej dyskusji zarówno z władzami, jak i mieszkańcami, wymuszając na tych pierwszych respektowanie potrzeb tych ostatnich. Stali się ekspertami wypracowującymi nowe standardy. To nie przypadek, że wśród działaczy toruńskiego Czasu Mieszkańców są szkoleniowcy, którzy od lat zawodowo zajmują się prowadzeniem w całej Polsce kursów z zakresu good governance dla urzędników i radnych. Kiedy w 2013 roku trójka działaczy poznańskiego stowarzyszenia Prawo do Miasta opublikowała „Anty-bezradnik przestrzenny”, czyli swego rodzaju instrukcję obsługi Ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym, dzięki której mieszkańcom łatwiej brać udział w procesie planistycznym, środowisko urbanistów przyznało, że trochę im jest wstyd, że sami o niczym takim nie pomyśleli. Zresztą, nawet jeśli pomyśleli, rzecz w tym, że nie zrobili.

Ruchy miejskie, w których zawodowi eksperci – socjologowie, ekonomiści, architekci, prawnicy – spotykają się z energicznymi, zadaniowo nastawionymi społecznikami, przekraczają ograniczenia obu tych środowisk. Powstałe oddolnie jako komitety obywatelskie, łączą krytyczną refleksję nad miastem z aktywnym działaniem na rzecz zmiany. Nie boją się zawierać sojuszów ponad podziałami ideologicznymi, opierając się na „narracji konkretnej”. Chociaż budżet obywatelski wprowadzono w tym roku w wielu polskich miastach, ciągle nie słychać o tym, by radni partii rządzących z Bielska-Białej spotkali się w tej sprawie z radnymi z Łodzi. Tymczasem w środowisku miejskich aktywistów trwa intensywna dyskusja, podsumowywująca dobre i złe doświadczenia budżetu obywatelskiego, odwołująca się do przykładów nie tylko z Poznania, Warszawy czy Zabrza, ale także z Berlina, Porto Alegre i Nowego Jorku. Wymianie tej służą również doroczne spotkania Kongresu Ruchów Miejskich.

Kiedy 8 lipca ogłoszono zawiązanie się Porozumienia Ruchów Miejskich, ogólnopolskiej platformy, której celem jest nie tylko wprowadzenie komitetów obywatelskich do rad miast, ale przede wszystkim wspólne, długofalowe działanie na rzecz poprawy ogólnokrajowej polityki miejskiej, pojawiły się też głosy krytyczne. Andrzej Rychard i Radosław Markowski zaniepokoili się, że ich działacze nie są zawodowymi politykami z partii. Tymczasem właśnie to może być ich największą zaletą. Gautam Mukunda z Uniwersytetu Harvarda, który przeanalizował historie kilkudziesięciu liderów politycznych i biznesowych dowodzi, że najistotniejsze zmiany wprowadzali praktycznie wyłącznie liderzy bez długiego doświadczenia wewnątrz systemu.

Mukunda pokazuje, że „zwykli” liderzy przefiltrowani przez „zwykłe” kryteria partii politycznych zazwyczaj podejmują takie same decyzje co ich poprzednicy. Mogą być zatem tak samo „dobrzy” jak oni, statystycznie jednak mają małe szanse by wprowadzić duże zmiany na lepsze. Wiedzą o tym polscy wyborcy. Niska frekwencja wyborcza po części wynika z uzasadnionego przekonania, że niezależnie od tego, która partia wygra, nic się właściwie nie zmieni. Zaletą przychodzących z zewnątrz liderów jest to, że nie są oni jeszcze „sformatowani” przez system i z dystansu lepiej dostrzegają zarówno jego wady, jak i ukryte w nim możliwości, oraz nie boją się podejmować odważnych, niestereotypowych działań na rzecz zmiany.

Tezę Mukundy potwierdzają doświadczenia miast takich jak Reykjavik czy Bogota. Antanas Mockus, z wykształcenia filozof i matematyk, wcześniej działający politycznie jedynie w strukturach uniwersytetu, podczas swojej pierwszej kadencji jako burmistrz Bogoty zmniejszył o 70 proc. odsetek zabójstw w mieście uchodzącym wtedy za jedno z niebezpieczniejszych na świecie, a także obniżył o połowę liczbę wypadków drogowych. Jon Gnarr, znany islandzki komik, którego nieoczekiwanie wybrano na burmistrza Reykjaviku, skutecznie zrestrukturyzował miejskie przedsiębiorstwo energetyczno-ciepłownicze, które było na skraju bankructwa. Gnarr, aktor bez wyższego wykształcenia, który spędził dziesiątki godzin nad papierami spółki ciepłowniczej, w wywiadzie dla jednej z niemieckich gazet podkreślił, że do zrozumienia sytuacji złożonego przedsiębiorstwa miejskiego wystarczy minimum inteligencji oraz maksimum pracy i uwagi. Mukunda podkreśla, że najlepszych historycznych liderów łączyły dwie rzadko idące w parze cechy – prawdziwe zaangażowanie połączone z umiejętnością uważnego słuchania głosów krytycznych.

Przeszliśmy długą drogę od 1990 roku. To, czego politologowie Rychard i Markowski wydają się nie zauważać to, że z punktu widzenia ustawy o samorządzie terytorialnym – a także z punktu widzenia krajów o rozwiniętej demokracji lokalnej, takich jak Finlandia, Islandia czy Niemcy – nie ma bardziej profesjonalnych polityków niż lokalni eksperci. W przeciwieństwie to zewnętrznych ekspertów zamkniętych w wieżach z kości słoniowych, umieją wsłuchiwać się w głos mieszkańców. Umieją zawierać sojusze wokół konkretnych idei, a nie partyjnych interesów. Jednocześnie członkowie komitetów obywatelskich nie są zawodowymi politykami w tym sensie, że nie zależą od polityki finansowo, mając już swoje kariery i prace w innych dziedzinach. Ale właśnie to czyni ich potencjalnie mniej podatnymi na korupcję. Komitety obywatelskie idą po władzę, ale nie dla władzy; są ideowe, ale nie ideologiczne. Aktywiści reprezentują nową generację lokalnych liderów, których myślenie nie jest już sformatowane przez wypaczenia systemu politycznego w Polsce, lecz ukształtowane w wysiłku oddolnej analizy lokalnej rzeczywistości. Jednocześnie jednak ta nowa generacja odwołuje się do korzeni współczesnej demokracji w Polsce, demokracji, która stała się pierwotnie możliwa wyłącznie dzięki działaniu oddolnych ruchów i komitetów obywatelskich. Przychodzimy do polityki z zewnątrz, ale jednocześnie ideowo wracamy do momentu, gdy za największy grzech reprezentantów ludu uznawało się cynizm a nie – jak dziś – jego brak.

 

* Manifest został przysłany do redakcji „Kultury Liberalnej” przez Joannę Kusiak – rzeczniczkę Porozumienia Ruchów Miejskich. Poglądy zawarte w deklaracji odzwierciedlają stanowisko Porozumienia.

Mitologizacja przeszłości. Wystawa „Mgliste drogi. Chiny u progu lat osiemdziesiątych” w Muzeum Azji i Pacyfiku

Wiele było powodów, dla których chciałam zobaczyć wystawę „Mgliste drogi” w warszawskim Muzeum Azji i Pacyfiku. Natomiast wszyscy ci, którzy kiedykolwiek odwiedzili Chiny lub dopiero planują to zrobić, powinni obejrzeć prezentowane w muzeum fotografie z jednej ważnej przyczyny: by uzmysłowić sobie zasięg i prędkość przeobrażeń, jakie ten kraj przeszedł, i które właśnie teraz – na naszych oczach – przechodzi.

Wydaje się ewidentne, że intencją organizatorów wystawy było sprowokowanie odwiedzających do dwojakich przemyśleń: uniwersalnej refleksji o przemijaniu oraz przyprawiającej o lekkie drżenie rąk konstatacji, że tempo zmian związanych z szeroko pojętą „nowoczesnością” rośnie w przypadku Chin w tempie geometrycznym. I że falą tą niezwykle ciężko kierować, a już zupełnie nie sposób jej zatrzymać.

Nieco to banalne, prawda? Na szczęście oprócz tych absolutnych oczywistości z „Mglistych dróg” można było wynieść coś jeszcze.

Chiny z wysokości dwóch metrów

Z muzealnego folderu nie dowiemy się, niestety, o autorze fotografii zbyt wiele, a szkoda. Polsko brzmiące nazwisko sugerowało, że obejrzę prace Polaka, który trafił do Chin w niezwykłym momencie – nawet jeśli jest to Polak żyjący za Wielką Wodą. Obok pragnienia, by zobaczyć, jak wyglądało Państwo Środka w czasie, gdy w Polsce trwała zawierucha stanu wojennego, a rodzice mieli mnie dopiero w planach, było to jednym z powodów, które zawiodły mnie do siedziby Muzeum Azji i Pacyfiku.

Christopher Rzonca to jednak przede wszystkim Amerykanin – i choć faktycznie ma polskie korzenie, to z krajem przodków wiąże go głównie osoba żony Krystyny oraz dwie wystawy fotografii dokumentujących jego pobyt w Chinach w latach 1980-81: obecna i ta, która odbyła się w Galerii Michalaków w Kazimierzu Dolnym w 2012 roku (i która w przytłaczającej większości składała się z tych samych obrazów, co „Mgliste drogi”). Chris Rzonca zdecydowanie nie jest więc fotografikiem płodnym – a może po prostu traktuje fotografię, której uczył się w Seton Hall University, jako pasję i doskonałą ilustrację tego, co w jego życiu zawodowym najważniejsze.

Jest on bowiem wykładowcą na wydziale studiów azjatyckich prestiżowego New York University, a rzut oka na amerykańską stronę reklamującą się hasłem „oceń swojego wykładowcę”, dokąd zawiodły mnie kręte ścieżki internetu, pozwolił mi zobaczyć go oczami studentów i… polubić – wirtualnie i na odległość.

W ocenie młodzieży, z którą pracuje Rzonca, jest on wykładowcą kompetentnym i rzeczowym, ale też ciepłym w obejściu i przyjaznym. Zdaje się słynąć z nie zawsze śmiesznych dowcipów, a łagodny głos radiowego spikera stanowi według opiniujących ciekawą kontrę dla prawie dwóch metrów wzrostu i postury syberyjskiego niedźwiedzia, jakimi obdarzyła Christophera Rzoncę natura.

Czy to ważne? Wzrost fotografa i to, jak postrzegają go studenci? I tak, i nie.

Nie, bo przecież nie za warunki fizyczne czy umiejętność zatrzymania na sobie uwagi szkolnego audytorium ocenia się autora fotografii.

Tak, skoro te niecodzienne warunki fizyczne i wykazywana w uniwersyteckiej auli postawa życiowa dają się łatwo odnaleźć na oglądanych w muzeum fotografiach.

Lao wai!

Pierwsze, co uderza w wizualnej warstwie powieszonych w grzecznym rządku obrazów to, że większość ujęć, nawet tych czynionych z całkiem zdawałoby się sporej odległości, sprawia wrażenie robionych… z góry. Jakby ich autor stawał na stołku. Czasem wygląda to, jakby się odsuwał od fotografowanych obiektów i wciąż konsekwentnie posługiwał kuchennym zydelkiem.

Xian Winter

Jaki zamysł może kryć się za takim drobnym, ale zauważalnym przecież zabiegiem? Przechodziłam od zdjęcia do zdjęcia, wciąż odnajdując w nich tę egzotyczną z punktu widzenia osoby o wzroście poniżej przeciętnej wywyższoną, lecz nie wywyższającą się, perspektywę. Aż w końcu dotarłam do końca wystawy, który okazał się jej… początkiem. Zwiedzanie wystawy przewidziano bowiem w porządku od prawej strony sali muzeum, a nie, jak mylnie sądziłam – zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Na ostatnim, czyli pierwszym zdjęciu „Mglistych dróg” znajdywało się rozwiązanie mojej perspektywicznej zagadki: fotografia przedstawiająca autora obrazów siedzącego pod starym, rozłożystym figowcem, obok grupy rozmawiających między sobą i rzucających w jego stronę ukradkowe spojrzenia Chińczyków. Pod fotografią znajdował się żartobliwy podpis: „Pekin. 1981. Nikt nie zwraca uwagi na tego prawie dwumetrowego cudzoziemca”. Jak w angielskim przysłowiu o słoniu, który stoi na środku pokoju, a wszyscy udają, że go tam nie ma – z obawy, że jeśli usankcjonuje się jego obecność słowem, to trzeba będzie na nią zareagować (a nikt z zebranych nie ma pojęcia, co z tym słoniem zrobić).

Oto nurtujące mnie pytanie o niecodzienną perspektywę okazało się mieć niezwykle prostą odpowiedź: tak właśnie wyglądają Chiny widziane oczyma osoby wysokiej. Są trochę jak wszechświat w miniaturze – ludzie i przedmioty zdają się nieco za małe, przejścia w hutongach za ciasne, a rękawy ubrań notorycznie za krótkie.

Natomiast wspomnienie dzieci ze wsi i miasteczek chińskiego interioru, które rozpierzchały się na mój widok z przeraźliwym wrzaskiem „lao wai!” [1] pozwoliło mi zrozumieć, że mnie i tego człowieka na zdjęciu łączy wspólne, może nawet ogólnoludzkie, doświadczenie w byciu tym słoniem na środku angielskiego pokoju.

I postanowiłam obejrzeć wystawę ponownie. Tym razem we właściwym porządku.

Welcome

W poszukiwaniu Chin utraconych

Oglądane na wystawie fotografie powstały podczas pobytu Chrisa Rzoncy w Chinach, dokąd trafił jako student orientalistyki w ramach wymiany studenckiej w roku akademickim 1980/81. Pod kierownictwem postępowego Deng Xiaopinga, Państwo Środka dopiero nieśmiało otwierało się na świat i wpływy zewnętrzne, próbując zostawić za sobą traumatyczną, skupioną na bratobójczej walce dekadę Rewolucji Kulturalnej. Chris Rzonca był więc szczęściarzem: trafił do Chin nie tylko jako jeden z pierwszych i jeden z nielicznych amerykańskich studentów, ale też trafił tam w szczególnym momencie. Działo się przecież coś niezwykle ważnego: pewna epoka w historii Państwa Środka dobiegała końca, podczas gdy „nowe” nie zdążyło się jeszcze dobrze rozgościć.

Miał więc okazję uchwycić na fotograficznej kliszy świat, ludzi i miejsca, które późniejsze dekady przekształceń rynkowych i rozwoju na niespotykaną dotąd skalę przemieniły nie do poznania.

Z mojego punktu widzenia, nic nie ilustruje tego lepiej niż fotografia Jeziora Zachodniego w Hangzhou, stolicy prowincji Zhejiang, a obecnie również celu numer jeden wśród chińskich turystów. O ile Chris Rzonca uczył się mandaryńskiego w Pekinie, o tyle właśnie w Hangzhou – wiele lat po nim – uczyłam się go ja. Otoczone zielonymi wzgórzami, wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO Jezioro Zachodnie, wraz z biegnącą przezeń groblą i słynnym Zerwanym Mostem oraz pieczołowicie zagospodarowane nabrzeże pełne pagód i pawilonów o charakterystycznych dachach to od setek lat chiński symbol romantyzmu i harmonii człowieka z naturą. Piękno Jeziora Zachodniego i Hangzhou wychwalał goszczący tam Marco Polo, a chińskie przysłowie głosi, że „W niebie jest raj, a na ziemi są Suzhou i Hanzhou”.

Znam tę okolicę jak własną kieszeń: spędziłam tam wiele dni na spacerach, rowerowych wycieczkach, spotkaniach z przyjaciółmi i nauce chińskich znaków. I ja Hangzhou i Jeziora Zachodniego na fotografii Chrisa Rzoncy… nie poznałam. Stałam przed zdjęciem jak oniemiała i przypatrywałam się uważnie: miejsce ze zrobionej w 1981 roku fotografii zmieniło się absolutnie nie do poznania. Gdyby nie podpis pod zdjęciem, przeszłabym obojętnie obok, nie zdając sobie sprawy, że uchwycony na nim pejzaż przez pewien czas był mi praktycznie domem i staje mi przed oczami za każdym razem, gdy myślę o Chinach.

Palace Alley

W kimś kto niedawno odwiedził rejonem Guilin, jego fotograficzny portret autorstwa Chrisa Rzoncy może zapewne wzbudzić identyczne odczucia.

Całkiem niedawno i przypadkiem Chiny pobiły przecież kolejny niechlubny rekord: w długości komunikacyjnego korka. Obliczono, że zator na jednej z pekińskich arterii biegnącej w osi wschód–zachód miał długość… 120 kilometrów i przekroczył granice prowincji, a w obliczu braku jakiejkolwiek możliwości manewru, niektórzy kierowcy tirów tkwili w nim prawie dwa tygodnie. Trudno w to uwierzyć, patrząc na zdjęcie zatytułowane „Droga w Guilin”: na nim bowiem droga ciągnie się aż po horyzont, a jej jedynymi użytkownikami są dwie ludzkie sylwetki objuczone niesionymi na ramionach pakunkami.

Lu Xun niczym Żeromski

Z prezentowanych w ramach „Mglistych dróg” fotografii często bije melancholia. Wynika ona z ostrożnej gry światłem, łagodnie przytłumionych barw, snujących się nad wodą i między żółtymi dachami mgieł i dużej przestrzeni obrazowanych miejsc i pejzaży.

Palace 2

Jeszcze częściej bije z nich ludzkie ciepło i potrzeba autentycznego kontaktu, poszukiwanie i tworzenie więzi, jakaś przenikająca obraz chęć podkreślenia wspólnoty ludzkich doświadczeń. Buddyjskiego mnicha z Yong He Gong równie łatwo wyobrazić sobie można w innych szatach i symbolem innej religii w dłoni. Mieszanka ciekawości z nieśmiałością wobec ukrytego za obiektywem „obcego” – charakterystyczne połączenie fascynacji z lekkim przestrachem widoczne na twarzyczkach dwóch dziewczynek z Syczuanu – te emocje mogłyby równie dobrze należeć do ich europejskich rówieśniczek, przyłapanych na konfrontacji z nieznanym. Na jednym ze zdjęć, lodowej „rzeźbie” Lu Xuna, słynnego pisarza z czasów Pierwszej Republiki, ktoś nałożył słomkowy kapelusz. Popiersie Stefana Żeromskiego, patrona mojego liceum, na zakończenie roku szkolnego pozowało do zdjęć w podobnej stylizacji, czasem dodatkowo z okularami przeciwsłonecznymi na nosie.

Snow Lu Xun

O oszustwach pamięci

Urzekające ciepło prezentowanych fotografii mówi samo za siebie. Może więc z tego powodu znajdujące się pod zdjęciami opisy oraz przedstawienie wystawy odnalezione w muzealnym folderze wywoływały we mnie wewnętrzny sprzeciw. Dużo tam przymiotników – chociażby we wzmiance o „ubogich i urzekających ludziach, nie znających jeszcze konsumpcjonizmu”. Wydano też z góry (słuszny skądinąd) osąd o współczesnych pejzażach miast i wsi trawionych nadmierną komercjalizacją i rozrostem. Dużo można tam znaleźć czynionych z lekkim żalem podkreśleń, że świat ze zdjęć bezpowrotnie przeminął, że już przestał istnieć.

I wszystko to racja.

Błędem jest jednak sądzić, że proces tych przemian – podróż w drugą skrajność – miał charakter samoistny. Dokonał się on rękami właśnie tych uroczych ludzi, którzy na zdjęciach Rzoncy według opisu wystawy „wiodą skromną egzystencję w należących do zakładów pracy mieszkaniach”. Ale co to zdanie tak naprawdę znaczy? Znaczy ono tyle, że nic nie mogli mieć i niczego nie mieli na własność. Nawet kawałka podłogi. Jak zatem pogodzić pozorną łagodność tych ludzi z drapieżnością i gwałtownością rynkowych przemian, które są wizytówką współczesnych Chin?

Ta drapieżność i gwałtowność: one w tych ludziach od zawsze były – jako Polacy powinniśmy je doskonale rozumieć. Co więcej jako naród, który przeszedł podobną drogę, znamy z autopsji ten stopień zmęczenia biedą, niemożnością i brakiem, że kiedy w końcu można móc, uwalnia on niewyczerpane pokłady motywacji i energii, stając się kołem zamachowym zmian i gorączkowej pogoni za „więcej”. To ten sam mechanizm sprawia, że ludzie, którzy zaznali w życiu prawdziwego głodu, zawsze będą mieli chęć nosić kawałek czerstwego chleba w kieszeniach.

Zabrakło więc w „Mglistych drogach” jednego: refleksji nad tym, czy tego świata, który przestał istnieć, tych Chin z początku lat 80. faktycznie należy żałować. Czy należy żałować, że setki milionów ludzi wybrnęło ze skrajnej nędzy tylko dlatego, że może mniej egzotycznie i nie tak malowniczo wychodzą na robionych przez cudzoziemców zdjęciach? Fakt, odbyło się to ogromnym kosztem dla środowiska i zasobów naturalnych, ale czy można to jednoznacznie oceniać?

Xian bike

Emocjonalny ładunek wystawy nie pozwala bowiem odbierać pokazywanych zdjęć jedynie jako zapisu ówczesnego stanu rzeczy. Sama jej konstrukcja, opis i tytuły zdjęć sugerują kierunek, w którym powinna podążać myśl oglądającego fotografie – powinien on zadumać się nad przemijalnością rzeczy, upływem czasu i ogromem dokonanych w krótkim okresie zmian.

Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że tak jak syty nigdy nie zrozumie głodnego, tak autorowi zdjęć (albo osobom dokonującym ich opisu) nie przyszło do głowy, że sami Chińczycy za tamtymi Chinami absolutnie nie tęsknią. Że najprawdopodobniej tęsknią za nimi tylko oni sami: sinolog-fotograf Chris Rzonca i organizatorzy wystawy – zupełnie tak, jak tęskni się za młodością, która wraz z tamtymi Chinami bez samochodów, reklam i nadmiernego rozrostu, bezpowrotnie przeminęła.

Przypis:

[1] Po mandaryńsku: „obcy”, „cudzoziemiec”, to pierwsze słowo, jakiego obcokrajowcy uczą się w Chinach w praktyce, na własnej skórze.

 

Wystawa:

„Mgliste drogi. Chiny u progu lat osiemdziesiątych”. Fotografie Chrisa Rzoncy

31 lipca – 31 sierpnia, Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie

 

* Za udostępnienie fotografii i pomoc w zebraniu informacji serdecznie dziękuję kustosz wystawy, pani Karolinie Krzywickiej z Muzeum Azji i Pacyfiku.

Generator empatii. O serialu „Orange Is The New Black”

Wybitny amerykański krytyk filmowy Roger Ebert mawiał, że kino jest dla niego przede wszystkim czymś w rodzaju machiny, która wytwarza empatię. Emocjonalne zaangażowanie w losy ekranowych postaci pozwala nam przekraczać samych siebie – nasze wychowanie, kontekst kulturowy, osobiste poglądy, i przynajmniej w pewnym stopniu przyjąć perspektywę innych ludzi, zrozumieć ich nadzieje, aspiracje, marzenia oraz lęki. „Orange Is The New Black” wpisuje się w metaforę Eberta oraz pod wieloma względami realizuje jej inkluzywny sens. Egalitarna galeria kobiecych twarzy z czołówki serialu ujawnia intencje twórców od samego początku – historia każdej jednostki jest tak samo istotna i warta opowiedzenia.

Orange_is_the_new_black

Platforma dla serialowych eksperymentów

Najnowszy serial Jenji Kohan (znanej z produkcji takich jak „Trawka” czy „Kochane kłopoty”) warto odnotować nie tylko ze względu na artystyczny sukces, ale także z powodu jego specyfiki produkcyjnej. Powstawał on w samym centrum przemian kształtujących współczesny przemysł telewizyjny. „Orange Is The New Black” to produkcja platformy streamingowej Netflix, która zaistniała w publicznej świadomości głównie dzięki temu, że dostosowała sposób dystrybucji swoich seriali do potrzeb odbiorców. Pierwszego lutego 2013 roku Netflix udostępnił jednocześnie wszystkie odcinki pierwszego sezonu „House of Cards”, umożliwiając użytkownikom Internetu obejrzenie ich zgodnie z indywidualnymi preferencjami – także w formie intensywnego maratonu (tzw. binge-watching). Strategia ta przyciągnęła uwagę zarówno widzów, jak i mediów, przekształcając Netflix z dnia na dzień w poważnego gracza na rynku producentów seriali i konkurenta dla takich gigantów jak HBO czy Showtime.

Popularność „House of Cards” była nieunikniona – tytuł ten był hitem jeszcze zanim sfilmowano choćby jeden odcinek. Nowy model rozpowszechniania, głośne nazwiska za kamerą (David Fincher, Joel Schumacher) i przed jej obiektywem (Kevin Spacey, Robin Wright) oraz atrakcyjna tematyka bezpośrednio przełożyły się na sukces komercyjny tego serialu.

Jednak to nie prestiżowy „House of Cards” okazał się sztandarową produkcją platformy Netflix, ale właśnie „Orange Is The New Black”, serial opowiadający o żeńskim więzieniu federalnym, z jego mało znaną i mocno sfeminizowaną obsadą, niecodzienną strukturą narracyjną oraz predylekcją do podejmowania trudnych zagadnień. W kręgu poruszanych tematów znalazł się problem uprzywilejowania białych, relacje klasowe, homoseksualna miłość oraz patologie amerykańskiego systemu penitencjarnego. Brzmi to jak przepis na ambitną porażkę, która zakończy się na pierwszym sezonie z powodu zbyt niskiej oglądalności, ale publiczność dość niespodziewanie podjęła wyzwanie rzucone przez Jenji Kohan. Netlix zazdrośnie strzeże oficjalnych danych, ale jednocześnie podaje, że „Orange Is The New Black” bardzo szybko stał się ich najczęściej oglądanym serialem.

Jako produkt serwisu streamingowego „Orange Is The New Black” w pełni wykorzystuje nowe możliwości narracyjne, niedostępne dla tradycyjnych stacji telewizyjnych. Długość odcinków, nieograniczona blokami reklamowymi i ramówką, waha się od 51 do 90 minut, w zależności od objętości wątków przedstawianych w danej odsłonie. Z kolei zwyczaj oglądania całego sezonu w krótkim przedziale czasowym ośmielił scenarzystów do stosowania chwytów narracyjnych, które w telewizji mogłyby zostać uznane za sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Na jednym z takich zabiegów – przewrotnie wykorzystującym fabularne przyzwyczajenia widzów – opiera się zresztą cała konstrukcja serialu.

Orange_is_the_new_black2

Różne oblicza żeńskiego więzienia

Przewodnikiem po zakładzie karnym w Litchfield jest Piper Chapman (Taylor Schilling), skazana na 15 miesięcy za przewożenie pieniędzy pochodzących ze sprzedaży narkotyków. Reprezentuje ona świat uprzywilejowanych białych Amerykanów – czyli większości odbiorców serialu. Jednak głównym „bohaterem” jest tak naprawdę samo więzienie oraz jego zróżnicowana struktura społeczna. Ten fakt scenarzyści początkowo sprytnie zakamuflowali przed widzami. W pierwszych kilku odcinkach Chapman wydaje się protagonistką „Orange Is The New Black” (serial stanowi adaptację pamiętników dziennikarki Piper Kerman dotyczących jej więziennych doświadczeń), lecz z czasem staje się tylko jedną z wielu barwnych postaci, które stopniowo odsłania przed nami Litchfield: więźniarek, strażników oraz pracowników administracji więziennej. Twórcy serialu wykorzystali historię Piper jako przynętę, za pomocą której wciągają widzów do nieznanego im świata. Podążając za oswojonym i bezpiecznym punktem widzenia jednej bohaterki, odbiorcy zyskali dodatkowo cały szereg nowych perspektyw.

Serial „Orange Is The New Black” udziela głosu tym, którzy zazwyczaj go nie mają. Mamy szansę poznać historie przedstawicieli mniejszości, jednostek marginalizowanych i odrzucanych nie tylko przez społeczeństwo, lecz także przez kulturę popularną.

Karol Kućmierz

Struktura „Orange Is The New Black” wiele zawdzięcza „Zagubionym”. Podobnie jak w tym głośnym serialu poszczególne odcinki zazwyczaj skupiają się na poczynaniach jednej postaci, równocześnie ujawniają także kluczowe fakty z jej przeszłości w rozbudowanych retrospekcjach. Nie chodzi tu jednak o budowanie fikcyjnej mitologii, lecz o udzielenie głosu tym, którzy zazwyczaj go nie mają. Mamy szansę poznać historie przedstawicieli mniejszości, jednostek marginalizowanych i odrzucanych nie tylko przez społeczeństwo, lecz także przez kulturę popularną – żadna z nich nie miałaby najmniejszej szansy, żeby stać się bohaterką własnego serialu. Prowadzi to również do obalania mylnych osądów. Suzanne (Uzo Aduba), znana wśród współwięźniarek jako Crazy Eyes, na pierwszy rzut oka wpisuje się w rolę więziennej wariatki, niezdrowo zafascynowanej Piper. Jej ekscentryczne zachowania mają jednak swoje głębokie i tragiczne przyczyny, które są odkrywane w kolejnych odcinkach. W rezultacie Suzanne stopniowo uwalnia się z okowów stereotypu i staje się złożoną postacią – zauważają to także inni bohaterowie, coraz częściej zwracając się do niej po imieniu.

Orange_is_the_new_black3

W medialnym krajobrazie zdominowanym przez męskich antybohaterów, takich jak Rust Cohle (Matthew McConaughey) i Marty Hart (Woody Harrelson) z popularnego „Detektywa” stacji HBO, gdzie kobiece postacie są najczęściej ledwie naszkicowane lub wycięte z obraźliwych szablonów, „Orange Is The New Black” stanowi orzeźwiający haust świeżego powietrza. Serial Jenji Kohan pokazuje, że świat może być pełen różnic, odmiennych perspektyw i fascynujących bohaterek. Scenarzyści udowadniają, że istnieje wiele historii, które jeszcze nie zostały opowiedziane. Walcząca o akceptację swojej tożsamości Sophia (Laverne Cox – pierwsza afroamerykańska transpłciowa kobieta, która została nominowana do nagrody Emmy w kategorii aktorskiej), przyjaźń pomiędzy heteroseksualną Taystee (Danielle Brooks) i zakochaną w niej lesbijką Poussey (Samira Wiley), miłosne dylematy biseksualnej Piper, przebywającej w jednym więzieniu z byłą partnerką, wojna o dominację pomiędzy dwiema dojrzałymi kobietami: Red (Kate Mulgrew) i Vee (Lorraine Toussaint) czy godzenie się z nadchodzącą śmiercią przez chorą na raka Rosę (Barbara Rosenblat) – to oryginalne opowieści, których sama obecność w popularnym serialu musi wydać się zaskakująca. Wszystkie te bohaterki są grane przez znakomite, lecz – co znaczące – do tej pory anonimowe dla szerokiej publiczności aktorki.

Ten pluralistyczny obraz jest efektem scenariusza opartego na grze niuansów. Doskonale widać to na przykładach poszczególnych więziennych grup, które odróżniają się od siebie slangiem, wewnętrzną hierarchią i kodeksem wartości, co twórcy serialu przedstawiają z ogromną dbałością o detale. Również specyficzny, naturalistyczny tryb gry aktorskiej sprawia, że niemal każda bohaterka mówi własnym językiem i sprawia wrażenie spójnej, wielowymiarowej oraz pełnej kontrastów osobowości, nie zaś przypadkowego zbioru cech. Autorzy serialu stopniowo poszerzają repertuar powracających postaci, jednocześnie stale nadbudowując naszą wiedzę o tych, które już dobrze znamy (lub nam się tak wydaje). Początkowo Poussey, Crazy Eyes i Rosa egzystowały na peryferiach głównej osi narracji, lecz już w drugim sezonie każda z nich dostała swój własny odcinek z pogłębioną retrospekcją. Obecność takiej galerii indywidualności sprawia, że Jenji Kohan może sobie pozwolić na dość ryzykowne zagrywki, polegające na odejściu od oswojonego miejsca akcji. W premierze drugiego sezonu zostajemy tymczasowo przeniesieni w zupełnie nowe środowisko więzienia w Chicago, podczas gdy w drugim odcinku spędzamy czas wyłącznie w Litchfield,. Zakładając, że widzowie traktują sezon jako całość, niebezpieczeństwo, że taki zabieg sprawi, że poczują się wyalienowani i przestaną oglądać serial, zostaje w dużym stopniu zminimalizowane. A jednak takie narracyjne „wycieczki” stanowią wartość poszerzającą perspektywę widza, nie pozwalając jednocześnie na uśpienie jego mechanizmu empatii.

Alternatywa dla antybohaterów

Niezwykła popularność „Orange Is The New Black” jest o tyle zaskakująca, że jego twórcy czerpali swoje inspiracje raczej z tytułów, które miały spore problemy ze znalezieniem swojej publiczności. Hit platformy Netflix najbardziej przypomina dwa seriale HBO – „Deadwood” Davida Milcha i „Prawo ulicy” Davida Simona. Z pierwszego z nich, pokazującego rozwój tytułowego Deadwood (od osady do miasta), zaczerpnięto narrację o rodzącym się w bólach społeczeństwie i wielopoziomowych relacjach pomiędzy jego członkami. Z drugiego wywodzi się kompleksowa krytyka patologicznych instytucji – system penitencjarny w Stanach Zjednoczonych (na przykładzie Litchfield) to biurokratyczny koszmar, który pożera w równym stopniu wszystkich: więźniów, strażników i naczelników, niezależnie od tego, czy mają dobre, czy też złe intencje. Ponadto serial Kohan stara się unikać nadmiernej sensacji. Znajdziemy w nim oczywiście seks, przemoc oraz bezpardonową walkę o władzę (kluczowym miejscem w topografii więzienia jest kuchnia pozwalająca na przemycanie kontrabandy), lecz uwaga twórców skupia się raczej na życiu wewnętrznym postaci i stosunkach pomiędzy nimi. Swoistą antropologiczną obserwację poświęcono prozaicznym, lecz fascynującym zwyczajom panującym w Litchfield. Dobrze ilustruje to wątek, w którym Piper jest głodzona przez pracowników kuchni, ponieważ wcześniej bezwiednie obraziła ich kompetencje kulinarne. Aby przetrwać, musi wkupić się w łaski współwięźniarek i – dzięki temu – w przyspieszonym tempie poznaje zasady więziennej wymiany przysług.

Orange_is_the_new_black4

„Orange Is The New Black” to dokładne przeciwieństwo takich produkcji jak „House of Cards” czy „Detektyw”. Widzowie, którzy są już znużeni schematycznymi opowieściami o mężczyznach z sukcesami w pracy, ale fatalnym życiu osobistym, znajdą w nim wszystko, czego potrzebują: niekonwencjonalne i złożone postacie kobiet oraz ich prywatną perspektywę. Istotnymi elementami oryginalnej wizji serialu są również dobrze odmierzone proporcje komedii i dramatu oraz niezmierzone pokłady empatii w stosunku do wszystkich bohaterów. To najbardziej zdumiewająca cecha tego serialu – jego scenarzystki (zespół Jenji Kohan składa się w większości z kobiet, co jest w zasadzie niespotykane) robią wszystko , żebyśmy dobrze zrozumieli punkt widzenia i motywacje prawie każdej jednostki, ponieważ w ich przekonaniu wszyscy są równie ważni – jako indywidualności i jako członkowie społeczności. Szczególne osiągnięcie pod tym względem stanowi odcinek z retrospekcją Lorny Morello (Yael Stone), stalkerki szaleńczo zakochanej w mężczyźnie o imieniu Christopher. „Delikatny” sposób przedstawienia jej historii sprawia, że trudno całkowicie potępić bohaterkę pomimo całej serii niepodważalnych przewinień, których się dopuściła.

Co ostatecznie zadecydowało o niespodziewanym sukcesie „Orange Is The New Black”? To serial, który powstał w sprzeczności z obowiązującymi trendami, stawiając na współczucie, podczas gdy wielu twórców ma do zaoferowania już tylko cynizm. Może właśnie dlatego udało mu się zdobyć przychylność widzów.

 

Serial:

„Orange Is The New Black”, reż. Jenji Kohan, prod. USA (2013-)

Studium w błękicie. Wokół „Lucy” Luca Bessona

Klasyczna femme fatale to nuda, przebrzmiała melodia. Wzorzec tajemniczej, czarującej i niegodziwej kusicielki pozwalającej, aby inni tracili dla niej głowę, reputację i majątek, zużył się tak samo jak westernowa figura dobrego szeryfa czy schemat klasycznego musicalu. Jej wizerunek trąci stężoną mizoginią, powojenną traumą i charakterystyczną dla Hollywood miłością do szkicowanych grubą kreską postaci (w przypadku kobiety fatalnej szkicowy kontur wypełniają wszystkie odcienie szarości i odrobina czerwonej szminki). Mimo to kinowa Lilith, Kali czy Salome wciąż powraca. Tajemnicza Brigid O’Shaughnessy (Mary Astor) w „Sokole maltańskim” (1941, reż. John Huston) czy Gilda (Rita Hayworth) prowokacyjnie zsuwająca z przedramienia jedwabną rękawiczkę („Gilda” 1946, reż. Charles Vidor) to spłowiałe sny pokrywające się kurzem na celuloidowej taśmie. „Lucy” (2014) Luca Bessona dowodzi, że po solidnym liftingu niszczycielska kobiecość uderza ze zdwojoną siłą. W swym najnowszym filmie francuski reżyser wyhodował kobietę fatalną skrojoną na miarę XXI w. Stworzył mieszaninę wizualnego przepychu (dziedzictwo estetyki ukochanej przez przedstawicieli francuskiego neobaroku) i naiwnej, ewolucjonistycznej fantasmagorii: spekulacji, co by się stało, gdyby człowiek wykorzystał sto procent możliwości swojego mózgu.

05

Tytułowa Lucy (Scarlett Johansson), wielbicielka imprez, kurteczek w lamparci wzór i zabaw z nieznajomymi w typie, który matki na całym świecie zwykły nazywać „złym towarzystwem”, przez przypadek ściąga na siebie wzrok szefa dalekowschodniej mafii. Gangsterzy umieszczają w jej jamie brzusznej woreczek z tajemniczymi niebieskimi granulkami, syntetyczną wersją substancji, dzięki której ciało matki stymuluje wzrost rozwijającego się płodu. Zgodnie z niekwestionowaną logiką kina akcji szybko dochodzi do uszkodzenia opakowania i wielki błękit zaczyna buszować w ciele jasnowłosego kociaka, windując go w ciągu kilkudziesięciu godzin na poziom nadczłowieka, o którym nie śniło się Nietzscheańskiemu Zaratustrze. Jej ponadprzeciętna inteligencja, sprawność fizyczna, a także władza nad materią sprawią, że przekroczy biologiczne i kulturowe ograniczenia gatunku homo sapiens.

Spowita papierosowym dymem, patrząca spod widowiskowych rzęs femme fatale nie będzie tu bezmyślną kokietką, ale kwintesencją męskich lęków.

Joanna Łuniewicz

Bohaterka filmu Bessona to wyraziste świadectwo ewolucji, jakiej uległ mit wyzwolonej, lekceważącej ustalony podział ról kobiety od czasów boa z piór, zachrypniętego, przepitego głosu i dekadenckiego uroku Marlene Dietrich w roli Loli Loli, prezentującej najpiękniejsze nogi Berlina podekscytowanym nastoletnim chłopcom. Przede wszystkim dawna specjalistka od gruchotania serc i kręgosłupów zaczęła grać w męską grę zgodnie z regułami, które przez setki lat były subtelnie sabotowane metodami znanymi tylko kobietom – tym samym strukturalistyczny binarny podział na to, co kobiece, i to, co męskie, ulega widowiskowej, szybko postępującej erozji. Chciałabym tu pokrótce ukazać ewolucję ekranowych wizerunków kobiet wyemancypowanych w najszerszym znaczeniu tego słowa: odważnych, bezwzględnych, niezależnych; w kinie klasycznym demonizowanych jako bezwzględna femme fatale, w filmach modernistycznych i współczesnych stopniowo zyskujących prawo przedstawienia historii z własnej perspektywy wraz z moralnym usprawiedliwieniem dla swych radykalnych wyborów.

06

Od długiej cygarniczki do długiej lufy

Na długo przed wykrystalizowaniem się estetyki i ideologii filmu noir na wyobraźnię zbiorową oddziaływała Louise Brooks, pełna wdzięku i niebezpiecznego seksualnego uroku, z charakterystyczną fryzurą na pazia, przekornym uśmiechem i wyrazistymi oczami podkreślonymi czarną kredką. Była kwintesencją flappera, wyzwolonej kobiecości lat dwudziestych, a jednocześnie, dzięki roli w „Puszcze Pandory” (1929) Georga Wilhelama Pabsta, prawdziwym wampem, symbolem nienasyconej kobiecej seksualności przynoszącej mężczyznom zgubę. Wizerunek femme fatale pozostanie jednak emblematem lat czterdziestych, złotej ery filmu czarnego, gatunku (czy może raczej estetyki) spod ciemnej gwiazdy, niecieszącego się szacunkiem krytyków i budzącego moralne wątpliwości. Miało to związek z upodobaniem twórców do makabrycznych szczegółów, hiperbolizacją przemocy i perwersyjnym charakterem wątków erotycznych, co stało w sprzeczności z zasadami Kodeksu Produkcyjnego. Europejscy emigranci: Fritz Lang, Otto Preminger czy Billy Wilder zafascynowani psychoanalizą i estetyką filmowego ekspresjonizmu uczynili ze swych kryminałów i filmów gangsterskich znak duchowego kryzysu społeczeństwa, utraty wiary w powszechny progres życia społecznego i gospodarczego, moralnego niepokoju i niepewności jutra. Spowita papierosowym dymem, patrząca spod widowiskowych rzęs femme fatale nie będzie tu bezmyślną kokietką, ale ucieleśnieniem substancjalnego zła, istotą pozbawioną uczuć, kwintesencją męskich lęków. Warto przywołać trzy klasyczne dzieła: „Podwójne ubezpieczenie” (1944, reż. Billy Wilder), „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” (1946, reż. Tay Garnett) i „Niagarę” (1953, reż. Henry Hathaway). Trzy zjawiskowe blondynki – Barbara Stanwyck, Lana Turner, Marilyn Monroe –w perfidny sposób chcą pozbyć się mężów. Trzech naiwnych amantów, trzech groteskowo przedstawionych, równie antypatycznych małżonków, nieudana intryga, która wciąga zbrodniarza w otchłań. W finale – wciąż to samo przekonanie o chaosie świata, gorzka drwina z pojęcia moralnej sprawiedliwości i szczególny rodzaj negatywnego morału. Autor „Lucy” kontestuje tradycję przedstawiania kobiety zabójczyni w sposób tak widowiskowy, jak potrafi to tylko reżyser, który stworzył postać Nikity [i może jeszcze Quentin Tarantino, bo poetyka filmu „Kill Bill” (2003) niewątpliwie odcisnęła swoje piętno na wizji francuskiego twórcy]. Nafaszerowana mutagenną substancją bohaterka wie, że przetrwanie zapewni jej tylko doprowadzenie przemiany do końca, musi więc zdobyć całą wyekspediowaną przez mafię partię narkotyku. Jej droga po błękitne granulki nie będzie grą mistrzyni marionetek, muskającej wypielęgnowanym paznokciem sznurki bezwolnych lalek, ale performansem perfekcyjnie zorkiestrowanej, wyestetyzowanej przemocy. Pójdzie ścieżką, którą za pomocą katany wyrąbała Panna Młoda, mszcząc krzywdę sprzed lat – współczesna następczyni femme fatale jest przede wszystkim wojowniczką, walczącą z otwartą przyłbicą, a najtrafniejszą wizualną metaforą jej strategii jest sugestywne ujęcie, w którym w jednym kadrze widzimy zgrabne pośladki Lucy i niesiony przez nią wielki, niewątpliwie falliczny karabin maszynowy. Oba obiekty kołyszą się w zwolnionym tempie.

Pozorna kobieca delikatność została we współczesnych filmach wyparta przez agresywną emancypację rozumianą jako wzięcie sprawiedliwości we własne ręce.

Joanna Łuniewicz

Czy uzbrojona po zęby, stająca twarzą w twarz z mafijną armią Lucy wciąż pozostaje femme fatale? Czy w tej kategorii mieści się każda z pewnych siebie, deprymująco skutecznych kobiet, które realizują swoje cele metodami narażającymi na znaczny uszczerbek mężczyzn odczuwających w stosunku do nich fizyczny pociąg? Rozdygotana, przesadnie umalowana, tęgo popijająca Lucy chwiejąca się na zbyt wysokich obcasach (wykorzystane dziesięć procent możliwości mózgu) nie mogłaby nawet zbliżyć się do krawędzi tego mitu. Ale już wbita w futerał obcisłej sukienki, sunąca z gracją modelki w pantofelkach od Christiana Louboutina zabójczyni (ok. siedemdziesiąt procent skolonizowanej powierzchni centralnego narządu układu nerwowego plus bonus wynikający z posiadania butów od znanego projektanta) posiada tę właśnie mieszankę erotyzmu i destrukcyjnej siły, jaka cechować powinna rasową następczynię biblijnej Judyty. Kobiety, która bez mrugnięcia okiem uwiodła wodza wrogiej Izraelowi armii, a następnie sprawnie i higienicznie ścięła mu głowę. Od femme fatale – bohaterki filmów noir, dzieli ją jednak wyraźna granica. Na skanonizowany wizerunek kobiety fatalnej składają się kontrastowe elementy: zewnętrzny powab, subtelność i elegancja połączone z całkowitą moralną degeneracją, złem nieposiadającym często nawet racjonalnego uzasadnienia. Lucy w filmie francuskiego reżysera to piękna i pociągająca kobieta, ale w przeciwieństwie do tajemniczych zbrodniarek lat czterdziestych nie fizyczne walory i uwodzicielskie sztuczki stanowią o jej sukcesie. Pozorna kobieca delikatność została we współczesnych filmach wyparta przez agresywną emancypację rozumianą jako wzięcie sprawiedliwości we własne ręce. Co więcej bezwzględność i okrucieństwo Lucy posiada, w przeciwieństwie do metod jej syrenich antenatek, racjonalne (a nawet etyczne) uzasadnienie, co sprawia, że może stać się ikoną feminizmu, a nie upostaciowieniem lęku detronizowanych patriarchów.

07

Od Kobiety-Sfinksa do Kobiety-Kota

Jednak prawdziwa erozja klasycznego wizerunku femme fatale nie rozpoczęła się z chwilą, gdy sięgnęła ona po broń palną większą niż kieszonkowa zabawka, ale w momencie, kiedy pozwoliła sobie na sentymenty, które przeważyły nad charakterystyczną dla jej klasycznej odmiany pełnoetatową perfidią i chłodną kalkulacją zysków i strat. Takie bohaterki pojawiają się w epoce filmowego modernizmu, a ich najbardziej chyba chwytającą za serce przedstawicielką jest zagadkowa, amoralna, upadła Piękność Dnia, niezapomniana niewierna żona z filmuLuisa Buñuela (1967). Femme fatale, która odsłania przed widzem delikatną tkankę uczuć, staje się równocześnie kobietą tragiczną i mimo wszystkich swoich łotrostw zaczyna budzić współczucie, a pociąg, który odczuwa widz, nie przypomina już fascynacji szczególnie jadowitym gatunkiem węża. W kinie współczesnym znakomitym przykładem kobiety tragicznej jest królowa Margot (Isabelle Adjani) u Patrice’a Chéreau (1994), która według miejskiej legendy trzyma serca swoich kochanków w skrzyni pod łóżkiem, ale nocami wciąż błądzi w masce po ulicach, szukając miłości. Zaś klasyka kina to heroiny lat trzydziestych, wielkie role Grety Garbo (królowa Krystyna, Dama Kameliowa), a nawet śliczna i przewrotna Scarlett O’Hara (Vivien Leight), która szlocha u stóp schodów w ostatniej scenie „Przeminęło z wiatrem” (1939, reż. Victor Fleming).

Bohaterka filmu Bessona kieruje się zasadą czystego pragmatyzmu, co czyni z niej istotę łamiącą wszelkie powszechnie przyjęte normy etyczne. Pomimo moralnego usprawiedliwienia dostarczonego przez nadrzędny cel jej działań, jasnowłosa zabójczyni zbliża się w tych aspektach do klasycznej femme fatale, tak jak ona wykraczając poza ustalone moralne i społeczne ramy bez objawów wewnętrznego konfliktu czy moralnego rozdarcia. Mimo swej bezwzględnej postawy zostaje jednak zmiękczona kropelką rodzinnego sentymentu, miłością do czułej mamy szepczącej słodko do słuchawki, słabością do przystojnego oficera policji. Dramat wygnania ze świata uczuć i związków międzyludzkich, które zawdzięcza zmianom somatycznym wywołanym narkotykiem, upodabnia ją do kobiety tragicznej, bohaterki opozycyjnej do femme fatale, wzniosłej i budzącej współczucie.

Lucy zbliża się do modernistycznych femme fatale dzięki pewnemu „oswojeniu”, wyeksponowaniu momentów, w których do głosu dochodzą niewyeliminowane jeszcze przez mutagenną substancję bardzo ludzkie tęsknoty i słabości. Nie posiada jednak najważniejszej cechy konstytutywnej dla bohaterek tego okresu: nieprzeniknionej tajemnicy, takiej, jaka promieniuje z zamyślonej, nieobecnej twarzy Jeanne Moreau w filmach Louisa Malle’a. Motywacja, cel, powiązania bohaterki są wyeksponowane przede wszystkim ze względu na fakt, że jest ona postacią ogniskującą narrację. Jedna z najbardziej intrygujących (również dlatego, że wyzwolonych z nużącego stereotypu okresu klasycznego) femme fatalew historii kina, Jane (Vanessa Redgrave) w „Powiększeniu” Antonioniego, nie udziela na swój temat prawie żadnych informacji. Chłodna i zmysłowa zarazem, o posągowo pięknej, nieprzeniknionej twarzy, wkracza w życie bohatera, prowokując kolejne pytania o status rzeczywistości i granicę między realnym a nierealnym światem, by potem w milczeniu je opuścić. Siła oddziaływania Jane polega właśnie na chłodzie i szczególnym bezruchu. Z racji swoich zakamuflowanych motywów, których widz nie może przeniknąć, istnieje raczej jako symbol niż realna osoba – to znak zapytania, żywa zagadka.

08

W kinie klasycznym zagadkowość tego typu bohaterek zasadza się między innymi na tym, że kobieta fatalna jest postacią drugoplanową, często zredukowaną do kilku wyrazistych cech w stopniu tak zaawansowanym, że traci cechy ludzkie, stając się personifikacją złowrogiego fatum lub istotą sterowaną przez zwierzęcą żądzę i chęć zniszczenia, zdolną do chłodnej analizy sytuacji, ale już nie do aktu autorefleksji czy współczucia. Z kolei nowofalowa femme fatale jest wynikiem eksperymentów z już istniejącymi i dopiero powstającymi sposobami przedstawiania kobiecości – w strategiach kreowania tych bohaterek przejawia się zarówno odwieczny mit milczącego, zagadkowego sfinksa (który twórczo reinterpretuje Antonioni), jak i emancypacyjna potrzeba udzielenia głosu tym, które dotychczas nie miały możliwości autorefleksji (kobiety Buñuela). Obecnie kobieta fatalna, która manifestuje się w lepiej lub gorzej uzbrojonych wersjach na barwnych i demokratycznych niwach kina popularnego, jest odległa od tak złożonych pojęć współczesnej myśli feministycznej, jak podmioty nomadyczne Rosi Braidotti czy performatywność płci według Judith Butler – stąd marginalizacja stosowanego przez nie dotychczas arsenału „kobiecych” sztuczek i co za tym idzie, dość nużąca jednowymiarowość cechująca drapieżne piękności. Gdzieś na obrzeżach tego akapitu spaceruje przecież po dachach Kobieta-Kot, odwieczna antagonistka Batmana, dowód na to, że solidny, krzepki sex appeal, zabawna gra z kulturowymi wzorcami i odważne rzucanie wyzwania męskiemu światu na dobre wyparły odzianą w paryskie trencze, osnutą dymem z papierosa tajemniczą kobiecość.

Samotność nadkobiety

Jest cecha, która łączy wszystkie podtypy femme fatale i jej kinowe następczynie: filmowa syrena zawsze pozostanie samotna. Jej metody działania mogą ulec radykalnej zmianie, a ołówkowe spódnice, czerwona szminka i puszyste futro z lisa ustąpić miejsca przepoconym bawełnianym podkoszulkom i skórzanym szortom. Jednak mityczna destrukcyjna kobiecość spowita jest ciemną chmurą egzystencjalnego pesymizmu. Kobieta tragiczna cierpi, ponieważ utraciła miłość i rozpaczliwie lgnie do tych, którzy potrafią zapewnić jej nieco emocjonalnego ciepła – femme fatale zwątpiła w możliwość zbudowania jakiejkolwiek pozytywnej relacji. Będzie outsiderką pozbawioną często nawet języka mogącego wyrazić jej wewnętrzny stan oraz widowni chętnej słuchać tego, co może o sobie powiedzieć, nawet kiedy twórca filmu będzie czynił to w jej imieniu – pozostaje to cechą szczególną wyzwolonych mścicielek, morderczyń, uwodzicielek i buntowniczek, w tym Lucy Luca Bessona. Jako osoba dokonująca transgresji moralnych granic sama siebie skaże na społeczną banicję. Luc Besson zaostrzył podział pomiędzy swoją Lucy a resztą świata, posługując się dodatkowo motywami transhumanistycznymi – bohaterka przekracza granice tego, co według niej samej stanowi wyznacznik człowieczeństwa: słabości. Strach, pożądanie, niepewność. W końcu nawet to, co decyduje o jej płci, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Lucy będzie pierwszą „nadkobietą”, istotą postludzką. Tym bardziej znaczący stanie się tytuł filmu – imię pierwszej opisanej przez badaczy kobiety, żyjącej w Afryce ponad trzy miliony lat temu. Tak głosi nauka. Jednak w myśl judaistycznej tradycji, która w tym aspekcie zdominowała wyobraźnię współczesnych jej spadkobierców, pierwszą kobietą stworzoną przez Boga była Lilith, nieposłuszna żona praojca Adama. Femme fatale.

 

Film:

„Lucy”, reż. Luc Besson, USA 2014

 

 

* Materiały promocyjne  udostępnione przez dystrybutora.

Sztuka portretu poufałego. O wystawie „Covered-Uncovered” w Centrum Kultury Katowice

Najnowsza wystawa „Covered-Uncovered” amerykańskiej artystki Pat York, której fotografie można oglądać w Centrum Kultury Katowice, to doskonała okazja do przyjrzenia się jej wyjątkowej twórczości, skupiającej się wokół portretu. Bez wątpienia umiejętność zatrzymywania ludzkich wizerunków w formie obrazu zapoczątkowało malarstwo, stanowiące pierwowzór fotograficznej kliszy. Gustav Janouch w swojej książce „Rozmowy z Kafką” trafnie zauważa, że aparat fotograficzny stał się mechanicznym medium poznania siebie samego. Jednakże fotografii portretowej można zarzucić powierzchowność, jak i nadmierne idealizowanie ludzkiego oblicza, zwłaszcza w dobie wszędobylskiego photoshopa, bezkrytycznie usuwającego wszelkie niedoskonałości, decydujące często o charakterze portretowanego. Współczesna fotografia utrwala wyretuszowane wizerunki, podtrzymując tym samym powszechnie panujące stereotypy na temat urody, deprecjonując fizjologię i podważając proces starzenia. Zaciera się tym samym granicę pomiędzy przeszłością a teraźniejszością.

York1

Ludzka twarz wyprana ze zmarszczek wymyka się pojęciu czasu. Bohumil Hrabal żartobliwie podsumował, że żyjemy w czasach, które wstydzą swej przeszłości i dlatego starają się usunąć jej ślady (tak jak dziewczyna, która niszczy miłosną korespondencję, kiedy wychodzi za mąż za innego). Spoglądając na pretensjonalnie gładkie twarze, nie można oprzeć się wrażeniu zmazywania intymnych historii ciała. Tymczasem Pat York nie stara się w jakikolwiek sposób „upiększać” fotografowanych przez siebie postaci. Za pomocą aparatu próbuje uchwycić niepowtarzalny moment ludzkiej mimiki, nie przekraczając delikatnej granicy pomiędzy obiektywem, a rejestrowaną na kliszy postacią. Dla York człowiek stanowi piękną historię, którą należy za wszelką cenę uwiecznić.

Specjalistka od emocji

Urodzona na Jamajce autorka niezliczonych portretów, swoją przygodę z fotografią rozpoczęła od pracy w dziale mody magazynu „Vogue” w Nowym Jorku, by następnie móc ją kontynuować w magazynie „Glamour”. Jak opowiada w jednym z wywiadów, współpraca z tym ostatnim czasopismem umożliwiła jej zarówno wiele wyjazdów zagranicznych, jak i poznanie wielu ludzi, którzy trwale odcisnęli piętno na jej życiu oraz twórczości. Wspólnie z Davidem Baileyem, wybitnym fotografem mody, zwiedzili Japonię, Francję, Wybrzeże Kości Słoniowej, Hiszpanię oraz Portugalię. Bailey, podczas ich wspólnych wojaży, mimowolnie stał się nauczycielem York. Artysta poświęcał jej wolne wieczory, zdradzając tajniki dobrej fotografii. Pewnego dnia Bailey zabrał York do fabryki Nikona w Japonii, gdzie zakupiła aparat i dwa obiektywy. Od tej pory artystka z wielkim zainteresowaniem uwieczniała na swoich zdjęciach wszystko to, co ją zachwycało jako wizualnie. Najwięcej uwagi poświęcała ludzkim twarzom. York z czasem stała się niezależnym fotografem, a jej kadry pojawiały się nie tylko w „Vogue’u” i „Glamour”, ale także w czasopismach takich jak „Newsweek”, „Time”, „Life”, „Town & Country”, „Playboy”, „Elle”, „Harper’s Bazaar” czy „Stern”. Większość fotografii artystki wypełniają portrety sławnych osobistości świata sztuki oraz filmu. To dzięki nim zdobyła międzynarodowe uznanie i to one stały się jej znakiem rozpoznawczym. Z niezwykłą empatią i wyczuciem uwieczniła na zdjęciach między innymi Andy’ego Warhola, Jaspera Johnsa, Jeffa Koonsa czy Andie MacDowell. W 2008 roku artystka wydała album „Fame and Frame”, będący wizualnym pamiętnikiem przeszło czterdziestoletniej pracy fotografki.

York 4

Tajemnica i niezwykły urok tych portretów tkwi w bliskiej relacji, jaką udało jej się nawiązać z bohaterami jej prac. York po prostu fotografuje ludzi, których darzy sympatią. Przyłapywała swoich bohaterów w artystycznych pracowniach, na planie filmowym lub w domowym zaciszu, pokazując zupełne inne oblicze gwiazd, kompletnie odmienne od oficjalnego, świadomie wykreowanego wizerunku. Często o jakości jej fotografii decydowały zaskakujące sytuacje, które zdarzyły się podczas sesji. Przygotowując się do zdjęć z aktorem Johnem Phillipem Lawem, szukała dla niego odpowiedniego pleneru. Zaprosiła go na wędrówkę po plaży, którą spuentowała czarno-białym kadrem. Na zdjęciu półnagi Law przemierza rozgrzaną słońcem nadmorską przestrzeń z towarzystwie trzech zakonnic, których pełne zmysłowego zachwytu spojrzenia niewiele mają wspólnego z duchową kontemplacją.

 Księga twarzy

Na katowickiej wystawie można obejrzeć jedne z najciekawszych prac artystki, która osobiście zawitała do Polski wraz ze swoim mężem, Michaelem Yorkiem. Spotkanie z widzami stanowiło integralną część tej wystawy, która została podzielona na dwie części. W pierwszej odsłonie prezentuje portrety artystów, a w drugiej – gwiazdy filmowe, również podczas pracy na planie. Nie bez powodu ich wizerunki wypełniają niemal każde zdjęcie York – to właśnie z ludźmi związanymi przede wszystkim ze sztuką i kulturą potrafiła odnaleźć wspólny język. I tak widz podgląda Andy’ego Warhola, który zostaje uwieczniony z niewinnym, wręcz dziecinnym uśmiechem na twarzy. Ta czarno-biała fotografia została wykonana we Włoszech w 1972 roku podczas trwania Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. York stworzyła swobodą atmosferę, a pod koniec sesji udało się jej zarejestrować tajemniczy uśmiech tego charyzmatycznego artysty. Równie wymowne jest zdjęcie Tennessee Williamsa, które zostało wykonane na stacji benzynowej w drodze do Waszyngtonu. Williams został sfotografowany w dość nietypowej pozie, siedząc na walizce z maszyną do pisania. Wygląda na przybitego i zmęczonego. W tym czasie pracował nad sztuką „Out Cry”, zmartwiony ewentualnym jej krytycznym odbiorem. Sztuka zdobyła jednak dobre recenzje i osiągnęła oszałamiający sukces komercyjny. Pat York i jej mąż byli oddanymi przyjaciółmi Williamsa, co sprzyjało częstym spotkaniom i wspólnym imprezom. York zapamiętała go jako niezwykle wrażliwego człowieka, który wbrew obiegowym opiniom, wcale nie prowadził tak niezdrowego stylu życia, z jakiego był znany, a alkoholu nadużywał najczęściej ze zwykłego znużenia, zazwyczaj spowodowanego przeraźliwie nudnym rozmówcą. Żeby przetrwać takie spotkania, Williams po prostu się upijał.

Katowicka wystawa obfituje także w zdjęcia młodego Johna Travolty, śmiało spoglądającego w obiektyw, czy uchwyconej na planie filmowym Andie MacDowell z burzą kręconych włosów i zmysłowym, niezwykle zagadkowym uśmiechem Giocondy. Pat York udało się także uwiecznić Roberta Rauschenberga. Zdjęcia zostały zrobione dziewięć miesięcy przed śmiercią tego wybitnego artysty. Jak wspomina York, Rauschenberg był wspaniałym gospodarzem – zawsze częstował gości wykwintnymi potrawami z kawiorem oraz poświęcał im wiele godzin na rozmowy, które toczyły się do drugiej w nocy. York była zachwycona, że wykazywał się jasnością umysłu i błyskotliwością, mimo że przeżył ciężki udar.

York3-2

Kolejnym ikonicznym zdjęciem jest fotografia Damiena Hirsta w jego londyńskim atelier. Jest to kadr powstały w 2005 roku. Przygarbiony, z rozczochranymi włosami Hirst ciągnie palcami swoje dolne powieki ukazujące jedynie przekrwione bielmo. Fotografia jest nieco przerażająca, ale idealnie oddaje charakter zarówno samego artysty, jak i jego eschatologicznych prac, z których jest znany.

York bez wątpienia w swojej fotografii potrafi łączyć obiektywność z osobistymi przeżyciami. Jej kadry są bardzo łagodne, niemalże poetyckie i kojące. Nie epatują seksualnością ani bezpośrednią intymnością. Mimo to realizacje nie są pozbawione dynamicznego napięcia, wyrafinowanej elegancji oraz szaleńczego wręcz nienasycenia treścią, jak i formą otaczającej rzeczywistości, mieszącą się gdzieś pomiędzy dokumentem, a sztuką świadomą swoich manipulacji.

„Covered-Uncovered” to wystawa zbudowana głównie na autobiograficznych wątkach York, co absolutnie nie przeszkadza w podziwianiu jej intrygujących realizacji w oderwaniu od kontekstu doświadczenia życiowego artystki. Fotografka w trakcie swojej działalności stworzyła swego rodzaju prywatną, fotograficzną księgę twarzy, która odzwierciedla jej ciekawość świata, a przede wszystkim ciekawość ludzi, będących jej największą pasją. I o tym między innymi jest katowicka wystawa artystki zachłannie zawłaszczającej rzeczywistość za pomocą aparatu fotograficznego. Ekspozycja daje upust bezbłędnej intuicji oraz radości przebywania z drugim człowiekiem, nie przekraczając granic głębokiej relacji, jaka łączyła Pat York niemal ze wszystkimi bohaterami jej zdjęć. Amerykańska artystka to kolekcjonerka przeszłości i narracji ukrytych w spojrzeniu, zmarszczonym czole, melancholijnym uśmiechu i kurzych łapkach.

York 6

Wystawa:

„Pat York: Covered-Uncovered”
8 lipca – 8 września 2014, Centrum Kultury Katowice

O SZKLANYCH SUFITACH I MODERNIZACJI. Debata o karierach Polek

 O SZKLANYCH SUFITACH I MODERNIZACJI

debata o karierach Polek

W zestawieniu opublikowanym przez „Wall Street Journal” pokazującym odsetek kobiet na wysokich stanowiskach kierowniczych, Polska wypada niemal jako ideał równości, z wynikiem znacznie przewyższającym średnią światową, a nawet rezultaty państw tzw. Zachodu. Podobnie w zestawieniu „The Economist” biorącym pod uwagę kilka czynników, m.in. równość płac, odsetek kobiet i mężczyzn z wyższym wykształceniem oraz udział kobiet w rynku pracy, Polska wypada znacznie lepiej niż Dania, Francja, Wielka Brytania czy Niemcy. Czy oznacza to, że Polska staje się dla kobiet rajem na ziemi? A może inny dobór kryteriów dałby o wiele gorsze rezultaty? Jak swoją sytuację zawodową oceniają współczesne Polki?

W debacie wezmą udział: Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, Kamila Ceran – redaktorka naczelna radia Tok FM, Mirella Panek-Owsiańska – prezeska Forum Odpowiedzialnego Biznesu oraz Joanna Tyrowicz – ekonomistka z Uniwersytetu Warszawskiego. Spotkanie poprowadzi Anna Mazgal z „Kultury Liberalnej”

Kiedy? 28 sierpnia (czwartek), godz. 18.00
Gdzie?
w redakcji „Kultury Liberalnej”, przy ul. Chmielnej 15/9.

„O szklanych sufitach i modernizacji” to trzecia z serii debat „Odcienie kobiecej polityki”, które „Kultura Liberalna” organizuje wraz z Fundacją im. Róży Luksemburg. W najbliższych miesiącach odbędzie się jeszcze debata o macierzyństwie oraz dwie rozmowy o sztuce (teatr i literatura). Pomysłodawczynią cyklu jest Karolina Wigura, szefowa działu politycznego „Kultury Liberalnej”.

Wstęp wolny! Serdecznie zapraszamy!

Więcej informacji:

www.KulturaLiberalna.pl

 

Strona wydarzenia na Facebooku.

 

Plakat mały

A R T Y S T K I : sztuka kobiet w Polsce po 1989 roku. Debata o sztukach wizualnych

Co twórczość polskich artystek mówi o 25-leciu polskiej demokracji? Co dziś oznacza dyskryminacja w przestrzeni sztuki i czy ma ona związek z płcią lub orientacją seksualną? Czy w kontekście działań artystycznych płeć i przypisywane ze względu na nią role kulturowe mogą być traktowane jako czynnik wykluczający? Jaką funkcję pełni tu tak zwana praca niewidzialna? Dlaczego dzieła odnoszące się do szeroko rozumianej sfery seksualności wciąż pozostają w sferze tabu i są źródłem kontrowersji? I czy w ogóle sztukę da się podzielić na „kobiecą” i „męską” – na ile posługując się takimi kalkami myślowymi, dokonujemy uproszczeń, a nawet wpadamy w koleiny seksizmu à rebours?

Do dyskusji o twórczości artystek działających na polu sztuk wizualnych po 1989 r. zaprosiliśmy: rzeźbiarkę i performerkę – Zuzannę Janin; rzeźbiarkę, twórczynię instalacji wideo – Katarzynę Górną; krytyczkę sztuki i publicystkę – Monikę Małkowską oraz Kubę Szredera – kuratora, twórcę projektów z pogranicza sztuki, krytyki społecznej i aktywności politycznej. Dyskusję poprowadzi Katarzyna Kasia, filozofka z „Kultury Liberalnej”.

Spotkanie odbędzie się 31 lipca o godzinie 18.00 w MiTo art.café.books przy ul. Ludwika Waryńskiego 28 (obok stacji metra Politechnika) – w warszawskiej galerii, księgarni i kawiarni.

„Artystki. Sztuka kobiet w Polsce po 1989 r. – sztuki wizualne” to druga z serii debat „Odcienie kobiecej polityki”, które „Kultura Liberalna” organizuje wraz z Fundacją im. Róży Luksemburg. W najbliższych miesiącach odbędą się jeszcze dwie rozmowy o sztuce (teatr i performans oraz literatura) oraz dwie o polityce i społeczeństwie (macierzyństwo i szklane sufity). Pomysłodawczynią cyklu jest Karolina Wigura, szefowa działu politycznego „Kultury Liberalnej”.

Więcej informacji na stronie wydarzenia na Facebooku.

 

ARTYSTKI_plakat mały-2

Czy kobiety wierzące są groźne dla demokracji? Polemizują Martha Nussbaum i Alain Finkielkraut

Szanowni Państwo,

puste kościoły, śluby cywilne, masowe akty apostazji – jeszcze kilka lat temu dominowało przekonanie o nieuniknionej sekularyzacji Zachodu. Dziś nikt nie postawiłby takiej tezy bez poważnych zastrzeżeń. Głośno mówi się o powrocie religijności. Na napięcia w tzw. sprawie profesora Chazana czy na spór o spektakl „Golgota Picnic” można więc patrzeć z szerszej perspektywy. W Europie Wschodniej i Zachodniej lęki przybierają jednak odmienną postać.

W państwach położonych na zachód od Polski spory dotyczą często symboli Kościoła katolickiego w przestrzeni publicznej. Jeszcze większe niepokoje budzi jednak obecność islamu. W 2009 r. Szwajcarzy poparli w referendum zakaz budowy minaretów. Ale prawdziwe przerażenie wywołuje słowo „burka”. Zasłonięte kobiece twarze w przestrzeni publicznej uznano za ostateczny dowód pogwałcenia zasady laickości. Francja zaczęła nękać kobiety karami finansowymi. Jeśli dodatkowo przypomnimy, że kilka lat temu ogłoszono polityczną klęskę „multi-kulti”, to wypada zastanowić się, dokąd zmierza Stary Kontynent.

Continue reading