Liberalizm potrzebuje miłości

Jarosław Kuisz: Pani książki niosą ze sobą intelektualne ostrzeżenie dla społeczeństw zachodnich. Wciąż jednak, nawet uznani intelektualiści wydają się błędnie rozumieć ich przekaz. Na przykład, Alain Finkielkraut zapytany o pani opinię dotyczącą rozwoju islamofobii we Francji odpowiedział, że nie uwzględnia pani problemu przemocy wobec kobiet, a poza tym „zachowuje się tak, jak gdyby kwestia islamu w Europie była jakimś nowym rozdziałem europejskiej ksenofobii”. Jego zdaniem „nie można wyzbywać się pamięci, ale by w sposób systematyczny odnosić obecną sytuację do lat 30. – to ideologia”. Jak mogłaby to pani skomentować?

Martha Nussbaum: Nie odnosi się on wprost do argumentów zawartych w mojej książce, więc trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Przedstawiłam pięć popularnych argumentów na rzecz wprowadzenia zakazu noszenia burek przez muzułmanki, a następnie udowodniłam, że gdyby każdy z nich został wprowadzony konsekwentnie i bez żadnych kompromisów, prowadziłby do objęcia zakazem wielu zwyczajów charakteryzujących także kulturę dominującą. Chciałabym zatem usłyszeć wypowiedź pana Finkielkrauta uwzględniającą użyte przeze mnie argumenty. Twierdzenie, że ignoruję problem przemocy wobec kobiet jest absurdalne, ponieważ większą część mojej działalności publicznej poświęciłam właśnie jej potępianiu. Wiele razy wyraźnie podkreślałam, że wszelkie użycie siły fizycznej lub grożenie użyciem siły w celu zmuszenia kobiety do noszenia ubioru zgodnego z wymogami religijnymi powinno być zabronione. Także prawa przeciw przemocy domowej i przemocy wobec dzieci powinny być egzekwowane znacznie bardziej konsekwentnie i gorliwiej niż obecnie.

Czy przemoc wobec kobiet jest problemem obecnym szczególnie w kulturze muzułmańskiej?

Ani trochę. Istnieje wiele danych, które dowodzą, że większość społeczeństw kultury euroamerykańskiej jest pełna przemocy wobec kobiet.

A co w przypadku, gdy kobieta twierdzi, że surowych zasad religijnych przestrzega z własnego wyboru, a nie z przymusu?

To zupełnie inna sprawa. Nie możemy oczywiście wykluczyć presji otoczenia, ale z tym samym zjawiskiem mamy do czynienia w przypadku presji na noszenie krótkich spódnic, poddawanie się operacji powiększenia piersi i wszelkich innych praktyk, które w kulturze zachodniej stawiają kobietę w pozycji towaru dla męskiej konsumpcji. Czy praktyki te powinny być nielegalne?

A co z presją emocjonalną?

Być może niektóre młode kobiety noszą się zgodnie z nakazami religijnymi z powodu emocjonalnej presji wywieranej przez ich rodziny, ale jest ona obecna także w naszej kulturze. Mój ojciec, na przykład, powiedział mi, że nie zapłaci za moje studia, jeśli zobaczy mnie publicznie w obecności Afroamerykanów. Z pewnością była to emocjonalna presja z gatunku tych najbardziej nieprzyjemnych, ale nie sądzę, że tego rodzaju praktyki powinny być nielegalne. Rodzice wywierają presję na swoje dzieci przez cały czas, także w sposób nieprzyjemny i niemoralny, ale walka z tego rodzaju praktykami na poziomie państwowym wymagałaby zbyt daleko posuniętej interwencji władz w życie prywatne.

Wszelkie użycie siły fizycznej lub grożenie użyciem siły w celu zmuszenia kobiety do noszenia ubioru zgodnego z wymogami religijnymi powinno być zabronione.

Martha Nussbaum

W odpowiedzi na kryzys z 2008 roku, wielu intelektualistów zaczęło poważnie rozważać ideę rewolucji totalnej, która zmieni cały „system”. Inspiracji poszukiwali nie tylko wśród młodzieży i różnego rodzaju ruchach „oburzonych”, ale także w odkrytych na nowo pracach Marksa i jego zwolenników. Pani świadomie sprzeciwia się tej intelektualnej modzie i woli skupić się na dokładnej analizie pism Johna Rawlsa – i to nie w celu obalenia politycznych zasad czy instytucji, ale uczynienia ich… stabilniejszymi. Jak wytłumaczyć tę różnicę w pani podejściu?

Zawsze uważałam myśl Rawlsa za inspirującą. Dla mnie jest on najważniejszym politycznym myślicielem XX wieku. Może to dlatego, że zawsze byłam liberalną socjaldemokratką, a nie marksistką. Podczas gdy wszyscy moi przyjaciele przyłączali się do grup marskistowskich w latach 70., ja angażowałam się w kampanię Eugene’a McCarthy’ego liberalnego senatora z Minnesoty oraz kandydata na prezydenta krytykującego wojnę w Wietnamie. Niezmiennie opowiadam się za publiczną debatą i stopniowymi zmianami. W swojej książce chciałam zmierzyć się z pytaniem, jak polityczną kulturę emocji pogodzić z mocną ochroną wolności słowa i debaty publicznej.

Obecnie jednak to wielu radykalnych przeciwników politycznej poprawności przedstawia się jako obrońcy wolności słowa. Jaki poziom negatywnych emocji jest akceptowalny w liberalnej demokracji? A być może nie jest to pytanie o emocje, ale akceptowalne i nieakceptowane sposoby okazywania negatywnych uczuć?

Wiele głosów w tej dyskusji uważam za niedojrzałe, ponieważ nie dostrzegają różnicy między normami społecznymi a prawem. Uważam, że żadna wypowiedź nie powinna być nielegalna, z wyjątkiem oczywistych przypadków, takich jak przekupstwo, krzywoprzysięstwo, czy wprowadzająca w błąd reklama. Jednakże nie zawsze to co legalne jest także stosowne. Każda społeczność ma własne wewnętrzne normy. „The New York Times” nie wydrukuje rasistowskich bredni, na uniwersytetach stosujemy formy grzecznościowe itp. To, co nazywamy „polityczną poprawnością” to zwykła grzeczność (civility). Nie da się stworzyć środowiska przyjaznego zdobywaniu wiedzy, jeżeli poszczególne grupy będą miały prawo wzajemnie się obrażać. Ludzie często nie zauważają, że to co mają w zwyczaju mówić jest obraźliwe dla innych i dlatego, gdy zwróci się im na to uwagę, złoszczą się, że ogranicza się ich swobodę do wyrażania opinii. „Polityczna poprawność” jest zatem tylko wymogiem empatycznego zrozumienia dla innych punktów widzenia, co z pewnością nie jest niczym złym – czy to w sali lekcyjnej, czy w politycznej debacie.

 

1 ilu - mała

Autorka ilustracji: Magdalena Marcinkowska

W wielu krajach liberalna opinia publiczna niechętnie używa słownictwa, które może być odebrane jako szowinistyczne. Nawet patriotyczne święta są traktowane ostrożnie, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo, że zamienią się w manifestacje nacjonalizmu. Tak jest choćby w przypadku polskiego święta niepodległości. Czym według pani jest współczesny patriotyzm i czy w ogóle w dzisiejszych czasach jest on możliwy?

Jeżeli liberałowie oddają silne emocje związane z patriotyzmem w ręce swoich przeciwników, to popełniają duży błąd. Nie uważam, że patriotyzm – który definiuję jako silną emocję, formę miłości, której obiektem jest naród – musi być w jakikolwiek sposób powiązany z despotycznym nacjonalizmem. Moja książka jest pełna przykładów, w których liberalny patriotyzm skłaniał ludzi do myślenia w kategoriach globalnych. Lincoln, Franklin Delano Roosevelt, Gandhi – wszyscy ci ludzie byli zwolennikami miłości w jej formie uniwersalistycznej. Uważali jednak, że miłość ta musi mieć swój początek w czymś znajomym i zauważalnym. Wierzyli, że narody mają do odegrania kluczową rolę w budowie sprawiedliwego świata. Nie widzę powodów, dla których ten rodzaj liberalnego patriotyzmu byłby dziś niemożliwy.

A jednak wszyscy wymienieni przez panią liberalni patrioci to wielkie postacie z przeszłości…

Nie przytaczam zbyt wielu współczesnych przykładów, ponieważ mam wrażenie, że nie nabraliśmy do naszych czasów wystarczającego dystansu, aby je poprawnie przeanalizować. Dlatego zatrzymuję się mniej więcej na okresie odzyskania niepodległości przez Indie. Jednak w dyskusjach dotyczących miast i sztuki w przestrzeni publicznej odwołuję się do współczesnego Chicago, pokazując jak rzeźba, muzyka i architektura przyczyniają się do wspierania pożądanych wartości. We współczesnym świecie nie ma nic takiego, co uniemożliwiałoby realizację postulowanego przeze mnie projektu. Nie zmienia to faktu, że dominująca rola telewizji i internetu kreuje nowe wyzwania.

Żadna wypowiedź nie powinna być nielegalna, z wyjątkiem oczywistych przypadków, takich jak przekupstwo czy krzywoprzysięstwo. Jednakże nie zawsze to co legalne jest także stosowne.

Martha Nussbaum

Jak powinna wyglądać nauka krytycznego patriotyzmu – szczególnie w świecie, w którym nauki humanistyczne są ciągle marginalizowane w szkołach i na uniwersytetach? Kto powinien być za nią odpowiedzialny – prywatne uniwersytety, organizacje pozarządowe czy środowiska intelektualne?

To w dużym stopniu zależy od kraju, o jakim mówimy. Są miejsca, gdzie ideały krytycznego myślenia i wyobraźni humanistycznej są wciąż dość silne. Tak jest chociażby w Szkocji, Korei Południowej, Irlandii, do pewnego stopnia w Niemczech i Holandii, a także w Stanach Zjednoczonych, przynajmniej na poziomie uniwersyteckim. Oczywiście, utrzymanie tych tradycji wymaga wysiłku, ale my wciąż walczymy! Myślę, że obowiązkiem wydziałów humanistycznych jest podkreślanie wagi ich misji, a to niestety nie zawsze jest robione dobrze. Fundusze prywatne mogą czasem pomóc i rzeczywiście pomogły w Niemczech i Wielkiej Brytanii, ale sponsorzy nie mogą dyktować programu nauczania. Muszą istnieć jasne normy określające autonomię wydziału oraz jego kontrolę nad treścią nauczania i zatrudnianiem.

Opowiada się pani za ideą, zgodnie z którą miłość jest potrzebna nie tylko w idealnym społeczeństwie, ale jeszcze bardziej konieczna jest teraz w prawdziwych, niedoskonałych społeczeństwach aspirujących do realizacji zasad sprawiedliwości. Jaka jest rola miłości w prawie i polityce? Czy nie grozi ona osunięciem się w polityczny kicz?

Oczywiście, istnieje nieskończenie wiele rodzajów miłości. Niektóre z nich są dobre, niektóre złe. Bardzo wyraźnie podkreślam, że określony zestaw norm politycznych – w tym wsparcie dla zdrowia, edukacji i opieki społecznej, jak również szacunek do różnych grup – jest punktem wyjścia. Normy te nie mogą być stabilne bez szczególnego rodzaju miłości, która obejmuje współczucie, ale jest odeń silniejsza. Tylko miłość może skłonić ludzi do poświęcania własnego interesu w trosce o dobre samopoczucie innych, tak jak wymagają tego moje normy. Oczywiście, ta miłość musi ograniczać inne, węższe rodzaje miłości. Miłość rodzinna jest zasadniczo dobra, ale może sprawić, że ludzie będę chcieli, aby ich własne dzieci miały lepiej niż dzieci innych ludzi. To dlatego sprawiedliwe społeczeństwo, głównie poprzez system podatkowy, ogranicza to, jak wiele ludzie mogą przekazać własnym dzieciom. Jeżeli miłość przedstawiona jest w sposób kiczowaty, nie będzie działać, więc dlatego mówię o wielkich artystach.

Czy naprawdę myśli pani, że to może pomóc? Obecnie idea europejskiego „Sozialstaat”, państwa opiekuńczego, przekształca się w ideę państwa narodowego, które zamyka swoje granice dla imigrantów. Sądzę, że jeśli mielibyśmy wybór między otwartym, ale biedniejszym społeczeństwem, a zamkniętym bogatszym społeczeństwem bez wahania wybralibyśmy to drugie. Jaka jest pani opinia na temat tego paradoksalnego rozwoju państwa opiekuńczego, którego Europejczycy tak bardzo nie chcą utracić?

Myślę, że społeczeństwa mają prawo do ograniczenia liczby imigrantów, których przyjmują. W pewnym sensie mają też obowiązek, aby tak postępować z następującego powodu: utrzymanie dobrych norm wymaga powolnego napływu ludzi, którzy ich jeszcze nie znają. Pewne kraje popadły w skrajności – Finlandia, państwo o bardzo wysokim standardzie życia, mogłaby i powinna przyjmować więcej imigrantów, jednak obawia się utraty jednorodności. W większości krajów europejskich dostrzegamy objawy poważnej hipokryzji: liczba obywateli spada, więc imigranci są potrzebni do uzupełnienia siły roboczej. Przyjmuje się ich, a następnie traktuje podle, dając do zrozumienia, że nigdy nie staną się częścią społeczeństwa. To tak, jakby zaprosić gości na kolację, a następnie podać im nadpsute jedzenie.

Kiedyś myślałam, że nie ma czegoś takiego jak „grzech pierworodny”, ale teraz uważam, że istnieje coś, co Kant nazwał „radykalnym złem”. I nie jest to wytwór kultury.

Martha Nussbaum

W swojej książce twierdzi pani, że „tendencja do piętnowania i wykluczania innych tkwi w samej naturze ludzkiej i nie jest artefaktem wadliwej historii”. W jakim stopniu ta wiara kształtuje pani wizję liberalizmu?

Jest dosyć ważna. Kiedyś myślałam, że nie ma czegoś takiego jak „grzech pierworodny”, ale teraz uważam, że istnieje coś, co Kant poprawnie nazwał „radykalnym złem”. To skłonność do zachowywania się samolubnie i traktowania innych z góry, która nie jest wytworem kulturowym. Najnowsze badania psychologiczne to potwierdzają. Spędziłam wiele czasu, analizując uczucie wstrętu i sądzę, że zmieniło to moje poglądy. Rasizm, chociaż irracjonalny, najprawdopodobniej jest obecny we wszystkich społeczeństwach i musimy stale z nim walczyć.

Jest pani nie tylko wielką zwolenniczką praw mniejszości, ale również popiera pani ruch feministyczny. Jakie pomysły z „Political Emotions” mogłyby sprawdzić się we współczesnym feminizmie?

Nie wiem nawet co pan ma na myśli, mówiąc „współczesny feminizm”. Nurty feministyczne różnią się bardzo w zależności od kraju. We Włoszech najpopularniejszy jest tzw. „feminizm różnicy” – w innych krajach dominuje feminizm postmodernistyczny. Ja mam swój własny model feminizmu, który jest zarówno liberalny – oddany ideałowi jednostkowej samoekspresji i samorozwoju w duchu J.S. Milla – jak i radykalny, gotowy do krytykowania hierarchii płci, rasy i seksualności. Lubię też niektóre idee spopularyzowane przez teorię queer ze względu na nacisk kładziony na ujawnianie irracjonalności wielu społecznie skonstruowanych norm. Prawdę mówiąc uważam, że już Mill miał te wszystkie spostrzeżenia. Bardzo chciałabym się z nim spotkać.

Dlaczego akurat z nim?

„Poddaństwo kobiet” Milla przekazuje więcej ważnych prawd niż większość innych książek filozoficznych. Oprócz tego, że sam w sobie był ciekawym człowiekiem, Mill wyraziłby prawdopodobnie zainteresowanie rozmową ze mną, co nie byłoby takie pewne w przypadku innych filozofów z przeszłości. Niemal żaden z nich nie traktował kobiet poważnie.

 


 

O uchodźcach czytaj także:

Ilu_1_Wstępniak i Smolar

Zapis debaty „Pękające granice, rosnące mury”.

Aleksander Smolar „Masowa imigracja rozsadzi Europę” oraz Temat Tygodnia „Dlaczego Polska powinna przyjmować uchodźców?” (nr 335).

Rozmowa z Bassamem Tibim „Multi-kulti to kompletne nieporozumienie”.

Rozmowa z Alainem Finkielkrautem „Do diabła z bezpieczeństwem!”.

Rozmowa z Charlesem Taylorem „Przepis na społeczną katastrofę”.

Magdalena M. Baran „Prawo do wątpliwości”.

 


Do diabła z bezpieczeństwem!

Jarosław Kuisz: Komentując książkę Marthy Nussbaum „The New Religious Intolerance” („Nowa nietolerancja religijna”) zarzucił pan autorce, że lekceważy problem przemocy wobec kobiet, niewłaściwie interpretując praktyki kulturowe muzułmanów we Francji. Według pana za oskarżaniem Francji o islamofobię kryje się nieumiejętność przeciwdziałania dyskryminacji muzułmanek.

Alain Finkielkraut: Modne obecnie próby stawiania znaku równości pomiędzy przemocą stosowaną w stosunku do kobiet w cywilizacji zachodniej, a sankcjonowanym religią i obyczajem kulturowym poddaństwem kobiet w świecie muzułmańskim są dowodem ignorancji i bezwstydnym kłamstwem.

Dlaczego?

Z racji na miejsce, jakie kobiety zajmują w społeczeństwie francuskim i które wywalczyły sobie jeszcze przed Rewolucją. Nie można opisywać sfery publicznej we Francji bez uwzględnienia roli kobiet. Są one obecne, celebruje się ich piękno, nie trzyma się ich w ukryciu. Stanowią jasny akcent życia społecznego, przysparzają uroku światu swoją kokieterią. Z kolei w wielu społecznościach muzułmańskich kobiety wyemancypowane traktowane są nadal jak prostytutki.

Czy pan nie przesadza?

Psy się na nich wiesza, lży, dokucza. To ich życie codzienne. Przemoc i frustracja seksualna to dzisiejsza rzeczywistość kobiet w społecznościach muzułmańskich. Dlatego porównywanie jej do rzeczywistości francuskiej jest całkowicie pozbawione sensu. Wynika przede wszystkim z powszechnej chęci oskarżania Zachodu oraz rozgrzeszania wszystkich pozostałych kultur.

W swojej książce Martha Nussbaum twierdzi, że stronniczość w odniesieniu do własnego sposobu życia, cywilizacji i kultury, do której się przynależy, to archetyp „moralnego grzechu”. To jest właśnie całe sedno jej argumentacji. Inaczej mówiąc: mieszka się we Francji, ale cywilizacja francuska nie ma żadnego rodzaju zwierzchniej władzy, nadrzędności w stosunku do kultury nowo przybyłych. Nie ma czegoś takiego jak naród. Nie ma czegoś takiego jak sposób myślenia, styl życia, nie ma punktów odniesienia i wartości, które byłyby przez wszystkich obowiązkowo przestrzegane. Tymczasem moim zdaniem postawienie znaku równości między wszystkimi społecznościami mieszkającymi w tej samej przestrzeni jest zamachem na kulturę kraju przyjmującego. Taka uwikłana zapewne w amerykański mit „multi-kulti” utopia nie prowadzi do pokoju, lecz – w najlepszym przypadku – do separatyzmu kulturowego, a – w najgorszym – do wojny domowej.

Kto miałby do tej wojny doprowadzić?

Gdyby taka wojna wybuchła, to Nussbaum zapewne obciążyłaby odpowiedzialnością tych, którym zabrakło grzeczności, żeby się zgodzić na islamską chustę, na żywność pochodzącą z rytualnego uboju zwierząt, burkę okrywającą całe ciało. I będzie wyjaśniać, że jeżeli niektóre kobiety chcą nosić burkę okrywającą je w całości, to przemoc w ramach społeczności muzułmańskich, o której mówiłem, nie istnieje. Ja uważam, że interpretowanie zachowań kulturowo-religijnych w tej perspektywie jest błędem, a nawet i obrazą kobiet. Pozwolenie na noszenie burki oznacza zgodę na cierpienie obywatelek Francji, naruszenie ich praw.

Dlaczego?

Bo wystarczy, że kobieta pokaże twarz, by rozbudzić męskie pożądanie. Burka – w sposób paradoksalny – przemienia kobiety w obiekt seksualny. I żadna kobieta nie zgadza się z takim poniżającym ją wizerunkiem. Toteż kiedy Francuzka widzi na ulicy inną kobietę w burce, rozdarta jest pomiędzy współczuciem z powodu takiego zniewolenia, nawet jeżeli jest ono dobrowolne, i buntem przeciwko obrazowi kobiety, jaki dostrzega. Trzeba żyć w abstrakcyjnym świecie filozofii analitycznej, żeby tego nie rozumieć.

Multikulturalizm nigdzie nie zadziałał. Zmierzamy w kierunku społeczeństw cechujących się coraz większą przemocą.

Alain Finkielkraut

Uprzedmiotowianie kobiet, które przypisuje pan muzułmanom, nie jest jednak charakterystyczne dla fundamentalizmu religijnego. W zachodniej kulturze masowej znajdujemy bez trudu wiele praktyk, które można podobnie interpretować. Weźmy choćby kult cielesności i popularność chirurgii plastycznej. Moda też rodzi formę przymusu wobec kobiet – przymusu z gruntu świeckiego.

Owszem, ale kontekst jest zupełnie inny. Kobiety w burkach w Afganistanie nie chodzą do szkół, są wyłączone z życia publicznego. Strój ma zupełnie inną wartość i znaczenie społeczne. Czy bezwiedne przeniesienie takiego modelu do Francji dowodzi zatem tolerancji? Burka w Europie stała się symbolem systemu relegowania kobiet na niższy poziom.

Nussbaum twierdzi jednak, że francuska polityka kulturowa jest anachroniczna, a jej zmiana poprawiłaby bezpieczeństwo na ulicach. We Francji nieraz dochodziło już do poważnych zamieszek i buntów młodzieży z rodzin imigranckich.

Do diabła z bezpieczeństwem! Koncepcję tę, propagując jej rzekomy uniwersalizm, wykreowano sztucznie, w oderwaniu od kontekstu lokalnego. Zakrycie twarzy przez kobietę oznacza odebranie jej twarzy. Zasłanianie jest obrazą człowieczeństwa. A dehumanizacja nie może stać się podstawą ładu społecznego! Model wielokulturowego społeczeństwa – czy to rozumianego na modłę amerykańską czy francuską – nigdzie nie zadziałał. Zmierzamy w kierunku społeczeństw cechujących się coraz większą przemocą. Część świata islamu wypowiedziała wojnę Europie, wartościom europejskim i europejskiej cywilizacji. Oto jak wygląda dzisiejsza rzeczywistość. Skrywanie tej rzeczywistości pod hasłem imperatywu bezstronności i piętnowania ksenofobii jest zupełnie śmieszne.

W opinii takich autorów jak Nussbaum akulturacja musi być jednak procesem wzajemnego dostosowania. Zatem i my powinniśmy się dostosowywać do muzułmanów, a nie tylko uczyć ich kim są Europejczycy. W przeciwnym razie doprowadzimy do dalszej radykalizacji postaw nawet umiarkowanych wyznawców islamu.

To Francja jest krajem przyjmującym migrantów, zatem goście winni się dostosowywać do lokalnych zwyczajów. Może inaczej jest w Ameryce, ale u nas zasady są klarowne. Dostosowywać się powinni obcy do nas, a nie my do nich. Proces ten nie oznacza wyzbycia się własnej tożsamości. Nie nakazujemy muzułmanom konwersji na laickość. Mogą sobie wznosić meczety i miejsca modlitw – dziś buduje się ich więcej niż kościołów i synagog. Niech pan też zwróci uwagę na wyraźną asymetrię – w krajach arabskich niezwykle rzadko stawiane są kościoły. Jest więc miejsce dla islamu w Europie, większe niż dla chrześcijaństwa czy judaizmu na Bliskim Wschodzie i w Maghrebie. Ale to muzułmanie przybywający do Francji muszą dostosować się do cywilizacji francuskiej. Jeżeli im się ona nie podoba, niech migrują gdzie indziej. Francja to nie tylko kraj – to także wspaniała kultura. Ma piękny język, literaturę, wyjątkowe krajobrazy – wszystko to, co oferuje jest unikalne. Akceptacja tej propozycji musi się jednak wiązać z koniecznością podporządkowania państwowym prawom. Republika może domagać się dziś od muzułmanów tego, czego przed laty oczekiwała od katolików.

 W wielu społecznościach muzułmańskich kobiety wyemancypowane traktowane są nadal jak prostytutki. Przemoc i frustracja seksualna to ich codzienność.

Alain Finkielkraut

Rozumiem, że całkowicie odrzuca pan model wzajemnej adaptacji kulturowej.

Ustępstwa wobec muzułmanów stanowiłyby niepotrzebny precedens w dziejach Francji. To władze państwowe posiadają monopol na wywieranie prawomocnej przemocy – uzurpacja tego prawa, wywieranie przymusu na muzułmanów przez muzułmanów jest rażącym pogwałceniem porządku konstytucyjnego. Zresztą Francja nie wymaga wyrzeczenia się islamu, ale tego, żeby islam sprawował mniejszą kontrolę nad życiem swoich wyznawców. Prawdę mówiąc, wcale nie sądzę, żeby to był nazbyt przesadny wymóg. Wie pan przecież, że w islamie za wyrzeczenie się wiary grozi kara śmierci. Republika nie może się na to godzić. Muzułmanin ma prawo nawrócić się na inną religię. Akceptacja zasad republikańskich nie odbiera wyznawcom islamu wolności, lecz zwiększa jej zakres – który nie narusza racji stanu.

 

ilu3

Autorka ilustracji: Magdalena Marcinkowska

Drugie pokolenie migrantów – a zatem osób, które urodziły się we Francji – przejawia już inne aspiracje. Nie wierzy w obraz Francji jako „kraju mlekiem i miodem płynącego”, a w rezultacie przestaje dostrzegać celowość adaptacji.

Tym bardziej należy jasno ustalić reguły gry na początku. I bardzo mocno piętnować jakiekolwiek ich naruszanie. W przeciwnym razie Francja stanie się rozmytą ziemią dżihadyzmu. Pójście raz na ustępstwa, zgoda na islamizację dzielnic zdominowanych przez muzułmanów, byłoby fatalnym błędem. Proszę wyobrazić sobie taką sytuację: dopuszczamy do noszenia chust w szkołach; następnie zmieniamy program nauczania, eliminujemy z niego elementy, które „mogłyby urazić” uczniów – czyli np. opowieść o czasach katedr, a może i o całym chrześcijańskim średniowieczu… Co w efekcie pozostanie z takiego modelu edukacji? Nic! Nie można w imię adaptacji samemu popaść w poddaństwo!

Działanie instytucji socjalizujących – szkoły, rodziny – podpartych autorytetem religii, nie jest tak oczywiste, jak pan twierdzi. Według badań prowadzonych w USA, w „tradycyjnych” rodzinach amerykańskich jest więcej przemocy niż w rodzinach muzułmańskich.

Socjologowie dopuszczają się manipulacji na danych liczbowych w imię poprawności politycznej. Islam ma być nietykalny.

Także we Francji?

Ależ oczywiście! Taki dyskurs jest całkowicie idiotyczny i skandaliczny. Nawet jeśli zgodzimy się, że model edukacji we Francji przeżywa kryzys, to nie oznacza, że mamy padać na twarz przed tymi, którzy go chcą dobić. Reforma nie może oznaczać podporządkowania instytucji prawu silniejszego czy liczniejszego. To zwykłe tchórzostwo, ubieranie w piękne piórka moralności, otwartości na drugiego człowieka i antyrasizmu. Zdecydowanie sprzeciwiam się takim próbom. Powtarzam: we Francji nie ma miejsca dla multikulturalizmu. Jest nadrzędność rdzennej kultury, którą mamy obowiązek zachowywać i przekazywać. Francja dokonała wyboru modelu republikańskiego.

Tak jak nie akceptuję rasizmu, tak nie wierzę w multikulturalizm. Chcę gościnności autentycznej, ale refleksyjnej i samokrytycznej.

Alain Finkielkraut

A nie boi się pan, że – przy braku zmiany polityki wobec migrantów – powtórzy się sytuacja sprzed dekady? W 2005 roku zamieszki objęły Paryż, Nantes, Rennes, Rouen, Lille, Tuluzę i Lyon.

Powstania nie wybuchają z takiego powodu! Jest wprost przeciwnie. Im bardziej będziemy ustępować, tym więcej będzie buntów. To taki krzyk nienawiści w stosunku do cywilizacji, z której dobrodziejstw chce się korzystać i której się już nieco posmakowało. Pokój jest pewny tylko wtedy, gdy o kształcie ekumeny społecznej decyduje większość. Potrzebne jest pewne minimum jednorodności, żeby móc upostaciowić wspólną egzystencję.

W wydanej w zeszłym roku i cieszącej się dużą popularnością książce „L’identité malheureuse” („Nędzna tożsamość”) dokonuje pan krytyki pojęcia kosmopolityzmu. Jak – w kontekście tez w niej zawartych – oceniać należy majowe zwycięstwo prawicowego Frontu Narodowego?

Cóż, Francuzi zawsze szukali partii o określonej tożsamości ideologicznej. Nie diabolizuję elektoratu Frontu Narodowego. Rozumiem odruchy jego sympatyków, ale przyczyn sukcesu Frontu upatruję gdzie indziej. O problemach laickości, integracji i asymilacji powinni wypowiadać się przede wszystkim politycy ugrupowań centrowych i lewicowych, ale niestety oddali pole konkurencji. Przecież Francja ma coś do zaoferowania i wielkie ugrupowania republikańskie powinny o tym przypominać. To, co Martha Nussbaum uznałaby za pewną formę dominacji, jest tak naprawdę darem. Ale i wyzwaniem – z którym partia Marine Le Pen nie radzi sobie właściwie. Nie akceptuję rasizmu, który można wyczytać z jej wypowiedzi, tak jak nie wierzę w multikulturalizm. Chcę autentycznej i bardzo rzeczywistej gościnności, refleksyjnej i samokrytycznej. Przez to nie głosowałem na Front Narodowy.

A czy sądzi pan, że cywilizacja francuska jest w ogóle podatna na samokrytykę?

Przecież ona się nieustannie poddaje samokrytyce. Jest to jeden z zasadniczych wymiarów europejskiej cywilizacji, a także klucz do zrozumienia tożsamości Europejczyków. Zdrowy sceptycyzm odróżnia nas od muzułmanów. Zdolność do samokrytyki nie powinna jednak – jak pisał meksykański eseista Octavio Paz – stoczyć do poziomu moralizatorskiego masochizmu, a ten znajduję w książkach Marthy Nussbaum. Akceptacja jej diagnozy oznaczałaby trwanie w kryzysie, a zapewne i jego pogłębienie. Dziś warto na nowo postawić pytania takie jak: Czy zmierzamy w kierunku cywilizacyjnego starcia, czy też uda nam się go uniknąć? Czy muzułmanie zgodzą się na to, żeby przyjąć europejskie zasady, czy też górę weźmie nienawiść?

Proszę spojrzeć, czym obecnie staje się pamięć o Holocauście. Europejski projekt pokoju ufundowany był na świadomości bolesnej historii. Obecnie Żydzi nie czują się całkiem bezpiecznie w Starym Świecie. I nie chodzi tu bynajmniej o stary europejski antysemityzm, lecz o nowy rodzaj antysemityzmu. Przejawem jego jest zamach na Muzeum Żydowskie w Brukseli sprzed dwóch miesięcy czy atak na szkołę w Tuluzie w marcu 2012 r. Co się robi, żeby tego uniknąć? W jaki sposób się na to reaguje? Jak się temu zapobiega? To jest problem, który staje przed Europą i który musi ona niezwłocznie rozwiązać. Nie widzę też jakiegokolwiek bardziej palącego problemu zdolnego doprowadzić do mobilizacji jej sił.

Trudno jednak wyobrazić sobie taką mobilizację, gdy w tak wielu państwach Europy do władzy dochodzą partie skrajnie prawicowe.

Znalezienie przyczyny sukcesów tych ugrupowań nie jest łatwe. Może dzieje się tak dlatego, że Europejczycy, chcą pozostać Europejczykami, reanimować tożsamość kontynentalną. Dziwactwo, prawda? A może też dlatego, że chcą trochę więcej demokracji? Tu nie chodzi o „ucieczkę od wolności”, renesans faszyzmu. Ludzie, którzy głosują na Front Narodowy chcą po prostu trochę suwerenności, którą znajdują, np. w kontroli fal migracji. Uważają, że Europę niszczy nieskuteczna biurokracja, że kontynent przestał wierzyć w moc modernizacji. Brak im poczucia bezpieczeństwa. Nie chcą żyć w nurcie nieustających zmian, chcą stąpać twardo po ziemi. Wszyscy jesteśmy istotami ziemskimi, a w Brukseli chcą nam zafundować– jak pisał Zygmunt Bauman – „płynne życie”, polegające na niedookreśleniu, powszechnej płynności. Ludzie wolą konkret!

 


 

O uchodźcach czytaj także:

Ilu_1_Wstępniak i Smolar

Zapis debaty „Pękające granice, rosnące mury”.

Aleksander Smolar „Masowa imigracja rozsadzi Europę” oraz Temat Tygodnia „Dlaczego Polska powinna przyjmować uchodźców?” (nr 335).

Rozmowa z Bassamem Tibim „Multi-kulti to kompletne nieporozumienie”.

Rozmowa z Charlesem Taylorem „Przepis na społeczną katastrofę”.

Magdalena M. Baran „Prawo do wątpliwości”.

Wywiad z Marthą Nussbaum „Liberalizm potrzebuje miłości”.

 


Nie można zakazać przemocy [Zapis debaty z cyklu „Odcienie kobiecej polityki”]

Anna Mazgal: Kobiety zdają się być grupą, którą w sposób szczególny dotyka problem przemocy strukturalnej – zarabiają mniej niż mężczyźni na tych samych stanowiskach, rzadziej awansują, są niedoreprezentowane w wielu dziedzinach życia, między innymi polityce. Przemoc ma różne oblicza, stała się namacalna, widoczna i łatwa do określenia – może zatem za późno już, by przeciwdziałać jej przyczynom? Czy jeśli zgodzimy się z tezą, że immanentną cechą współczesnej kultury jest podporządkowanie, strach i posłuszeństwo kobiet w relacji z mężczyznami, to walka z przemocą wobec kobiet staje się bardziej projektem społecznym niż politycznym?

Joanna Piotrowska: W Polsce to problem nadal bardziej polityczny niż społeczny. I być może przez to jest on tak przez opinię publiczną starannie omijany. Za mało podmiotów i autorytetów angażuje się w walkę z przemocą wobec kobiet. Na tym polu całkowitą klęskę ponoszą instytucje państwowe. W debacie publicznej brak nawet refleksji nad statusem kobiet we współczesnej demokracji – kwestii, która powinna otwierać dyskusje o programach antyprzemocowych.

 Gdy czytam, że Polska na tle innych krajów UE odnotowuje najmniej zgłoszeń przemocy, nie czuję żadnej satysfakcji, bo wiem, że jest wprost przeciwnie. Przeraża mnie brak zaufania kobiet do instytucji państwowych.

Joanna Piotrowska

Anna Mazgal: Ale jak pokazują dane statystyczne, polskie kobiety specjalnie się na przemoc ze strony mężczyzn nie skarżą.

Joanna Piotrowska: Przestrzegam przed zbytnim zaufaniem do oficjalnych statystyk, rzekomo mających ilustrować skalę przemocy, której ofiarą padają kobiety. W krajach, których rządy zaangażowały się w przeciwdziałanie tej patologii rejestruje się więcej zgłaszanych przypadków stosowania przemocy, ponieważ kobiety są bardziej świadome absolutnej niedopuszczalności pewnych praktyk, np. dyskryminacji zawodowej. Trudno zatem takie wyniki jednoznacznie komentować. Gdy czytam, że Polska na tle innych krajów UE odnotowuje najmniej zgłoszeń przemocy, nie czuję żadnej satysfakcji, bo wiem, że jest wprost przeciwnie. Przeraża mnie brak zaufania kobiet do instytucji państwowych. Dotyczy to zwłaszcza młodych Polek – w znacznej części naiwnie przekonanych, że przemoc to zjawisko marginalne, z którym nigdy się nie zetkną. Percepcję tę potwierdziły wyniki badania, które Feminoteka realizowała w fazie pilotażowej w Polsce, ale które przeprowadzono także w Finlandii, Hiszpanii i na Węgrzech. Polska wypada na tle pozostałych trzech krajów bardzo blado. Do naszej młodzieży niezmiernie trudno dotrzeć z treścią edukacyjnych kampanii antyprzemocowych. A przecież zawsze lepiej inwestować w profilaktykę niż w leczenie. To właśnie dlatego w ramach ogólnopolskiego programu antyprzemocowego Feminoteka prowadzi zajęcia w szkołach, kursy samoobrony i asertywności dla kobiet, ale także dla dziewcząt.

Anna Mazgal: Co, pani zdaniem, powinno zatem stanowić priorytet dla polskiego rządu?

Joanna Piotrowska: Polska powinna wreszcie wdrożyć przemyślany program antyprzemocowy, oparty na zaleceniach zawartych w Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej [http://amnesty.org.pl/uploads/media/konwencja_przemoc_wobec_kobiet.pdf]. Do walki z przemocą konieczne jest także skoordynowanie wysiłków instytucji na szczeblu centralnym i samorządowym. Musimy pomóc Polakom przezwyciężyć „syndrom sztokholmski”, by nikt już nie stał po stronie sprawcy, tylko by wszyscy opowiadali się jednym głosem po stronie ofiar. I środowiska bardziej liberalne, i bardziej konserwatywno-kościelne – choć uwrażliwienie tych ostatnich do najłatwiejszych nie należy. Dodam, że w Hiszpanii na podobne projekty znalazły się pieniądze, dopiero gdy wybory wygrała lewica. Nagle znaleźli się ludzie i sposoby na to, żeby móc realizować kampanie, których projekty zdążyły już przeleżeć kilka lat w szufladzie. W ruch ten zaangażowały się najważniejsze osoby w państwie. U naszej nadwiślańskiej elity politycznej takiej gotowości zupełnie nie dostrzegam.

Łatwiej nam wyobrazić sobie sytuację, gdy ktoś boi się wyjść domu, bo może zostać napadnięty na ulicy, niż taką, gdy ktoś boi się wrócić do domu, bo może stać się ofiarą przemocy.

Grzegorz Wrona

Anna Mazgal: Czyli wszystko tak naprawdę rozbija się o brak zaufania: nie ufamy sobie nawzajem, nie ufamy instytucjom, instytucje nie ufają nam…

Grzegorz Wrona: Każde kolejne badanie poświęcone skali przemocy wobec kobiet – fizycznej i psychicznej – powinniśmy interpretować, wychodząc właśnie od tego założenia. Jeśli Szwecja wypada w takich sondażach najgorzej, to oznacza jedynie, że Szwedki nie boją się – w przeciwieństwie do Polek – przyznać, że są bite. W Skandynawii jest jednak zupełnie inna świadomość obywatelska, inna tradycja i kultura prawna. W Polsce wymiar sprawiedliwości nadal tkwi mentalnie w okowach XIX w., gdy arbitralnie ustalono, że państwo nie może ingerować w prywatne życie ludzi z sankcją karną. Dziś problem ten należy na nowo nazwać, określić ramy prawne, powołać właściwe instytucje. Niestety w naszym kraju trudno jest nawet postawić publicznie pytania o bezpieczeństwo w sferze prywatnej. Łatwiej nam wyobrazić sobie sytuację, gdy ktoś boi się wyjść domu, bo może zostać napadnięty na ulicy, niż taką, gdy ktoś boi się wrócić do domu, bo może stać się ofiarą przemocy. I takich przesądów nie da się szybko wyeliminować.

Gdy trzy lata temu znowelizowano Ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, nakazującą w każdej gminie powołać zespół interdyscyplinarny, jedynie samorząd Zakopanego odrzucił uchwałę w tej sprawie. Uczynił to kilka razy z rzędu, budząc zgorszenie sąsiednich gmin. Argumentacja była klarowna: „przemoc to nie nasz problem” oraz „dziecko i kobieta, gdy zasłużą, powinni być bici – taka tradycja, tu się zawsze tak robiło”.

Anna Mazgal: To przerażające…

Grzegorz Wrona: Mnie ta odpowiedź nie przeraziła. Przynajmniej była szczera – w wielu innych gminach w Polsce takie zespoły były zakładane, ale niczego nie robiły. Minęło kilka lat i w Zakopanem widać wyraźną zmianę w mentalności mieszkańców. Liczne analizy przeprowadzone m.in. przez Najwyższą Izbę Kontroli pokazały, że zakopiańczycy nauczyli się w inny sposób opowiadać o przemocy w sferze prywatnej: już nie tłumaczą jej tradycją. Nauczyli się także dostrzegać braki w działaniu odpowiednich instytucji państwowych. I krytykują je. Nie chcą inwestować w system, który nie spełnia ich oczekiwań. To już pierwszy krok i swego rodzaju sukces kampanii antyprzemocowej – nazwanie problemu, sformułowanie oczekiwań, wykształcenie spójnej i dość nowoczesnej autonarracji.

Myślę, że w dalszej pracy pomoże także realizacja przepisów zawartych w Konwencji. To pierwszy akt międzynarodowy, u którego podstaw nie legło pustosłowie polityków, tylko zdecydowany głos wielu środowisk z całej UE. Nie tylko aktywistek ruchów kobiecych. W dokumencie tym nazwano źródła przemocy, pokazano, co trzeba zrobić, by jej przeciwdziałać.

Maria Rogaczewska: Odnoszę wrażenie, że stawia pan znak równości między przyjęciem ustawy przez parlament a zmianą wrażliwości społecznej. Być może rzeczywiście tak właśnie sądzi część polityków – wygodnie jest wszak wierzyć w cuda. Tymczasem skutki przyjęcia Konwencji mogą być dokładnie odwrotne – uchwalenie prawa bardzo często kończy zainteresowanie danym tematem. Także sam proces ustawodawczy potrafi „zabić” projekt wyrastający z autentycznych potrzeb. Ważne są przez to towarzyszące mu konsultacje społeczne, wymiana poglądów oraz ich przepracowanie przez różne środowiska, w tym polityczne.

Popkulturowy kult atrakcyjności fizycznej, który stanowi obecnie główny punkt odniesienia w procesie wychowawczym młodzieży, tak naprawdę ubezwłasnowolnia Polki. Odwraca uwagę od kwestii naprawdę naglących.

Maria Rogaczewska

Zmienić przepis prawny jest stosunkowo łatwo, ale zmienić kulturę prawną – to rzecz już o wiele trudniejsza. Walka z przyzwyczajeniami jest niezwykle czasochłonna. I trzeba ją toczyć w możliwie wielu wymiarach na raz.

Anna Mazgal: Na przykład?

Maria Rogaczewska: Jeśli przyjmiemy, że główną przyczyną stosowania przemocy w rodzinie jest alkohol – to, aby walczyć z przemocą, trzeba najpierw wyeliminować plagę alkoholizmu. Środki z funduszu korkowego – a to w skali roku ponad 700 mln złotych – można przecież skierować również na programy antyprzemocowe.

Anna Mazgal: Czy rzeczywiście dodatkowe pieniądze rozwiążą problem? Grzegorz Wrona mówiąc o powoływaniu zespołów interdyscyplinarnych ds. rozwiązywania przemocy nazwał działania wielu z nich „fikcyjnymi”.

Maria Rogaczewska: Zgadzam się, że wiele z gminnych komisji, instytucji, które mają walczyć z przemocą na poziomie „mikro”, to czysta fikcja. Pracują tam ludzie bez odpowiednich kompetencji, których do tego zadania zesłano. Nie wierzą w słuszność prowadzonych działań, nie są też do tej pracy odpowiednio przygotowani. Gdzie jednak indziej mogą udać się kobiety? Przełamanie fatalizmu, przekonania o niemożności radzenia sobie z problemami, wykształcenie asertywności – do tego potrzeba kobietom wsparcia zewnętrznego. Popkulturowy kult atrakcyjności fizycznej, który stanowi obecnie główny punkt odniesienia w procesie wychowawczym młodzieży, tak naprawdę ubezwłasnowolnia Polki. Odwraca uwagę od kwestii naprawdę naglących. Odbiera im podmiotowość. Młode dziewczyny powinny być uczone rozpoznawania przemocy i reagowania na nią. Stawiania mężczyznom czytelnych granic. System instytucjonalny niezbędny do osiągnięcia tych celów, jak już stwierdził mój przedmówca, istnieje. Czas wypełnić go żywą tkanką. Jak to uczynić? Pracą u podstaw na poziomie lokalnym – inaczej się nie da.

Anna Mazgal: Rozumiem, że państwa zdaniem zmiana prawa może podziałać na Polaków dwojako – zwrócić uwagę na dany problem albo też zupełnie społeczeństwo rozleniwić. Od czego zależy zatem skuteczność aktów prawnych?

Maria Rogaczewska: O ich sile decyduje korespondencja z przekonaniami społecznymi. Przepis musi wyrastać z obyczaju, z kultury – a jeśli nie ma takiego zakorzenienia, to należy starać się je ukształtować. To nie tylko kwestia instrumentów prawnych, lecz także obecności w przestrzeni publicznej wyrazistych ikon ruchu antyprzemocowego, inicjatorów zmian pokroju Jamesa i Carol Gilliganów, Jacksona Katza czy Marshalla Rosenberga. Do tego trzeba charyzmy i poświęcenia nieomal misjonarskiego. A także pasji i umiejętności dialogu – ponad podziałami kulturowymi, społecznymi czy partyjnymi. Takich liderów ruchowi antyprzemocowemu w Polsce niestety brakuje. A jeżeli istnieją, to nie są słyszalni.

Joanna Piotrowska: W każdym miasteczku da się znaleźć takie osoby. Nie tylko w ośrodkach pomocy społecznej.

Maria Rogaczewska: Być może. Ale w znakomitej większości pozostają oni anonimowi. To nie jest jedynie ich wina. Dopóki samorządowcy będą woleli chwalić się nowym aquaparkiem, a nie redukcją poziomu przemocy wobec kobiet, dopóty działacze tego ruchu będą niewidzialni.

Anna Mazgal: Przemoc to temat politycznie trudny?

Maria Rogaczewska: To przede wszystkim temat wstydliwy, którego nie da się szybko rozwiązać, a w polityce liczy się przecież efektywność oraz czytelne wyniki, które można pokazać wyborcom. I oszczędność. Wielu polityków wciąż nie potrafi skalkulować zysków i kosztów społecznych swoich działań w perspektywie długookresowej. Rytm ich myślenia odmierza kalendarz wyborczy.

Grzegorz Wrona: Sytuacja nie zmieni się, dopóki państwo nie nauczy się ufać obywatelowi. Cały system pomocy społecznej jest dziś oparty na braku zaufania. Gdy to ośrodka pomocy społecznej zgłasza się poszkodowana osoba, to przez pierwsze trzy dni się sprawdza, czy ona nie kłamie. „Dlaczego przyszła? Czego chce? Przecież nikt normalny by tego nie zgłaszał!”. Ten system żywi się wzajemnym niezrozumieniem, frustracją. A może i ignorancją.

Maria Rogaczewska: Miejscami też wstydem i tendencją do upokarzania. Chciałabym zwrócić uwagę, że te dwa pojęcia cechują nie tylko relacje na linii instytucja pomocowa – ofiara przemocy. Na swój sposób powinniśmy również współczuć sprawcom. Akt przemocy wpycha ich do pułapki, klatki, z której nie potrafią wydostać się na świat miłości, przyjaźni, ciepłych uczuć. Klatki, która coraz bardziej się kurczy, utrudniając jakikolwiek sposób komunikacji ze światem. Przemoc daje wrażenie imitacji rzeczywistości – zarówno sprawcom, jak i ofiarom. A zrozumieć to powinniśmy wszyscy jak najwcześniej.

Kościół skupia się na przygotowaniu swoich wiernych do wejścia w tradycyjne role rodzinne, w których zakodowana jest relacja dominacji mężczyzny nad kobietą.

Joanna Piotrowska

Joanna Piotrowska: Do tego potrzebujemy pomocy zewnętrznej. Instytucjami odpowiedzialnymi za edukację antyprzemocową powinny być przede wszystkim szkoły, a może i przedszkola. W gimnazjum młodzi ludzie zaczynają wchodzić w relacje intymne. Odkrywają swoją seksualność. To bardzo ważny okres w rozwoju człowieka i z młodzieżą w tym wieku należy jak najwięcej rozmawiać. Musimy uczyć się – zarówno z nimi, jak i od nich – jak rozpoznać sprawcę, ofiarę, jak się bronić, pomagać, gdzie szukać pomocy. I nie mam na myśli jednorazowej pogadanki na sali gimnastycznej, ale pracę długofalową, np. cykl warsztatów w kameralnych grupach. Właściwie dobranymi środkami da się kształtować postawy, zwłaszcza na tym wczesnym etapie edukacji szkolnej.

Grzegorz Wrona: Racja, chociażby właściwy system motywacyjny powinien też być podparty kontaktem z autorytetami. Ludźmi, od których nie uczy się przemocy, ale identyfikacji zagrożeń. To rola nie tylko szkoły, ale także – a może przede wszystkim – rodziny. A dopiero w dalszej kolejności: organizacji wyspecjalizowanych w przeciwdziałaniu przemocy…

Joanna Piotrowska: …które to działają coraz prężniej. Liczba inicjatyw edukacyjnych w tej dziedzinie systematycznie rośnie z roku na rok. Kobiety – nawet w niewielkich społecznościach – powoli przestają się bać mówić o swoich problemach. Różnego rodzaju organizacje przedstawicielskie coraz dokładniej patrzą na ręce samorządowcom – kontrolują realizację programów antyprzemocowych. Politycy dostrzegają to i rozmawiają z nami. Być może kierują się nie tyle szczytnymi celami, co chęcią zdobycia głosów – trudno mi to ocenić. Ale skutki tych spotkań powinny być wkrótce zauważalne.

Bardzo pomocne dla ożywienia debaty publicznej – o ile taka w Polsce istnieje naprawdę – byłoby zajęcie w tej sprawie wyraźnego stanowiska przez Kościół katolicki. Służba wśród wiernych powinna obejmować uświadamianie, czym jest przemoc. Należy zatem zerwać ze szkodliwym w skutkach dyskursem martyrologicznym, w którym „ofiara” jest czymś uszlachetniającym. Ludzie powinni zrozumieć, że nie muszą wcale tego krzyża dźwigać i nie ma nic chwalebnego w biernym przyjmowaniu na siebie roli ofiary. Duchowni niestety za rzadko o tym mówią.

Maria Rogaczewska: Pamiętajmy o silnym przekazie personalizmu w chrześcijaństwie. Żywa pozostaje ta właśnie idea – głosząca wartość osoby ludzkiej niezależnie od płci i podważająca stereotypowe role społeczne rodziny patriarchalnej. Ma ona ogromny potencjał emancypacyjny. Niestety, jest też bardzo elitarna, bo nie dociera do wielu…

Joanna Piotrowska: Przekaz personalizmu wśród wielu duchownych nie znajduje uznania. Według mnie Kościół skupia się niestety na przygotowaniu swoich wiernych do wejścia w tradycyjne role rodzinne, w których zakodowana jest relacja dominacji mężczyzny nad kobietą. Każda próba walki ze stereotypami płci traktowana jest jako zaburzenie wizji katolickiej rodziny. Myśląc w ten sposób, nigdy nie wyeliminuje się przemocy.

A w Polsce przemoc jest dziedziczona – ofiary stają się katami następnego pokolenia. Aby tak nie było, potrzebne są gruntowne reformy. I większa skuteczność wymiaru sprawiedliwości. Obecnie ponad trzy czwarte procesów związanych z aktami przemocy wobec kobiet kończy się wyrokami w zawieszeniu. Oznacza to praktyczną bezkarność sprawcy, podnosi ryzyko eskalacji przemocy. A ofiary skłania do milczenia.

Kultura_Liberalna_nowe logo

logorozaluksemburg

 

Nie taki diabeł straszny. Ken Russell i jego obsesje na 14. MFF T-mobile Nowe Horyzonty

Przyjęło się traktować Russella jak chaotycznego szaleńca, którego kolejne filmy były na przemian genialne i beznadziejne. Gdy umarł w 2011 r., większość Brytyjczyków kojarzyła go pewnie bardziej z burzliwego udziału w Big Brotherze dla gwiazd niż z twórczością sprzed 40 lat. Reżyser doskonale rozumiał, co należy zrobić, żeby zwrócić na siebie uwagę, a dzięki naturalnej ekstrawagancji potrafił zbudować swój medialny portret dokładnie tak, jak sobie tego życzył. Barwne historie z jego życia nie oddają jednak prawdziwego charakteru twórczości Russella – równocześnie idealisty i sceptyka, nieustannie poszukującego odpowiedniej formy, by dać upust swojej olbrzymiej wyobraźni i – choć może brzmieć to kiczowato i patetycznie – romantycznej naturze.

Nie bez powodu można go nazywać także prekursorem postmodernizmu [1]. Inspiracje czerpane z XIX-wiecznej sztuki – szczególnie muzyki romantycznej, malarstwa prerafaelitów czy literatury Oscara Wilde’a i D. H. Lawrence’a – zawsze poddawał transformacji, którą opisał jeden z jego biografów – Joseph A. Gomez [2]. Najpierw z materiału wyjściowego wyłuskiwał wyłącznie to, co go interesowało. Następnie tworzył własną wizję danej postaci, by w ostatnim etapie poddać ją krytyce, najczęściej przez kampowe wyolbrzymienie i przerysowanie jej cech. Jednocześnie, nieustannie podkopując fundamenty systemu społecznego i wyśmiewając różnorakie instytucje (w szczególności Kościół, monarchię i konserwatywne rządy Thatcher), zawsze starał się zachować dystans wobec własnych wyobrażeń i przekonań.

Ta na pozór chaotyczna postawa twórcza, oparta na nieustannym podważaniu istnienia jakichkolwiek pewników, pozwoliła mu pozostać twórcą osobnym, którego filmy nie wpisują się w żaden szerszy trend obowiązujący w kinie. Z drugiej strony wyrażanie skrajnych poglądów doprowadziło do sytuacji, w której Russellowi poświęca się co najwyżej krótką notkę w podręcznikach historii filmu.

Prywatne obsesje

Nie wstydził się przesady. Wprowadzał w życie nawet najbardziej śmiałe i niedorzeczne pomysły. Scenariusze rzadko pisał w oparciu o własne teksty, wolał sięgać po powieści bądź biografie wybitnych muzyków. Podobnie jak jego przyjaciel i współpracownik Derek Jarman odnajdował intelektualne korzenie w twórczości artystów z wcześniejszych epok. Choć wszystko, co mówił o sobie, należy traktować z ostrożnością jako możliwą konfabulację, jedna z anegdot wydaje się idealnie odzwierciedlać jego wielkie przywiązanie do sztuki wielbionych przez siebie mistrzów. Cierpiał wówczas na depresję, bo nie wiedział, co ma ze sobą zrobić po powrocie ze służby w RAF-ie. Przypadkowo usłyszał w radiu muzykę klasyczną i od razu zrozumiał, że to jego nowa pasja. Niedługo potem matka nakryła go podobno na tańczeniu nago do „Święta wiosny” Igora Strawińskiego i prawie wyrzuciła z domu.

Zapisał się do grupy baletowej, ale nie potrafił tańczyć. Zajął się więc fotografią, niedługo potem zaczął kręcić także filmy krótkometrażowe, które zainteresowały Huwa Wheldona z BBC. Tym sposobem na początku lat 60. Russell dołączył do ekipy programu edukacyjnego „Monitor”. Uznając film za „małżeństwo dźwięku i obrazu”, szybko zaczął wychodzić poza przyjęty format programu telewizyjnego. Przyznał, że jednym z największych problemów, przed jakimi stoi reżyser, jest znalezienie odpowiedniego sposobu posługiwania się medium filmowym, tak by stworzyć wizualne odpowiedniki dla o wiele bardziej wyrafinowanych dźwięków muzyki. Równocześnie już wtedy zaczął szokować widownię własną interpretacją życiorysów niektórych twórców. Końcem jego współpracy z telewizją było „Dance of the Seven Veils” (1970) o Richardzie Straussie. Russell przedstawił niemieckiego kompozytora jako nazistę i zderzył jego kompozycje z obrazem mordowanych Żydów. W wyniku interwencji rodziny artysty, posiadającej prawa autorskie do muzyki, emisji zaprzestano.

 

women in love

Zakochane kobiety

 

Russell nie musiał jednak przejmować się zerwaniem kontraktu z BBC, gdyż kilka miesięcy wcześniej jego najbardziej uznany film – „Zakochane kobiety” (1969) – odniósł ogromny sukces, przynosząc mu rozpoznawalność i nominację do Oscara za reżyserię. Zarówno w późnych produkcjach telewizyjnych, jak i w pierwszych dziełach pełnometrażowych ujawniały się też powoli obsesje reżysera. Wszystko, co tworzył, zaczęło krążyć wokół „wspólnego ogniska”, jak pisał Aleksander Ledóchowski [3]. Składały się na nie trzy bardzo ogólne, ale specyficznie potraktowane przez Russella, tematy. Pierwszym była seksualność, która – jeśli represjonowana – prowadziła często jego bohaterów do okrucieństwa, jak w przypadku Czajkowskiego w „Kochankach muzyki” (1970). Drugim stał się temat kontaktu twórcy z dziełem. Jednym z najlepszych filmów Russella, a zarazem najmniej estetycznie spójnym z jego pozostałymi dziełami, był „Dziki Mesjasz” (1972), opowiadający historię miłości rzeźbiarza Henriego Gaudiera i Zofii Brzeskiej. To jednak także, a może przede wszystkim, opowieść o artyście, który odczuwa nieustanną potrzebę tworzenia, nawet w obliczu nędzy i głodu. W filmie tym zawartych jest wiele tropów autobiograficznych reżysera, który przyznał, że czuje się podobny do niedocenionego za życia artysty.

 Nietrudno wyobrazić sobie reakcje publiczności, gdy w każdym dziele naczelnego gorszyciela pojawiały się sceny gwałtów, homoseksualnego seksu czy kpiny z symboli religijnych.

Mateusz Góra

W końcu trzecią obsesją Russella było ukazywanie jednostki skrępowanej normami społecznymi. Reżyser idealnie wpisał się w kontrkulturowy klimat późnych lat 60., ukazując w „Zakochanych kobietach” ‒ adaptacji kontrowersyjnej powieści D.H. Lawrence’a ‒ nieposkromioną seksualność. Zszokował widownię sceną nagich zapasów dwóch bohaterów – Ruperta granego przez Alana Batesa i Geralda, w którego wcielił się Oliver Reed. Na tle powstających wówczas licznie w Wielkiej Brytanii „dramatów kuchennego zlewu” pierwsze arcydzieło Russella stanowiło nową jakość. Widownia odpowiedziała entuzjastycznie na jego dążenie do odświeżenia kina zdominowanego przez nieustanne podejmowanie problemów najniższych warstw społecznych w naturalistycznym wydaniu. Okazało się, że poczucie humoru reżysera, momentami rubaszne, innym razem gorzkie i ironiczne, połączone z celowo rozbuchaną warstwą wizualną, spodobało się Brytyjczykom.

 

kochankowie muzyki3

Kochankowie muzyki

 

Będąc katolikiem, Russell postanowił następnie wystąpić przeciwko hipokryzji swojego Kościoła w „Diabłach” (1971) na podstawie powieści „Diabły z Loudun” Aldousa Huxleya. Film został uznany za obrazoburczy i poddany licznym cięciom przez bardzo surową w latach 70. brytyjską cenzurę. Mimo to przez wiele tygodni utrzymywał się na szczycie listy najczęściej oglądanych filmów w Wielkiej Brytanii. Wycięta scena „gwałtu na Chrystusie” (a dokładnie na olbrzymim krucyfiksie) dokonanego przez zmanipulowane zakonnice, ostatecznie odnaleziona w puszce śmierdzącej sosem winegret przez przyjaciela reżysera kilka lat przed jego śmiercią, została przywrócona do filmu, choć decyzja ta nadal budzi duże kontrowersje. Nietrudno więc wyobrazić sobie reakcje publiczności w latach 70., gdy w każdym kolejnym dziele naczelnego gorszyciela pojawiały się sceny gwałtów, homoseksualnego seksu czy kpiny z symboli religijnych i państwowych.

O filmach Russella z lat 80. Thomas Elsaesser pisze z kolei, że „histeria bulgocze w nich przez cały czas zaraz pod powierzchnią [tego, co przedstawione]” [4], mając na myśli lęk bohaterów „Zbrodni namiętności” (1984) czy „Ostatniego tańca Salome” (1988) z jednej strony przed fizyczną anihilacją wynikającą ze zbyt dużej rozwiązłości, z drugiej przed panującym wówczas w Wielkiej Brytanii thatcheryzmem, a w Stanach Zjednoczonych reaganizmem – systemami ograniczającymi prawo jednostki do ekspresji swojej seksualności w imię purytańskiej moralności.

Nigdy jednak Russell nie pozwolił sobie na bezmyślne podążanie za ideałami kontrkulturowymi. Gdy tworzył „Tommy’ego” (1975), ekranizację rock-opery zespołu The Who, chciał wyolbrzymić głupotę ówczesnej telewizji i płytkość jej przekazu, równocześnie jednak był zafascynowany niesamowitą siłą przyciągania i popularnością rosnącego w siłę nowego medium. Zresztą od popkulturowych nawiązań reżyser nigdy nie stronił, chcąc dokonać współczesnej reinterpretacji postulatów twórców, z których dzieł korzystał. Kampowa przesada pozwalała mu zachować ironiczny dystans wobec anachronicznych z perspektywy współczesnego człowieka postulatów Lawrence’a czy pełnej patosu muzyki Czajkowskiego. Czując sentyment do XIX-wiecznej sztuki, chciał sprawdzić jej aktualność, równocześnie, jak przystało na ironistę, świetnie się przy tym bawiąc. Wykorzystywał estetykę opartą na przesadzie i podkreśleniu performatywnego charakteru ról społecznych i płciowych, by wyrazić swój sprzeciw wobec konserwatyzmu społeczeństwa oraz innych reżyserów. Dopiero filmy Russella pozwoliły na pokazanie seksualności w kinie brytyjskim bez przemilczeń i aluzji, do których uciekali się twórcy nawet w okresie kina Młodych Gniewnych.

 

Tommy6

Tommy

 

Czas przesilenia

„Zakochane kobiety”, „Diabły”, „Lisztomania” (1975) czy „Tommy” okazały się wielkimi sukcesami frekwencyjnymi. Widownia kochała w latach 70. Russella, krytyka nienawidziła, wytykając mu wulgarność, zły gust, zamiłowanie do przesady i chęć zwrócenia na siebie medialnej uwagi za wszelką cenę. Sam reżyser śmiał się z tych zarzutów, żartując, że powinien nazywać się Russellini, żeby zdobyć uznanie brytyjskich recenzentów, którzy w tamtym czasie wysoko cenili twórców włoskich. Śmiało można powiedzieć, że był on także prekursorem „estetyki MTV” w filmie. Trudno chociażby zliczyć liczbę nawiązań do „Tommy’ego” w późniejszych teledyskach.

Filmy Russella, choć niepoprawne ideologicznie, nigdy nie były atakowane przez władze brytyjskie, prawdopodobnie ze względu na to, że cieszyły się popularnością i na siebie zarabiały. Gdy jednak Hollywood zaprosiło na początku lat 80. reżysera do Stanów Zjednoczonych, ten wyjechał. Pracując nad kultowymi „Odmiennymi stanami świadomości” (1980), Russell napotkał problem, z jakim musiała zmierzyć się przed nim większość europejskich reżyserów odwiedzających Hollywood, czyli ogromny wpływ producenta na kształt dzieła. Ostatecznie nie był w ogóle zadowolony z tego projektu, uważając, że narzucono mu rozwiązania, które spłyciły jego wizję. Wytwórnia bała się jednak, że film w kształcie, w jakim widział go reżyser, się nie sprzeda. Dopiero rosnąca popularność „Odmiennych stanów świadomości” przekonała go z czasem do zmiany zdania.

zbrodnie namietnosci

Zbrodnie namiętności

 

I choć Russell nakręcił dla amerykańskich wytwórni jeszcze kilka filmów, w tym jedno ze swoich ostatnich arcydzieł, „Zbrodnie namiętności” (1984), nigdy nie udało mu się odzyskać uznania publiczności, jakim cieszył się w latach 70., kiedy „zdzierał pleśń ze staroświeckiego kina brytyjskiego” [5]. Może jednak miało to związek nie tyle z faktem tworzenia w innym kraju, co raczej kondycją psychiczną reżysera. Russell zaczął coraz bardziej osuwać się w wynaturzone wizje, pełne pornograficznej dosłowności. To, co kiedyś było jego atutem, czyli dominująca nad treścią i żyjąca własnym życiem wizualność, w późnych latach 80. stało się przekleństwem. Niewielu odnajduje wartość w „Być dziwką” (1991) czy „Siłą woli” (1996) – filmach zbyt powierzchownych, tracących swój subwersywny charakter na rzecz posługiwania się kiczowatymi kliszami. Okazało się, że pomysły inscenizacyjne, niegdyś śmiałe i świeże, coraz częściej stawały się formą autoplagiatu – powtarzaniem nieustannie tych samych, z czasem już wyświechtanych, rozwiązań.

Cena niezależności

Gdy pod koniec lat 90. nikt już nie chciał wyłożyć pieniędzy na jego nowe filmy, Russell się nie poddał. Założył w garażu domową wytwórnię, Gorsewood Studios, i z radością stwierdził, że odtąd będzie „garażowym twórcą”. Rok przed śmiercią w 2011 r. przy współpracy ze studentami Uniwersytetu Walijskiego stworzył swój ostatni film – „Boudika kontratakuje”. Podobnie jak znacząca część jego twórczości zostanie on pokazany podczas retrospektywy reżysera w czasie tegorocznej edycji festiwalu T-mobile Nowe Horyzonty. Wśród najwybitniejszych dzieł reżysera, z produkcjami lat 70. na czele, widzowie będą mieli okazję zobaczyć także filmy składające się na „trylogię gorących majtek”, stworzone na początku XXI w. w okresie „garażowym”, oraz wczesne produkcje nakręcone dla BBC, pokazujące dojrzewanie wyjątkowego stylu Russella.

Dorobek Kena Russella to jednak aż kilkadziesiąt filmów, które na pierwszy rzut oka wydają się chaosem niemożliwym do ujęcia w jakiekolwiek teoretyczne ramy. Jego twórczość jest sinusoidą arcydzieł i projektów zupełnie nieudanych. Wystarczy jednak zobaczyć kilka z nich, żeby zrozumieć, że z tego pozornego zamętu wyłania się ideologiczna i estetyczna spójność, dowodząca twórczej dojrzałości Russella. Nieustannie krążył wokół tematów, które obsesyjnie go interesowały, konsekwentnie stosując wypracowaną przez siebie metodę tworzenia adaptacji i biografii, które stały się jego specjalnością. Brytyjska kinematografia wiele mu zawdzięcza, chociaż pozostaje twórcą zapomnianym. Taki najwyraźniej już jest los „odmieńca”.

Przypisy:

[1] Sylwia Kołos, „Ken Russell – spojrzenie na biografię artysty”, „Kwartalnik filmowy” 2006, nr 53.

[2] Joseph A. Gomez, „Ken Russell: The adaptor as creator”, Muller 1976.

[3] Aleksander Ledóchowski, „Zimne ognie”, „Kino” 1973, nr 7.

[4] Barry Keith Grant, „The Body Politic: Ken Russell in the 1980s„ [w:] Lester D. Friedman (red.), „Fires Were Started: British Cinema And Thatcherism”, Wallflower Press 2007.

[5] Mark Kermode, „Ken Russell, 1927–2011: an appreciation by Mark Kermode”, http://www.guardian.co.uk/film/2011/dec/04/ken-russell-appreciation-mark-kermode.

 

Fotografie: materiały prasowe MFF T-Mobile Nowe Horyzonty 

Szepty w uszach. Retrospektywa Lygii Clark w nowojorskim Museum of Modern Art

Oddychanie jest zjawiskiem tak oczywistym, rutynowym i naturalnym, że staje się jedynie bezbarwnym tłem dla wszystkich zmysłowych wrażeń. Niedoceniane, spychane na margines codziennych doświadczeń, jest jedną z najważniejszych czynności fizjologicznych ludzkiego organizmu, świadczącą o jego żywotności. Oddech wyraża aktualną kondycję ciała – określa jego emocje, samopoczucie i nastrój. Przyspieszony, chrapliwy może oznaczać podniecenie, zmęczenie, zdenerwowanie lub chorobę. Miarowy, spokojny i regularny świadczy o zdrowiu, rozleniwieniu czy medytacyjnym zamyśleniu. Słabnący i płytki jest przeczuciem nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Natomiast obecność obcego, innego oddechu subtelnie głaszczącego skórę sprzyja dialektycznej intymności, łączącej w sobie zarówno bezpieczną bliskość, jak i przemoc. Innymi słowy, oddech jest wszystkim tym, czym jest człowiek. Ta naturalna jego umiejętność stanowi jeden z najważniejszych elementów taoizmu. Czuang-tsy stwierdził, że zwyczajny ludzki oddech odbywa się poprzez gardło, a święty przez całe ciało [1]. Taoistyczne teksty obfitują w metody, które uczą, jak „karmić powietrzem ciało”, zatrzymując je i prowadząc do wszystkich jego części, ponieważ wierzono, że ten, kto potrafi wstrzymać pochłanianie powietrza przez czas tysiąca oddechów, może stać się nieśmiertelnym [2].

clark1 (538x800)

Czy tę fizjologiczną czynność można rozpatrywać w kategorii poznawczego zmysłu, będącego sumą pozostałych wrażeń, takich jak widzenie, słyszenie, dotykanie, wąchanie i smakowanie? Lygia Clark udowadnia, że tak. Retrospektywną wystawę brazylijskiej malarki, rzeźbiarki oraz twórczyni instalacji można właśnie oglądać w nowojorskiej MoMie. „Lygia Clark: The Abandonment of Art, 1948–1988” to przegląd niemal całego dorobku twórczego tej niezwykłej artystki, która prowadziła psychoanalityczne terapie za pomocą swojej sztuki, próbując odzyskać własną cielesność, będącą pod nieustannym obstrzałem ludzkiego spojrzenia. Ekspozycja została podzielona na trzy części, która składa się między innymi z obrazów, instalacji, a także specjalnie przygotowanej przestrzeni, w której można za pomocą sensorycznych masek Clark przeżyć prawdziwą, zmysłową przygodę, w której główną rolę odgrywa wspomniany wcześniej oddech, a także dotyk.

We władzy zmysłów

Pierwszą odsłonę wystawy otwierają obrazy Clark, która w swoich malarskich działaniach inspirowała się dokonaniami europejskiej awangardy. Jej geometryczne kompozycje, które nazywała „modulacjami przestrzennymi”, tworzą pewnego rodzaju formy 2D ze spłaszczonych pudełek. Krytycy i historycy sztuki w jej obrazach z końca lat 40. i połowy lat 50. dostrzegają wpływy Paula Klee, Władimira Tatlina i przede wszystkim Pieta Mondriana. Rozwinięciem jej geometrycznych poszukiwań staje się cykl „Bichos” („Robactwo”), który można oglądać w kolejnej przestrzeni galerii. Odsłona ta składa się z 50 trójwymiarowych rzeźb wykonanych ze stali nierdzewnej, złotej patyny, brązu oraz metalu. Swoją formą przypominają one wzniesienia, którymi można dowolnie manipulować – to sprawdzian z teorii widzenia przestrzeni i modulowania jej na swój własny sposób. Prezentowane na wystawie rzeźby przyjmują bardzo zmysłowy charakter – sprawiają wrażenie poruszanych przez powietrze, kuszą, aby je dotykać i dowolnie przestawiać. Jednakże z czasem Lygia Clark rezygnuje z geometrycznych form i przenosi swoje artystyczne zainteresowania na psychoanalizę. Przedmiotem jej badań staje się ludzkie ciało. Doskonale to przejście ukazuje kolejna cześć wystawy. Działania artystki zostały od lat 60. ubiegłego wieku zdominowane przez tzw. „autostrukturalizację”, autorską metodę terapii, opierającej się na zasadzie odczuwania dotyku przez człowieka. Artystka zaczęła tworzyć obiekty – worki, kamienie, chustki i poduszki, którymi okrywała ciała swoich pacjentów zdecydowanych na podjęcie artystycznej terapii, umożliwiającej nawiązanie głębokiego kontaktu z własną cielesnością. Jej seanse opierały się głównie na sensorycznych doświadczeniach – Clark masowała ciało swojego pacjenta, potem umieszczała w jego dłoni kamień owinięty tekstylną siatką własnego projektu [3]. Następnie przykładała do jego uszu muszle, które miały przywołać szum morza, by potem spokojnie przejść do masażu specjalnie zaprojektowanymi poduszkami o różnej twardości [4]. Po chwili otulała ciało materacem ze styropianowych kuleczek, a poduszkami zaczęła wypełniać jego puste przestrzenie.

clark2 (800x564)

„Kilka niezwykłych konstrukcji, m.in. piłeczkowo-pończoszanych i siatkowo-kamykowych, ląduje na ciele (…). Czarna, gumowa rurka (…) imituje dźwięk urywanego, niespokojnego oddechu. W końcu nakrywa pacjenta kocem, siada za jego głową i wysłuchuje wrażeń. Na koniec delikatnie przekręca i masuje głowę, podczas gdy ten dokonuje wyboru zachowania zaproponowanego mu w celach destrukcji nadmuchanego woreczka” – tak terapię artystki opisuje Katarzyna Tomczak-Wysocka. Czy autostrukturalizacja – autorska terapia Clark przyczyniała się do jakiejkolwiek poprawy stanu psychicznego pacjenta? Trudno jednoznacznie stwierdzić, choć ten sposób uprawiania sztuki zwraca uwagę widzów na zmysł dotyku, który został sprowadzony do tematu tabu. W akcie dotykania kryje się zarówno dialektyka przemocy, jak i wstydliwej intymności. Dotyk może budzić przerażenie, wstręt, a także sprzyjać bliskości oraz seksualnemu podnieceniu. Clark dąży do wyzwolenia naturalnych, ludzkich instynktów stłamszonych przez kulturę. Jak podkreśla Bogdan Banasiak, ciało zanurzone w „organizmie społecznym” przestaje być własne, indywidualne. Współczesna rzeczywistość wykrzywia realne pojęcie wolności, umieszczając ją w sztucznie wykreowanych ustaleniach. Clark chce zjednoczyć tym samym ponownie ciało i umysł, by umieścić je w kategorii pierwotnego, zmysłowego doświadczenia.

Ćwiczenia z oddychania

Podobnie dzieje się w przypadku oddechu, któremu artystka poświeciła osobne miejsce w swojej twórczości, stwarzając sensoryczne maski. „Za ich pomocą człowiek odkrywa siebie w całej pełni, i nawet gdy napełnia plastikowe torby, ma on uczucie, jakby robił odlew samego siebie (w takim sensie, że napełniana powietrzem torba przyjmuje dany kształt). Ta sama przestrzeń, która z niego wychodzi, gdy staje się on świadomy swej cielesnej przestrzeni, która go przekracza, przyjmuje kształt, zajmujący daną przestrzeń wokół niego. Ja na przykład czuję, że po napełnieniu tych dużych plastikowych toreb za pomocą mych własnych płuc, kiedy leżę na podłodze mojego mieszkania, byłabym w stanie prostym gestem dotknąć sufitu 6 metrów nade mną. Czułam się, jakbym utworzyła jajo z przestrzeni, która należy do mnie i mnie obejmuje” [5] – opisuje ich działanie artystka. Widz może odczuć na własnej skórze, a raczej płucach działanie masek Clark. Przesiąknięte różnorakimi zapachami maski wykonane z folii i miękkiego materiału, zmuszają do interakcji z własnym oddechem, który stał się dla Clark jednym z najważniejszych sposobów doświadczania rzeczywistości, między innymi z powodu umiejętności wizualizacji niewidocznego gołym okiem zapachu. Bez wątpienia zmysł powonienia odgrywa znaczącą rolę w życiu codziennym, od dnia naszych narodzin, gdy uczyliśmy się rozpoznawać zapach matki, aż po wychwytywanie feromonów, które determinują nasz pociąg lub awersję w stosunku do ludzi oraz ostrzeżeń przed niebezpieczeństwami, jak na przykład pożar, śmierć czy zepsute jedzenie [6]. Jak twierdził Gaston Bachelard, zapachy posiadają nieskończony rezonans – łączą wspomnienia w pożądania, a ogrom przeszłości w niezmierną, niewyrażalną przyszłość. Zapachy według niego to po prostu postrzegalne więzi. Dla Clark stają się one tymczasem odzwierciedleniem ludzkiej jaźni, która potrafi łączyć wyobrażenia i emocje w całość pod wpływem olfaktorycznego olśnienia, doświadczanego dzięki subtelnemu aromatowi, przywołującymi najodleglejsze wspomnienia.

Ostatnią odsłonę wystawy widz znajduje na czwartym piętrze galerii. Wyglądająca jak namiot instalacja Clark z 1968 r. „The House is the Body: Penetration, Ovulation, Germination, Expulsion”zaprasza do ponownego doświadczania procesu narodzin, dotykania plemnikopodobnych białych balonów, wchodzących do komory przypominającej macicę i przechodzących przez włókniste fragmenty przędzy na końcu instalacji [7]. Wyłania się z niego zaskakująco ciekawe doświadczenie, które ustala cyrkulację ludzkiego oddechu, będącego początkiem, jak i końcem życia.

clark4 (800x530)

Lygia Clark to bez wątpienia artystka, której twórczość była niesłychanie różnorodna. I taka też jest wystawa w nowojorskiej MoMie, która starała się prześledzić niemal wszystkie etapy działań malarki – od abstrakcji geometrycznej aż po efemeryczne instalacje i psychoanalityczne seanse z użyciem zaprojektowanych przez nią obiektów. Prace pokazywane na ekspozycji przekraczały dystans pomiędzy dziełem sztuki a widzem, który mógł bezpośrednio uczestniczyć w terapeutycznych strategiach zaproponowanych przez artystkę. Wzrokowa kontemplacja została zastąpiona przez realne, zmysłowe doświadczenie, stąd też sztuka Clark jest niesłychanie konceptualna, unikająca przy okazji definicyjnego zaszufladkowania. Poprzez swoje terapeutyczne rytuały artystka zmuszała do nawiązania mistycznego połączenia z własnym ciałem, dzięki czemu doświadczanie fizyczności staje się intensywniejsze, wręcz odurzające, przyprawiające o lekki zawrót głowy lub mdłości. Wystarczy tylko głęboko i powoli oddychać.

 

Przypisy:

[1] Por.: http://stosunki-miedzynarodowe.pl/slownik/66-t/752-taoizm

[2] Tamże.

[3] Por.: http://www.obieg.pl/artmix/9065

[4] Tamże.

[5] Por.: http://interartive.org/2012/09/the-therapeutic-art-of-lygia-clark/

[6] Tamże.

[7] Por.: http://galleristny.com/2014/05/lygia-clark-the-abandonment-of-art-1948-1988-at-the-museum-of-modern-art/

 

Wystawa:

„Lygia Clark: The Abandonment of Art, 1948–1988”

Museum of Modern Art, Nowy Jork, dostępna 10 maja do 24 sierpnia 2014 r.
kuratorzy: Luis Pérez-Oramas i Connie Butler

 

Zdjęcia dostępne dzięki uprzejmości Museum of Modern Art w Nowym Jorku.



Opisy zdjęć:

1 – Lygia Clark (Brazilian, 1920-1988) wearing Máscara abismo com tapa-olhos (Abyssal mask with eye-patch, 1968), a work made of fabric, elastic bands, a nylon bag, and a stone, in use. Courtesy Associação Cultural “O Mundo de Lygia Clark,” Rio de Janeiro. Photograph: Sergio Gerardo Zalis, 1986.

2 – Lygia Clark (Brazilian, 1920-1988). Trepante, versão 1 (Climber, version 1), 1965. Aluminum. Dimensions variable, overall approximately 103 9/16 x 57 ½” (263 x 146 cm). Jones Bergamin. Courtesy Associação Cultural “O Mundo de Lygia Clark,” Rio de Janeiro

3 – Lygia Clark (Brazilian, 1920–1988) in her studio working on Arquitetura biológica II (Biologic architecture II). Cité internationale des arts, Paris, 1969. Photo credit: Alécio de Andrade. Courtesy Associação Cultural “O Mundo de Lygia Clark,” Rio de Janeiro

4 – Installation view of The House is the Body (1968), part of the exhibition Lygia Clark: The Abandonment of Art, 1948-1988 at The Museum of Modern Art, New York (May 10–August 24, 2014). Photo by Thomas Griesel. © 2014 The Museum of Modern Art

5 – Lygia Clark (Brazilian, 1920–1988). Óculos. 1968. Industrial rubber, metal, glass. 11 7/16 x 7 1/16 x 2 15/16″ (29 x 18 x 7.5 cm). © Courtesy of World of Lygia Clark Cultural Association. Photo: © 2014 Eduardo Clark

Teatr młodej Europy. O festiwalu teatralnym Premières w Strasburgu

Przegląd teatralnych debiutów reżyserskich z całej Europy to doskonała okazja do obserwacji emocji i postaw najmłodszej generacji tego wielonarodowego kontynentu. Teatr to przecież swoista agora, na jego deskach toczy się często zażarta debata nad kształtem publicznego życia. Możliwość takiego sondującego oglądu oferuje coroczny festiwal Premières w Strasburgu. To właśnie do stolicy Alzacji na początku czerwca zjechały zespoły z Polski, Litwy, Szwajcarii, Włoch, Niemiec, Węgier, Belgii, Francji. Premières to wielonarodowy program inscenizacji, które znaczą początek indywidualnych reżyserskich dróg w instytucji teatru. Choć to głównie spektakle zrobione przez ludzi młodych, często wprost w imieniu swoich rówieśników, to jednak o rzeczywistości, która jest udziałem wielu pokoleń. W tym trzeszczącym od napięć kontynencie teatr młodych twórców zmaga się z problemem wspólnoty, która raz jawi się jako opresyjny kolektyw lub przeciwnie, niesie nadzieje na utopijną harmonię. Ta różnica często pokrywa się z dawnymi granicami politycznymi między Wschodem a Zachodem.

 Miejsce graniczne

Sama lokalizacja festiwalu niesie ze sobą bardzo silny komunikat. Taki obszar musi posiadać znaczący symboliczny ładunek. Strasburg – piękne niewielkie francuskie miasto tuż nad Renem, którego wschodni brzeg należy już do Niemiec; stolica Alzacji; siedziba Parlamentu Europejskiego. Miasto o pokrętnej tożsamości, rozrywane między kulturą i polityczną władzą skłóconych sąsiadów, ale także obdarzone silną lokalną alzacką świadomością. A na to wszystko nakłada się pokolonialny bagaż Francji ze wszystkimi odcieniami Maghrebu, którego mieszkańcy rozproszyli się po dawnej metropolii i dotarli również na wschodnie rubieże byłego imperium. Te warstwy uzupełnia oczywiście cały sztafaż dzisiejszej globalnej migracji.

Ze scen festiwalu Premières wyłania się świat kruchych tożsamości, którego mieszkańcy stąpają po grząskim gruncie rozsypanych opowieści o własnej historii, intymności i rolach społecznych.

Marek Staszyc

Strasburg jest niczym szyld współczesnej Europy – pokawałkowanej, zlepionej z nieprzystających fragmentów, barwnej, ale często także zdezorientowanej, pełnej lęków i niechęci. Również ze scen festiwalu Premières wyłania się świat kruchych tożsamości, którego mieszkańcy stąpają po grząskim gruncie rozsypanych opowieści o własnej historii, intymności i społecznych rolach. To świat, w którym każde niemal słowo należy uważnie przefiltrować, zanim podejmie się próbę spisania na nowo jakiejkolwiek sensownej narracji. Ze sceny nie padają postulaty powrotu wielkich, mesjańskich ideologii, których upadek kosztował tyle ofiar. Sens wspólnego działania opiera się na kruchych fundamentach – ich budowa to niekończące się zadanie, uciec przed nim jednak nie sposób.

Piekło to inni, czyli „Amatorki” Eweliny Marciniak 

Potrzeba redefinicji najważniejszych pojęć języka, którym nazywamy naszą codzienność zaczyna się już na poziomie najbardziej intymnym – rodziny. To główny wątek spektaklu polskiej reżyserki Eweliny Marciniak, która zainscenizowała wczesny dramat Elfriede Jelinek, „Amatorki”. Właśnie to przedstawienie otwierało przegląd. Publiczność witana była przez roztańczoną na scenie grupę młodych ludzi. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków prężyło się niczym na konkursie piękności i jednocześnie gimnastykowało się niczym sportowcy przed zawodami. I rzeczywiście był to wstęp do morderczej walki o szczęście w życiu, której reguły nie dają jednak nikomu szansy na zwycięstwo. Zgodnie z zasadami tej pogoni kobiety chętnie ulegają patriarchalnym normom, ale mężczyzn traktują jak trofeum niezbędne w walce o społeczny prestiż. Rozdrgane i tańczące ciała zdają się całkowicie bezwolne w uścisku konwencji wyrażonej językiem pełnym frazesów, stereotypów, sentymentalnego kiczu, fałszywych marzeń o małżeńskim szczęściu, za którym kryje się tylko przemoc. Wszyscy się ranią i wszyscy są ofiarami. W tym świecie jedynie agresja rekompensuje gorycz po utraconych złudzeniach. Jednak ciała aktorów nieustannie wykonują jakiś taneczny pląs, recytując zapis najkoszmarniejszych krzywd, jakie sobie można wyrządzać w związku, rodzinie, wobec samego siebie.

bandeau_carte_europe-bd

Polska inscenizacja otworzyła nurt festiwalu czyniący z kolektywnego doświadczenia bolesną traumę, mówiący o nim językiem skargi, lamentu. Reżyserka prześwietliła źródła zła na poziomie intymnym, prywatnym, rodzinnym. Inne spektakle obnażały społeczny rozkład na poziomie historii i polityki.

Zdarte sztandary, czyli „Legioniści” Valtera Sillisa 

Ideologiczne języki, zwłaszcza w XX wieku, narzucały jeden oficjalny wymiar grupowej samowiedzy, odmawiając prawa bytu dla postaw odmiennych, alternatywnych. To doświadczenie wyjątkowo boleśnie dotknęło narody zdominowane przez Związek Radziecki. Potrzeba rozliczenia z postsowiecką traumą okazuje się nadal wyzwaniem dla twórców ze wschodnioeuropejskimi korzeniami. Przekonuje o tym spektakl „Legioniści” łotewskiego reżysera Valtera Sillisa. To przedstawienie bierze pod lupę epizod z brutalnej historii krajów bałtyckich z lat II wojny światowej, rzuca jednak światło na cynizm i hipokryzję demokracji zachodnich – w tym przypadku krajów skandynawskich – i okazuje się bolesną spowiedzią w imię tego północnego skrawka Europy. Dwóch młodych aktorów przez blisko dwie godziny odgrywa pełen emocji spektakl nieskutecznych prób wyjaśnienia sensu wydarzeń z 1945 roku. Fakty oczywiście da się najprościej i najszybciej zreferować: Norwegia internowała żołnierzy Waffen-SS z krajów bałtyckich i zdecydowała się na ich deportację do ZSRR, co oznaczało dla nich wyrok śmierci. Problem zaczyna się w momencie tworzenia narracji tej opowieści z jej całą kontrowersyjnością, zwłaszcza w kontekście odium ciążącego na SS. Aktorzy bezskutecznie próbują się uporać z tym dziedzictwem. Za scenografię służą flagi z narodową i totalitarną symboliką, która jest już martwa. Na jaw wychodzi to, co wcześniej skrywane było w cieniu sztandarów. Ale jak o tym mówić, aby dotrzeć do innych, którym jest obcy lokalny kontekst? Jak o tym opowiedzieć sobie, żeby wreszcie pogodzić się z własną tożsamością? Spektakl sugeruje, że jedyne co zostało, to uparcie, ale świadomie – niczym podczas terapii – odgrywać traumę, a teatr jest do tego idealną przestrzenią. Tu może się zdarzyć katharsis.

Premiery w Strasburgu są niczym teatralny protokół burzliwej dynamiki Europy. Jej tożsamość pozostaje czymś abstrakcyjnym, realne są za to lokalne doświadczenia, urazy, fantazje i pragnienia.

Marek Staszyc

Opresyjność totalitarnego społeczeństwa i balast historii analizuje także węgierskie przedstawienie „Reflex”. Rzecz dzieje się tuż przed wybuchem rewolucji 1956 roku, miejsce zdarzeń to szpital psychiatryczny, który stanowi metaforę zniewolonego społeczeństwa. Reżyser Daniel D. Kovacs sięga po groteskę i absurd: postaci przeganiają się po scenie i nagle zamierają w dziwacznych, kolektywnych pozach, próbują razem śpiewać i z trudem zachowują równowagę. Nikt tak naprawdę nie ma pełnej kontroli i władzy nad rzeczywistością, która przypomina starą krypę dryfującą po spienionym morzu. Ale mimo, że sternik wypadł za burtę, nadal trwa permanentna kontrola i inwigilacja, wszyscy się podglądają, nie dając sobie szansy na azyl prywatności. Powstała transparentność niczemu nie służy: w grupie panuje chaos i dezorientacja. Młody węgierski reżyser przenosi tym samym kostium lat komunizmu do rzeczywistości współczesnego nam internetowego wojeryzmu i braku wiary, aby ktoś miał rzeczywisty wpływ na bieg zdarzeń.

Szczęście polityki, czyli „Codice Ivan” i „Fux”

Jak w takim razie i czy w ogóle można się w takiej niestabilnej przestrzeni spełnić, zrealizować? Zdaniem włoskiego kolektywu teatralnego „Codice Ivan” pytanie o osobiste szczęście jest sprawą jak najbardziej polityczną, bo dotyczy relacji z innymi, wspólnoty. Jej podtrzymanie z kolei wymaga działań politycznych – i tak oto, komentując pozornie banalne sytuacje, w pogoni za szczęściem, aktorzy posługują się środkami propagandy, używają transparentów, rysują kredą hasła na deskach sceny.

Pytania o szczęście warunkowane przez polityczną wspólnotę są początkiem projektowania utopii. Czy stać nas dzisiaj na nowe utopijne projekty po upadku dotychczasowych? Czy mamy jeszcze wyobraźnię, aby konstruować wizje innego świata i innej przyszłości? Takie pytania stawia sobie także niemiecka grupa teatralna „FUX”, próbując przestrzeń dla utopi odnaleźć w operze. Przedstawienie „Opa Übt” redukuje jednak operową produkcję do trzech aktorów, którzy w intymny sposób starają się przeniknąć esencję muzycznego widowiska – analizują partyturę, budują scenografię, tworzą fikcyjną realność.

Lot kamienia, czyli wątek ukraiński

Festiwal w Strasburgu ma swój szczególny i bardzo aktualny aneks. Tuż po zakończeniu Premières w nieodległym Karlsruhe po niemieckiej stronie Renu (które za rok będzie gospodarzem kolejnej edycji festiwalu) swoją prapremierę miała sztuka „Rozproszenie” (ros. „Detalizacia”, w niemieckim tłumaczeniu „Hohe Auflösung”) ukraińskiego dramaturga Dmytro Ternovi. Tekst zdobył w 2012 roku główną nagrodę w międzynarodowym konkursie „Talking about borders” i okazał się profetyczny. Intryga sztuki prowadzi w finale do rewolucyjnych wydarzeń na kijowskim Majdanie. Autor umiejętnie połączył różne konwencje – bulwarowej komedii omyłek, realistycznego zapisu życia młodego małżeństwa i metaforycznej symboliki. I ta ostatnia właśnie spina całą akcję, której bohaterem ostatecznie okazuje się zbuntowany kamień. Zwykły brukowiec zapragnął wydobyć się z oków chodnika i tłoku wśród innych kamieni. Począł szybować. Ten ślepy lot kończy się jednak na kijowskim placu, jego kolejny etap to zapewne udział w walce. To również możliwa alternatywa w dążeniu do budowy wspólnoty pogrążonej w rozproszeniu – brutalna i krwawa, a jednak dająca mityczny początek i polityczną siłę, niosąca również grozę i niszczenie.

l_strasbourg-immobilier

Którędy do utopii?

Festiwal Premières nie koncentruje się na technicznych środkach teatralnego języka, nie jest seminarium na temat warsztatu, choć te kwestie w naturalny sposób towarzyszą recepcji spektaklu. Nie sposób znaleźć wspólnego mianownika dla wszystkich spektakli, nie chodzi też w nich o formalną rywalizację. Przedstawienia są dobrane według klucza sprawnej inscenizacji zdolnej do sformułowania problemu, skonstruowania opowieści.

Premiery w Strasburgu są raczej niczym teatralny protokół burzliwej dynamiki Europy. Jej tożsamość pozostaje czymś abstrakcyjnym, realne są za to lokalne doświadczenia, urazy, fantazje i pragnienia. Ciągle trwa szczególny podział na dawny Zachód i Wschód. Ten dawny Zachód sprawia wrażenie wyleczonego cynika, który boi się, że za daleko zabrnął w kierunku ironicznego indywidualisty. Ów indywidualista ponownie pragnie wspólnie przeżywać, snuć plany i mieć nadzieję na lepszy świat. Przeistacza się w ostrożnego idealistę i próbuje odnaleźć horyzont innej utopii. Dawny Wschód z kolei wciąż boi się powrotu demonów zbiorowego szaleństwa i tropi kolektywną opresję na każdym kroku, również w domowej sypialni. Po obydwu stronach jednak pytania o zwykłe ludzkie szczęście prowadzą znów do polityki. Może ona mieć charakter artystycznego aktywizmu, może jednak skończyć się na budowaniu barykad.

Outsider w epoce Twittera. O filmie „Frank” Lenny’ego Abrahamsona

Po jednorazowym flircie z czysto dramatyczną konwencją przy okazji realizacji filmu „What Richard Did”, Abrahamson powraca do swojego ulubionej konstrukcji rzeczywistości opartej na napięciu pomiędzy tym, co indywidualne (wiernością własnym pragnieniom), a tym, co zdeterminowane (realistyczną zasadą rzeczywistości). Ponownie próbuje zgłębić uniwersalizm, który przejawia się w tym napięciu. Mnożąc kolejne komediowe sytuacje, irlandzki reżyser oscyluje między subtelnym humorem, a podszytym bólem melancholijnym dramatem, uzupełniając całości o arthouse’owy sznyt. Film miał premierę na festiwalu w Sundance i reprezentuje typową dla tej imprezy tonację komediodramatu z budującym przesłaniem. Przede wszystkim jednak twórca „Franka” powraca do charakterystycznego typu postaci – dobrowolnie zajmującego marginalną pozycję outsidera. Dla przypomnienia – wcześniej Abrahamson opowiadał o pogrążających się w narkotycznym zatraceniu tytułowych bohaterach filmu „Adam i Paul” (2005) i Josiem, człowieku zagubionym i tkwiącym w miejscu płynności oraz bezczasu – taka była tytułowa również „Stacja benzynowa” (2007).

Frank

Frank na tym tle wygląda bardzo znajomo, zarazem współdzieli ze wspomnianymi bohaterami kondycję społecznego wyrzutka. Jednocześnie, poprzez maskę i swoją podwójną tożsamość, funkcjonuje w swoistym trybie superbohaterskim, który bez skrępowania pozwala mu być kimś wyjątkowym, przez co mógłby być wręcz odczytany na prawach błyskotliwego pastiszu swoich poprzedników. Rysowany wyrazistą kreską, pozbawiony lęków i oporów, staje się tłumioną zazwyczaj, nadmiarową czystą energią. Jest uosobieniem tajemnicy każdej świadomie marginalizującej się postaci.

Opowiadana historia powstała na podstawie artykułu prasowego opracowanego przez Jona Ronsona, tekst posłużył następnie za podstawę dla scenariusza napisanego również przez Ronsona w duecie z Peterem Straughanem (obaj współpracowali wcześniej przy „Człowieku, który gapił się na kozy”). Inspiracją dla twórców była postać Franka Sidebottoma – scenicznego wcielenia komika Chrisa Sieveya z lat 80. Jego ówczesne występy miał mocno autorski charakter, łączyły elementy performance’u z kabaretowym komizmem, a ich znakiem rozpoznawczym była sztuczna głowa Franka z ogromnymi oczami. Nie przez przypadek jednak o tym pierwowzorze scenicznym dowiadujemy się od Abrahamsona dopiero z napisów końcowych. Wspomniany kontekst ma znaczenie wyłącznie faktograficznej ciekawostki, nie można traktować go nawet jako odległego powidoku, ani tym bardziej – choćby wybiórczej – biograficznej wariacji. Na dobrą sprawę jedyne, co pozostało z historii komika to wielka papierowa głowa. Ten dosłowny cytat, wyglądający na bezczelne zapożyczenie, ma też w sobie emocjonalną łączność z pierwowzorem. Odtwarza sprawczą siłę scenicznego występu, moc zawartą w rekwizycie.

Pochwała doskonałej przeciętności

Rozpoczynające poprzedni akapit, krótkie wyliczenie postaci, które zaludniają światy projektowane przez Abrahamsona, trafnie oddaje najważniejsze punkty topografii twórczej wyobraźni irlandzkiego reżysera. Jednak doceniając jej autorski rys, należy pamiętać, że nie ukształtowała się ona wyłącznie w wyobraźni reżysera. „Frank” miał swoją premierę na festiwalu w Sundance. Nie można wykluczyć, że jego tożsamość narracyjna, wizualna i marketingowa została zaprojektowana z myślą o gustach i przyzwyczajeniach publiczności tego festiwalu. Interesujący jest zwłaszcza ten ostatni kontekst, choć właściwie „marketing” to nie najlepsze określenie tego fenomenu – bezpieczniej byłoby mówić o płaszczyźnie komunikacyjnej bądź społecznościowej. „Frank” został stworzony z zamiarem obecności w przestrzeni social media, wpisana została w niego możliwość interakcji z odbiorcą. Oprócz systematycznie pojawiających w samym obrazie tweetów, istotny jest również naśladowczy potencjał tkwiący w postaci stworzonej na użytek performance’u. To projekt zawierający w sobie wiele charakterystycznych cech gatunku indie, finansowanego za pomocą platformy Kickstarter, dzięki której widzowie uczestniczą w produkcji już od wstępnych faz powstawania filmu. Przy całej nieskrywanej fascynacji amerykańskim kinem niezależnym spod znaku Sundance, Abrahamson nie jest jednak ani jej ortodoksyjnym wyznawcą ani tym bardziej zakładnikiem wspomnianej konwencji. We „Franku” tym, co przełamuje schematyczne ograniczenia jest pierwiastek slow cinema, monotonia ocierająca się o nudę typową dla leniwego wakacyjnego dnia, zastyganie tempa akcji, drążenie czasu kosztem ruchu.

Frank6

Sytuacja narracyjna jest nieco bardziej skomplikowana, niżby mógł to zapowiadać tytuł filmu skupiający się na postaci Franka. W rzeczywistości świat przedstawiony oglądamy z perspektywy trzydziestoletniego Jona. Przez cały film, w trybie pamiętnikarskiego zwierzenia, komentuje on ekranowe wydarzenia z off-u. Gdy go poznajemy, daje się opisać za pomocą jednego słowa: przeciętność. Jego życie jest monotonne, ale stabilnie – to stan, w którym można niezmiennie trwać, nie troszcząc się o najbliższą przyszłość. Mimo swojego wieku Jon wciąż mieszka z lekko nadopiekuńczymi rodzicami, a celem ucieczki zarówno od ich towarzystwa, jak i niesatysfakcjonującej pracy jest jego pokój, gdzie w samotności próbuje komponować na keyboardzie. To zachowanie, oprócz funkcji kompensacyjnej, ma też wymiar obrony ostatniego bastionu autentyczności, pielęgnowania ziarnka, którym jest marzenie o karierze muzycznej. Chociaż Jon nie ma podstaw do podtrzymywania nadziei, że los się jeszcze odmieni, to zachowuje się jak nastolatek stojący na progu dorosłości, przed którym wciąż rysuje się szeroki horyzont nieograniczonych życiowych możliwości. Aż ciśnie się na usta zawołanie przywołujące do porządku: Dorośnij! Zejdź na ziemię! Takie marzenia spełniają się przecież w bajkach, a nie w małych brytyjskich miasteczkach.

I rzeczywiście sposób, w jaki w życiu Jona nagle następuje kompletne przewartościowanie, nosi znamiona perypetii rodem z bajki magicznej. Tajemnicza siła losu bądź przypadku sprawia, że trzydziestolatek znajduje się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Chłopak jest świadkiem samobójczej próby mężczyzny, który okazuje się być klawiszowcem alternatywnego zespołu muzycznego. W tym miejscu objawia się przewrotność kina spod znaku Sundance. Tragiczne zdarzenie ma też swoje pozytywne strony – zwalnia się miejsce w zespole, a ekscentryczny lider z ogromną sztuczną głową zadaje Jonowi wyczekiwane od lat pytanie: Czy chcesz dołączyć do naszego zespołu? Po takim prezencie od losu trudno nie doszukiwać się wewnętrznej ukrytej logiki rządzącej życiem i choćby przez moment nie pomyśleć o przeznaczeniu. Nic więc dziwnego, że Jon będzie w stanie poświęcić nawet cały otrzymany spadek, aby opłacić czynsz za pobyt w domku na odludziu podczas nagrywania wymarzonej płyty.

Abrahamsonowi, podobnie jak w braciom Coen w „Co jest grane, Davis?”, udaje się dość trafnie uchwycić pretensjonalną tendencję niszowych muzyków do budowania swojej wyrazistości na micie bycia autentycznym i nieskomercjalizowanym outsiderem.

Michał Piasecki

Soronprfbs jadą do Ameryki

Dawno już minęły czasy, gdy w dobrym guście było kreowanie się na nadwrażliwca odcinającego się od rzeczywistości. Ostentacyjne słuchanie Joy Division? Tworzenie w myślach wyrafinowanych sposobów na popełnienie samobójstwa? Te czasy już minęły. Co więc mają począć zespoły wciąż odczuwającym podobny stan ducha? Obrazić się na ten stan rzeczy? Szukać innej atrakcyjnej formy? A może popłynąć z nurtem zmian? Abrahamsonowi, podobnie jak w braciom Coen w „Co jest grane, Davis?”, udaje się dość trafnie uchwycić pretensjonalną tendencję niszowych muzyków do budowania swojej wyrazistości na micie bycia autentycznym i nieskomercjalizowanym outsiderem. Jednak paradoksalnie dla zespołu Franka ostatecznie to właśnie pójście na kompromis okaże się najlepszą strategią. Nie zatriumfuje jednak pragnienie zysku, a próba zyskania komunikacji z odbiorcami, czego owocem będzie możliwość bezpośredniego obcowania muzyków i widowni podczas koncertów.

Scharakteryzowanie zespołu, do którego trafia Joe sprawia tyle samo trudności, co wymówienie jego nazwy – „Soronprfbs”. Równie kłopotliwe jest również zaklasyfikowanie gatunku granej przez nich muzyki. Mieszanki radykalnego eksperymentu z improwizacją typową dla performance’u. Żywioł spontaniczności i zabawy bierze górę nad profesjonalizmem i przemyślaną ścieżką kariery. Trudno o inną hierarchię priorytetów w świecie rządzonym przez stagnację, gdzie krzywa rozwoju zamiast wznosić się, przybiera kształt obwodu koła. Współuczestnictwo w zabawie, zawieszenie praw rządzących codziennością, a wreszcie możliwość tworzenia samego siebie na nowo najbardziej przyciągają Soronprfbs do muzyki. Granie w zespole to dla jego członków nie aktywność zawodowa, ale szansa na odnalezienie schronienia przed prywatnymi lękami. Jedyna możliwość na zadomowienie się – w najgłębszym tego słowa znaczeniu.

Wynajęcie letniskowego domku w lesie i odizolowania się od wszelkich bodźców zewnętrznych, aby w spokoju nagrać płytę, jest przede wszystkim szansą na spędzenie dłuższego czasu razem zespołem, znalezienie oparcia w drugim człowieku. Mimo sielankowości tego opisu, relacje między bohaterami nie mają w sobie wiele z tych charakterystycznych wspólnotowych komun. Pełni wewnętrznych pęknięć i psychicznych ran, członkowie zespołu ścierają się ze sobą i ze swoimi zróżnicowanymi temperamentami, a ich współżycie nie jest wolne od poważnych konfliktów. Tym, co ich łączy, jest wspólnota losu, zżycie się podczas bezustannego przebywania ze sobą. Więź jest na tyle silna, że – gdy pojawia się nowa osoba – początkowo odbija się od bariery wytworzonej przez resztę. Przypadek Jona jest tym bardziej podejrzany, że jego nieustępliwy upór, aby zespół zaczął odnosić realne sukcesy zagraża utrwalonej harmonii. Burzy dobrze funkcjonujący ład. Tkwienie w „byciu alternatywnym” pozwala uspokoić głosy ambicji i unikać konfrontacji z publicznością. Szczególnie przeciwstawia się temu obdarzona najbardziej charyzmatyczną osobowością Clara, wprost daje ona Jonowi do zrozumienia, że skończy on popełniając samobójstwo tak samo, jak reszta jego poprzedników. Oprócz tego konfliktu, między spontaniczną ambicją a melancholijnym fatalizmem, rywalizacja toczy się również o względy Franka – to do niego jako lidera należy ostatnie i decydujące słowo.

Powyższa niezgodność musiałaby pewnie zakończyć się opuszczeniem zespołu przez jedną ze stron. Z pomocą przychodzą jednak media społecznościowe. Pozwalają pogodzić ze sobą nieuchronną zgodę na ingerencję w prywatność jako konsekwencję zyskania sławy, z uniknięciem realnego wtargnięcia obcych w życie i zrzucenia zasłony. Świat wirtualny staje się więc swego rodzaju buforem. Nie informując o tym pozostałych członków zespołu, Jon nagrywa sytuacje mające miejsce na próbach i umieszcza je na Twitterze. Mechanizm fascynacji sprowadzający się do śledzenia każdego kroku, typowy dla najwierniejszych fanów, staje się dostępny dla wszystkich, którzy zdobędą się na wysiłek kliknięcia przycisku „obserwuj”. Wirtualność daje szansę na wystawienie się na spojrzenie bez konieczności jego odwzajemnienia. Dzięki temu zespołowi udaje się dostać na najważniejszy światowy festiwal muzyki niezależnej South by Southwest w Teksasie.

Frank5

How to create a head like Frank’s?

O „Franku” od początku było głośno z powodu aktorskiej obsady. Irlandzki reżyser zaprosił do udziału współrodaka Michaela Fassbendera. Znany z obrazów Steve’a McQueena aktor już wcześniej grywał w niezależnych produkcjach, jak choćby w „Fish Tank”. Abrahamson powtarza w wywiadach anegdotę, że już po tym jak Michael Fassbender wyraził zgodę na zagranie roli Franka, jeszcze raz upewnił się, że aktor zdaje sobie sprawę z tego, że – poza kilkoma ostatnimi ujęciami – będzie musiał grać w ogromnej sztucznej, papierowej „głowie”. Ten zabieg zamaskowania rozpoznawalnego aktora, ukrycia jednej z najcenniejszych twarzy kina, można odczytać również symbolicznie. Tej klasy odtwórcy, grając w niezależnych produkcjach, często mówią o możliwości swobodnego pokazania umiejętności aktorskich poza ciasnym „głównonurtowym” gorsetem.

Nie dało się oczywiście uciec od potocznych opisów filmu „Frank” jako „tego filmu z Fassbenderem”. Jednak wszyscy Ci, którzy wybiorą się na „Franka” tylko po to, aby zobaczyć aktora znanego z „Wstydu” w nietypowym wcieleniu, prawie do końca będą trzymani w napięciu – gdzieś nieświadomie zadając sobie pytanie: czy to naprawdę on? Zdradza go głos, sposób poruszania, gestykulacja, ale przecież nie wiemy na pewno, że nie mamy do czynienia z doskonałym naśladowcą lub sobowtórem. Lekko perwersyjna gra, jaką reżyser prowadzi z widzem jest częścią doświadczenia bohaterów.

Wśród licznych domysłów i legend na temat źródeł pojawienia się sztucznej głowy Franka, najciekawsza jest odpowiedź ojca, który twierdzi, że pierwszy model zrobił własnoręcznie na bal przebierańców – który ostatecznie był tylko wymysłem syna. Frank jest właśnie kimś w rodzaju króla beztroskiego karnawału, przywódcy niezróżnicowanej grupy barwnych osobowości. Jak śpiewa w jednej z piosenek: „kocha wszystkich”, ale czy właśnie taka bezgraniczna miłość nie musi kończyć się kompletną bezradnością w spotkaniu z konkretną i niepowtarzalną jednostką?

Wbrew temu, do czego przyzwyczaiła nas europejska tradycja teatralna – maska, a szerzej zakrycie twarzy, niekoniecznie musi służyć fałszowaniu prawdziwego obrazu i ukrywaniu czegokolwiek. Może równie dobrze służyć jako element wyrażający tłumione cechy osobowości. Tak jest właśnie w przypadku Franka, któremu noszenie sztucznej głowy pozwala na uzupełnienie narosłych w społecznym funkcjonowaniu ułomności o swoje prawdziwe „ja” – pozwala nie tworzyć nowej osobowości, a być naprawdę sobą. Poniekąd „Frank” urasta do rangi filmu o szeroko rozumianej wirtualności – o próbie wyjścia poza ograniczenia tu i teraz, przekroczenia horyzontu obowiązującej aktualności. Sztuczna głowa Franka, zuchwałe pragnienie Jona, aby zagrać koncert oraz obsesyjne aktualizowanie profilu na Twitterze łączy podobna funkcja. Stanowią one protezę uzupełniającą rzeczywistość o elementy, które bez tego pozostałyby jedynie w sferze potencjalności.

Frank3

Wszystkie twarze Jana Karskiego. Zapis debaty z cyklu Spory o polskie autorytety

Jan Karski zapisał się w historii jako emisariusz i świadek. Kiedy w 2012 r. nagradzano go pośmiertnie prezydenckim Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem amerykańskim, podkreślano przede wszystkim ten wymiar jego biografii, który związany był z jego wojennymi podróżami do Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. To wówczas w rozmowach z najważniejszymi światowymi politykami usiłował poruszyć ich sumienie, zdając relację o losie Żydów na ziemiach polskich pod okupacją niemiecką. Ten Karski-emisariusz, który pragnął dać świadectwo tego, co widział na własne oczy w getcie warszawskim i w obozie w Izbicy, Karski z filmu Claude’a Lanzmanna „Szoah” stał się swego rodzaju ikoną humanitaryzmu.

W biografii Karskiego można jednak odnaleźć wiele więcej tropów, które mówią coś ważnego nie tylko o jego postaci, ale o całym polskim doświadczeniu XX w. O nich właśnie pragnęliśmy porozmawiać podczas debaty „Emisariusz, świadek… pragmatyk? Wszystkie twarze Jana Karskiego” w ramach cyklu „Spory o polskie autorytety”. Wydarzenie zainicjowane zostało przez Wojciecha Białożyta, dyrektora wykonawczego Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego.

W debacie udział wzięli: Maciej Kozłowski, prof. Szymon Rudnicki, Eugeniusz Smolar. Rozmowę poprowadził Łukasz Bertram z redakcji „Kultury Liberalnej”.

***

Łukasz Bertram: Wszyscy panowie w pewnym momencie swojego życia spotkaliście Karskiego. W jakich okolicznościach to się odbyło? Jak wówczas odebraliście państwo jego postać?

Szymon Rudnicki: Jana Karskiego poznałem w 1973 r., gdy przyjechał do Polski po raz pierwszy po wojnie zbierać materiały do swojej książki „Wielkie mocarstwa wobec Polski”. Na polecenie prof. Aleksandra Gieysztora, dyrektora Instytutu Historycznego UW, w którym pracowałem, opiekowałem się nim przez rok. Przez pierwsze trzy wieczory Karski opowiadał swój życiorys. Było to niezwykle interesujące, ponieważ historię podziemia znałem przede wszystkim z książek, a też o samym Karskim praktycznie nic nie wiedziałem. Wysoki, chudy, prosty jak struna, twarz pokerzysty, beznamiętny ton. Z pozoru bardzo chłodny i powściągliwy, wolał słuchać niż mówić, ale jednocześnie, jak się go bliżej poznało, okazywał się bardzo delikatną osobą. Odniosłem wtedy wrażenie, że mam do czynienia z antybohaterskim bohaterem ze skłonnością do minimalizowania własnego ryzyka w czasie wojny. Co więcej, był to z jednej strony głęboko wierzący katolik związany z katolickim Frontem Odrodzenia Polski, z drugiej – współpracownik prasy PPS-owskiej, wyciągnięty z gestapowskiego więzienia na polecenie Józefa Cyrankiewicza.

Szymon_Rudnicki_mały

Szymon Rudnicki. Fot. Monika Helak

Maciej Kozłowski: Ja spotkałem Karskiego dokładnie czternaście lat później w Chicago, kiedy przebywałem w Stanach na stypendium Fulbrighta. Byłem wtedy dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”. Mimo że jestem historykiem i interesowałem się drugą wojną światową, o Karskim wiedziałem bardzo niewiele. W Polsce była to przecież postać wykreślona z historii. To nasze spotkanie było ważne, gdyż Karski zgodził się udzielić mi wywiadu – pierwszego po polsku i dla Polaków. W przeciwieństwie do rozmowy z Claude’em Lanzmannem, pokazywanej w Yad Vashem, opowiedział mi nie tylko o tym, co interesowało reżysera „Szoah”, czyli o Zagładzie, lecz także o innych swoich dokonaniach. Ten wywiad ukazał się w „Tygodniku Powszechnym” w marcu 1987 r., kiedy cenzura pozwalała już prawie na wszystko.

Los sprawił, że po 1989 r. znalazłem się w Waszyngtonie jako zastępca ambasadora. Zamieszkałem w dzielnicy Chevy Chase naprzeciwko Karskiego, zaczęliśmy się spotykać i grać w szachy. On zaczął bardzo często gościć na uroczystościach w ambasadzie, a ja miałem zaszczyt przypiąć mu do piersi order Polonia Restituta. Natomiast szczególnie ważne było dla mnie coś innego. Jego żona Pola Nireńska, przed wojną słynna tancerka, należała do tych Żydów polskich, którzy opuścili Polskę z bardzo głębokim resentymentem. Mówiła, że jej noga nigdy w naszej ambasadzie nie postanie. Starałem się przekonywać ją, iż Polska po 1989 r. to już nie jest Polska z 1968 r. albo zjadliwie antysemickiego ostatniego okresu sanacji. I udało mi się – dwukrotnie się u nas pojawiła.

Eugeniusz Smolar: Z kolei moje spotkanie z Karskim miało charakter incydentalny i niemal humorystyczny, związany bardziej ze mną niż z Karskim. To było tuż przed jego przyjazdem do Polski, również w 1973 r. Byłem wtedy emigrantem politycznym w Szwecji. Zbigniew Brzeziński zaprosił mnie do Stanów. Prowadziłem tam zajęcia ze studentami, uczestniczyłem w warsztatach. Zastanawialiśmy się wówczas z żoną – która w Uppsali robiła doktorat z biochemii – co robić. Byliśmy młodzi i ambitni, uznaliśmy jednak, że wrócimy do Europy, skąd bliżej do Polski i przyjaciół w więzieniach, o czym nie poinformowałem Brzezińskiego. Ten wkrótce zaprosił mnie do siebie. Przychodzę, a on mówi: „Zaraz przyjdzie profesor Karski, u którego będzie pan robił doktorat”. W tym momencie otwierają się drzwi, wchodzi Karski – wysoki, suchy, wytwornie ubrany – siada i pyta: „Co tam u was, w Polsce? Co robią Kuroń i Michnik?”. Zacząłem tłumaczyć, a po pewnym czasie Brzeziński mówi: „Panie profesorze, ten młody człowiek będzie u pana robił doktorat”. Uszy mi się zaczerwieniły i powiedziałem: „Ja strasznie przepraszam, ale z żoną właśnie zdecydowaliśmy, że jednak wracamy”. Brzeziński był wściekły, a Karski wstał, powiedział: „Zbig, what am I doing here?”. I wyszedł.

Znamienne jest to, że będąc aktywnymi politycznie i uczestniczącymi w działaniach opozycji, nie mieliśmy wówczas pojęcia, kim był Jan Karski. Wynikało to nie tyle z naszej niekompetencji, ile z tego, że wówczas mało się o tych sprawach mówiło, a Karski był szerzej nieznany.

Łukasz Bertram: Te wszystkie spotkania, chociaż w różnych momentach, mają jeden wspólny mianownik: to, że panowie właściwie nic wcześniej nie wiedzieliście o Karskim. Oczywiście, tłumaczy to polityka, sam fakt, że po 1945 r. nie wrócił on do Polski, tylko został na Zachodzie i był zdecydowanym antykomunistą. Natomiast jest jeszcze drugi czynnik: Karski nie tylko został w Ameryce, lecz także odciął się od życia emigracyjnego, pragnął zostać amerykańskim profesorem w Georgetown. Do momentu, kiedy pojawił się w filmie Lanzmanna, właściwie nie był postacią publiczną, a tylko jednym z wielu amerykańskich akademików, silnie z tym krajem związanych. A przecież Karski, za sprawą wydanej w 1944 r. książki „Tajne państwo”, która w wyidealizowany, można powiedzieć PR-owy, sposób ukazywała polskie państwo podziemne zachodniej opinii publicznej, stał się pod koniec wojny jedną z twarzy Polski. Dlaczego zatem po jej zakończeniu tam mocno się od niej odcina?

Odniosłem wtedy wrażenie, że mam do czynienia z antybohaterskim bohaterem ze skłonnością do minimalizowania własnego ryzyka w czasie wojny.

Szymon Rudnicki

Eugeniusz Smolar: Po pierwsze takich amerykańskich życiorysów jest bardzo wiele. Na przykład bardzo duże Association of Polish Academics in United States nie chciało mieć nigdy nic wspólnego z rządem emigracyjnym. Proszę pamiętać, że życie emigracyjne organizowało się między innymi wokół struktur Kongresu Polonii Amerykańskiej, która była i pozostała dość okropną instytucją, a także rządu londyńskiego i organizacji kombatanckich, też akowskich. Karski do żadnego z tych gremiów się nie zapisał, może dlatego, że musiałby się opowiedzieć po którejś stronie emigracyjnych sporów. A on był niesłychanie lojalny wobec służby, którą pełnił. Miał osobiście krytyczny stosunek do rządu emigracyjnego, ale nie widział powodu, by go ujawniać publicznie – czy w trakcie wojny, czy po jej zakończeniu. Poza tym – on był zimnym analitykiem. I jako taki nie widział najmniejszego sensu w oczekiwaniu na III wojnę światową i powrót do ojczyzny na białym rumaku, co nie było tylko komunistyczną propagandą – emigracja naprawdę z początku tym żyła. Trzecia sprawa – proszę pamiętać, że właściwie do lat 60. na świecie nie mówiło się dużo o terrorze hitlerowskim i Holokauście. Sami uratowani z Zagłady milczeli, budowali nowe życie, dopiero dzieci zaczęły ich do tego zmuszać.

Na koniec trzeba pamiętać o jeszcze jednej rzeczy, która nie jest może najwygodniejsza dla polskiego bohatera narodowego, ale Karski był współpracownikiem CIA. Nie wiemy, jaki był dokładnie jego stopień zaangażowania: był konsultantem, pracował na przykład jako tłumacz podczas przesłuchań Józefa Światły, musiał więc być człowiekiem zaufanym. Poza tym jeździł też po świecie, do Azji i Afryki, propagować amerykańską demokrację.

Łukasz Bertram: To rzeczywiście interesujące, na ile takie odcięcie było czymś nadzwyczajnym, a na ile powszechnym. W tym przypadku warto się jednak zastanowić, na czym polegały relacje Karski-Ameryka i Karski-Polak a Karski-Amerykanin.

Szymon Rudnicki: Mogę powtórzyć to, co powiedział Eugeniusz Smolar: wśród emigracji nie było opcji, która by Karskiemu odpowiadała. Nie widział dla tego perspektyw. Poza tym charakter jego związków z CIA nie predysponował go do odgrywania roli osoby publicznej. Powiedział mi kiedyś, że gdy był np. w Malezji, to spotykał się z różnymi ludźmi nie tylko w sprawach kontaktów kulturalnych. Oczywiście w 1973 r. nie mogłem go o to dalej wypytywać, bo gotów był pomyśleć, że moje zainteresowania wykraczają poza nasze służbowe kontakty. Zresztą Karski o pewnych rzeczach nie opowiadał do końca życia. Wtedy, w latach 70. nigdy nie wiedziałem, z kim poza mną się spotyka (a spotkał się chociażby z Cyrankiewiczem), ani gdzie właściwie mieszkał. Ostatnio podkreśla się przede wszystkim jego zasługi dla przedstawienia światu losu Żydów. Proszę jednak pamiętać, że jego działania w tej sprawie były niejako marginesem jego raportów i spotkań z alianckimi politykami. One stały się głównym elementem jego życia dopiero później, kiedy pokazał go światu film Lanzmanna, który premierę miał w 1985 r. To wtedy stał się zapraszanym wszędzie bohaterem.

Maciej Kozłowski: Ja bym do tego wszystkiego, co jest oczywiście stuprocentową prawdą, dodał jeszcze jeden element. Mianowicie, trzeba pamiętać, że całe to pokolenie, a Karski był jego bardzo wyrazistym reprezentantem, przeżyło traumę jałtańską. My sobie nie zdajemy sprawy, jak ona była głęboka. Trauma zdrady, trauma ludzi, którzy przegrali wojnę we wrześniu, potem bohatersko walczyli, a na koniec zostali pozbawieni ojczyzny i środków do życia. To mogłoby złamać bardzo twardego człowieka. I w Karskim było to bardzo wyraźne, a jego dzieło życia, czyli dwutomową monografię „Wielkie mocarstwa wobec Polski” odczytuję jako próbę zmierzenia się z tą traumą. To jest oczywiście książka akademicka, ale bije z niej przekonanie, że Polska była zawsze zdradzana przez zachodnich sojuszników. To przekonanie było też widoczne po 1989 r. Karski wcale nie był entuzjastą Solidarności czy wolnej Polski. Cały czas był w nim strach przed Związkiem Radzieckim. Chyba nie wierzył, że Polska naprawdę może się wybić na niepodległość, obawiał się, że Rosja znowu nas stłamsi, zniszczy.

Eugeniusz_Smolar_M_Kozlowski

Eugeniusz Smolar i Maciej Kozłowski. Fot. Monika Helak

Eugeniusz Smolar: Tutaj dochodzimy do sprawy najważniejszej, poza problematyką żydowską, czyli do jego historiozofii, analizy miejsca Polski w świecie. Pisząc tę książkę, chciał się dowiedzieć, dlaczego Churchill, Roosevelt i inni doprowadzili do tego, że ich najbliższy sojusznik został pozostawiony sam sobie. To wiązało się z szerszym pytaniem o bezpieczeństwo Polski. Analizując postępowanie przedwojennej i wojennej polskiej dyplomacji, Karski doszedł do wniosku, że niewiele było momentów, w których polskie państwo mogło coś zrobić naprawdę samodzielnie. Dlatego też w 1989 r. był przeciwny wstąpieniu Polski do NATO. Uważał, że szczytem możliwości jest neutralizacja, finlandyzacja naszego kraju. Potem zmienił zdanie, ale wcześnie przeszedł przez konflikt ze swoimi przyjaciółmi, gdy Jan Nowak Jeziorański, Jerzy Lerski i Władysław Bartoszewski wydali oświadczenie potępiające jego stanowisko wobec NATO. Wiem, że bardzo to przeżył, ale doszedł też do wniosku, że oni nie rozumieją rzeczywistości, w której Polska się znajduje. Myślę, że to jest niesłychanie interesujący wątek dzisiaj, gdy debatujemy o naszej polityce wschodniej i stosunku do Rosji, gdy zadajemy sobie pytanie, czy NATO jest rzeczywiście gwarancją bezpieczeństwa.

Jarosław Kuisz: Czy Karski formułował jakieś argumenty za finlandyzacją?

Eugeniusz Smolar: On w ogóle tego pojęcia nigdy nie użył. Ale trauma sprawiała, że on bał się, by nigdy nie powtórzył się rok 1939, kiedy wolna Polska, którą budowało jego pokolenie, zniknęła. Myślał: ta Polska powojenna jest, jaka jest, ale jest. Buduje swoją kulturę, buduje gospodarkę, niezdarnie bo niezdarnie, niech będzie komunistyczna, ale niech istnieje na mapie.

Trzeba pamiętać, że całe to pokolenie, a Karski był jego bardzo wyrazistym reprezentantem, przeżyło traumę jałtańską. My sobie nie zdajemy sprawy, jak ona była głęboka.

Maciej Kozłowski

Maciej Kozłowski: Poza tym Karski– jak mało kto – zobaczył okropności Holokaustu. Był w obozie przejściowym w Izbicy, wszedł do getta warszawskiego w czasie jego zagłady. To były dla niego niesłychanie głębokie przeżycia, do których nieustannie wracał. I poza traumą jałtańską miał w sobie również traumę „żydowską”, traumę samobójczej śmierci Zygelbojma w Londynie, któremu wcześniej przekazał posłanie od działaczy żydowskich w Warszawie, a także poczucie, że nie udało mu się tych okropności Zagłady przedstawić politykom zachodnim na tyle przekonująco, by podjęli oni jakiekolwiek działania. Cały czas powtarzał, że na tym odcinku była to misja przegrana – zresztą na innych też, bo po Jałcie cała walka polskiego podziemia przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Czuł się człowiekiem przegranym – i to też spowodowało jego wycofanie się.

Łukasz Bertram: Karski tuż po ucieczce Mikołajczyka z Polski powiedział: „zorientowałem się, że Mikołajczyk przegrał, i że naród polski przegrał”. Nawiązując do tego, co wcześniej mówił Eugeniusz Smolar, można przypomnieć, że Karski w swojej książce formułuje niezwykle mocną tezę, że właściwie jedynym momentem, kiedy Polska była podmiotem, mogła rzeczywiście decydować o swoim losie, był rok 1920. Wyobrażamy sobie, że autorytet, intelektualista to ktoś taki, kto tłumaczy nam, interpretuje zakręty historii, na których się znajdujemy, nadaje im pewien sens. Jan Nowak-Jeziorański powiedział, że Karski rozumował nie tylko zimno, ale wręcz cynicznie. Czego zatem powinniśmy się od niego uczyć?

Eugeniusz Smolar: Przede wszystkim tego analitycznego chłodu, którego nam bardzo często brakuje. To jest niezgodne z naszą tradycją, naszymi przekonaniami, naszym DNA. Na przykład cała debata, którą obecnie prowadzimy na temat naszej polityki wschodniej, jest tego chłodu kompletnie pozbawiona. Kiedy Sikorski powiedział: dlaczego oczekujecie od Polaków, żeby walczyli za Ukraińców, skoro oni sami walczyć nie chcą – to został zgromiony. A to jest właśnie to myślenie chłodne, myślenie człowieka, który nurza ręce w polityce praktycznej.

Łukasz Bertram: Z tym samym pytaniem chciałbym zwrócić się do Macieja Kozłowskiego jako do osoby, która zajmowała się dyplomacją, realizowaniem polityki zagranicznej państwa polskiego. Jak z pana perspektywy przedstawia się ta wizja Karskiego?

Maciej Kozłowski: Ja oczywiście bardzo głęboko się z Karskim nie zgadzałem w jego dystansie do polskich przemian po 1989 r. Mogę powiedzieć nieskromnie, że to ja miałem rację, a on swoje zdanie zmienił. Okazało się, że jednak trafiliśmy na koniunkturę, udało nam się wybić na niepodległość, a Związek Radziecki się rozpadł. Chciałbym tu zrobić krótkie zestawienie trzech wielkich postaci emigracji, z których każda miała troszkę odrębny, inny stosunek do całego okresu powojennego, a potem po 1989 r.: Karskiego, Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Jerzego Giedroycia. Każdy z nich w swój własny, specyficzny sposób patrzył na polskie przemiany po 1989 r. Z Nowakiem myśleliśmy podobnie, dając się porwać fali entuzjazmu do wstąpienia do NATO i UE, integracji z Zachodem. Giedroyc z kolei, podobnie jak Karski, nie był tak wielkim entuzjastą tych wydarzeń. Miał swoje traumy i nie do końca wierzył, że Amerykanie i NATO zapewnią nam bezpieczeństwo. W przypadku Karskiego warto podkreślić, że był naprawdę wielkim umysłem, człowiekiem, który jako młody, trzydziestoletni porucznik rozmawiał z wielkimi tego świata jak równy z równymi. Oni go nie tylko pytają jako świadka, ale wchodzą z nim w dyskusję. Sądzę, że gdyby dożył naszych czasów, to prawdopodobnie głębiej zweryfikowałby swoje sądy.

Łukasz Bertram: O tę dojrzałość też chciałbym zapytać. Z jednej strony mamy np. świadectwo Stefana Korbońskiego, który mówi, że gdy Karski referował przedstawicielom podziemia informacje z Londynu, to byli oni bardziej pod wrażeniem jego osoby niż tego, co mówił. Z drugiej jednak strony chciałbym przyjąć tu rolę adwokata diabła i spytać, na ile o możliwościach Karskiego dotarcia do Roosevelta czy Edena decydowały jego przymioty i kompetencje, a na ile względy strukturalne: konieczność uzyskania bezpośredniego źródła informacji oraz działania całego aparatu władz emigracyjnych, które odpowiednio zareklamowały Karskiego jako przekaźnik polskich opinii?

Szymon Rudnicki: Jest charakterystyczne, że spośród wielu cichociemnych tylko Karski odgrywał taką rolę. Nie chcę powiedzieć, że Nowak-Jeziorański czy inni byli od niego gorsi, bo to też byli nietuzinkowi ludzie. Duże znaczenie miało zawodowe przygotowanie Karskiego do tych rozmów jako zawodowego dyplomaty. Ale także wrażenie, które robił na przywódcach polskich. W rozmowach z politykami zachodnimi musiał przede wszystkim przedstawiać ich punkt widzenia – a nie swój osobisty.

Eugeniusz Smolar: Trzeba, starając się odpowiedzieć na to pytanie, rozumieć dynamikę czasu. Wcześniejsi emisariusze przyjechali do Wielkiej Brytanii, która samotnie ratowała się od hitlerowskiego noża, natomiast w 1943 r. rozpoczęły przygotowywania do odbicia Europy. Nie było jeszcze rozstrzygnięć wojskowych i politycznych. I w tym momencie Polska, z dużymi siłami zbrojnymi na Zachodzie oraz Armią Krajową, była istotna. Alianci patrzyli na mapę Europy i widzieli Polskę i Jugosławię z ich potężnymi ruchami oporu. Główną misją Karskiego było informowanie o stopniu gotowości AK, a sprawy żydowskie były elementem uzupełniającym. Ważne było, na ile podziemie może niszczyć niemieckie linie zaopatrzeniowe etc.

Szymon Rudnicki: Nie mam najmniejszego zamiaru pomniejszać roli Karskiego, ale gdyby nie stosunki osobiste ambasadora Ciechanowskiego z Białym Domem, nigdy nie doszłoby do jego rozmowy z Rooseveltem.

Łukasz Bertram: To w ogóle szersza kwestia – na ile jednostka może wpłynąć na historię. Gdy zaś chodzi o Karskiego, to jedna rzecz mnie uderzyła. Otóż, będąc symbolem wartości, wydaje mi się on też wzorem figury, która nie jest chyba w Polsce powszechnie obecna, nie jest stawiana na piedestale, a wręcz przeciwnie – wzorem niezwykle kompetentnego, lojalnego, godnego zaufania urzędnika, który wie dokładnie, co do niego należy, jest skuteczny, racjonalny, choć ma też swoje ambicje. Tak jak Karski, który nie był pozbawiony pewnej próżności, chciał robić wielką karierę i wielkim przeżyciem było dla niego, że jako oficer dostał szablę od prezydenta Mościckiego. A zatem – Karski jako patron służby cywilnej w Polsce?

Po 1945 r. Ameryka była jedynym jasnym snopem światła. Z jednej strony sowiecki imperializm, z drugiej – rozbita wojną Europa.

Eugeniusz Smolar

Maciej Kozłowski: To jest rzecz zupełnie oczywista. Trzeba pamiętać o jego zaangażowaniu politycznym, o którym wspomniał Szymon Rudnicki. Nie było ono związane z tym obozem, który doszedł do władzy na emigracji, wręcz przeciwnie – Karski był piłsudczykiem. Podczas wojny zaś służył rządowi, który w stosunku do piłsudczyków zachowywał się, delikatnie mówiąc, nie zawsze tak, jak się powinien był zachowywać. Karski wypełniał wszystkie swoje zadania w sposób absolutnie bezstronny, również te, które dotyczyły kontaktów ze stronnictwami politycznymi. Był wzorem oficera i dyplomaty, który odkłada na bok swoje poglądy, by pełnić służbę. Eugeniusz Smolar: W ramach swoich misji spotykał się w Polsce z PPS-owcami, narodowcami, ludowcami, z całym spektrum politycznym, i miał zapamiętać, co oni mówią. Jechał na zachód i rozmawiał z PPS-owcami, narodowcami, ludowcami i mówił im, co miał przekazać, nie informując, czego dowiedział się od innych. Zapamiętywał informacje, dostarczał je – i nie plotkował. Nie uważacie Państwo, że to jest znakomite zachowanie, tak odmienne od obecnego rozgadania?

Łukasz Bertram: Zanim jeszcze oddam głos państwu, chciałem jeszcze zadać pytanie profesorowi Rudnickiemu. Karski był niezwykle głęboko wierzącym katolikiem, a jednocześnie mówił o sobie: jestem chrześcijańskim Żydem. W Polsce wielu „prawdziwych katolików” takie wyznanie mogło szokować. Pokazuje ono również, jak Karski przekraczał różne przegródki. Jak te dwie tożsamości się w nim spajały?

Szymon Rudnicki: Przyniosłem ze sobą tekst przemówienia, które wygłosił, gdy wręczano mu dyplom Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata i połączone z tym honorowe obywatelstwo Izraela. Po słowach powitania, w pierwszym zdaniu powiedział tak: „Dzień dzisiejszy jest najdumniejszym i najbardziej znamiennym dniem mojego życia, bo przez honorowe obywatelstwo Izraela doszedłem do duchowego źródła mojej chrześcijańskiej wiary. Stałem się także członkiem społeczności Izraelitów”. A zakończył w ten oto sposób: „Oby nasz stwórca, którego kochamy i któremu staramy się być posłuszni, dał nam moralną odwagę i duchową siłę, abyśmy przezwyciężyli nienawiść, fanatyzm, rasizm, antysemityzm, nietolerancję, bigoterię. I aby był z nami wszystkimi zawsze. Amen”. W tym było jego chrześcijaństwo.

Maciej_Kozlowski

Maciej Kozłowski. Fot. Monika Helak

Piotr Kieżun: Chciałbym dopytać się o jego stosunek do polityki amerykańskiej. Wiadomo, że w czasie zimnej wojny USA były przeciwnikiem ZSRR, ale przecież Stany Zjednoczone nie były politycznym monolitem. Czy w sporach pomiędzy demokratami i republikanami opowiadał się zdecydowanie za którąś ze stron?

Eugeniusz Smolar: Za dużo o tym nie wiemy. Trzeba jednak pamiętać, że po 1945 r. Ameryka była jedynym jasnym snopem światła. Z jednej strony sowiecki imperializm, z drugiej – rozbita wojną Europa. To nie był ten zamożny kontynent, który znamy dzisiaj, lecz jedno wielkie pobojowisko. W Wielkiej Brytanii kartki na jedzenie istniały jeszcze w 1953 r. a długi zaciągnięte na pomoc wojenną od USA spłacono dopiero w 2004 r. Nikt nie dyskutował o Holokauście, prawdziwa debata zaczęła się dopiero w latach 60., po procesie Eichmanna i procesie strażników z Auschwitz. Zatem, dla kogoś takiego jak Karski, Ameryka była jedynym możliwym punktem oparcia. Jego bardziej szczegółowe poglądy są pod tym względem nieistotne.

Maciej Kozłowski: On miał do Ameryki dokładnie taki sam stosunek, jaki miał do Polski. Gdy przyjął obywatelstwo amerykańskie, uznał, że musi być lojalny wobec tego państwa niezależnie, kto nim rządzi. Sądzę, że byłby tak samo lojalny w stosunku do Busha, jak i do Obamy. Ta jego cecha – lojalność państwowca – była w Ameryce czymś oczywistym.

Głos z sali: Czy Karski traktował swoje rozmowy z wielkimi tego świata jako swoją misję?

Maciej Kozłowski: On po prostu wykonywał zadanie, które mu zlecono, najlepiej jak potrafił. Był człowiekiem wybitnym intelektualnie, więc je w pewnym sensie przerósł – ale nade wszystko był on żołnierzem, oficerem, miał zleconą misję i ją wykonywał najlepiej jak potrafił. To była jego służba.

Szymon Rudnicki: On wykonywał rozkazy, a słowo „misja” wymyśliliśmy my.

 

* Na stronie głównej wykorzystano zdjęcie Jana Karskiego autorstwa Carol Harrison (Photo credit by Carol Harrison). Redakcja „Kultury Liberalnej” dziękuje za jego udostępnienie Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego.

„Święto nieistotności” albo ucieczka z Europy Środkowej. O najnowszej powieści Milana Kundery

Ciężki jest żywot tłumacza, któremu przychodzi przekładać żyjącego i – co więcej – wiecznie nieukontentowanego i doskonale znającego język przekładu autora. I na odwrót, zły przekład może rozstroić nerwy nawet najbardziej niewzruszonego pisarza.

To właśnie ta ostatnia sytuacja skłoniła w latach 80. Milana Kunderę do kroku rzadko spotykanego w świecie literackim – drobiazgowej rewizji wszystkich tłumaczeń swoich powieści; w tym przypadku na język francuski. Ta benedyktyńska praca nie dziwi, jeśli wspomni się okoliczności, w których Kundera zdecydował rzucić się w wir komparatystycznych analiz. W nocie do francuskiego wydania „Żartu” z 1985 roku pisał z pewną dozą humoru, ale również irytacji:

„Pewnego dnia, w 1979 roku, Alain Finkielkraut przeprowadził ze mną długi wywiad dla «Corriere della serra»: «Pański styl, w ‘Żarcie’ kwiecisty i barokowy, stał się klarowny i pozbawiony ozdobników w pana kolejnych książkach. Skąd ta zmiana?». Co? Mój styl kwiecisty i barokowy? W ten sposób po raz pierwszy przeczytałem francuską wersję «Żartu». (Aż do tej pory nie miałem w zwyczaju czytać i kontrolować moich przekładów; dziś, niestety, poświęcam tej syzyfowej pracy więcej czasu niż na samo pisanie.) Byłem zdumiony. Przede wszystkim w jednej czwartej powieści tłumacz […] przestał ją tłumaczyć i zabrał się za pisanie jej na nowo. […] Wprowadził do niej około setki (tak!) upiększających metafor (u mnie: niebo było niebieskie; u niego: pod fiołkowym niebem październik rozpościerał swoje wspaniałe proporce; u mnie: drzewa były kolorowe; u niego: na drzewach rozkwitała polifonia tonów […]). Tak, jeszcze dziś jestem z tego powodu nieszczęśliwy. Pomyśleć, że przez dwanaście lat w wielu przedrukach «Żart» prezentował się we Francji w tym udziwnionym stroju” [1].

Kundera_okladka

Kundera poszedł jednak jeszcze dalej. Po cóż poprawiać kolejne francuskie przekłady, skoro można od razu pisać po francusku? W tym języku powstała „Powolność” (1995) i kolejne powieści – „Tożsamość” (1998) oraz „Niewiedza” (2003). Wszystkie skromne objętościowo i – powiedzmy to sobie szczerze – mocno odbiegające od poprzednich literackich dokonań czeskiego autora.

Wraz z wyborem języka innego niż język ojczysty, coś zaczęło się psuć w powieściowej maszynerii Kundery. Po pierwsze – styl. Zdania jeszcze prostsze i jeszcze bardziej pozbawione ozdobników niż w pierwszych książkach zamiast nadawać jego prozie niewymuszoną lekkość, sprawiły, że stała się ona sztuczna. Tak jakby francuska clarté autora „Żartu” nie tyle wynikała ze świadomego wyboru pisarza, ile była skutkiem niewystarczających językowych kompetencji. Po drugie coś złego zaczęło się dziać z eseistycznymi dygresjami, do których Kundera przyzwyczaił nas w swoich powieściach. Zaczęły „odklejać się” od fabuły. Owszem, wciąż można było z zainteresowaniem śledzić rozważania o znaczeniu figury Ulissesa, jak w „Niewiedzy”, ale z poczuciem żalu, że autor krótkiego wtrącenia nie przekształcił po prostu w pełnoprawny esej.

Stalin, pępek i patetyczne marionetki

Powyższe uwagi można, niestety, powtórzyć przy okazji najnowszej książki Kundery „La fête de l’insignifiance” (Święto nieistotności, 2014) [2]. Wyczekiwana i zapowiadana głośno powieść przez francuską krytykę została przyjęta raczej przychylnie. „Przyjaciele się spotykają i wzajemnie o sobie opowiadają [se rencontrent et se racontent]. Ot i wszystko” [3], napisał z przekąsem Pierre Assouline, pisarz i autor jednego z najsłynniejszych we Francji literackich blogów. Jest w tym sporo racji. Trudno bowiem szczerze pochwalić pisarza o takim formacie jak Kundera za rzecz, którą spodziewalibyśmy się przeczytać raczej u debiutanta, a nie u jednego z Matuzalemów światowej literatury, uwiecznionego w kolekcji Plejady.

Wszystko zgrzyta w tym powieściowym mechanizmie, poczynając od samych bohaterów. W „La fête de l’insignifiance” jest ich czterech. To sami mężczyźni, których pomimo różnicy wieku i wykształcenia łączy przyjaźń. Ramon, najstarszy z nich, urodzony przed śmiercią Stalina, jest emerytowanym pracownikiem nienazwanej w powieści instytucji. Alain, najmłodszy z całej czwórki, oczytany i obyty, pracuje w miejscu, które pozwala mu zarobić na skromne studio w Paryżu. Wychowany samotnie przez ojca, wciąż nie może pogodzić się z tym, że dla matki, która porzuciła męża i syna, wyjeżdżając do Ameryki, był zawsze niechcianym dzieckiem. Czterdziestoletni Charles zajmuje się organizacją koktajli dla prywatnych osób. W momencie, gdy go poznajemy, w powolnej agonii umiera jego matka. W pracy pomaga mu ostatni z bohaterów, Kaliban – aktor na bezrobociu, nieco starszy od Alaina.

swieto-nieistotnosci

W gruncie rzeczy o bohaterach nie dowiadujemy się wiele więcej. Nie pomaga nam w tym także paryskie tło, na którym autor nakreślił sylwetki czwórki przyjaciół. Akcja powieści rozgrywa się w kilku zaledwie miejscach: w mieszkaniach bohaterów, w Ogrodzie Luksemburskim i na przyjęciu, które obsługują Charles z Kalibanem i na które zostaje zaproszony Ramon. Mogłaby się ona jednak z powodzeniem rozgrywać gdziekolwiek indziej. Główną treść „La fête de l’insignifiance” stanowią bowiem niekończące się intelektualne dialogi i monologi bohaterów. Jeśli Ramon, Alain, Charles i Kaliban staliby się nagle Rajmundem, Adamem, Karolem i Kajetanem i zaczęli toczyć te same dysputy na Żoliborzu i w Ogrodzie Saskim, struktura i sens powieściowego przekazu w ogóle by na tym nie ucierpiały. Co więcej, czterej przyjaciele mogliby się stopić w jedno, tak bardzo ich wypowiedzi pozostają niezróżnicowane pod względem tonu i poziomu erudycji. Tylko po co pisać wówczas powieść?

Assouline we wspomnianej już recenzji w swojej krytyce idzie jeszcze dalej: „Postacie, szybko zamienione w patetyczne marionetki, mówią tym samym głosem. Nic z tego nie pozostaje. Żaden dźwięk, żaden szczególny rys. Nawet cytowanie okazuje się niemożliwe, gdyż nic nie jest warte zacytowania” [4]. To nie do końca prawda. Na pewno w pamięci wielu czytelników pozostaną niektóre tematy rozmów bohaterów oraz kilka obrazów i metafor. Jak choćby historia ze Stalinem, Chruszczowem, Kalininem i kuropatwami w roli głównej, w której Kundera przedstawia przegraną walkę lekkości i humoru z Historią przez wielkie „H”. Albo wyeksponowany w letni dzień kobiecy pępek, który skłania Alaina do rozważań nad tajemnicą indywidualnego istnienia i powtarzalności. Ma również swoją wagę zapowiedziany w tytule temat błahości, która w powieści zostaje nazwana „esencją istnienia”. Pochwała tego, co nieużyteczne, mało znaczące i pozostające w tle nie jest wcale błahym (sic!) zagadnieniem, jak chcieliby niektórzy krytycy Kundery.

Cóż z tego, skoro wszystkie te wątki pozostawiają uczucie niedosytu i lekkiego chaosu. Są jak ledwo zauważalne, nieco przypadkowo dawane szczutki, które mają nas skłonić do myślenia. Szczutek to jednak zbyt mało. O ile Alain Finkielkraut mógł w oparciu o „Żart” Kundery opublikować w 2009 roku błyskotliwy esej o sztuce śmiechu (por. „Nie bez drżenia śmieje się mędrzec” w tomie „Serce rozumiejące”), o tyle w przypadku „La fête de l’insignifiance” podobny wyczyn byłby trudny do wykonania.

Kundera porwany

W czym, oprócz samego języka i kłopotów ze zbyt dygresyjną formą, tkwi słabość ostatnich powieści Milana Kundery? Można pokusić się o hipotezę, która zapewne nie byłaby w smak autorowi zawsze skrzętnie oddzielającemu swój los pisarza od losu emigranta zza żelaznej kurtyny. Pisanie Kundery byłoby lepsze, gdyby w swoich najnowszych dziełach nie porzucił na dobre (być może z wyjątkiem „Niewiedzy”) środkowoeuropejskich motywów. I nie chodzi tu tylko o piętno, jakie zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie odcisnęły eseistyczne teksty w rodzaju „Zachodu porwanego albo tragedii Europy Środkowej” [5]. Spójrzmy na same powieści Kundery. Choć opis perypetii Ludwika w „Żarcie” oraz Tomasza i Teresy w „Nieznośnej lekkości bytu” odsyła nas zawsze do uniwersalnych problemów i jest przetykany odwołaniami do klasycznych dzieł Sofoklesa, Nietzschego czy Freuda, same perypetie są jednocześnie głęboko osadzone w konkretnej, środkowoeuropejskiej rzeczywistości. Nadaje im to walor wiarygodności.

Ale to nie wszystko. Kiedy w poświęconym Kunderze wydaniu „Le Magazine Littéraire” z 2011 roku François Taillandier stwierdził, że Kundera „otworzył powieść na refleksję, która nie jest teoretyczna”, mówił o czymś więcej, niż tylko o prostym przeciwstawieniu się panującej we Francji modzie na formalne eksperymenty ugruntowane w naukach społecznych [6]. Chodziło o skupienie się na człowieku, który nie zostaje zredukowany do żadnej z wielkich teoretycznych narracji. „Człowiek Kundery – pisał Taillandier – w rzeczywistości zamieszkuje wszystkie wymiary: na pewno historię i politykę, ale także metafizykę, erotykę, komizm i tragizm. Jego problem polega na tym, by uwewnętrznić je wszystkie, jednocześnie je przekraczając, by wiedzieć, że od żadnego z nich nie ucieknie, lecz że w tym samym czasie jego człowieczeństwo zależy od tego, czy uda mu się uniknąć losu ich więźnia” [7].

Postawa Kundery nie wzięła się jednak znikąd. Humor, sceptycyzm, wiara w powieść, która pozwala ukazać wielość i jednocześnie niepowtarzalność ludzkich losów, niezgoda na zamknięcie w wąskich ramach nauki i ideologii, ba, nawet Kunderowski hedonizm tak bliski zachodniemu libertynizmowi wynika wprost ze środkowoeuropejskiego doświadczenia. Z niego bierze się również widoczna w książkach Kundery nieufność wobec historii. Pisząc w „Zachodzie porwanym” o małych środkowoeuropejskich narodach pisarz podkreślał: „W pełnym rozczarowań doświadczeniu historii leży źródło oryginalności ich kultury, mądrości, niepowagi, która kpi sobie z wielkości i chwały” [8]. To samo moglibyśmy powiedzieć o jego najlepszych powieściach, a czego z trudem można się doszukać w ostatnich.

Pomimo niedostatków „La fête de l’insignifiance” z pewnością szybko znajdzie swojego polskiego wydawcę. I słusznie. Polskim czytelnikom należy się pełna biblioteczka przekładów Milana Kundery. Będą mogli wówczas samodzielnie ocenić jego ostatnie dokonania, choć obserwując przyjęcie w Polsce „Powolności”, „Tożsamości” i „Niewiedzy”, nie należy się spodziewać nadmiernych zachwytów. Kunderofile, którzy wciąż czekają na tekst pisarza napisany w starym, dobrym stylu, mogą tylko spuścić smutno głowę i z żalem pomyśleć o pechowym pierwszym francuskim tłumaczeniu „Żartu”.

Przypisy:

[1] Milan Kundera, „Note de lauteur à la traduction définitive de «La plaisanterie»”, Éd. Gallimard, Paris 1985.
[2] W pierwszej wersji tej recenzji używałem przekładu tytułu książki Kundery, zaproponowanego w prywatnej rozmowie przez tłumaczkę Annę Wasilewską: „Święto błahości”. W oficjalnym tłumaczeniu Marka Bieńczyka tytuł powieści brzmi „Święto nieistotności”.
[3] http://larepubliquedeslivres.com/caprice-dechenoz-insignifiance-du-kundera/; dostęp: 20.07.2014.
[4] Tamże.
[5] Milan Kundera, „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej”, przeł. M. L., „Zeszyty Literackie”, nr 5, 1984; oryg. „The New York Review of Books”, 26.04.1984.
[6] François Taillandier, „Le Roman comme zone franche”, „Le Magazine Littéraire”, nr 507, lipiec 2011.
[7] Tamże.
[8] Milan Kundera, „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej”, dz. cyt.

Książka:

Milan Kundera, „La fête de l’insignifiance”, Éd. Gallimard, Paris 2014 (wyd. pol. „Święto nieistotności”, przeł. Marek Bieńczyk, wyd. W.A.B., Warszawa 2015).

* W momencie publikacji recenzji polski czytelnik nie dysponował jeszcze tłumaczeniem „La fête de l’insignifiance”. Autor tekstu przetłumaczył zatem tytuł samodzielnie jako „Święto błahości”. Polska edycja książki ukazała się w czerwcu 2015 r. w przekładzie Marka Bieńczyka i nosi tytuł „Święto nieistotności”. Pierwotne tłumaczenie tytułu zostało zatem zmienione w recenzji na zaproponowane przez Marka Bieńczyka.

„Sońka”, czyli spokój czasu przeszłego. O najpiękniejszej powieści Ignacego Karpowicza

„Dawno, dawno temu – tak Sonia […] zaczynała zdania, które grzęzły gdzieś w krtani, zatrzymywały się na gładkich, bezzębnych dziąsłach, by ześliznąć się na powrót w ciało: do płuc, serca i kurzu, zbijającego się w kłębki pośród starych, zużytych narządów. Ale niekiedy po tym «dawno, dawno temu», niekiedy jednak słowa pokonywały opór, przebijały tkankę mięsa i czasu, wybrzmiewały do końca i dopiero wtedy na powrót zagłębiały się w ciele: przez uszy wędrowały do mózgu, tam szukały miejsca, tam czekały, aż sen rozluźni zdarzenia, aż poluzuje problemy – wtedy to, który to już raz, słowa śniły się jako historie, i dobre, i złe, zależy którędy patrzeć, kiedy się obudzić i dokąd nie dotrzeć”. Tak rozpoczyna najnowszą powieść Ignacy Karpowicz. Język czasem więźnie w gardle, jak i historia – utkana z opowieści – więźnie w tkance mięsa, odciska swoje znaki w ciele, pisze alfabetem zwłok, składnią gwałtów, niekończącą się deklinacją zbrodni, okropieństw, mordów. Porządek ciała i porządek języka, somatyka, semiotyka oraz syntaksa pozostają w „Sońce” splecione, nie stanowią porządków rozbieżnych.

Połóż mnie jak pieczęć na twoim ramieniu,
Powiedz mnie bez reszty

I nieważne, kto jest narzędziem tego zapisu. Nieważne, czy znaki wojny kreślone są przez Polaków, Białorusinów, Niemców, sąsiadów, swoich czy obcych. Scripta manent. Pozostaje twardy dukt liter, hieroglify ciał. Karpowicz opowiada o spotkaniu w sierpniu 1941 roku młodej dziewczyny z Podlasia, Sonii, z Joachimem, esesmanem stacjonującym w okolicy i czyszczącym ją z miejscowej ludności, przede wszystkim żydowskiej. Sońka zakochuje się w Niemcu, oddaje mu się bez reszty („Zrozumiałam, że Haspodź przystawił właśnie pieczęć, wąchałam wosk pieczęci. Pan połączył nasze losy, jego w czarnej skórze i mój w kwiecistej sukience”). Karpowicz opowiada o spotkaniu późniejszego męża Sonii, Miszy („podeszłaś w sukience w kwiatki. […] Zrozumiałem, że przepadłem. Że Boh połączył nasze życia pieczęcią. Wąchałem wosk tej pieczęci […]”), z jej pierwszym mężczyzną, miłością jej życia, esesmanem, mordercą, Niemcem – ojcem jej dziecka. Opowiada też o spotkaniu dużo późniejszym – 90-letniej Sonii z 40-letnim Igorem Grycowskim, warszawskim reżyserem („[…] pojął w ułamku sekundy, iż stoi przed nim istota, na którą czekał całe życie […]. Zrozumiała, że patrzy […] na anioła śmierci, że będzie mogła opowiedzieć swoją historię, wystawić swoje uczynki na zważenie”). Najnowsza książka autora „Ości” traktuje o węzłach splatających ludzi ze sobą, ludzi z historią, historię z przeszłością.

Karpowicz_Sonka_okladka

Karpowicz celuje w paraboliczność, w liryzm z domieszką symbolizmu. To pięknie napisana powieść. Najpiękniejsza pośród książek Białostocczanina. We frazy godne Wiesława Myśliwskiego delikatnie wplata symbolizm jak z Tadeusza Nowaka. Już w „Gestach” wyczuwalny był ten styl, acz nie w takim stopniu. Wbrew jednak temu, czego można oczekiwać po przytoczonym powyżej początku, wojna nie odciska piętna na języku powieści, nie dotyka spójności składniowej. Efekty niespójności nie wynikają z żywiołu wojny, autor przełamuje liryzm kiczem, patos prozaizmami lub sygnałami narratorskiego dystansu. Język w „Sońce” nie zacina się, ale to nie znaczy, że potrafi unieść pokładany w nim depozyt jednostkowych doświadczeń, że gwarantuje ich bezkolizyjny przekład, umożliwia komunikację, przekaz treści, emocji, myśli, losów. U Karpowicza wszystko rozbija się o pośredniość. O język, który wypełnia mówiącego kiedyś, teraz i w godzinie śmierci. Wreszcie, o tego, który mówi o słowach, ciałach i losach tych, którzy sami należą już do przeszłości i istnieją tylko poprzez opowieść: w tkance wyrazów, włóknach języka, w słowach – to znaczy jedynych znakach minionej egzystencji.

Niewypowiedziane słowa, nieprzeszła historia

Powracająca inkantacja „Dawno, dawno temu…” to oczywiście sygnał (anty)baśniowej ramy gatunkowej, ale nie tylko. Powieść Karpowicza, opowieść Sońki, spektakl Igora, rytualna działalność Ignaca – sytuują i bohaterów, i widzów przedstawienia teatralnego, i nas samych – czytelników między biegunami: historii, która chce odejść w przeszłość, przeszłości, która pragnie spokoju, a teraźniejszości, która historią i przeszłością karmi się w taki czy inny sposób, mniej lub bardziej paskudny, zazwyczaj bezprawny (książkę domyka komunikat: „Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych miejsc, osób, zdarzeń i drugiej wojny światowej jest zamierzone, a także kompletnie nieuprawnione”).

Historia, pisze Karpowicz, to największe obrzydlistwo, jakie może przywrzeć do człowieka. Nie ma w niej wielkiej godności ani chwały. To pozostałość po zadawanych gwałtach. Historia „jest zawsze przeciwko ludziom, a najbardziej – kobietom”. Jej odpominanie wszystkich czyni starymi, pozbawia dziecięcej, niewinnej naiwności. Starość jest bolesnym produktem historii, dlatego karmi się licznymi kłamstwami, zadawnionymi ranami, nieprzebaczonymi winami. Młodość nie zna historii, dlatego żyje złudzeniami.

Karpowicz nie dąży do restytucji polskiej racji stanu, ducha polskości. Zresztą nie rewiduje też mitów narodowych, tradycji. Najmniej jednak, mam wrażenie, traktuje o polskości, o rezerwuarach narodowej tożsamości. Nie czuję, by dystansował się wobec odziedziczonych formuł bycia Polakiem, raczej z delikatnością nachyla się nad poranionymi miejscami, w których się wykuwały: ściółką języka, skibami tożsamości. Dużo czułości dostrzegam w zdaniach podsumowujących polskie wojenne losy: „Broń ukradziona, życie wcześniej wyrwane historii z gardła”. W tym konkretnym przypadku mowa o Miszy, mężu Sońki. Karpowicz nie mówi o Polakach, Białorusinach, Niemcach, mówi o kilku konkretnych osobach. Ale kiedy jego narrator podsumowuje ich losy zdaniem: „Czas małych zdarzeń jeszcze nadejdzie. Ale nie dla was. Was już zmiotło duże”, czyni z jednostkowych losów parabolę. Czego? Tęsknoty za życiem bez tego „dużego”, za zwyczajnym światem „bez przemarszu wojsk, bez słów wielką krzyczanych literą, bez Godziny W i innych cmentarzy”. Za życiem po prostu. Bo ono historii nie potrzebuje, doskonale radzi sobie samo i ma wiele do zaoferowania. To historia potrzebuje życia, żywi się nim, pochłania je nienasycona.

„(…) dusze pomknęły tuż w ślady
Za wybawczym Hermejem w podziemne posady, (…)
Aż się na asfodelu dostały lewadę”

W powieści Karpowicza nie dostrzegam lekcji patriotyzmu, wezwania do poszerzenia ram, przez które patrzymy na świat też niekoniecznie. Ta powieść nie celuje w restytucję historii. Karpowicz nie chce ożywiać tego, co było, nie przywraca zmarłych życiu, nie wyprowadza z grobów łazarzy polskich dziejów. Sztuka powieściowa w jego wydaniu nie służy wskrzeszaniu. Cud w nią wpisany, sprawczość tej powieści objawia się w geście wręcz geometrycznie odwrotnym. Nie o dziady tu chodzi, ale o rytuał zgoła przeciwny. Apostrofa do czytelnika z końca książki dobitnie o tym świadczy: „Misza przyszedł… […] Jest i Witek. I Janek. […] Brakuje tylko jednej osoby, żeby powstało kworum modlitewne. Żeby wreszcie pożegnać się z historią, zaciekłym wrogiem. […] Kogoś brakuje. Może potrzebujemy właśnie ciebie? Bardziej niż umiemy poprosić?”. Tu chodzi o godne zajęcie miejsca w kondukcie pogrzebowym, o odprowadzenie zmarłych tam, gdzie wreszcie odpoczną od utarczek historii, polityki, od teraźniejszości.

Utwór Karpowicza ma dwoje bohaterów i jakkolwiek na pierwszym planie pozostaje piękna, dramatyczna, liryczna, prawdziwa-nieprawdziwa Sonia, o tyle to Ignac pozostaje zasadniczym medium tej opowieści. Bez Igora/Ignaca, bez jego narracji, jego opowiadania, jego spektaklu teatralnego, Sonii po prostu mieć nie możemy. Ignac zamienia obecność Sońki, tkankę jej słów na znaki, to znaczy obrazy przeszłości. To mechanizm przez teoretyków literatury nazywany semiozą, to również jeden z podstawowych rytuałów politycznych: zamiana ciała w znak, wydarzenia w symbol, czyichś losów w alegorię. Ignac przeprowadza Sonię w przeszłość, pozwala jej odejść w czasową dal. W tej właśnie mierze Karpowicz skłania do postawienia pytań naprawdę fundamentalnych. Albowiem Igor/Ignac to nie tylko figura miejskiej, rozkrzyczanej, goniącej za nowościami kultury warszawskiej. Ignac to zarazem anioł śmierci. Pełni funkcję psychopomposa, przewodnika dusz ze świata żywych na bezkresne łąki krainy zmarłych. Ubrany w sandały, wysłuchujący opowieści Sońki, pośredniczący własną opowieścią między nią a nami, wreszcie łagodnie odprowadzający ją w czasową dal („Przeprowadź mnie – powiedziała Sonia”) jest Ignac figurą Hermesa, woźnicy dusz. Karpowicz adaptuje tę mitologiczną figurę (epifanie bogów są uwarunkowane czasowo i przestrzennie w zewnętrznych formach ich pojawu, tłumaczył w pięknym wykładzie Karl Kerényi [1]).

Życie Sońki to ukradzione historii dwa tygodnie szczęścia z Joachimem. Reszta to już tylko długa noc nadchodzącej latami śmierci, dekady pełnego rezygnacji czekania na angelosa, boskiego wysłannika, który pozwoli jej odejść. Bo w chrześcijaństwie to nie człowiek udaje się do niego, by przewiózł za drobną opłatą w zapomnienie, to znaczy w przeszłość, która nie będzie wracała, by rzucać swój wampirzy cień na teraźniejszość żyjących. W chrześcijaństwie przewodnik dusz sam po nas przychodzi. Póki to się nie stanie, nie możemy pozbyć się pamięci, tego skandalicznego pomieszania mar przeszłości z niespokojnym tchnieniem dnia dzisiejszego.

Ignacy jako psychopompos to jednocześnie Igor inscenizujący w Teatrze Narodowym spektakl oparty na historii Sonii, to Igor upowszechniający jej dzieje, opowiadający je widzom przedstawienia i nam, czytelnikom książki Karpowicza. To Igor, dla którego gestem etycznym jest ujawnianie – pozostawianego z reguły na zapleczu – całego machinarium tworzącego opowieści, produkującego emocje widzów bądź czytelników. W ten sposób Karpowicz pośrednio pyta nie tylko, jak odprowadzać tych, którym należy się spoczynek, nie tylko o to, co im to daje, ale również, co przewodniczenie zmarłym w ich podróży daje właśnie samemu Hermesowi, to znaczy w tym konkretnym przypadku każdemu z nas. Kadisz, który pojawia się na samym końcu powieści, to nie tylko sygnał ironicznego dystansu wobec modnych tematów i wytartych klisz. Nade wszystko jest to mechanizm znany z tragedii attyckiej pod nazwą „chóru”. Chór bowiem był metonimią wszystkich uczestników misterium teatralnego, wszyscy zgromadzeni w amfiteatrze uczestniczyli w chórze, chór wszystkich reprezentował i w imieniu każdego przemawiał. Tak też i Karpowicz włącza nas wszystkich w krąg tych, którzy wraz z Hermesem/aniołem śmierci/Ignacym odprowadzają duszę Sonii na łąki świata zmarłych („Kogoś brakuje. Może potrzebujemy właśnie ciebie?”). W ten sposób, odprawiając odwrócony rytuał dziadów, wszyscy jesteśmy woźnicami dusz, przewodnikami zmarłych, przeprowadzamy ich ku światu im właściwemu, otwieramy przed nimi bramy przeszłości.

Również i takie kwestie rodzi autotematyczny oraz metahistoryczny wymiar tej książki. Jak przetwarza się śmierć na wzruszenie, tragedię na podściółkę patriotyzmu, nieszczęście na zwornik tożsamości? Po jakich szlakach biegną ściegi identyfikacji? I przede wszystkim: jak nie zatracić w takich transpozycjach moralności, jak zachować etyczność gestów? „Jakiekolwiek podobieństwo […] jest zamierzone, a także kompletnie nieuprawnione” – bo czy w ogóle ktokolwiek może rościć sobie prawo do przemawiania głosem tych, co wciągnięci w trzewia historii zawierzają słuchaczowi/pisarzowi produkt oddechu, jakim są ich życia, ich słowa? Nie o próżne zabawy w zapętleniach narracyjnych tej powieści chodzi, a o zwykłą ludzką przyzwoitość. Stąd zaplecze techniczne, które nieustannie wyłazi na powierzchnię spektaklu, stąd widoczne w opowieści szwy narracyjne, ostentacja odautorskich wtrąceń.

Zatem jeszcze raz: Karpowiczowi nie o ocalenie przeszłości idzie, chyba nawet nie o usłyszenie głosu tych, którzy samotni i niemi giną na wszelkich Campi di Fiori tego świata. Chodzi o godne odprowadzenie zmarłych do ich krainy, o odprowadzenie historii w przeszłość – historii takiej, jaką była: bez reguł, bez porządku. Bolesnej i niezrozumiałej. W końcu przecież wszyscy znajdziemy się w krainie umarłych – na poplamionych krwią, niczym sukienka Sonii, kwietnych łąkach barwistanu. No bo jaka może być inna kraina zmarłych w świecie, w którym staruszki „wygrywają białe fugi mleka na ściankach wiadra”, koty zastygają jak dokumenty źródłowe, zaś niebo podparte jest widłami ustawionymi przez archanioła Gabriela? Hermes prowadzi do barwistanu tych, którym w końcu dane jest odpocząć od zgiełku egzystencji. Nauczmy się ich odprowadzać – to lekcja płynąca z powieści Karpowicza. Nauczmy się odprowadzać. Kiedyś sami zostaniemy odprowadzeni.

Przypis:

[1]  Karl Kerényi, „Hermes tradycji klasycznej”, w: tegoż, „Hermes przewodnik dusz”, przeł. J. Prokopiuk, Sen, Warszawa 1993, s. 5.

 

Książka:

Ignacy Karpowicz, „Sońka”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.

Kuszący „Strupek” Genichiro Yagyu [KL dzieciom]

Genichiro Yagyu słynie w Japonii z serii zabawnych i pouczających książek na tematy anatomiczne. W Polsce niestety ukazał się jak dotąd tylko „Strupek”, wkrótce możemy spodziewać się „Piersi”. A to dopiero dwie pozycje z tej nieco dziwacznej serii – Yagyu rozprawił się m.in. z dziurkami w nosie, włosami, stopami…

strupek _okladka_150dpi

Dziwne tematy? Nie dla dzieci! Żadnego z moich testerów (lat 4–10) tematyka nie zdziwiła ani trochę. Rysunki także nie wydawały im się „brzydkie”, co zarzuciła książce jedna ze znajomych mam. Rzeczywiście są specyficzne. Bardzo proste, wydaje się, że każdy potrafiłby tak rysować, a nawet lepiej. Dominuje kolor pomarańczowy, autor zaś (jednocześnie ilustrator) posługuje się jeszcze tylko trzema uzupełniającymi barwami. Za to wydanie książki jest nader poręczne – kwadratowy format w twardej oprawie, najwygodniejszy chyba do czytania z dzieckiem na głos, ramię w ramię, bo w „Strupku”, niczym w komiksie, nie da się oddzielić tekstu od ilustracji. Szkoda tylko, że chociażby na okładce tytułowy „bohater” nie został wykonany z innego, szorstkiego materiału, tak by czytelnik mógł zbadać strupek sensorycznie. Choć chyba każdy zna ów fenomen z autopsji.

strupek_12_800px

Wydaje się, że autor znakomicie wie, co dzieci intryguje. Dajmy na to piersi, owłosienie, dłubanie w nosie albo tytułowe strupki. Każdy z moich „testerów” czytał książkę z wielkim zaciekawieniem (najmłodszemu, rzecz jasna, przeczytano na głos). Młoda kolekcjonerka strupków samodzielnie wertowała strony, studiując wnikliwie ilustrację za ilustracją. Tematyka dotyczy bowiem wszystkich przedziałów wiekowych. W końcu każdy miewa czasem te przedziwne skorupki na ranach tartych i drapanych. Ręka w górę, kto potrafi oprzeć się pokusie zerwania tego… no właśnie – co to właściwie jest? „Zaschnięta krew”? „Brud”? A może „grudka wieprzowego mięsa”? Takie hipotezy stawiają pokiereszowani bohaterowie ilustracji. Śmieszne, zastanawiające, może i mylące, ale do czasu. Na kolejnych stronach czerwona czcionka komiksowa (zapisane są nią kwestie bohaterów, którzy borykają się z problemem strupków) stopniowo zostaje wyparta przez czarną – bardziej poważną, rzeczową i naukową. Nawet rysunki stają się poważniejsze (ale tylko niektóre). Dowiadujemy się nareszcie, z czego i po co są strupki, a także czy można je zrywać. Starsze dzieci otrzymują miniwykład anatomiczno-medyczny całkiem na serio, a jednocześnie z przymrużeniem oka (rzeczony Strupek w pewnym momencie nawet przemawia!).

strupek_14_800px

Genichiro Yagyu znakomicie trafił w ciekawską naturę dziecka. Poruszył temat życiowy, powszechny i trudny w okiełznaniu – zdawkowe „nie zrywaj strupka, nie wolno” dzieciom, przynajmniej moim, nie wystarczy. One muszą temat zgłębić i zbadać empirycznie. A oto z odsieczą spieszy „Strupek” – nie moralizuje, nie straszy, tłumaczy. Pokazuje, że ciekawość dzieci i ich zachowanie są jak najbardziej naturalne. Mam wielką nadzieję, że dzięki wiedzy ze „Strupka” młodsza córka nie nabawi się w przyszłości blizn po ospie (szkoda, że nie tłumaczono Yagyu na polski kilka lat wcześniej…).

„Strupek” ma jeszcze jedną cechę, którą bardzo cenię – do książki można wracać wiele razy. Bo przecież strupek znika i pojawia się na nowo. I od nowa kusi.

Książka:

„Strupek”, tekst i ilustracje Genichiro Yagyu, tłum. Karolina Radomska-Nishii, Wydawnictwo Tako, Toruń 2014.

Chłodnik – zupa zimna celowo

Nam ciągle chłodnik w pierwszej kolejności kojarzy się z barszczem. Tradycyjny chłodnik litewski z gotowanych buraków lub botwiny, zwykle z przepołowionym jajkiem i kontrastowym siekanym koperkiem nadal monopolizuje letnie menu w wielu stołówkach, barach i restauracjach. Z naszych obserwacji-degustacji wynika, że krytyczną kwestią w litewskim buraczanym chłodniku jest nie tyle jego odpowiednie schłodzenie, co zakwaszenie. Zdarzył nam się niedawno chłodnik poczciwie wyglądający, różowy jak trzeba… o głęboko octowym smaku – ocet spirytusowy dodany bez umiaru to katastrofa, ten chłodnik nas zupełnie nie schłodził.

Hiszpanom zapewne w pierwszej kolejności przychodzi na myśl warzywne gazpacho, które w ich kraju można kupić nie tylko w restauracji, lecz także w kartonie w każdym większym sklepie. Wbrew obiegowym opiniom nie jest to po prostu „zimna pomidorówka” – w oryginalnej, andaluzyjskiej wersji składnikami są też kawałki chleba (który zagęszcza zupę) i ogórek; trudno o nie w pomidorówce, jaką znamy. Jest też mlecznobiałe ajo blanco, chłodnik na bazie mielonych migdałów, czosnku, chleba i oliwy. Jedliśmy go kiedyś ze schłodzonymi, niewielkimi białymi winogronami, które pływały niczym kostki lodu w koktajlu – i jest to jedno z naszych najmilszych wspomnień kulinarnych.

Chłodników jest wiele rodzajów – w zasadzie wszystko co płynne, schłodzone, co z powodzeniem zastępuje zupę może być chłodnikiem. Nawet czereśnie lekko zblendowane z półsłodkim różowym winem (można dodać trochę miodu, trochę soku z cytryny). Nawet świeży soczysty ogórek zblendowany z miętą i kawałkami lodu.

A my proponujemy chłodnik z melona i ogórka z chrupiącym chipsem z szynki parmeńskiej. Skoro zimą bez wahania owijamy melona dojrzewającą szynką, to latem dostosowujemy się tylko do pogody.

 

Składniki:

600 g dojrzałego melona (np. galia)

300 g świeżego ogórka

sok z 1/2 limonki

1 łyżeczka chili

2 plastry szynki parmeńskiej (lub szwarcwaldzkiej)

1 łyżeczka oliwy z oliwek

 

Melona i ogórka schładzamy w lodówce. Wyciągamy z lodówki, obieramy, kroimy w drobną kostkę i blendujemy na jednolitą masę, dodając sok z limonki i chilli. Wstawiamy do lodówki na czas przygotowania szynki. Na patelni rozgrzewamy oliwę, kładziemy plastry szynki i podsmażamy z dwóch stron, aż zrobi się chrupiąca – około 2 minuty. Zdejmujemy z patelni, delikatnie studzimy i łamiemy na mniejsze kawałki. Chłodnik wlewamy do szklanek lub miseczek i podajemy z chipsami z szynki.

[Przegląd prasy] Rosja, Ukraina i śmierć króla dyskontów

W wywiadzie dla „Welt am Sonntag” Radosław Sikorski nie kryje rozczarowania dotychczasową polityką państw zachodnich, które wykazują się zbytnią – jego zdaniem – powściągliwością wobec Rosji. Sikorski ujawnił, że już w zeszłym roku, kiedy Moskwa wprowadziła bojkot handlowy Ukrainy jako karę za jej proeuropejski kurs, upraszał swych zachodnich kolegów o bardziej zdecydowane działania. „Gdybyśmy wtedy pokazali Moskwie granice i zademonstrowali solidarność z Ukrainą, prawdopodobnie nie doszłoby do obecnej eskalacji” – oświadczył w wywiadzie dla niemieckiej gazety. Podkreślił, że zarówno Polska, jak i jej partnerzy w regionie nie mają złudzeń co do imperialnych planów Rosji, które nad Wisłą nasuwają skojarzenia z rokiem 1939. W opinii ministra Niemcy ze względu na swoje geograficzne i gospodarcze uwarunkowania mogą pozwolić sobie na przyjęcie ostrożnej postawy wobec Rosji. Jego zdaniem wszystko, czego domaga się Polska, stanowi jedynie niewielki procent militarnego zabezpieczenia, na które w latach 80. liczyć mogły Niemcy i inne kraje Europy Zachodniej. Odwołań do sytuacji Niemiec obecnie i w przeszłości jest zresztą więcej – Sikorski komentuje dwustronne relacje gospodarcze i polityczne Warszawy i Berlina oraz wskazuje niemieckie rozliczenie z totalitarną przeszłością jako wzór dla Rosji.

*

O obrazie katastrofy malezyjskiego samolotu w rosyjskich mediach i stosunku do niego zwykłych Rosjan możemy przeczytać na stronach magazynu „The New Republic” . Julia Ioffe opisuje pojawiające się w przestrzeni publicznej teorie spiskowe i próby zrzucania odpowiedzialności za katastrofę na wszystkich, prócz Rosji i prorosyjskich separatystów. Czytamy więc o zwłokach, które znajdować się miały w samolocie w momencie startu maszyny z lotniska, o doprowadzeniu do katastrofy przez ukraińskich kontrolerów lotu, o zestrzeleniu przez Ukraińców oraz o planach zamachu na Putina i pomyłce zamachowców. Wszystkie te informacje, podawane z dużą częstotliwością i okraszone komentarzami prokremlowskich ekspertów, mają na celu uwiarygodnienie tezy o propagandowej operacji Zachodu gotowego poświęcić niewinnych ludzi, aby sprowokować wielką wojnę z Rosją. Cytowany przez autorkę Gleb Pawłowski, były doradca Putina, w fascynujący sposób opisuje współczesne zniewolenie mas przekazami telewizyjnymi. Wyrachowany dobór treści i żonglerka emocjami doprowadza ludzi do utraty zdrowego rozsądku i wybuchu agresji, a ten mechanizm Kreml opanował do perfekcji.

*

W poniedziałkowym wydaniu „Die Welt” można przeczytać o śmierci króla dyskontów Karla Albrechta. Założyciel sieci Aldi zmarł w wieku 94 lat. Gazeta pisze o rozwijanej razem z bratem (zmarłym w 2010 r.) sieci dyskontów, której początek dał przejęty po rodzicach sklep założony w 1946 r. Recepta na sukces sieci nie była skomplikowana – produkty miały być z podstawowego koszyka i tanie, a koszty utrzymania ograniczone do minimum, m.in. poprzez oszczędności uzyskiwane dzięki skali przedsięwzięcia. W 1948 r. obejmowała ona 13 punktów, a pięć lat później już ponad 100 sklepów. Niemiecką sieć wyróżniały również pensje pracowników – podobnie jak w innych dyskontach praca była ciężka, ale przysługiwała za nią przyzwoita pensja, co na lata utrudniło związkom zawodowym zakładanie swoich komórek w sieci Aldi. Karl Albrecht był przewidujący do ostatnich dni – założył fundację imienia swej matki i obdarował ją funduszem wieczystym swego majątku. A kilka lat temu wykupił miejsce na cmentarzu, aby samemu zaplanować swój pochówek. W upatrzonym zawczasu grobie spoczął w poniedziałek.

*

Globalna dominacja gospodarcza nie musi iść parze ze światową dominacją waluty danego giganta – pisze w swojej analizie ekonomiczny dziennik „Les Echos”. Wszystko w związku z pojawiającym się od lat pytaniem, czy juan pokona dolara i stanie się międzynarodową walutą rozliczeniową. Stosując historyczne analogie, gazeta przypomina, że Stany Zjednoczone przegoniły w rozwoju Zjednoczone Królestwo już w połowie XIX wieku, na początku XX pokonały je w wielkości eksportu, ale walutowo dopiero po II wojnie światowej odtrąbiły swoją dominację. Zgodnie z prognozami w ciągu 5-10 lat chińska gospodarka stanie się światowym liderem, ale wciąż zaledwie 1 proc. rezerw walutowych globu lokowanych jest w juanie. I choć ludowy rząd zachęca inne kraje do zmiany tej polityki, to wciąż najsilniejszym argumentem jest po prostu uzależnianie przez Pekin słabszych gospodarek (szczególnie afrykańskich), np. przez wykup ich długów. Trzymanie w ryzach kursu walutowego przez bank centralny nie przekonuje inwestorów i pewnie nie przekona ich również w najbliższej przyszłości. Chyba, że Chiny nas po prostu wykupią. Biorąc pod uwagę ich rozwój w ostatnich dekadach, nie jest to zupełnie nieprawdopodobny scenariusz.

*

Tymczasem najdłuższy od początku roku spadek ma miejsce na moskiewskiej giełdzie. MICEX traci 1,6 proc., dolarowy RTS spada o 1,55 proc. W ubiegłym tygodniu akcje rosyjskich spółek taniały po ogłoszeniu nowych sankcji wobec Rosji. Poniedziałkowe spadki są wynikiem obaw o dalsze pogorszenie relacji Moskwy z innymi państwami po strąceniu – prawdopodobnie przez prorosyjskich separatystów – samolotu pasażerskiego na Ukrainie.

Jednak nie tylko rosyjska gospodarka ucierpi w wypadku zaostrzenia sytuacji na wschodzie. W najbardziej negatywnym scenariuszu rozwoju kryzysu ukraińskiego może dojść do zakłócenia dostaw rosyjskiego gazu do Europy – wynika z prezentacji sporządzonej przez analityków Deustche Banku, a zaprezentowanej przez „BusinessInsider” [http://www.businessinsider.com/db-russia-ukraine-worst-case-scenarios-2014-7]. Stanie się tak, jeżeli Rosja spróbuje zdestabilizować większy obszar w regionie.Spośród trzech scenariuszy rozwoju konfliktu, które przygotowała instytucja, najczarniejszy zakłada ryzyko zakłócenia dostaw gazu do Europy. Najbardziej narażone byłyby w takim wypadku kraje bałtyckie oraz Finlandia, czyli państwa sprowadzające z Rosji całość zużywanego gazu. Co najmniej 60 proc. paliwa z Rosji sprowadzają także Czechy, Słowacja, Austria, Grecja i Bułgaria. Choć w polskim zużyciu gaz z Rosji ma mniejszy udział niż w przypadku wszystkich tych krajów, i tak jest on ponad dwukrotnie większy niż średnia dla Unii Europejskiej (24 proc.).

[Putinada] Krew jako sposób uprawiania polityki

Jednym z wyzwań, które stanęło przed nowym ukraińskim prezydentem Petrem Poroszenką, opisywanym na łamach „Kultury Liberalnej” tydzień temu, jest zapewnienie stabilności i bezpieczeństwa w państwie. Do tego celu prowadzą różne drogi. O kompromisie jako jednej z nich mówił sam Poroszenko dwa tygodnie temu podczas swojej mowy inauguracyjnej. O drugiej mówić już nie mógł, bo któż by o tym mówić chciał… Gdy wysyła się ludzi na śmierć – na Ukrainie nie można robić z tego publicznego show. To nie Rosja.

Nic jednak nie zapowiada, by nawet najbardziej zdecydowane dążenie do kompromisu ze strony ukraińskiego prezydenta mogło prowadzić do bezkrwawego rozwiązania konfliktu na wschodniej Ukrainie. Petro Poroszenko musi przeprowadzić pacyfikację i odzyskać kontrolę nad tym terytorium. Siły separatystyczne można jednak porównać  do „puszki Pandory”. Na ich czele stoją ludzie z przeszłością kryminalną, trafiło do niech wiele broni z Rosji, nikt już sprawuje realnej kontroli. Nie sprawuje jej również Władimir Putin, który zresztą nigdy nie był szczerym zwolennikiem kompromisu. Aby w Doniecku zapanował spokój i można było podjąć rozmowy dotyczące przyszłości regionu, trzeba najpierw zlikwidować ogniska separatyzmu. Przywódcy prorosyjskich rebeliantów znają tylko język przemocy. Na takie dictum można im tylko odpowiedzieć tym samym. I kropka. Musimy pogodzić się więc z tym, że ludzie będą nadal ginąć w Doniecku, Mariupolu czy Słowiańsku.

Sytuację ukraińskich przywódców „ułatwia” również to, że to nie oni rozpętali spiralę przemocy. Czterdzieści dziewięć ofiar zestrzelenia samolotu nad Ługańskiem – to nie oni, broń z Rosji- to nie oni, spalone budynki – to nie oni.

Ogromnym problemem Unii Europejskiej jest to, że bez względu na to, co zrobi Poroszenko, musimy go popierać. Po pierwsze, dokonaliśmy już wyboru- stając po jego stronie podczas zaprzysiężenia. Przewodniczący Rady Europejskiej, prezydenci Polski i Niemiec znajdowali się na sali posiedzeń Rady Najwyższej w Kijowie i przyklaskiwali programowi Poroszenki. Po drugie, Unia sama wyznaje te zasady, o których mówił prezydent Ukrainy. Gdyby ktoś opanował ratusz w Manchesterze czy Kaiserslautern i ogłosił powołanie tam Republiki Ludowej Midlands czy Południowej Nadrenii -tamtejsze władze spacyfikowałyby go bez zastrzeżeń i nikt  nie rozmawiałby o autonomii kulturowej lub politycznej. Ukraina jest powszechnie uznanym państwem i nawet Rosja udaje, że uznaje jej wschodnie granice.

Po trzecie, Poroszenko wykonuje widoczne (a nie tylko widowiskowe) gesty wobec miejscowej ludności. Wiadomo już, że nikt nie będzie ograniczał miejscowych zwyczajów i specyfiki. Możemy być także pewni, że z Ukrainy przybędzie tylko to, co dobre. Donieck nigdy nie świecił dla reszty Ukrainy przykładem. To stamtąd brała swój początek dyktatura, która zniszczyła kraj i spowodowała rewolucję. Demokracja ma się obecnie na Ukrainie całkiem nieźle, a reformy są faktem – Donieck może na tym jedynie skorzystać.

Krew będzie się jednak lać. A my możemy jedynie zacisnąć zęby i wspomagać legalny rząd Ukrainy.

[Polska] Czy wolno leczyć herbatą, czyli o wolności sumienia

Pogląd, że każdy powinien móc postępować zgodnie ze swoim sumieniem, wydaje się na pierwszy rzut oka słuszny. Warto jednak przyjrzeć się mu bliżej, aby ocenić, czy rzeczywiście chcemy się z nim zgodzić. Skutki konsekwentnej akceptacji owego stanowiska mogą okazać się na tyle problematyczne, że zniechęcą do niego nawet zwolenników deklaracji wiary lekarzy.

Zniewolone sumienia

W ostatnich dniach media przytaczały dwie poruszające historie dotyczące odmowy aborcji – 11-latki zgwałconej przez kolegów oraz kobiety noszącej płód dotknięty śmiertelnym schorzeniem. Oba przypadki wywołały kontrowersje na tle stosowania lekarskiej klauzuli sumienia. Osoby popierające w tych wypadkach odmowę dokonania aborcji, a także odmowę wskazania innego lekarza gotowego wykonać zabieg, domagały się pełnego uszanowania wolności sumienia medyków odwołujących się do swojego katolicyzmu. Czy ich roszczenia da się obronić? Sumienie tak surowe, jak występujące w owych historiach, nie jest jedynym rodzajem sumienia, które mogłoby domagać się uszanowania swoich wyborów.

Z jakich powodów lekarz, który chciałby leczyć wszystkich zieloną herbatą, miałby być dyskryminowany?

Tomasz Sawczuk

Jeden z najważniejszych filozofów XX w. Ludwig Wittgenstein w książeczce „O pewności” podaje przykład króla pewnego plemienia, którego wbrew wszelkim argumentom nie daje się przekonać, że świat istniał przed jego narodzinami. Figura owego króla stanowi modelowy przykład sceptyka. W analogii do niego można by pójść dalej tropem propozycji rozszerzania swobody sumienia i zapytać prowokacyjnie, z jakich powodów lekarz, który chciałby leczyć wszystkich zieloną herbatą, miałby być dyskryminowany. Znalezienie różnicy w kwestii wolności sumienia między postulatami sygnatariuszy deklaracji wiary lekarzy a zwolennikami leczenia zieloną herbatą pomoże nam krytycznie ocenić pomysły obu stron. Dlaczego więc nie wolno leczyć zieloną herbatą?

 Sceptycyzm i zielona herbata

Czy dlatego, że postępowanie takiego lekarza jest niezgodne z prawem? Może z prawem ludzkim – ale prawo boskie ma przecież pierwszeństwo przed tym pierwszym. Jeżeli zieloną herbatę traktować jako napój święty, a procedurę jej parzenia jako głęboko mistyczną, z pewnością można uwierzyć, że jej cudowny smak – przy boskiej pomocy – wyleczy każdego człowieka (a w szczególności człowieka sprawiedliwego). Prawo ludzkie można zaś zmienić.

A może nie chodzi tu o wiarę religijną? Może sumienie jest czymś ponadczasowym, wspólnym wszystkim ludziom i nie przewiduje ono wszechstronnego leczenia zieloną herbatą? Ale czym byłoby takie sumienie i skąd wiadomo, co ono doradza? Normy społeczne ewoluowały w czasie. Istnieje masa przykładów na to, że działania etycznie dopuszczane w jednym okresie historycznym były zakazane w innym. Spartanie zostawiali słabe lub poważnie chore noworodki w jamach nieopodal góry Tajget, co wydaje się dziś praktyką znacznie bardziej makabryczną od aborcji. Niewykluczone, że już wkrótce ludzkość będzie przedkładać moralne i transgresywne doświadczenie picia zielonej herbaty nad doraźne korzyści zdrowotne.

Czy zatem zwolennikom leczenia zieloną herbatą należy zarzucić, że zbyt konsekwentnie oraz dosłownie potraktowali kwestię wolności sumienia, sprowadzając ją jednocześnie do absurdu? To nie problem, wszak lekarze powołujący się na swoje katolickie skrupuły również odmawiają możliwości zastosowania wyjątku wobec wyznawanych przez siebie metod rozumowania i reguł moralnych.

Pozostaje wątpliwość ostatnia. Zdaje się, że leczenie wszelkich schorzeń zieloną herbatą jest niezgodne z wiedzą naukową i może zaszkodzić zdrowiu pacjenta. Tu zgoda, lekarz pacjentowi szkodzić nie powinien. Zielona herbata stoi na pozycji straconej. A jednak trudno jednoznacznie uznać, że lekarz autorytatywnie odmawiający aborcji zgwałconej 11-latce czy matce ciężko uszkodzonego płodu nie szkodzi pacjentowi. Uwzględnia on możliwość krzywdy w imię innych wartości. Wskazany problem z zieloną herbatą zdaje się więc nie tkwić w szkodzeniu komuś jako takim, ale w nierzetelnym zastosowaniu wiedzy technicznej.

Tymczasem można sobie wyobrazić działanie zgodne z istniejącą wiedzą techniczną, którego się lekarzom zabrania. Przykładem jest dokonanie aborcji na życzenie przez medyka, któremu sumienie na to pozwala. Dlaczego zatem klauzula sumienia nie dopuszcza odpowiednim lekarzom dokonywania aborcji w każdym przypadku?

Na tropach prawdy

Odpowiedzi są dwie i odnoszą się zarówno do przykładu leczenia zieloną herbatą, jak i nieograniczonego dostępu do aborcji. Pierwsza dotyczy natury systemu prawnego. Jeżeli sumienie miałoby być jedynym wyznacznikiem tego, co wolno czynić, to prawo ustawowe nie miałoby sensu. Sytuacja taka prowadziłaby do faktycznej anarchii. W związku z tym o dopuszczalnych działaniach powinny decydować normy prawne. Treść owego prawa sama musi jednak skądś pochodzić. Dlatego tak sumienie, jak i prawo potrzebują jakiejś instancji, do której mogłyby się odwoływać – w postaci choćby praw boskich, obiektywnych i racjonalnych zasad czy pluralistycznej krytyki społecznej.

Te same osoby chcą możliwości odmówienia jakiegokolwiek udziału w procedurze aborcyjnej, a zarazem nie wyrażają zgody na istnienie klauzuli sumienia zezwalającej na dokonywanie aborcji zawsze, gdy pozwala na to sumienie.

Tomasz Sawczuk

Druga odpowiedź jest związana właśnie z ową instancją odwoławczą. Jest nią problem prawdy. Wielu odczuwa go zapewne jako kluczowy dla sporów towarzyszących deklaracji sumienia. Ale nic dziwnego, że bywa on rzadko podnoszony w dyskusji, ponieważ argument polegający na tym, że „ja mam rację, natomiast mój przeciwnik po prostu jej nie ma”, nie brzmi poważnie. A jednak właśnie do tego ostatecznie sprowadza się kontrowersja trapiąca sumienia lekarzy. Te same osoby chcą możliwości odmówienia jakiegokolwiek udziału w procedurze aborcyjnej, a zarazem nie wyrażają zgody na istnienie klauzuli sumienia zezwalającej na dokonywanie aborcji zawsze, gdy pozwala na to sumienie – ponieważ to ich stanowisko ma być prawdziwe, podczas gdy stanowisko przeciwne okazuje się fałszywe.

To jednak ślepa uliczka. Możemy zgodzić się w sprawie nauki i odrzucić prymat zielonej herbaty jako środka leczniczego. Ale nie dojdziemy do zgody co do tego, po której stronie leży prawda w kwestii aborcji. Sprawa jest zresztą zbyt skomplikowana, by formułować łatwe i jednoznaczne rozstrzygnięcia.

Zamiast dyktatury sumień

Chęć pełnego uszanowania wolności sumienia prowadzi nas do paradoksalnego wyboru – albo wymusi na nas zgodę na praktyki, na które nie chcielibyśmy wyrażać zgody, albo okaże się niemożliwa do zrealizowania. W tej sytuacji do wyboru są dwie drogi. Możemy stworzyć państwo wyznaniowe, państwo miłośników zielonej herbaty czy jeszcze innego rodzaju dyktaturę sumień. Albo możemy ustanowić publiczne reguły w kwestiach, co do których jesteśmy w stanie współpracować, a w pozostałych dać ludziom tak szerokie prawo decydowania o własnym losie, jak tylko da się pogodzić z prawami innych. Nie usunie to jednak moralnych kontrowersji. W sytuacji pluralizmu opinii wszelkie polemiki są jednak i tak nieusuwalne. Rzeczywistość, w której nie występuje wielość stanowisk, jest zaś współcześnie właściwie nie do pomyślenia.

Nie chodzi tylko o przykrą konieczność. Posiadanie wyboru umożliwia ludziom decydowanie o swoim życiu z adekwatną godnością. W wypadku lekarzy przejawem owego wyboru jest możliwość uchylenia się od dokonania aborcji – jako zabiegu szczególnie kontrowersyjnego. Nie wydaje się to korzystne dla obywateli, którzy jako odbiorcy publicznie uznanych procedur powinni mieć do nich dostęp. To prawo powinno być uszanowane przez lekarski obowiązek wykonania zabiegu lub wskazania innej osoby, która go wykona. Obywatel i obywatelka muszą mieć pewność, że przysługujące im prawa będą respektowane.

Na tyle możemy się w państwie liberalnym zgodzić. Odmowa respektowania owych praw pod pretekstem wymogów sumienia to naruszenie tej zgody, co powinno spotkać się z adekwatną reakcją organów państwa. Ale to nie wszystko, nie same wypadki tego rodzaju odmowy wywołują burzę. Nawet nie rażący paternalizm w decydowaniu o cudzym losie. W skrajnych przypadkach chodzi także o usprawiedliwianie okrucieństwa przy użyciu wielkich pojęć. Tym bardziej nurtuje, co to za prawda, o którą się tu walczy.