[Azja w zbliżeniu] Społeczeństwo przemocy?

Otóż wydaje się, że ahimsa, owszem, funkcjonuje w życiu publicznym Indii, ale wyłącznie jako postulat. Postulat, który być może Indusi chcieliby realizować, ale ta realizacja napotyka przeszkody trudne do pokonania. Są to przeszkody natury kulturowej i cywilizacyjnej, ale i społecznej oraz politycznej.

O Indiach, o tkance społecznej tego kraju trudno mówić bez kontekstu jego kastowej tradycji. To prawda – system kastowy jest w Indiach zakazany mocą konstytucji. Konstytucji, dodajmy, szalenie demokratycznej, nawiązującej do najlepszych tradycji demokratycznych Europy. Tyle tylko, że ten akt prawny ma w Indiach – choć przecież nie tylko w Indiach – charakter wyraźnie postulatywny. Dobrze by było, gdyby życie społeczne, kulturalne, także polityczne było realizowane zgodnie z tym aktem, ale niestety tak nie jest. System kastowy, mimo iż konstytucyjnie zniesiony, ma się tam całkiem dobrze. I to on w większym aniżeli konstytucja stopniu decyduje o jakości lub braku jakości życia publicznego w tym kraju.

Ale co wspólnego mają owe akty przemocy i gwałty, które stały się pretekstem do napisania tego felietonu, z funkcjonującym ciągle w Indiach systemem kastowym? W każdym z zarejestrowanych ostatnio przez władzę przypadków gwałtów ofiara należała do niższych warstw hierarchicznego – trzeba to jasno powiedzieć ‒ społeczeństwa indyjskiego. Natomiast sprawcy wywodzili się z kast wyższych, przynajmniej w hierachii owych miasteczek i osad, w których dochodziło do zbrodni. To bardzo znamienny element tej dramatycznej układanki, której na imię przemoc w Indiach.

Podział społeczeństwa na tych, którzy są wyżej z racji urodzenia i należą do kasty wyższej w hierarchii społecznej, oraz na tych, którzy są niżej, ponieważ przyszło im narodzić się w kaście niższej, to jeden z ważniejszych czynników generujących przemoc we współczesnych Indiach. Także wobec kobiet urodzonych „niżej”.

Czy zawsze tak było? Czy system kastowy zawsze był złem? Z naszego współczesnego, europejskiego punktu widzenia oczywiście tak. Ale w tradycji indyjskiej tak już nie było. W kraju o tak wielkim zróżnicowaniu rasowym, etnicznym, a co za tym idzie ‒ kulturowym i cywilizacyjnym system kastowy był próbą zachowania tej różnorodności, przy jednoczesnym zapewnieniu członkom tych odmiennych społeczności pewnej niezależności od siebie. Próbą zapewnienia wolności od przymusu upodabniania się do innych. Innymi słowy, był systemem gwarantującym wolność bycia sobą w obrębie własnej społeczności. To prawda ‒ ograniczał wolność jednostki w przechodzeniu z jednej społeczności do drugiej. Jakim się narodziłeś, takim pozostań – to w największym skrócie podstawowa zasada, która regulowała życie społeczne w dawnych czy tradycyjnych Indiach. Dzięki takiemu postawieniu sprawy społeczności czy odmienne kasty mogły nie doprowadzać do kolizji kulturowych i cywilizacyjnych.

Tyle tylko, że z biegiem lat system ten zaczął się degenerować i w miejsce podstawowej zasady wolności w obrębie własnej społeczności na czoło zaczęła się wysuwać zasada podległości i zależności kast niższych od kast wyższych. Degenerujacy się system kastowy doprowadził do sytuacji, w której członkowie kast wyższych uczynili z członków kast niższych swoistych niewolników. A wobec tych niewolników zaczęli stosować przemoc, by zmusić ich do pożądanych przez siebie zachowań. Mieli przy tym przekonanie o bezkarności swoich działań, ponieważ z racji urodzenia mieli większe prawa aniżeli ci, którzy urodzili się „niżej”. To dlatego mężczyźni, gwałcąc kobietę z niższej kasty, nie uważąją, iż czynią coś odrażającego.

Rzecz jasna to nie jedyna przyczyna popełniania w Indiach zbrodni, o których coraz częściej dowiaduje się opinia światowa. Jest jeszcze kontekst relacji łączących kobietę i mężczyznę w tym kraju. Kontekst to bardzo złożony i trudny do rozwikłania. Z jednej bowiem strony kobieta jest ubóstwiona w tradycji indyjskiej jako Bogini Matka, z drugiej jednak strony ma służyć mężczyźnie. Jak to pogodzić? Zapewne jest to jeden ze złożonych paradoksów indyjskiej tradycji, która nie zawsze przystaje do naszego europejskiego myślenia o świecie.

[Wyszehrad plus] Grzebiąc w genealogii

Czesi i Słowacy potraktowali ostatnie eurowybory po macoszemu. Frekwencja była u naszych sąsiadów niziutka, a wyniki raczej przewidywalne. Ci pierwsi mają znacznie więcej spraw na własnym podwórku – a to niestabilność rządu, a to kolejne informacje o problemach z korupcją. Jeszcze zimą mówiło się o nowym otwarciu na linii Czechy-Unia, ale chyba w samych Czechach zbyt było o tym cicho, by mogło mieć realny wpływ na zainteresowanie europolityką.

Nie lepiej było u Słowaków, którzy zadomowili się już na dobre w strefie euro. Tu więcej uwagi skupia nowy, wybrany pod koniec marca i zaprzysiężony w ostatnią niedzielę, nie do końca przewidywalny, bezpartyjny prezydent, a nawet igrzyska, których nie będzie. Poza tym, panuje spokój.

Inaczej ma się rzecz u nas i na Węgrzech, gdzie – skądinąd zgodnie z szerszym europejskim nurtem – wśród europosłów znaleźli się nie tylko eurosceptycy, ale również i przedstawiciele partii (vide Jobbik) nacjonalistycznych, szowinistycznych i agresywnych wobec wszelkich przejawów odmienności. Nie miejsce to na analizowanie motywów samych wyborców – choć pamiętam, gdy już kilkanaście lat temu krakowscy młodzi zgłaszali akces do partii „człowieka z muchą” tylko po to, by pobawić się w politykę dzielnicową. Najwyraźniej zabawa była przednia, a niewielkie diety radnego dzielnicy okazywały się dobrym dodatkiem do uczelnianego stypendium. O samej polityce radni pojęcie mili raczej mgliste, a za sztandarowy projekt polityczny uchodziło zniesienie przepisów nakazujących zapinanie pasów bezpieczeństwa podczas jazdy samochodem.

Gdy jednak pomyślimy, że człowiek z muchą zasiądzie obok jobbikowców (i innych radykałów), to włos jeży mi się na głowie. Nie idzie wcale o to, jakich głupstw mogą w europarlamencie nawywijać, ale o to jak odpowiadać będą na pytanie o narodową i grupową tożsamość, a także kogo uznają za wroga swoich państw.

Gdyby pogrzebać w papierach, mogłoby się nagle okazać, że co drugi z mieszkańców naszego regionu, wedle wyśrubowanych kategorii partii prawicowych powinien w najlepszym razie być uznany za bezpaństwowca.

Magdalena M. Baran

Wyliczenie KNP jest w zasadzie jasne. Z Polski, poza reprezentantami jego poglądów, należałoby wykluczyć niemal wszystkich: odmiennych seksualnie (bo delikatnie rzecz ujmując inni), religijnie (bo podejrzani), „kolorowych” (bo „nie nasi”), a w zasadzie i kobiety (bo to przecież kobiety). A przede wszystkim należy rozmontować tę paskudną Unię („okupantów” i „łajdaków”) – oczywiście w imię wyższego dobra … I gdyby nie fakt, że człowiek z muchą tylko raz na jakiś czas, niczym meteoryt przemyka przez nasze polityczne niebo, że mimo jego wyniku trudno traktować go poważnie (chyba, że protest przeciwko polityce w ogóle przybierze na sile) to na jego tle nawet Jobbik jawi mi się dziś jako partia nieco światlejsza.

Nie tylko jemu, ale także Jobbikowi i pozostałym eurosceptykom i nacjonalistom warto zadać jedno ważne pytanie – co tak naprawę uważają za swoje państwo, w kim są w stanie widzieć współobywateli, jaka klasyfikacja jest dla nich dopuszczalna, jak daleko w drzewie genealogicznym winniśmy potwierdzać naszą przynależność do… No właśnie do czego? W przypadku naszych wyszehradzkich okolic – a w Polsce też w granicach poszczególnych zaborów – odpowiedź wcale nie jest prosta. Wszystko to jakieś wymieszane, historycznie wspólne, przenikające się. I gdyby pogrzebać w papierach, mogłoby się nagle okazać, że co drugi z mieszkańców naszego regionu, wedle wyśrubowanych kategorii partii prawicowych powinien w najlepszym razie być uznany za bezpaństwowca.

A może jednak jest coś takiego – twór nieco dziwaczny, nieoczywisty może, o którego istnieniu jestem jednak głęboko przekonana – jak wyszehradzka tożsamość? Nieco inne bycie stąd, przynależność do grupy szerszej, a jednocześnie bardzo wąskiej; do ponadnarodowego tworu, który w jakimś sensie poprzedza wszelkie zjednoczenia, akcesje, traktaty? Ot tak, po prostu. Jak to możliwe? To już następnym razem…

[Przegląd prasy] Afera taśmowa i wakacje na Krymie

Prezes NBP Marek Belka w programie „Kropka nad i” na antenie TVN24 powiedział, że afera taśmowa „nikogo na świecie nie interesuje”.  O sprawie napisały jednak najważniejsze dzienniki ekonomiczne, jak Wall Street Journal (co prezes Belka dezawuował wskazując, że tekst wyszedł spod piór polskich korespondentów pisma), Financial Times, a także agencja Reuters. Pierwsze komentarze pojawiły się w niedzielę, wszystkie są raczej ostrożne w ocenach, depesza agencyjna zamieściła również opinie członków Rady Polityki Pieniężnej. Powściągliwość ocen wiązała się, jak podkreślano, z oczekiwaniem na wtorkowe posiedzenie RPP, ale przede wszystkim poniedziałkowe otwarcie rynków finansowych. Po weekendowej przerwie, również na skutek afery podsłuchowej, stracił złoty oraz warszawska giełda. Jak jednak podkreślają analitycy, w dłuższej perspektywie czynniki polityczne nie mają znaczenia dla inwestorów światowych – liczą się przede wszystkim sentymenty dla rynków wschodzących oraz kondycja naszej gospodarki.

*

Niemcy planują masowe zwolnienia. Ponad milion pracowników chce zawiadomić telefonicznie swoich pracodawców o chorobie podczas trwającego turnieju o Puchar Świata w piłce nożnej, podaje serwis The Local, który powołuje się na sondaż przeprowadzony na zlecenie portalu o tematyce turystycznej ab-in-den-urlaub.de. Takie zwolnienia mogą kosztować kraj 446 mln EUR. Niemiecka reprezentacja piłkarska zagra w grupie z USA, Portugalią i Ghaną. Badanie wykazało także, że ponad dwa miliony pracowników chce przychodzić do pracy później z powodu późnych godzin transmisji meczów.

*

W nocy z niedzieli na poniedziałek zakończyły się niepowodzeniem negocjacje w sprawie ukraińsko-rosyjskiej umowy gazowej. Skutkiem tego Rosja wprowadziła przedpłaty na zakup błękitnego paliwa. Informacje o fiasku rozmów potwierdził też szef ukraińskiego Naftohazu Andrij Kobolew. Koncern złożył w Sądzie Arbitrażowym w Sztokholmie pozew w sprawie ustalenia sprawiedliwej ceny gazu, dostarczanego Ukrainie przez Rosję. O sprawie informuje m.in. Business Insider, który opublikował schemat przedstawiający sieć gazociągów w Europie oraz stopień uzależnienia konkretnych państw od dostaw surowca z kierunku wschodniego.

*

Puste plaże i kolejne nieudane pomysły na zainteresowanie turystów wypoczynkiem na Krymie – o tym donosi w korespondencji z Moskwy Associated Press. Rządowi propagatorzy turystyki wpadli jednak na kolejny pomysł – zwrócili się do kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstw z apelem o wysyłanie na Krym pracowników na wakacje i pokrywanie przynajmniej części kosztów. Przez całe lata dwie trzecie z 6 mln turystów odwiedzających co roku Krym pochodziło z Ukrainy. Ale teraz wielu Ukraińców jest wciąż rozgoryczonych z powodu zajęcia półwyspu przez Rosję, a także z powodu postawy tamtejszej ludności, która posłusznie poddała się rosyjskim rządom, więc tylko nieliczni planują w tym roku krymskie wakacje – wskazuje agencja AP. Ponadto drogi i linie kolejowe na południowo-wschodniej Ukrainie są praktycznie zablokowane z powodu walk sił ukraińskich z prorosyjskimi separatystami. Co więcej, infrastruktura na Krymie nie zmieniła się od czasu rozpadu ZSRR, a tymczasem miliony Rosjan odkryły dla siebie tanie wyjazdy do, w ich mniemaniu luksusowych krajów takich jak Turcja, czy Egipt.

*

Obrońcy przyrody raczej nie kojarzą się z traderami walutowymi i zapewne nie mają potrzebnej wiedzy, aby nieustannie odnosić zwycięstwa na tym trudnym rynku. Chciwość jednak gubi najczęściej tych, którzy wygrywając drobne sumy, pozwalają sobie na coraz większe ryzyko. Taka sytuacja miała miejsce w przypadku organizacji Greenpeace, która straciła 3,8 mln EUR obstawiając, iż wspólna waluta europejska nie wzmocni się w 2013 r. wobec innych walut, a właśnie do tego doszło, pisze USA TODAY. Według organizacji, która główną siedzibę ma w Amsterdamie, pieniądze zostały utracone przez pracownika, który działał poza dopuszczalnymi przez nią granicami, ale miał nadzieję na korzyści jakie z handlu odniesie organizacja. Greenpeace nie podał danych pracownika, informując jedynie, że został zwolniony i że nie ma dowodów na oszustwo z jego strony. Organizacja zapowiedziała, że będzie absorbować straty w ciągu kilku lat m.in. poprzez zmniejszenie „inwestycji w infrastrukturę”. Zobowiązała się przy tym nie zmniejszać wydatków na kampanie na rzecz ochrony środowiska.

Profesor Oburzonych? MICHAEL SANDEL w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim [WYWIAD MIESIĄCA!]

Szanowni Państwo,

o „fundamentalnych” problemach młodych ludzi europejscy politycy starszego pokolenia rozprawiają niemal rytualnie. O błędnym kole bezrobocia, o monstrualnym długu publicznym, o słabej edukacji publicznej i innych plagach, które prędzej czy później mają spaść na następne pokolenie (czy nawet pokolenia). To modny, jednoczący Europę temat. Mało kto jednak, poza rytualnym biadaniem nad losem młodzieży, potrafi prowadzić publiczną rozmowę z młodszym pokoleniem i zamiast pouczania czy rozwiązań prawnych – zaoferować mu dialog. I w rozmowie zaproponować wizję świata opartego na pewnej hierarchii wartości. Można wówczas z taką propozycją polemizować, ale nie ma powodu, aby z góry odmawiać jej wiarygodności czy w całości odrzucać.

W ten sposób można wytłumaczyć przynajmniej częściowo fenomen popularności filozofa Michaela Sandela z Uniwersytetu Harvarda, który dosłownie zapełnia po brzegi wielkie aule uniwersytetów na całym świecie. Nagrania wideo jego wykładów przyciągają przed monitory komputerów miliony odbiorców. Jeśli ktoś jednak skoncentrowałby się wyłącznie na gwiazdorskiej stronie spotkań, to może umknąć mu fakt, iż to wielka, ponadpokoleniowa debata – na której brak tak często u nas się narzeka. Sandel, „intelektualista zaangażowany”, przy okazji publikacji kolejnych swoich książek rusza w ogólnoświatowe tournée, podczas którego dyskutuje ze studentami uczelni z różnych kontynentów.

Continue reading

Pobudka z amerykańskiego snu

Łukasz Pawłowski: W swoich książkach ostrzega pan przed niebezpieczeństwami, jakie niesie ze sobą wolny rynek. Tymczasem rozmawiamy w kraju, w którym ludzie równo 25 lat temu walczyli z poświęceniem nie tylko o wolności polityczne, lecz także ekonomiczne. To dzięki powodzeniu tej walki Polska osiągnęła poziom rozwoju gospodarczego, który byłby niemożliwy do osiągnięcia w tak szybkim tempie, gdyby poprzedni system przetrwał. A teraz przyjeżdża pan do nas ze Stanów Zjednoczonych, uznawanych za wzorzec kraju wolnorynkowego, by ostrzec nas przed wolnym rynkiem właśnie. Przed czym dokładnie chce nas pan uchronić?

Michael Sandel: To ciekawy sposób na rozpoczęcie naszej dyskusji. Mógłbym zapytać wszystkich z państwa zgromadzonych tutaj, czego świętem jest 25 rocznica wyborów czerwcowych – wolnego rynku czy wolności? I czy te dwie rzeczy oznaczają to samo? A może jest to święto demokracji albo swego rodzaju solidarności? O wydarzeniach sprzed 25 lat można mówić na wiele sposobów – czy fetujemy jedynie wolny rynek, czy powstanie systemu demokracji i wolności, czego pochodną jest wolny rynek? W pewnym sensie ludziom walczącym z poprzednim systemem chodziło zapewne o każdy z tych ideałów. Jednym z nich była wolność gospodarcza, co z pozoru stawia mnie w trudnej sytuacji. Tylko z pozoru jednak, ponieważ moim celem nie jest jednak krytyka wolnego rynku jako takiego. Twierdzę jedynie, że musimy rozpocząć publiczną dyskusję na temat jego moralnych granic.

 

Ilu_2

Dlaczego mamy to robić?

Od kilku dekad Stany Zjednoczone i inne kraje zachodnie przechodzą swego rodzaju rewolucję, ale bardzo cichą rewolucję. W sposób właściwie przez nikogo niezauważony przekształciliśmy się z gospodarek rynkowych w społeczeństwa rynkowe.

Na czym polega różnica?

Gospodarka rynkowa jest cennym narzędziem budowy efektywnego systemu gospodarczego, podnoszącego poziom życia ludzi i opartego na wolnej wymianie dóbr. Społeczeństwo rynkowe z kolei to społeczeństwo, w którym wszystko jest na sprzedaż. W takim społeczeństwie rynek przestaje być narzędziem ograniczonym do określonych dziedzin, a myślenie rynkowe zaczyna dominować w każdej sferze życia: relacjach rodzinnych i społecznych, służbie zdrowia, edukacji, kulturze, polityce, dziennikarstwie itd. I to właśnie mnie martwi. Obawiam się, że dryfujemy – całkowicie nie zdając sobie z tego sprawy, a w związku z tym nie rozmawiając na ten temat – w kierunku systemu, w którym wszystko może zostać sprzedane. Niebezpieczeństwo polega na tym, że rynki zdominują te obszary, które nie powinny im podlegać.

American dream miewa się całkiem dobrze z tym, że przeniósł się do Danii.

Michael Sandel

Na poziomie ogólnym pana teza brzmi przekonująco, ale jak zastosować ją w konkretnych przypadkach? W Polsce od lat toczy się debata na temat jakości naszej edukacji. Dziś jest ona finansowana przez państwo, ale pojawiają się głosy, że szkoły powinny zostać sprywatyzowane. I dlaczego nie? Najlepsze placówki zyskałyby dodatkowe środki, co pozwoliłoby im jeszcze bardziej podnieść poziom nauczania. Dzięki tym pieniądzom można by również stworzyć system stypendialny przeznaczony dla ludzi zdolnych, których nie stać na opłacenie czesnego. W tej sytuacji wszyscy zyskują. Dlaczego więc nie urynkowić systemu edukacji?

Oczywiście, można sprywatyzować system edukacji, ale co dokładnie ma oznaczać prywatyzacja? Ja sam wykładam na prywatnym uniwersytecie, który nie korzysta z pomocy rządu…

I jest to najlepszy uniwersytet na świecie.

Zgoda, ale nie brakuje także znakomitych uniwersytetów stanowych. Poza tym istnieje wiele sposobów przeprowadzenia prywatyzacji, a także prowadzenia uczelni. Czy uczelnia powinna być nastawiona przede wszystkim na zysk? Mój uniwersytet nie jest, ale liczba takich placówek w USA rośnie i nie zawsze przekłada się to na jakość nauczania. Podobnie jest ze służbą zdrowia – w Stanach Zjednoczonych jest ona w znacznej mierze sprywatyzowana, ale czy to oznacza, że jest najlepsza i najbardziej efektywna? Wydawałoby się, że konkurencja pomiędzy szpitalami doprowadzi do obniżenia cen i podniesienia jakości opieki. Nic bardziej mylnego – wydajemy ponad 18 proc. PKB na służbę zdrowia i uzyskujemy gorsze rezultaty niż Kanada, Francja, Niemcy czy Wielka Brytania, które wydają 11‒12 proc.

Gdyby jednak zapytał pan Polaków o kondycję publicznej służby zdrowia w naszym kraju, nie uzyskałby pan wielu pozytywnych odpowiedzi. Może więc lepiej sprywatyzować?

Być może tak jest – nie znam szczegółów organizacji polskiej służby zdrowia i nie jestem tu po to, by omawiać program jej reformy. Problem, o którym mówię, ma charakter bardziej ogólny. Jeśli znaczne obszary służby zdrowia lub edukacji zostaną sprywatyzowane i będą nastawione wyłącznie na generowanie zysku, korzystać z nich będą jedynie ci, których na to stać. Ludzie biedniejsi zostaną zmuszeni do korzystania ze służby publicznej. W rezultacie przepaść pomiędzy tymi, którzy mogą kupić sobie lepszą edukację lub opiekę medyczną, a tymi, których na to nie stać, będzie się jedynie powiększać.

Jakie to ma konsekwencje?

Bogaci zaczną tracić jakiekolwiek zainteresowanie jakością usług publicznych. Dotyczy to nie tylko edukacji i służby zdrowia, ale także transportu publicznego, muzeów, bibliotek, innych instytucji kulturalnych i sportowych. Kiedy pieniądze mogą kupić coraz więcej dóbr potrzebnych człowiekowi do życia, pogarsza się jakość usług publicznych, ponieważ korzystają z nich jedynie najbiedniejsi, a ludzie najbardziej zamożni nie chcą za nie płacić. Biedni i bogaci zaczynają prowadzić całkowicie oddzielne życia i zmniejsza się liczba punktów, w których ich drogi życiowe mogą się przeciąć.

Jeśli demokracja ma polegać tylko na tym, że politycy realizują interesy swojego elektoratu, nie troszcząc się przy tym o dobro wspólne, wówczas nie ma powodu, by nie wprowadzić po prostu rynku kupowania i sprzedawania głosów.

Michael Sandel

Jaki jest w związku z tym akceptowalny pana zdaniem poziom nierówności społecznych? W Polsce po zmianie ustrojowej nierówności – do tej pory sztucznie zaniżane – znacznie wzrosły. I chociaż nie odbiegają od średniej dla krajów zachodnich, wielu ludzi uznaje, że są zbyt wysokie. Jak osiągnąć w tej kwestii porozumienie?

Najpierw musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w ogóle powinniśmy przejmować się nierównościami. Moim zdaniem istnieją dwa ważne powody. Pierwszy z nich to kierowanie się zasadami sprawiedliwości (fairness) wobec tych, którzy zostali z tyłu i którzy powinni mieć możliwość uzyskania pomocy ze strony instytucji państwowych. Ale im rzadziej klasa średnia i ludzie zamożni sami korzystają z takich instytucji, tym trudniej jest utrzymać poparcie dla ich finansowania.

Ilu_3

A powód drugi?

Dotyczy jakości życia społecznego. Jeśli logika rynku i prywatyzacji tworzy społeczeństwo, w którym niemal wszystko, co cenne, jest na sprzedaż, wówczas zmniejsza się liczba miejsc i sytuacji, w których ludzie z różnych warstw społecznych mogą się spotkać. Ma to destruktywny wpływ na poczucie wspólnoty i społecznej solidarności. Jest także destrukcyjne dla poczucia obowiązków, jakie mamy wobec siebie jako obywatele. Oto dwa powody, dla których nierówności społeczne powinny nas martwić – zasada sprawiedliwości wobec tych na dole drabiny społecznej oraz jakość życia publicznego. Nie chodzi więc o podejmowanie decyzji, czy należy sprywatyzować ten lub inny fragment życia. Nasze zadanie polega na wykonaniu kroku wstecz i zbadaniu skumulowanych efektów działania rynku dla naszego funkcjonowania. Problem pojawia się wówczas, gdy logika urynkowienia zaczyna gruntownie zmieniać relacje społeczne. I właśnie takiej sytuacji musimy dziś stawić czoła.

Kilka tygodni temu odbyły się w Polsce wybory do Parlamentu Europejskiego, w którym ponad 7 proc. poparcia zyskała partia skrajnie wolnorynkowa. Szczególnym poparciem cieszyła się wśród ludzi młodych. Ich argumenty są z pozoru mocne – twierdzą, że pomoc państwa nie jest nam potrzebna, bo w systemie wolnorynkowym każdy może samodzielnie poprawić swoją pozycję społeczną. A jeśli to mu się nie udaje, wina leży po jego stronie. Wszyscy mamy przecież równe szanse. 

U podstaw tej narracji znajdują się dwa twierdzenia. Pierwsze z nich mówi, że wolność powinniśmy rozumieć przede wszystkim negatywnie jako wolność od szeroko rozumianego przymusu. Drugie, że wolny rynek gwarantuje dużą mobilność społeczną. Jeśli pracujesz ciężko, możesz wspiąć się po drabinie społecznej…

Na tym polega American dream, nieprawdaż?

Dokładnie tak, a jedną z konsekwencji wiary w tę narrację jest ignorowanie w Stanach Zjednoczonych problemu nierówności. Wmawiamy sobie, że nie musimy zajmować się tą kwestią, ponieważ rozwiązuje ją mobilność społeczna. Nierówności nie trwają wiecznie, ponieważ ludzie nieustannie przesuwają się w górę i w dół. Ktoś urodzony w biednej rodzinie nie musi tam zostać, ale – jeśli tylko ciężko popracuje nad sobą, zdobędzie odpowiednie wykształcenie lub wpadnie na genialny pomysł – zostanie milionerem. Ta cecha społeczeństwa amerykańskiego miała nas odróżniać od „starej” Europy. Uważaliśmy i nadal uważamy, że kraje europejskie musiały stworzyć rozbudowane instytucje redukujące nierówności, ponieważ struktura społeczna w tych krajach była o wiele bardziej zamknięta niż w przypadku społeczeństwa amerykańskiego. To opowieść powtarzana w Stanach od pokoleń.

Dziś już nieprawdziwa?

Jeśli dziś spojrzymy na dane dotyczące mobilności społecznej, okazuje się, że prawdopodobieństwo, iż amerykańskie dzieci trafią do tej samej grupy zarobkowej co ich rodzice, jest dość wysokie. To dowód na niewielką mobilność społeczną. I faktycznie, kiedy porównamy Stany Zjednoczone z innymi krajami OECD, okazuje się, że jesteśmy klasyfikowani blisko końca zestawienia.

A więc Stany Zjednoczone nie są już krajem nieograniczonych możliwości?

Możliwości awansu oczywiście istnieją, ale system jest dziś bardziej sztywny niż niegdyś, a w związku z tym stawia więcej barier. Co ciekawe, kraje o największej mobilności społecznej pod względem dochodu to dziś kraje północnej Europy – z Danią na czele. American dream miewa się całkiem dobrze z tym, że przeniósł się do Danii. Konsekwencje tego stanu rzeczy są takie, że Amerykanie nie mogą już zasłaniać się mobilnością społeczną, kiedy odmawiają podjęcia działań na rzecz zredukowania nierówności społecznych.

Ludzie chcą, by polityka dotyczyła czegoś ważnego – wartości takich jak sprawiedliwość, dobro wspólne czy ideał dobrego obywatela.

Michael Sandel

W swojej książce „Czego nie można kupić za pieniądze” omawia pan rozmaite sfery życia, w których trudno nam zaakceptować transakcje pieniężne. Omawia pan sytuacje bardzo poważne – jak przykład indyjskich kobiet wynajmowanych jako surogatki przez zachodnie bezdzietne pary – po całkiem trywialne – jak przykład firmy specjalizującej się w pisaniu na zamówienie życzeń urodzinowych i toastów weselnych. Bardzo przekonujący jest także przykład z dziedziny polityki. Pisze pan, że pomysł sprzedaży głosów w wyborach jest moralnie oburzający. Pełna zgoda. Ale z drugiej strony, czy nie na tym polega właśnie polityka w demokracji. Kandydaci obiecują nam przecież różne korzyści – w tym finansowe – jeśli oddamy na nich głos. Zapowiadają, że wprowadzą nowe ulgi, obniżą podatki, rozbudują świadczenia socjalne. Czym, poza formą, różni się proste kupienie głosu na rynku od obietnicy nagród finansowych po wyborach, jeśli tylko nasz kandydat zwycięży?

Niczym. I jeśli demokracja ma polegać tylko na tym, że politycy i partie polityczne realizują interesy swojego elektoratu, nie troszcząc się przy tym o dobro wspólne, wówczas nie ma powodu, by nie wprowadzić po prostu rynku kupowania i sprzedawania głosów. Demokracja nie może jednak sprowadzać się tylko do tego rodzaju transakcji. Musimy zastąpić tę, w gruncie rzeczy, rynkową wizję „rządów ludu” jej bardziej wymagającym ideałem.

Jeśli demokracja nie jest po prostu metodą agregacji społecznych preferencji, czym w takim razie jest?

Powinna być systemem prowokującym do obywatelskiej rozmowy na temat dobra wspólnego, do wzajemnego słuchania się i uczenia się od siebie – czasami przekonywania, a czasami bycia przekonywanym. Niektórzy nazywają taką koncepcję demokracji idealistyczną, ale ja wolę określenie obywatelska. W przeciwnym wypadku – kiedy demokrację sprowadzimy wyłącznie do metody realizacji interesów politycznych – nie ma żadnego argumentu przeciw temu, by nie wprowadzić na to miejsce prostego mechanizmu rynkowego, w którym zwycięża ten kandydat, który kupi najwięcej głosów.

Mówi pan, że w społeczeństwach demokratycznych powinniśmy poszukiwać dobra wspólnego, ale jestem przekonany, że nawet osoby siedzące w tym pomieszczeniu – choć jest nas zaledwie ponad setka – miałyby poważny problem z uzgodnieniem, na czym owo dobro wspólne polega. A nawet gdyby doszły do porozumienia w sprawie celów, najpewniej nie zgodziłyby się, jakimi środkami do nich dotrzeć. W społeczeństwie tak licznym i zróżnicowanym jak amerykańskie osiągnięcie takiej zgody jest całkowicie niemożliwe. Dlatego niektórzy filozofowie polityki mówią, że spory tego rodzaju należy usunąć ze sfery publicznej. Rozpalają one nazbyt żywe emocje, które destabilizują społeczeństwo i mogą nawet prowadzić do jego rozpadu.

Znam ten argument i mam na niego odpowiedź. Nierzadko po prostu nie możemy wyłączyć argumentów moralnych i koncepcji dobrego życia z debaty publicznej, a nawet jeśli chcielibyśmy to robić, niekoniecznie musi być to pożądane rozwiązanie.

Ilu_4A to dlaczego?

Polityka domagająca się, by obywatele zostawiali swoje moralne i duchowe przekonania poza sferą publiczną, nie tylko zamyka oczy na tych, którzy są motywowani do działania właśnie tymi ideałami. Sprawia również, że debata publiczna staje się pusta, pozbawiona realnej wartości, co z kolei wśród wielu obywateli rodzi rozgoryczenie. Ludzie chcą, by polityka dotyczyła czegoś ważnego – wartości takich jak sprawiedliwość, dobro wspólne czy ideał dobrego obywatela. W przeciwnym razie w społeczeństwie rodzi się nie tylko frustracja, ale i poczucie wyobcowania. Jedną z reakcji na ten stan rzeczy – którą widzimy obecnie – jest przeniesienie swoich sympatii politycznych na partie radykalne po obu stronach politycznego spektrum. To one odwołują się do argumentów moralnych i obiecują całkowicie odmienić dzisiejszą politykę.

Wprowadzenie kontrowersyjnych kwestii moralnych do polityki niekoniecznie musi mieć pozytywne skutki. Jakiś czas temu kilkuset polskich lekarzy podpisało dokument nazwany „Deklaracją wiary”, w którym zobowiązało się do kierowania się w swoim zawodzie etyką katolicką. W praktyce przejawia się to m.in. odmową wykonania aborcji, nawet w wypadkach, gdy pacjentka ma do tego prawo, czy informowania o dostępnych środkach antykoncepcyjnych.

Aborcja to oczywiście jedna z najtrudniejszych kwestii, przed jakimi stają społeczeństwa demokratyczne, i doskonały przykład problemu, którego nie sposób rozważyć bez odwołania do moralności właśnie. Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmiemy, u jej podstaw leżą przecież argumenty moralne! Załóżmy jednak – jak to jest w większości krajów zachodnich – że dopuszczamy aborcję w pewnych wypadkach. Otóż nawet w takiej sytuacji społeczeństwo demokratyczne powinno dać niektórym obywatelom możliwość sprzeciwu na zasadzie klauzuli sumienia, podobnie jak dajemy możliwość sprzeciwu wobec nakazu odbywania służby wojskowej tym obywatelom, którym nie pozwalają na to przekonania religijne. Oczywiście decyzję, gdzie dokładnie postawić granicę, każde społeczeństwo musi podjąć samodzielnie. Ale jeśli tego rodzaju dyskusje w ogóle się nie odbywają, a ludzie o silnych przekonaniach moralnych nie mają możliwości ich wyrażenia, nie mamy szans na pokojowe współżycie.

[Smaki mody] Odczarować tkaninę, czyli jak alchemia może zmieniać textile design

Wózek pełen delikatnego szkła otoczony jest drewnianą konstrukcją wypełnioną fiolkami z płynem w pastelowych barwach, których zapach powoduje, że odsuwam się dwa kroki dalej i z trudem powstrzymuję grymas. To, jak pachną organiczne, przygotowane przez duet niemieckich projektantek barwniki do tkanin, ciężko nazwać przyjemną wonią. Kiedy jednak przypominam sobie, jak zdarza się pachnąć ubraniom w sieciówkach, zwłaszcza na początku sezonu, lekko przegniła woń naturalnych barwników przestaje wydawać mi się aż tak przykra. Kojarzy się z targiem późnym letnim popołudniem, nie zaś z drażniącą wonią chemikaliów.

Choć do stoiska Blond & Bieber, prezentującego swój projekt Algaemy, wszystkich nas przyciągnął show z farbowaniem tkaniny na żywo przy użyciu efektownych przyrządów niczym z warsztatu alchemika, ciężko odejść od niego bez poczucia, że Essi Johanna Glomb i Rasa Weber wydają się w atrakcyjny sposób rozwiązywać problem powszechnego użycia toksycznych barwników ‒ jeden z poważniejszych i najniebezpieczniejszych sekretów współczesnego przemysłu tekstylnego.

Greenpeace International w 2011 r. ‒ w odpowiedzi na coraz częściej pojawiające się w mediach powiadomienia o stosowaniu przez popularne sieci odzieżowe barwników zatruwających wodę i potencjalnie niebezpiecznych dla ludzkiego zdrowia ‒ przeprowadziło niezależne badanie, w którym przetestowało 20 wiodących marek odzieżowych świata pod kątem toksyczności używanych w ich fabrykach barwników. Badanie, którego wyniki opublikowano w raporcie „Toxic Threads: The Big Fashion Stitch-Up”, wykazało obecność rakotwórczych NPE w 63 proc. przetestowanych artykułów. NPE, ulegając rozkładowi, wykazują działanie rakotwórcze i niekorzystnie wpływają na równowagę hormonalną w organizmie. Po ukazaniu się raportu aż 19 z objętych badaniem firm udało się zmobilizować do wprowadzenia bardziej ekologicznej polityki, w tym takie firmy jak Nike, AdidasPumaH&MM&S, C&A, Li-Ning, Zara, Mango, EspritLevi’s, Uniqlo, Benetton, Victoria’s Secret, G-Star Raw Valentino, Coop, Canepa, Burberry i Primark. W ramach prowadzonej przez Greenpeace Detox Campaign zobowiązały się wprowadzić konkretne działania mające na celu wykluczenie z użycia groźnych dla zdrowia substancji.

 Użycie toksycznych barwników to jeden z mrocznych sekretów współczesnego przemysłu tekstylnego.

Małgosia Piernik

W październiku 2013 r. Greenpeace postanowił sprawdzić, na ile obietnice firm zaczęły wchodzić w życie. H&M, Mango i Uniqlo okazały się faktycznie spełniać swoje ekologiczne zobowiązania, czego nie można powiedzieć o Nike czy Adidasie. Z najnowszego badania dla Greenpeac’u ze stycznia 2014 r. wynika, że problem wykorzystania toksycznych NPE nie dotyczy jedynie sieciówek ‒ niebezpieczne barwniki zostały znalezione również w odzieży z sektora marek luksusowych oraz, co szczególnie niepokojące, w ubrankach dla dzieci (m.in. Primark i Disney).

Stworzenie ekologicznych alternatyw dla chemikaliów wykorzystywanych w masowej produkcji nie jest prostym zadaniem nie tylko ze względu na kwestie ekonomiczne i technologiczne, ale również ze względu na oczekiwania konsumenta. Kolory, do których jesteśmy przyzwyczajeni przez sieciowych producentów odzieży, nie są do uzyskania w większości naturalnych procesów. Co więcej, nie uzyskują oczekiwanej przez większość konsumentów trwałości.

Barwniki, które dzięki wykorzystaniu alg uzyskują Blond & Bieber, również nie są w stanie zachowywać całkowitej trwałości koloru. Projektantki ostrzegają, że może on się zmieniać, zwłaszcza pod wpływem promieni słonecznych. Nasycenie barwników odbiega znacznie od feerii intensywnych barw znanych z wnętrzarskich katalogów. Sposób ich prezentacji, podobnie jak wzory, które oferują projektantki, uwodzi konsumenta w bardzo świeży sposób, przy którym bladość barwników przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

W przeciwieństwie do producentów wielu ekologicznych materiałów i produktów niemieckie projektantki nie odwołują się do sielskiej, folklorystycznej wizji powrotu na opuszczone łono natury. Blond & Bieber przez tkaniny barwione wywarem z roślin oraz alg chcą podarować użytkownikowi odrobinę magii. Eliksiry, które ważą, wydają się szczerym, bardzo atrakcyjnie zaprezentowanym i płynącym z pogłębionej świadomości wpływu projektowania na środowisko pomysłem na odczarowanie smutnej tekstylnej rzeczywistości.

 

Cierpienia klasy kreatywnej. O „Teorii wszystkiego” Terry’ego Gilliama

Przed trzema laty retrospektywie twórczości Terry’ego Gilliama podczas festiwalu „Nowe Horyzonty” towarzyszyła publikacja zatytułowana „Wunderkamera”. Jej autorzy, aby uchwycić specyfikę metody twórczej autora „12 Małp”, zestawili sposób pracy reżysera z tytułową XVIII-wieczną modą na kolekcjonowanie oryginalnych, często egzotycznych przedmiotów w prywatnych gabinetach osobliwości należących do bogatej arystokracji. Twórczość Gilliama odczytana została jako rodzaj kolażu złożonego z wciąż powracających autorskich figur, motywów i przedmiotów, które skojarzone ze sobą w różnych konfiguracjach ujawniać miały nieoczywiste związki, pracując na rzecz spójności całego obrazu. W tej interpretacji Gilliam zostaje obsadzony w roli kogoś pokroju kustosza barwnej kolekcji, uchylającego co jakiś czas drzwi do swej rupieciarni. Samo doświadczenie oglądania muzealnej ekspozycji wyraźnie obecne było w jego filmach rozgrywających się w XIX wieku – takich jak np. „Przygody barona Munchausena”.

Aby jednak nie popaść w komunał mówiący o autorskiej strategii kręcenia jednego filmu przez całe życie, należy podkreślić, że znakiem rozpoznawczym reżysera „Parnassusa” jest właśnie brak jakiejkolwiek skrupulatnie realizowanej struktury opowieści. Bardziej niż obsesyjne zanurzanie się w świecie swoich prywatnych fantazji jest to raczej precyzyjne filtrowanie mnożących się komunikatów dotyczących zmieniającej się rzeczywistości i próba odczytania ich poprzez ulubione motywy – od Don Kichota po Fausta. Do niezmiennych prawidłowości w przypadku autorskich projektów reżysera „Brazil” należy więc zaliczyć nieuniknione ciążenie ku anegdotyczności, przygodności i fragmentaryczności. Brak przejrzystej dramaturgii jest bardzo wyraźnie widoczny również w najnowszym obrazie Gilliama – „Teoria wszystkiego”. W większości recenzji krytycy punktują go za narcystyczne skupienie się na piętrzeniu udziwnień kosztem komunikacji z widzem i trudno nie zgodzić  się z tym, że to być może najtrudniejszy w odbiorze, zdecydowanie przegadany i lekko nużący film. Powodem, dla którego warto jednak zobaczyć „Teorię wszystkiego”, jest przede wszystkim wiele błyskotliwych, zazwyczaj dość drobnych, ironicznych komentarzy i krytycznych obserwacji dotyczących podlegającej ciągłej ewolucji współczesności.

Postpolis. Somewhere in XXI century

Aby mówić o postaciach pojawiających się w filmach Terry’ego Gilliama, należy zacząć od przedstawienia głównego bohatera, jakim jest miasto – stanowiące rodzaj matrycy generującej całą resztę elementów i determinującej ich wzajemne relacje. Światy reżysera zawsze są barwne i pełne kontrastów – zakładają współistnienie obok siebie monumentalnych budowli i znajdujących się w stanie rozkładu ruin. To monstrualne twory budzące trwogę zagubionych mieszkańców. Najtrafniej ich specyfikę oddaje anegdota związana z tworzeniem scenografii do „Las Vegas Parano”, której za punkt wyjścia miały posłużyć „Alicja w krainie czarów” Carrolla i piekło Dantego.

giliam5

Gilliam w sposób pretekstowy traktuje historyczne realia. W rzeczywistości, którą przychodzi zamieszkiwać jego bohaterom, płynnie nakładają się na siebie różne fazy rozwoju nowoczesności. Z jednej strony mamy już reliktowe elementy rodem z wcześniejszych epok, z drugiej, obok nich futurologiczne gadżety przyszłości. Przy czym wszystkie pozostają równie funkcjonalne. W związku z tym trudno jednoznacznie określić moment czasowy, w którym toczy się akcja, pozostaje jedynie zadowolić się informacją w rodzaju komunikatu otwierającego „Brazil”: „gdzieś w dwudziestym wieku”. Świat pozbawiony istnienia w czasie to świat, który może podlegać już tylko powolnemu rozkładowi i który podczas wydawania ostatnich tchnień wyjawia prawdę o intencjach jego twórców.

Dystopijny projekt nakreślony w „Teorii wszystkiego” potwierdza te wszystkie symptomatyczne prawidłowości. Akcja osadzona zostaje w Londynie w nieodległej przyszłości; wciąż całkiem dobrze znanym, ale trawionym przez doprowadzone do skrajności negatywne tendencje, diagnozowane współcześnie przez krytyków cywilizacyjnych trendów. Miasto znajduje się w stanie rozkładu, budynki swoje najlepsze lata mają dawno już za sobą, na ulicach panuje chaos, a agresywne wizualne reklamy zewsząd apelują do świadomości przechodniów. Ogromną rolę odgrywają tutaj ekrany bez końca reprodukujące te same komunikaty, będące wyrazicielami dominującej formą ideologii, jaką jest terapeutyczny marketing. Przestrzeń publiczna już dawno uległa całkowitemu zanikowi na rzecz maksymalizujących zysk wielkich korporacji. Rodzi to skojarzenia z mroczną fantazją na temat miasta, obecną u Gilliama w „Brazil” i w „12 małpach”. W tym pierwszym reżyser silnie inspirował się „Rokiem 1984” Orwella, tworząc coś na kształt hiperbolicznej wizji świata wyłaniającego się z thatcherowskiej polityki, natomiast w postapokaliptycznym świecie „12 małp” z przerysowaniem odzwierciedlał przekonanie o ostatecznym triumfie wolego rynku z lat 90. Również w „Teorii wszystkiego” da się dopatrzeć podobnego odniesienia do współczesności – byłaby to próba napisania komentarza do postępującej cyfryzacji świata, w którym to, co rzeczywiste, zostało prawie całkowicie wyparte przez wirtualność.

Od społeczeństwa dyscypliny do społeczeństwa kontroli

Inspirowana faszystowską architekturą monumentalna siedziba „Ministerstwa informacji” z „Brazil” była łatwo dającym się zlokalizować ośrodkiem kontroli. Tutaj zapadały najważniejsze decyzje i koncertował się cały proces produkcji. W „Teorii wszystkiego” równie olbrzymią przestrzeń opuszczonego kościoła zamieszkuje główny bohater. Służy mu ona jednocześnie za miejsce do pracy oraz odpoczynku, daje poczucie upragnionej samotności i pozwala na maksymalne oddanie się wykonywanym czynnościom. Nie następuje jednak analogiczne przesunięcie w porządku władzy – chociaż jednostka nie jest już w sytuacji kafkowskiej bezradności wobec jej wszechogarniającej machiny, to wciąż obecny jest utajony „Zarząd” posiadający kontrolę nad rzeczywistością.

Przejście, jakie dokonało się w pojmowaniu relacji jednostka a władza między „Brazil” a „Teorią wszystkiego”, można porównać do zaproponowanego przez Gilles’a Deleuze’a rozróżnienia na społeczeństwa dyscypliny (zorganizowane według fabrycznego wzorca) i społeczeństwa kontroli (ich modelem stało się z kolei przedsiębiorstwo). Bezpośrednia kontrola nad robotnikiem zmieniła się w zatem w autodyscyplinę prowokowaną przez rywalizację między jednostkami. W „Brazil” władza funkcjonująca według „fabrycznej” logiki sprowadzała się do biurokratycznego systemu produkcji opartego z jednej strony na ciągłej obserwacji, z drugiej – wzmacniana była przez skrupulatne weryfikowanie wykonywania poleceń. Napotykało to na opór ze strony pracowników, którzy gdy tylko wiedzieli, że szef nie patrzy, zaczynali po kryjomu oglądać telewizję. Zajmowali oni cyniczną pozycję bezpiecznego dystansu wobec procesu, w którym brali czynny udział. Nie jest to już możliwe w przypadku modelu kontroli z „Teorii wszystkiego”. Mocno eksponowaną tutaj figurą jest wiszący na jednej ze ścian krzyż, na którym zamiast głowy Jezusa zainstalowany jest duży ekran – to sugestywny obraz, bezpośrednio podkreślający nieustanny nadzór spojrzenia władzy sygnalizującej gotowość do wydawania poleceń w każdej chwili. Mimo że pracownik stał się zindywidualizowaną jednostką cenioną za swoje kompetencje, nie przestał być więźniem. Ma być gotowy do pracy w każdej chwili i paradoksalnie poświęcać się w imię swojej wyjątkowości, kreatywność przekuwać w produktywność aż do wypalenia się bądź popadnięcia w szaleństwo.

Marzenie Marksa – koszmar Gilliama

Qohen Leth (pogrywający ze swoim wizerunkiem Christoph Waltz), główny bohater „Teorii…”, jest cenionym informatykiem, specjalistą od programowania, typowym przedstawicielem klasy kreatywnej wykonującym swoje czynności zawodowe w nienormowanym trybie godzinowym. Aby pracować, potrzebuje jedynie ekranu komputera, zlecane mu zadania może więc z powodzeniem wykonywać w domu. Do jego obowiązków należą drobne czynności rozliczane w krótkich jednostkach czasowych. Całość odbywa się w powtarzalnych seriach wykonywanych w stałym tempie narzucanym przez komunikaty głosowe płynące z centrali. Pozornie jego aktywność zawodowa to rodzaj całkiem przyjemnej zabawy – zanurzony w cyfrowej rzeczywistości z padem w rękach przypomina domorosłego fanatyka gier komputerowych. Proces jego pracy wizualizowany jest formie prostej gry polegającej na odpowiednim układaniu elementów.

Gilliam okazuje się wrażliwym na detale obserwatorem rodzących się modeli cyfrowej pracy. Branża, której dewizą miała być innowacyjność na naszych oczach pogrąża się w chaotycznej, bezcelowej, nieprzerwanej reprodukcji istniejącego stanu rzeczy.

Michał Piasecki

Ten idylliczny obraz to oczywiście naiwne pozory. Można w nim zobaczyć przewrotnie urzeczywistnione wielkie marzenie Marksa o nadejściu dnia, w którym zniesiony zostanie proces pracy – niestety jest to ponura wizja, która staje się kolejnym nieznośnym koszmarem. Gilliam okazuje się wrażliwym na detale obserwatorem rodzących się modeli cyfrowej pracy. Branża, której dewizą miała być innowacyjność bazująca na kreatywności, eksplorowanie spontanicznego geniuszu, na naszych oczach pogrąża się w chaotycznej, bezcelowej, nieprzerwanej reprodukcji istniejącego stanu rzeczy. Staje się niewydolna niczym jej biurokratyczna poprzedniczka. Pracownicy funkcjonujący w tym systemie zamiast odgrywać rolę odprężonych specjalistów, sprowadzeni są do eksploatowanego do granic wytrzymałości proletariusza, który zamienił fordowską taśmę produkcyjną na nowocześniejsze, cyfrowe środki produkcji. W ich funkcjonowanie wpisane jest wypalenie się i osunięcie w obszary choroby psychicznej, a zarządowi chodzi jedynie o to, aby wycisnąć z nich jak najwięcej, nim to nastąpi.

Programista jako pierwszy poruszyciel

Tytułowa „teoria wszystkiego” to tak naprawdę w oryginale „teoria (teoremat) zerowa”. Pod tą enigmatycznie brzmiącą formułą kryje się matematyczne twierdzenie mające udowodnić, że wszechświat powstał z nicości i nie rządzą nim żadna celowość, ani ta rozumiana na sposób wielkiego historycznego projektu, ani żadna inna transcendencja. Dostarczyć dowód na potwierdzenie tej teorii to tyle samo, co osiągnąć perfekcję w swoim fachu. „Teorię wszystkiego” otwiera obraz przestrzeni kosmicznej, jak się wydaje nie przypadkiem odsyłającej nas do porządku astronomicznego. Kosmiczny ład przez długie wieki stanowił symbol racjonalnego zorganizowania, do którego odwoływali się władcy lub przedstawiciele religii w celu legitymizacji swojej dominacji. Zjawiska wyczytane na niebie dowodziły istnienia pierwotnego ładu w świecie i wykluczały możliwość dowolnego kształtowania rzeczywistości za pomocą woli jednostki.

W tym kontekście niestrudzone starania technokratycznego „Zarządu”, aby rozbić stałe struktury na rzecz chaotycznego bezładu, można odczytywać jako świadomą grę na rzecz zdobycia totalnej władzy nad ontologią świata, a następnie instrumentalnego wykorzystania jej do komercyjnych celów. Wyzwanie rozwikłania teorematu zerowego zostaje postawione przed popadającym w depresję Qohenem. Religijne konotacje jego imienia (etymologia wskazuje na związek ze słowem kapłan) prowokują do doszukiwania się ukrytej religijnej struktury pracującej pod pozorną powierzchnią. W pewien sposób kusząca jest interpretacja w duchu Maxa Webera, wynosząca zawód programisty do rangi współczesnego kapłana. Przypomnijmy, że Weber w „Etyce protestanckiej a duchu kapitalizmu” dokonywał swoistej archeologii pojęć związanych z nazewnictwem czynności pracy i dostrzegał w owych określeniach pierwiastki religijnych wyobrażeń. Qohen jawiłby się więc jako współczesne wcielenie duchownego, który ma dostęp do źródeł poznania, co tłumaczyłoby, dlaczego to właśnie na drodze programowania da się rozwiązać zagadkę reguł rządzących wszechświatem.

Jeżeli Boga nie ma, nie możemy nic

Demaskatorskie wyzwania skruszenia precyzyjnie ustanowionego porządku idą w filmie w parze z egzystencjalnymi tęsknotami za kontaktem z wyższą instancją. Qohen ustawicznie z metafizycznym drżeniem rąk podnosi słuchawkę telefonu i czeka, aż odezwie się w niej tajemniczy głos. Ma to być przełomowy moment w jego życiu, nowe otwarcie, które nada ostateczny sens jego egzystencji i rozwieje wszelkie wątpliwości. Chociaż jest on typowym reprezentantem „ostatniego człowieka” zaludniającego ponowoczesne środowisko bogatej klasy średniej, to w jego gestach wciąż pracuje żarliwe i niewypowiedziane pragnienie Absolutu. Z pewnością zdaje on sobie dobrze sprawę z tego, że nigdy nie rozlegnie się wyczekiwany dźwięk telefonu, ale mimo wszystko wciąż z maniakalnym uporem po niego sięga.

giliam4

Zwrócenie się w stronę dającej poczucie sensu fikcji, koniecznej jako dopełnienie rzeczywistości, to motyw dość dobrze przećwiczony przez Gilliama we wcześniejszych filmach. W „Teorii wszystkiego” obecny jest również pod postacią pobocznego wątku miłosnego. W galopującej dygresyjnej narracji nie ma on szans szczegółowo się rozwinąć, zostaje więc sprowadzony do prostego schematu przebiegającego od całkowitej ignorancji do głębokiej fascynacji. Zarząd, aby podtrzymywać życiową energię w Qohenie, podsyła mu luksusową prostytutkę będącą wirtualnym bytem. Ubrana w fetyszystyczny kostium Bainsley (Mélanie Thierry) wygląda jak idealna wizualizacja męskiego pragnienia, prowokuje swoim zachowaniem i nie daje łatwo za wygraną. Obawiający się kontaktu cielesnego Qohen początkowo stawia jej opór, aby z czasem ulec. Miłosna relacja okazuje się niczym więcej, jak kolejnym środkiem kompensacyjnym – odskocznią w postaci tropikalnej bezludnej wyspy, do której dostęp ma tylko on i jego kochanka. Nigdy wcześniej Gilliam nie był aż tak bezlitosny dla swojego bohatera –  nie zostawia on mu żadnego trwałego oparcia, dając mu jedynie rozpaczliwą szansę pozornej tylko ucieczki.

W przypadku analiz „Brazil” często pojawiało się pytanie o znaczenie wszechobecnych kanałów i przewodów. Gilliam w wywiadach tłumaczył, że jego zamiarem było wyciągnięcie na wierzch wszystkiego, czego nie widać, tego, co zostaje ukryte pod fasadą, a jest kluczowe w funkcjonowaniu istniejącego porządku. (UWAGA SPOILER!) W finale „Teorii Wszystkiego” Qohen demoluje swoje mieszkanie, demaskując przy okazji całą skomplikowaną sieć urządzeń ukrytych w meblach i ścianach. Dokonuje tym samym obnażenia tego, co stanowiło wewnętrzną i namacalną cechę świata sprzed kilku dekad w „Brazil”. Ten punkt dojścia trafnie obrazuje słabość najnowszego filmu Gilliama, będącego na tle wcześniejszych dokonań raczej skromnym dopiskiem. Jest raczej ciekawostką, która może jeszcze cieszyć, ale nie ma już w sobie ani grama wywrotowej siły. Może stanowić już tylko miej lub bardziej udany produkt mówiący o tym, że wszystko  stało się obiektem rynkowej wymiany.

Baśń moralnego niepokoju. „Pinokio” według Anny Smolar

Po wnętrzu wieloryba wędrują gwiazdy. Potem przepływa pierwszy przedmiot: dziecięcy rozchełstany trampek. Dzieci na widowni, wpierw onieśmielone ciemnością, szepcą, potem mówią coraz głośniej, wreszcie pokazują sobie nawzajem kolejne przedmioty: „Patrz, samolot!”, „traktor!”, „królik!”. Wkrótce zobaczymy światło latarki, z pomocą której Pinokio, potykając się o rozsiadłą tu i ówdzie na rozrzuconych poduszkach widownię, powoli wędruje i pyta – oczywiście nas! – o drogę.

To tylko jedna scena „Pinokia” według tekstu Joëla Pommerata, w reżyserii Anny Smolar, który niedawno miał premierę na scenie Nowego Teatru w Warszawie. Gra tu pierwszorzędny skład aktorów: od Macieja Stuhra po Magdalenę Cielecką. Spektakl trwa półtorej godziny, z jedną niedługą przerwą. Zaproszone są dzieci od lat ośmiu, choć rodzice przyprowadzają i mniejsze pociechy, które w trakcie sztuki wstają, siadają, przechadzają się, jakby podział na teatr i życie od razu był dla nich umowny.

pinokio2

Ani zwierzę, ani bóg: pajacyk

Dorosła część widowni śmieje się często, ale wydaje się jakby onieśmielona reakcjami dzieci. Jak podczas sceny buntu w szkole, gdy uczniowie krzyczą i tańczą, a nauczyciel stara się ich uspokoić. Dzieci zrywają się z miejsc, wołając: „Niech nauczyciel sobie idzie! Pinokio, no buntuj się też! Tańcz!”. A inne: „Ja siedzę, nie buntujcie go, bądźcie cicho!”.

Są też – może częściej – chwile niepokojące, pełne „dorosłej” przemocy. Gdy Pinokio, wyszedłszy z więzienia, zostaje schwytany i powieszony przez dwóch morderców, w ciemności słychać przeraźliwy krzyk, a jedyny reflektor jaskrawo oświetla czerwoną, zawieszoną na sznurku kukiełkę.

Oryginalna baśń Carla Collodiego nie stroni od melancholii i okrucieństwa. Tekst Pommerata w tym względzie ją przypomina. W końcu to od starszych od siebie Pinokio uczy się oszukiwać – zanim zacznie to robić, jest tylko naiwnym i zagubionym chłopczykiem. To głupota i zepsucie dorosłych popychają go do kłamstwa, buntów, opuszczenia bliskich. Przenikliwość niektórych elementów tej historii przywodzi na myśl baśnie braci Grimm lub co bardziej ponure opowieści Hansa Christiana Andersena, w których jeden lekkomyślny krok skutkować może wysłaniem do piekła (przypomnijmy chociaż „Dziewczynkę, która podeptała chleb”).

To wszystko może wywoływać niepokój w rodzicach, bo nawet jeśli na co dzień czytają swoim pociechom książki i zabierają je do teatru, dzisiejsza kultura masowa otacza nas raczej pozytywnymi historiami dla dzieci. Wieczorne czytanie dziecku kojarzyć może się przede wszystkim z bezpiecznymi opowieściami o przeciągających się na zapiecku kotach (nieśmiertelne „Przygody kota Filemona”) i kaczuszkach, które tracą humor tylko wtedy, gdy zgubią różowe okulary (skądinąd świetny „Pan Kuleczka”). W pisanych współcześnie opowieściach dla dzieci znajdziemy co prawda – z pewnością wartościowe – treści równościowe, zarówno w znaczeniu kulturowym, jak i genderowym. Egzystencjalny niepokój jednak rzadko ma do nich wstęp. Stąd może tak ożywiona dyskusja wokół świetnego „Złego Pana” Gro Dahle i Sveina Nygusa, książki o ojcu, który bije.

pinokio3

Owszem, zdarzają się książki tłumaczące dziecięce emocje, pełniące funkcję „poradników psychologicznych dla najmłodszych”. Przykładem choćby seria książek z Billym, który przeszkadza innym, złości się, ma kłopoty. Za każdym razem dowiadujemy się jednak, jak to w psychoterapii wypada, że wystarczy zrozumieć to, co w nas negatywne, aby się od tego uwolnić. Billy musi np. pojąć, że złości się, bo ma gorączkę. Po aspirynie po prostu mu przejdzie.

„Pinokio” Anny Smolar przypomina o istnieniu ciemnej strony naszej jaźni już od lat dziecięcych. Jakby mówił, że żyjący inaczej niż wszyscy człowiek musiałby być albo zwierzęciem, albo bogiem.

Karolina Wigura

Obraz literatury dla dzieci uzupełnia zresztą lwia część kultury wizualnej, którą proponuje się najmłodszym. Prawdziwy zalew przepełnionych cukierkowymi kolorami współczesnych disnejowskich filmów szkodliwy jest nawet nie przez samą estetykę, ale dlatego, że strona wizualna ściśle sprzęgnięta jest z emocjonalną i filozoficzną pustką księżniczek w fiołkowych sukienkach i rozpięty na niebie kolorowych tęcz.

Wszystko to wygląda, jakby – przynajmniej w domenie sztuki masowej – panował ogólny konsensus, że dzieci nie mają tej części duszy, która odpowiada za smutek, lęk i niepokój. Że wszelkie ich przejawy są u nich co najwyżej „osiągnięciem rozwojowym” lub „efektem procesów fizjologicznych”, a nie częścią ich bogatego człowieczeństwa. „Pinokio” w reżyserii Anny Smolar przypomina o istnieniu ciemnej strony naszej jaźni już od lat dziecięcych. W tym, jak domaga się jej wypowiedzenia, pobrzmiewa trochę słynne zdanie Arystotelesa, że człowiek, który żyłby inaczej niż wszyscy, musiałby w istocie być albo zwierzęciem, albo bogiem. Tak działoby się pewnie również, gdybyśmy próbowali żyć bez smutku i deficytu akceptacji dla siebie samych.

Ciało dziecka

Pinokio od początku spektaklu jest istotą podwójną. Jego pierwsze wcielenie jest żołnierzykowate i pajacykowate. Ma sztywne ciało, zarządzane niby przez pociągnięcia wyobrażonych nitek. Drugi Pinokio jest giętki aż do przesady, w niektórych ruchach rąk i nóg – wręcz erotyczny. Zarówno sztywność pierwszego, jak i elastyczność drugiego sprawiają trochę wrażenie, jakby obaj byli niemożliwi. Jakby mieli za chwilę rozpaść się na kawałki.

Czy te dwie postaci zleją się w jedną, czy rozstaną na dobre? I czy drewniany chłopiec może stać się chłopcem prawdziwym? Wraz z kolejnymi minutami widać coraz lepiej, że widzowie otrzymają co najwyżej odpowiedź wieloznaczną. Niby-drewniany Pinokio, prowadzony za ręce i głowę przez swoje wygimnastykowane alter ego, musi nie tyle nauczyć się, jak być dobrym lub złym. Musi pojąć, że nie trzeba zawsze stać po właściwej stronie, nie trzeba za wszelką cenę mieć przekonania o własnej szlachetności, by być ze sobą w zgodzie.

Nie oznacza to jednak happy endu. Mimo szalonej energii i optymizmu, jakimi bohater emanuje pod koniec sztuki, Smolar pozostawia widzów w niepokoju. I nic dziwnego. Jeśli prawdą jest, że niepokój, jako funkcja wolnej woli i odpowiedzialności za podjęte, a nieodwracalne, decyzje, jest sednem dorosłości, „Pinokio” jest niczym innym, jak o niej opowieścią.

 

Spektakl:

„Pinokio”, reż. Anna Smolar, według tekstu Joëla Pommerata, adaptacji klasycznej baśni Carla Collodiego, w tłumaczeniu Maryny Ochab. Występują: Monika Babula, Magdalena Cielecka, Dominika Knapik, Łukasz Kos, Zygmunt Malanowicz, Piotr Polak, Magdalena Popławska, Maciej Stuhr. Premiera: 31 maja 2014, Nowy Teatr w Warszawie.

Ilustracje dzięki uprzejmości Teatru Nowego. Fotografia: Magda Hueckel

Seryjni artyści. O serialu „Hannibal”.

Pomysł stworzenia serialu telewizyjnego o Hannibalu Lecterze już od samego początku zdawał się być chybiony. Powieści Thomasa Harrisa, będące literackim pierwowzorem postaci, doczekały się już zdecydowanie zbyt wielu adaptacji filmowych – a wraz z każdą kolejną odsłoną entuzjazm odbiorców stopniowo malał. „Milczenie owiec” (1991) w reżyserii Jonathana Demme’a z wyróżniającą się rolą Anthony’ego Hopkinsa oraz dwukrotna ekranizacja „Czerwonego smoka” (w wersji Michaela Manna z 1986 i Bretta Ratnera z 2002 roku) wprowadziły Lectera do kanonu popkultury. Jednak dwie bardzo nieudane części, które sprowadziły tę postać jedynie do wykonawcy wymyślnych aktów przemocy – „Hannibal” (2001) Ridleya Scotta i prequel „Hannibal. Po drugiej stronie maski” (2006) Petera Webbera – niemal całkowicie wyczerpały zasoby dobrej woli dla tego niezdyscyplinowanego cyklu, co znalazło swoje odzwierciedlenie w opiniach krytyków i widzów (a w przypadku filmu Webbera także w wynikach amerykańskiego box office’u).

W 2011 roku po pojawieniu się pierwszych informacji o powstawaniu nowej wersji opowieści o Lecterze, tym razem w formie serialu telewizyjnego, można było podejrzewać, że chodzi tu tylko o odcinanie kuponów od dobrze znanego tytułu. Jednak największe wątpliwości budziła decyzja o produkcji i emisji serialu w ramach NBC. Stacja ta od lat traci oglądalność, nieliczne ambitniejsze przedsięwzięcia są pacyfikowane przez jej szefów na bardzo wczesnym etapie, a jeśli pewnym projektom udaje się przetrwać nieco dłużej, to wyłącznie dzięki obniżonym oczekiwaniom finansowym oraz brakowi konkurencji w ramówce, tak jak w przypadku sitcomów „Community” i „Parks and Recreation”. „Hannibal” wydawał się skazany na porażkę już tylko z tego powodu, że jego produkcji nie podjęły się takie stacje jak HBO, FX czy Netflix, uznawane w ostatnim czasie za podstawowych dostawców wysokiej jakości seriali.

hannibal (1)

Tymczasem wbrew artystycznym przeciwnościom i wobec niemal zerowego zainteresowania potencjalnych widzów, niejaki Bryan Fuller, autor tak dziwacznych (a przy tym niedochodowych i krótkotrwałych) seriali jak „Wonderfalls”, „Trup jak ja” i „Gdzie pachną stokrotki”, bez rozgłosu stworzył nie tylko jeden z najlepszych seriali nadawanych obecnie w amerykańskiej telewizji (włączając w to stacje kablowe oraz serwisy streamingowe). Powstał serial jedyny w swoim rodzaju, zupełnie niepodobny do żadnej współczesnej produkcji. „True Detective”, „The Following” czy „Zabójczy instynkt” to tytuły o zbliżonej tematyce, jednak zainteresowania ich twórców znacznie się rozmijają z ambicjami Fullera. Niestety, jakość „Hannibala” nie przekłada się na jego oglądalność – gdyby nie lukratywna koprodukcja z francuską wytwórnią Gaumont, jego losy zapewne zakończyłyby się po pierwszych trzynastu odcinkach.

Adaptacja między wierszami

Technicznie rzecz biorąc, „Hannibal” to trzecia z kolei adaptacja „Czerwonego smoka”, przy czym twórcy serialu okazali dość niecodzienne podejście do procesu przenoszenia prozy Thomasa Harrisa na ekran. Według długoterminowego planu Bryana Fullera wydarzenia dotyczące Francisa Dolarhyde’a, seryjnego zabójcy nazywanego Zębową Wróżką, będą miały miejsce dopiero w czwartym sezonie serialu – jeśli do niego dojdzie. Natomiast pierwsze trzy sezony (z których dwa zostały już wyemitowane) mają swobodnie eksplorować sferę powieściowych sugestii, podtekstów, wskazówek i fabularnych elips, składających się na pełną niedopowiedzeń wspólną przeszłość Hannibala Lectera i człowieka, który go schwytał – Willa Grahama. Spomiędzy lakonicznych zdań powieści i na podstawie kilku niedookreślonych miejsc wysnuto rozbudowaną, złożoną i pełną niuansów opowieść.

Przyjęcie przez scenarzystów serialu takiej metody usprawiedliwia liczne modyfikacje w stosunku do książkowego oryginału. Jednocześnie pozwala to na postawienie znanych bohaterów w odświeżonym kontekście oraz podążanie za wątkami, które nie zostały wystarczająco zgłębione w powieściach i pozostałych ekranizacjach. Ponadto wiedza wynikająca ze znajomości poprzednich inkarnacji Hannibala Lectera wykorzystywana jest przeciwko nam – najczęściej po to, aby wywrócić do góry nogami przyzwyczajenia odbiorców oraz ich wymagania wobec adaptacji tak popularnego tekstu. Na próbę wystawione zostaje poczucie pewności, że poszczególni bohaterowie nie mają prawa umrzeć, bo pojawiają się w kolejnych częściach serii.

Już sama obsada wiele mówi o tym, z jakim podejściem będziemy mieli do czynienia. We wcześniejszych ekranizacjach w rolę Hannibala wcielił się kilkakrotnie Anthony Hopkins i raz Brian Cox. W serialu obsadzono Madsa Mikkelsena, duńskiego aktora znanego przede wszystkim ze współpracy z Nicolasem Windingiem Refnem (trylogia „Pusher”, „Valhalla Rising”) oraz z pamiętnego występu w „Casino Royale”. Lecter, jakiego tu spotykamy, to powszechnie szanowany psychiatra, ponadto nieco ekscentryczny gospodarz wykwintnych przyjęć oraz kolacji, a w wolnym czasie – seryjny morderca i kanibal (o czym nie wiedzą jeszcze pozostali bohaterowie). To okres w jego życiu, któremu nie poświęcono należytej uwagi w książkach i dotychczasowych adaptacjach. Z kolei w Willa Grahama, psychologa śledczego o nadmiernie rozwiniętej empatii, wciela się brytyjski aktor Hugh Dancy (w poprzednich wersjach byli to William Petersen oraz Edward Norton).

Na szczególną uwagę zasługują także dwie drugoplanowe postaci, którym Fuller postanowił zmienić płeć i nieco zwiększyć ich znaczenie dla fabuły. Alan Bloom, psychiatra i konsultant FBI, stał się w serialu Alaną Bloom (Caroline Dhavernas), zaś tabloidowy pismak Freddy Lounds (Stephen Lang/Philip Seymour Hoffman) został Fredricką Lounds (Lara Jean Chorostecki). W wersji Fullera te dwie bohaterki zyskują czas ekranowy, osobowość i istotny wpływ na przebieg wydarzeń. Kluczową postacią dla „Hannibala” pozostaje również agent FBI Jack Crawford (Laurence Fishburne, wcześniej Dennis Farina, Scott Glenn oraz Harvey Keitel).

hannibal (4)

 Totalna stylizacja

Wyjątkowość „Hannibala” na tle innych współczesnych seriali polega na tym, że jego twórcy poświęcają niemal całą swoją uwagę aspektom, które w większości telewizyjnych produkcji uchodzą co najwyżej za drugorzędne. Celem Bryana Fullera nigdy nie było stworzenie narracyjnej maszyny, wypluwającej satysfakcjonujące zwroty akcji i szokujące rewelacje w precyzyjnie obliczonych momentach – „Breaking Bad” czy „Gra o tron” już wypracowały ten model do perfekcji. „Hannibal” to przewrotne dzieło, w którym warstwa fabularna usuwa się na dalszy plan (nie znaczy to jednak, że jest niedopracowana), podczas gdy estetyka i audiowizualny styl zdecydowanie dominują.

 

„Hannibal” to jeden z najbardziej wyrafinowanych estetycznie seriali, chociaż jego twórcy koncentrują się na przedstawianiu makabrycznych, budzących obrzydzenie czynów.

Karol Kućmierz

 

Zespół utalentowanych reżyserów (m.in.: David Slade, Tim Hunter, Michael Rymer, Vincenzo Natali, Guillermo Navarro) wraz z autorem zdjęć Jamesem Hawkinsonem nieustannie dba o wizualną spójność „Hannibala”, którego wyrazisty styl można rozpoznać już po kilku sekundach oglądania – wszystkie ruchy kamery oraz kompozycje kadrów są tutaj dogłębnie przemyślane i umotywowane, a elementy scenografii wykonane z rozmachem i dbałością o detale. Do opracowania wyrafinowanych potraw przygotowywanych w serialu przez Hannibala zatrudniono Janice Poon, zawodowo zajmującą się stylizacją jedzenia. Same tytuły odcinków bezpośrednio odnoszą się do sztuki kulinarnej: w pierwszym sezonie twórcy inspirowali się kuchnią francuską („Apéritif”, „Entrée”, „Fromage”), w drugim japońską („Kaiseki”, „Mizumono”), zapewniając w każdym odcinku szereg obrazów wpisujących się w kategorię food porn (czyli przesadnie upiększonej prezentacji jedzenia, głównie do celów reklamowych).

Kluczowym elementem, który wznosi estetykę „Hannibala” na jeszcze wyższy poziom, jest niewątpliwie wybitna ścieżka dźwiękowa autorstwa Briana Reitzella. Ten kompozytor, mający na swoim koncie m.in. współpracę z Kevinem Shieldsem przy soundtracku do filmu „Między słowami”, przygotował niepokojącą, pełną dysonansów i miejscami kakofoniczną muzykę. Jej wielowymiarowe brzmienie podsuwa myśl, że potrzebna była daleko idąca ingerencja elektroniki, żeby je osiągnąć; jednak o dziwo całość została nagrana akustycznie w studiu – bez użycia sampli. Reitzell preferuje ręcznie robione instrumenty, najlepiej tradycyjne, bardzo stare (niektóre z nich z wiekiem brzmią lepiej) i o bogatej historii. Podróżuje po całym świecie – do Japonii czy Indonezji – aby zdobyć wyjątkowe okazy. Podstawą ścieżki dźwiękowej „Hannibala” jest perkusja zbudowana z licznych elementów wykonanych z brązu, co według kompozytora zapewnia niezwykłą złożoność brzmienia. W serialu możemy także usłyszeć dźwięki wydawane przez przedmioty, które z pewnością nie zostały stworzone do tego, żeby na nich grać (plastikowe rury, butelki, kawałki blachy, pojemniki z freonem), jak również bardzo rzadkie instrumenty w rodzaju prehistorycznej czuryngi. Wykorzystanie tego rodzaju brzmień sugeruje, że zło reprezentowane przez Hannibala może być czymś odwiecznym – tak samo obecnym w czasach starożytnych, z których pochodzą instrumenty, jak i dzisiaj. Przytłaczająca muzyka Briana Reitzella wypełnia odcinki „Hannibala” po same brzegi, nie zostawiając miejsca na ciszę, tak samo jak twórcy nie pozwalają, żeby horror choć na chwilę ustał.

Makabryczne arcydzieła

Świat wykreowany przez Bryana Fullera przypomina bardziej senny koszmar niż jakąkolwiek znaną nam rzeczywistość: bohaterowie posługują się tutaj balansującym na granicy pretensjonalności literackim językiem, pełnym poetyckich metafor i zawiłych aluzji, niemal każde pomieszczenie spowija gęsty mrok, uruchamiając na twarzach postaci subtelną grę światła i cienia, a najbardziej zwyrodniali mordercy, jakich można sobie wyobrazić, zdają się grasować wyłącznie w okolicy miejsca zamieszkania Willa Grahama. W tak skonstruowanym świecie fabularne chwyty, które musielibyśmy uznać za niedorzeczne w realistycznym kontekście, uchodzą scenarzystom na sucho, ponieważ reguły rządzące snami usprawiedliwiają prawie wszystko. Dzięki temu możemy łatwiej przełknąć coraz bardziej groteskowe obrazy zbrodni, takie jak totem zbudowany z ludzkich ciał czy ofiarę zaszytą w brzuchu martwego konia, oraz zaakceptować wręcz nadnaturalne właściwości Hannibala Lectera.

„Hannibal” to jeden z najbardziej wyrafinowanych estetycznie seriali, chociaż jego twórcy koncentrują się na przedstawianiu makabrycznych, budzących obrzydzenie czynów. Jednak stylizacja, którą wybrali autorzy, pozwala na poszukiwanie piękna nawet w najbardziej odrażających momentach. Dania gotowane przez Hannibala wyglądają, jakby wyszły z najbardziej prestiżowych restauracji na świecie – z tą tylko różnicą, że część składników jest prawdopodobnie pochodzenia ludzkiego. Z kolei seryjni mordercy, których spotykają na swojej drodze Will Graham i Jack Crawford, są traktowani przez bohaterów serialu niemal jak autentyczni artyści. Pozostawione przez nich miejsca zbrodni – instalacje dopracowane w każdym upiornym szczególe – stanowią makabryczne dzieła sztuki. Z kolei agenci FBI – niczym wyrafinowani krytycy – zajmują się oceną ich stylu i formy oraz rozszyfrowywaniem ukrytej symboliki. W „Hannibalu” zawsze bardzo istotne jest, czy dana zbrodnia to dzieło „oryginalnego artysty”, takiego jak niesławny Chesapeake Ripper, czy może tylko sprawna kopia zdolnego naśladowcy, próbującego zwrócić na siebie uwagę. Na początku drugiego sezonu pojawia się „mural” z koncentrycznie ułożonych ludzkich ciał, przypominający kształtem ogromne oko, patrzące gdzieś w niebo (według interpretacji Hannibala – odwzajemniające spojrzenie Boga). Will Graham porządkuje zdjęcia ofiar zgodnie z odcieniami koloru ich skóry i dochodzi do wniosku, że każde ciało jest jak pociągnięcie pędzla w tym potwornym i zarazem imponującym arcydziele.

Na kozetce u demona

Oprócz refleksji na temat zbrodni zwizualizowanej jako dzieło sztuki, serial oferuje również wgląd w fascynującą relację pomiędzy Willem Grahamem a Hannibalem Lecterem – relację, która stanowi główną oś fabuły. Ich znajomość zawiązuje się, gdy Graham, od niedawna współpracujący z FBI, zostaje pacjentem Lectera. Od samego początku jesteśmy świadkami walki o duszę Willa. Hannibal, niedościgniony mistrz manipulacji, dostrzega w nim coś szczególnego – jakiś pokrewny pierwiastek. Wykorzystując niezwykłą empatię Willa i ich regularne sesje terapeutyczne, Hannibal pragnie wyciągnąć element swojej fascynacji na światło dzienne. W drugim sezonie sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej – po odkryciu mrocznego sekretu Lectera, Graham postanawia za wszelką cenę go schwytać, w tym samym czasie udając, że chce przejść na jego stronę i samemu przeistoczyć się w mordercę. Psychologiczna gra, którą prowadzą obaj bohaterowie, to wciągający spektakl – nawet jeśli to, co oglądamy najczęściej, to tylko dwie postaci rozmawiające ze sobą w ciemnym pomieszczeniu. To zasługa zarówno pomysłowego scenariusza oraz wieloznacznych dialogów, jak i fantastycznej gry aktorskiej. W odróżnieniu od swoich poprzedników – Anthony’ego Hopkinsa i Edwarda Nortona – Mads Mikkelsen i Hugh Dancy idą ścieżką subtelności. Potrafią naładować treścią nawet najdrobniejszy gest, a ich oszczędne kreacje skłaniają widzów do zwracania uwagi na każdy szczegół.

hannibal (5)

Twórcy wprowadzają nas w meandry relacji Hannibala i Willa także za pomocą czysto wizualnych środków. Wypełnione znaczeniami wizje pojawiają się notorycznie, za każdym razem pozostawiając w świadomości odbiorcy serie niezapomnianych obrazów. Lecter penetruje wyobraźnię Willa Grahama, pojawiając się w niej w postaci jelenia lub rogatego Wendigo, złego ducha znanego z indiańskiej mitologii, w którego może się zmienić człowiek, jeśli posunie się do kanibalizmu. Sam Hannibal Lecter ma w sobie wiele cech istoty nadprzyrodzonej: talent do niebywałej manipulacji ludźmi, wyczulone zmysły smaku i zapachu, wyjątkową sprawność fizyczną oraz zdolność do dyskretnego przemieszczania się, które pozwalają mu na przeprowadzanie skomplikowanych zbrodni i znikanie bez żadnego śladu.

Bryan Fuller mógł zrezygnować z pozorów realizmu na rzecz estetyki nieustannego sennego koszmaru, ale nie pozwolił, aby ta złowieszcza atmosfera pochłonęła emocje. Wydarzenia, które widzimy na ekranie, nie mogą być interpretowane dosłownie, jednak emocje odczuwane przez bohaterów serialu – pokazywane najczęściej w metaforyczny sposób – są jak najbardziej realne. W ten sposób twórcy „Hannibala” nawet w absurdalnych i groteskowych momentach nie zapominają o tym, co dzieje się w umysłach poszczególnych postaci. Mimo to zaangażowanie w serial Fullera może okazać się trudnym zadaniem, czy to ze względu na nagromadzenie brutalnych scen, osobliwe poczucie humoru, wymagający język dialogów, nieśpieszne tempo, czy też nieregularną strukturę („Hannibal” okazjonalnie sięga po format proceduralny – rozwiązanie jednej zbrodni na przestrzeni jednego odcinka – żeby za chwilę go porzucić), lecz wysiłek widza – jeżeli tylko dysponuje mocnym żołądkiem – z pewnością zostanie wynagrodzony. To serial obfitujący w znaczenia, które stopniowo ujawniają się podczas wielokrotnego oglądania, a jego warstwa estetyczna nie przestaje zachwycać.

W odróżnieniu od dotychczasowych adaptacji i produkcji o podobnej tematyce, serial Fullera najbardziej zbliża nas do tego, co może się znajdować w umyśle seryjnego mordercy oraz ludzi będących pod jego wpływem – możemy to dosłownie zobaczyć. Lecter z „Milczenia owiec” był zdystansowanym, niedostępnym geniuszem zbrodni, podczas gdy Hannibal Madsa Mikkelsena, pomimo całej nadnaturalnej otoczki, posiada silne uczucia i motywacje, do których możemy się zbliżyć. Przyjęcie takiej perspektywy będzie dla wielu odbiorców zbyt niekomfortowe – stąd stosunkowo niewielka publiczność – lecz dla innych okaże się wyjątkowym doświadczeniem.

Dzieło Bryana Fullera to także ciekawy przykład na to, że w komercyjnej sieci telewizyjnej, wciąż opierającej się na przestarzałych wskaźnikach oglądalności, może jeszcze powstać dzieło odważne, eksperymentujące i szalenie oryginalne. „Hannibal” odnalazł swoją niszę w nieoczekiwanym miejscu i prosperuje ku zaskoczeniu wszystkich – z jego twórcami włącznie.

 

Serial:

„Hannibal”, tw. Bryan Fuller, prod. USA (2013-)

 

Zdjęcia udostępnione dzięki uprzejmości producenta i polskiego dystrybutora serialu, stacji AXN.

Broad Peak – na drugim końcu liny

W poprzednim numerze opublikowaliśmy wywiad z Jackiem Hugo-Baderem oraz recenzję jego ostatniej książki „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”. Po publikacji z redakcją skontaktował się Jacek Berbeka, główny organizator wyprawy w Karakorum, w której uczestniczył dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Zapraszamy Państwa do poznania innego punktu widzenia na wydarzenia, które miały miejsce pod Broad Peakiem.

 

Błażej Popławski: Jakim cudem Jacek Hugo-Bader (JHB) znalazł się w składzie pana wyprawy do Karakorum?

Jacek Berbeka: Zorganizowałem wyprawę z bólu po stracie bliskich, mojego brata Maćka i Tomka Kowalskiego. To nie była ekspedycja medialna, przeprowadzana w świetle jupiterów. Jeśli ktokolwiek chciał wyruszyć z nami, musiał uszanować to założenie. Kilka korporacji telewizyjno-radiowych, głównie zachodnich, zwróciło się do mnie z ofertą uczestnictwa w wyprawie. Instytucje te nie mogły jednak – z racji na różnorakie zobowiązania i rygory – przystać na moje warunki. Z podobnym pytaniem wystąpiło też do mnie kilku indywidualnych dziennikarzy. Zrezygnowali z tych samych względów. Uczciwie przyznali, że nie będą w stanie przestrzegać zasad, które zaproponowałem. Cenię taką szczerą postawę.

JHB przyjął bardziej skuteczną strategię negocjacyjną?

Przyjechał do mnie do Zakopanego. Mówił bardzo długo, nazywał siebie najlepszym reporterem w Polsce. Usłyszałem wtedy m.in., że on „w cztery dni zrobił akademię filmową”, „bo to jest proste, łatwe i nie trzeba poświęcać na to czterech lat”. Trochę mnie to rozbawiło.

Ale mimo tych przechwałek zgodził się pan go zabrać.

Zadeklarował, że będzie przestrzegał reguł gry, które wspólnie ustaliliśmy. Przyznałem mu szczerze, że dla mnie mistrzem reportażu jest Ryszard Kapuściński. Znam wszystkie jego książki. To był reportażysta, który niesamowicie szanował osobę, od której dostawał informacje. Wierzyłem, że JHB też będzie potrafił dotrzeć do człowieka. Okazało się jednak, że on w ogóle nas nie zrozumiał i tak naprawdę do dzisiaj nie rozumie naszego bólu po stracie bliskich. JHB nie dopuszcza w książce niczego poza sobą, poza swoim ego – wyższym od wszystkich ośmiotysięczników razem wziętych.

Fot_2_Baza Mount Everest Tybet

Baza Mount Everest Tybet

W jednym z wywiadów udzielonych po powrocie z wyprawy, JHB na pytanie dziennikarza, dlaczego wziął pan go ze sobą do Karakorum, odpowiedział wprost: „Myślę, że potrzebował moich pieniędzy”.

JHB upraszcza tę kwestię. Wyprawy himalaistyczne są niesłychanie kosztowne i często organizuje się je dzięki wsparciu wielkich firm, koncernów. Jednak tym razem tak nie było. Pomogły nam prywatne osoby, za co im serdecznie dziękuję. Wszystko kupowałem własnoręcznie: wybierałem, zamawiałem, segregowałem i pakowałem. JHB nie musiał niczego przygotowywać, wszystko dostał na tacy. On poniósł tylko i wyłącznie koszty swojego udziału. Sądzę, że jakby wszystko dobrze przeliczyć i podzielić, mogłoby się okazać, że JHB nie pokrył wszystkich wydatków przewidzianych na jego osobę, na które wskazywałaby zwykła arytmetyka. Nie chodziło jednak o pieniądze.

A o co?

On w ogóle nie zdawał sobie sprawy, gdzie i w jakim celu jedzie. Nie rozumiał naszego bólu, tylko kierował się własnym interesem, o czym wielokrotnie wypowiadał się już po powrocie z ekspedycji. Niby reporter, a zupełnie nie pojął kontekstu wyprawy. Nie znał sytuacji politycznej w regionie i stosunku do „białego człowieka” przybywającego w Pakistanie, niebezpieczeństw, na które jest się narażonym. Dwa razy nieomal cofnięto nas do Polski z powodu ignorancji JHB. Wielokrotnie mu tłumaczyliśmy, by nie zbliżał się z aparatem fotograficznym do posterunków wojska. W Pakistanie nie można nie dostrzec militaryzacji przestrzeni publicznej. JHB ryzykował naszym kosztem. Zatrzymano go na krótko za to, co wyczyniał. Zachowywał się jak turysta, który przyjechał tam na wakacje. Zupełnie nic do niego nie docierało!

Nie myśleliście o wykluczeniu JHB z wyprawy w trakcie jej trwania?

To nie było możliwe. Jeszcze by go gdzieś zastrzelili. Gdybyśmy go zostawili, a on nie zmieniłby swojego zachowania, to sam nie dojechałby nawet do Islamabadu.

Jaką zatem metodę współpracy przyjęliście?

JHB mógł opuszczać bazę, ale nie mógł wychodzić do wyższych obozów – dla swojego i naszego bezpieczeństwa. Mógł spokojnie pisać, rozmawiać z nami. Zgodził się na to, że nie będzie ingerował w przebieg wyprawy, że stanie z boku. I wszystko, ale to wszystko, co napisze, my wcześniej przeczytamy.

Chciał pan cenzurować tekst?

Wprost przeciwnie. To JHB przedstawia mnie w takim świetle. Chciałem po prostu wiedzieć, co on pisze, pomóc i wyjaśnić himalaistyczny kontekst. Jeśli prawdą jest, że priorytetem jest dla niego rozmowa, to dlaczego bał się przedyskutować z nami treść książki? Uniknąłby wielu błędów, które można znaleźć  w jego reportażu. Gdybyśmy wycięli pięć, dziesięć stron, materiał byłby rzeczywiście godziwy.

Co pan czuł, czytając „Długi film o miłości”?

Czułem, że nie jest to książka o miłości i nie jest to długi film, ani nawet literatura faktu. To książka fabularna, poświęcona tylko i wyłącznie JHB.

Był pan rozczarowany lekturą?

Rozczarowany. Ponieważ nas oszukano.

Fot_1_Odpoczynek po zdobyciu Cho Oyu, Nick Keicks Jacek Berbeka, baza Tybet.

Odpoczynek po zdobyciu Cho Oyu, Nick Keicks Jacek Berbeka, baza Tybet

A czy przed wyprawą na Broad Peak czytał pan jakieś inne książki JHB? Miał pan wyobrażenie, jak może wyglądać relacja o Karakorum?

Jego książek niestety nie czytałem. Znam tematykę wcześniejszych reportaży, ale akurat nie pasjonuję się byłym ZSRR. Byłem tam wiele razy.

A czy miał pan jakąkolwiek możliwość wglądu do „Długiego filmu o miłości” przed publikacją? Czy zabiegał pan o to?

Oczywiście, że zabiegałem o to. Takie były nasze ustalenia poczynione przed wyjazdem. Po powrocie dostałem głównie to, co opublikowano wiosną w „Gazecie Wyborczej”, czyli kilka procent treści całości publikacji. A umowa była taka, że każdy z nas czyta całość materiału. Byłem przekonany, że książkę dostanę przed oddaniem do drukarni. Stało się inaczej. Cały „reportaż” dotarł do mnie tydzień po tym, jak mogłem go samemu kupić sobie w księgarni. A na spotkania autorskie wydawca w ogóle nas nie zaprosił. Cóż, dopiero z książki i wywiadów udzielanych przez JHB dowiedziałem się, że on nie autoryzuje materiałów, które go dotyczą. Niezależnie od tego, po której stronie mikrofonu stoi… Ja mam inne zwyczaje w kontakcie z moimi rozmówcami. Przez szacunek do nich autoryzuję każdy wywiad.

Które fragmenty „Długiego filmu o miłości” najbardziej pana drażnią, są najmniej wiarygodne?

Przeczytałem tę książkę kilka razy. Znajduje się w niej bardzo dużo konfabulacji. To świadczy o słabości JHB jako reportera, a nawet szerzej – pisarza. On nie prowadzi gry z czytelnikiem. On go po prostu zwodzi. JHB nie przedstawia faktów w taki sposób, w jaki się wydarzyły, lecz tak, jak on chciałby, żeby wyglądały. Dla mnie zupełnie nie do przyjęcia jest fragment dotyczący śmierci Artura Hajzera. W czasie gdy Artur zginął na stoku Gaszerbrum I, cztery dni byłem razem z Jackiem Jawieniem w górze, poza obozem. A z książki dowiedziałem się, że w bazie odmówiłem poszukiwań ciała Artura. Dla mnie to po prostu skandal! JHB sam to sobie wymyślił i wsadził do książki. To zwykłe oszustwo. Prawnicy radzili mi wytoczenie procesu, ale zrezygnowałem. To nie ma sensu.

A przykłady innych nieścisłości?

Jest ich jeszcze trochę… JHB pisze o 21 zimowych wyprawach na Nanga Parbat. W rzeczywistości było ich dwa razy mniej. Wystarczyło, by do mnie zadzwonił i się o to zapytał. Uniknąłby prostego, faktograficznego błędu. Dziś wiem dobrze, że w swoich reportażach do wydarzeń, które opisuje JHB, dodaje od siebie następne 100 proc. treści. Stąd częste przeinaczenia.

Przypadkowe pomyłki czy celowa gra?

Granice między tymi pojęciami wytycza etyka dziennikarska. W przypadku JHB „falstart” nastąpił już w dniu wylotu z Polski. My wyruszyliśmy 16 czerwca, on – dzień później. Uczynił to z premedytacją. Miał już przygotowany artykuł dla „Tygodnika Powszechnego”  i celowo doprowadził do jego publikacji, gdy nas już nie było w kraju. Potem dowiedziałem się, że „działamy w amoku”, że „chcemy przy okazji machnąć K2, Gasherbrumy i jeszcze w zejściu Nanga Parbat”. JHB zupełnie nie rozumiał, na czym polega zgoda wydana przez Pakistańczyków na zdobywanie ośmiotysięcznika w ich kraju. Wystarczyłoby, gdyby do mnie zadzwonił, dopytał się dokładnie o wszystko. Wytłumaczyłbym mu. Potem przekonywał nas, że się pomylił. Teraz widzę, że to wszystko było ukartowane i stanowiło element kampanii promocyjnej jego książki – reklamy od początku opartej na przekłamywaniu rzeczywistości.

W wywiadzie udzielonym „Kulturze Liberalnej” JHB wspomniał, że podpisał mu pan zgodę na wykorzystanie swojego wizerunku w filmie o „Broad Peak”.

Żadnej zgody JHB nie podpisywałem. Zgodziłem się na użycie konkretnych zdjęć do książki – o filmie nie było wtedy mowy. Dodam, że rodzina Tomka Kowalskiego na początku czerwca wręczyła JHB dokument, w którym uczestnicy wyprawy poszukiwawczej jasno stwierdzają, że dziennikarz nie ma żadnego prawa do dalszego wykorzystywania naszego wizerunku. Chciałbym tutaj bardzo przeprosić rodzinę Tomka Kowalskiego, Alę, Agnieszkę, Ewę i moją mamę za to, że książka JHB spotęgowała w nich cierpienie.

Czy nie sądzi pan, że Broad Peak, miejsce śmierci pana brata, ale także sceneria wielu innych dramatów, po książce JHB może stać się symbolem kryzysu polskiego himalaizmu?

W 2013 roku zdobyto Broad Peak zimą, pierwszy raz w historii himalaizmu. Trudno nazwać to wydarzenie symbolem kryzysu.

Może zatem – dowodem na to, że braterstwo liny przestaje istnieć.

Upadek etyki wspinaczkowej rozpoczął się w Europie Zachodniej półtorej dekady temu. W Polsce coraz wyraźniej dostrzegam niepokojące symptomy tego zjawiska. Ale polecam też państwu obejrzenie filmu „Zakopiańczycy” – widać w nim, że u nas braterstwo liny nie jest pustym frazesem.

Ciemne strony medycyny. O „Czerwonym rynku” Scotta Carneya

Pełny tytuł książki Scotta Carneya – „Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci” – pozwala rozeznać się w ponurej tematyce tego reportażu. Na okładce straszy ludzka czaszka, a w trakcie lektury nie robi się weselej.

Autor przemierza globalne szlaki czerwonego rynku, jedzie wszędzie tam, gdzie sprzedaje się ludzkie ciała i usługi biologiczne. Czerwony rynek wyrasta na styku handlu i medycyny. Obraca się na nim towarami, które trudno wycenić – bo ile kosztuje ludzkie życie lub zdrowie? Książka Carneya podzielona jest na kilka rozdziałów, a każdy z nich poświęcony jest innemu aspektowi czerwonego rynku.

I tak dowiadujemy się, że w Indiach masowo okrada się cmentarze, nielegalnie wykopuje świeże zwłoki i oddziela mięso od kości. Po co? Odpowiednio spreparowane ludzkie szkielety sprzedaje się uniwersytetom medycznym w celach edukacyjnych. Taka wędrówka czeka ciała zmarłych, a jakie transakcje przeprowadza się na żywych?

czerwony_rynek_okladka

W indyjskich miastach, w zamkniętych ośrodkach dla matek surogatek, młode Hinduski czekają na poród, po czym oddają urodzone dziecko parom, które je wcześniej zamówiły. Z kolei na Cypr przywozi się młode Ukrainki i za opłatą pobiera od nich komórki jajowe. Zaraz po zabiegu odsyła się je z powrotem, pozbawione odpowiedniej opieki medycznej (dawstwo komórek jajowych, w przeciwieństwie do dawstwa spermy, jest ryzykownym i uciążliwym zabiegiem). Ale to niestety nie koniec.

„Międzynarodowe kliki lekarzy i przekupne komisje etyczne powoli zamieniają slumsy w Egipcie, RPA, Brazylii i na Filipinach w istne farmy organów”. [1] Te „farmy organów” przyciągają ludzi, którzy jeżdżą po świecie w poszukiwaniu dawców nerek. Przeszczepy w Ameryce są nieporównywalnie droższe niż w takich krajach, jak Pakistan czy Filipiny. Dlatego biorcy przyjeżdżają tam do profesjonalnie urządzonych klinik transplantologii, a odpowiednie firmy znajdują „ochotniczych” dawców w slumsach i w obozach dla uchodźców. Szczęśliwy biorca, którego życie zostało przedłużone o kilka lat, wraca na Zachód z nową nerką, natomiast dawca zostaje tam gdzie był, ze skromną zapłatą (lub bez niej!)  i bez nerki.

Czy medycyna to potwór?

Scott Carney nie twierdzi, że wszyscy lekarze to bandyci i mordercy. Podkreśla, że odmalowany przez niego obraz medycyny jest jednostronny – zajmuje się wyłącznie jej ciemną stroną. Czerwonym rynkiem rządzą zwykłe prawa popytu i podaży. Gdyby opisać historie ludzi znajdujących się po stronie popytu, książka byłaby o wiele bardziej optymistyczna. To pacjenci, których życie zostało przedłużone dzięki przeszczepowi, to rodziny, które wreszcie mają upragnione dziecko, to studenci, którzy mogą efektywnie uczyć się medycyny (repliki ludzkich szkieletów są marną imitacją prawdziwych kości) i dzięki temu są w stanie ratować zdrowie i życie swoich pacjentów. Co więcej, „niektóre z najważniejszych odkryć w nauce były możliwe tylko dlatego, że traktowaliśmy ludzi jak rzeczy” [2]. To wszystko prawda. Ale prawdą jest też ciemna strona czerwonego rynku opisana przez Carneya – historie ludzi, którzy znajdują się po stronie podaży (dawców organów czy ludzkich „królików doświadczalnych” firm farmaceutycznych).

Towary sprzedawane na czerwonym rynku prawie zawsze wędrują w górę drabiny społecznej. Bogaty człowiek raczej nie zostanie dawcą nerki dla obcej mu osoby. Dobrze sytuowana młoda kobieta raczej nie zdecyduje się na ryzykowny zabieg oddania komórki jajowej czy karierę matki zastępczej (donoszenie cudzej ciąży). W perspektywie globalnej to zamożna Północ używa ciał ludzi z biednego Południa. Oczywiście zdarzają się wyjątki. Jednym z nich jest system honorowego krwiodawstwa, który udało się wypracować na Zachodzie. Nie udaje się jednak odtworzyć go w Indiach, których mieszkańcy z powodów kulturowych nie chcą oddawać krwi. Jaki jest tego efekt? Banki krwi i szpitale przyjmują krew pochodzącą z nielegalnych źródeł – Carney opisuje indyjskiego rolnika, który niewolił w swojej stodole kilkunastu mężczyzn nieustannie pobierając od nich krew na sprzedaż. Opisany rolnik nie był jedynym prowadzącym „wampirzy” interes tego typu.

Jawność czy anonimowość?

Zachodnia zasada ochrony prywatności pacjentów ułatwia przestępcom działalność na czerwonym rynku. Biorcy organów nie mogą dowiedzieć się kim był dawca. Oczywiście większość organów pochodzi z ciał osób właśnie zmarłych, wyjątkiem są nerki (ponieważ możliwe jest życie z tylko jedną nerką). Handel organami jest nielegalny prawie we wszystkich krajach świata (wyjątkiem jest Iran). Dawca powinien oddać swoją nerkę z altruistycznych pobudek – dozwolony jest jedynie zwrot kosztów, jaki musiał ponieść w związku z operacją. W praktyce granica między zwrotem kosztów a zapłatą jest fikcją. Carney opisuje historie wielu mieszkańców slumsów, którzy zgodzili się na „oddanie” nerki, np. kobiety potrzebującej pieniędzy na operację córki. Większość kwoty wpłacanej przez biorcę trafia do kliniki przeprowadzającej zabieg oraz do pośredników. Dawca i biorca nierzadko leżą w tym samym szpitalu, ale nie wolno im się poznać. Jak zareagowałby przeciętny Amerykanin dowiadując się, że jego nowy organ pochodzi od zdesperowanej mieszkanki slumsów, która dostała jedynie ułamek wpłaconych przez niego pieniędzy? Według Carneya części ludzkiego ciała nigdy nie powinny być anonimowe. Tylko w ten sposób można prześledzić szlak od dawcy do biorcy i dowiedzieć się czy gdzieś po drodze nie doszło do przestępstwa.

Oczywiście nawet jawność nie rozwiąże wszystkich problemów. Autor „Czerwonego rynku” opisuje pacjentów świadomych tego, że ich nowe organy pochodzą z ciał chińskich więźniów skazanych na śmierć. Chińscy więźniowie (wśród których nie brak więźniów politycznych) traktowani są jak zbiorniki części zamiennych. Jeśli więzień okaże się kompatybilnym dawcą dla klienta-biorcy przyśpiesza się egzekucję. Jego ciało zostaje rozłożone na poszczególne towary („skórę sprzedawano ofiarom poparzeń po dolarze i dwadzieścia centów za centymetr kwadratowy” [3]). Co z sumieniem amerykańskich biorców? Jak pisze Carney: „pacjenci nie przejmowali się tym, skąd pochodzą ich nowe organy. Trzymali się pragmatycznego podejścia w rodzaju: ten facet i tak umrze, a ja mogę się wyleczyć” [4].

Zakazywać czy legalizować?

„Niektórzy naukowcy i ekonomiści uważają, że tylko legalny i uregulowany system może zapobiec wyzyskowi uczestników łańcucha dostaw. Twierdzą, że ludzie nadal będą oddawać organy za pieniądze, bez względu na to, jaką postać będzie miał system prawny” [5]. Przeciwnicy tego stanowiska wykazują, że otwarty handel organami byłby legalizacją wyzysku i niesprawiedliwości. Tam, gdzie handel nerkami jest dopuszczalny, cena za organ drastycznie spada (jest wielu potencjalnych dawców). Człowiek, który decyduje się na nieodwracalne osłabienie własnego zdrowia dla przedłużenia życia obcej osoby, robi to zazwyczaj dlatego, że nie ma innej możliwości zarobienia potrzebnych pieniędzy. Przypadki autentycznie dobrowolnego poświęcenia zdarzają się zazwyczaj jedynie między bliskimi sobie osobami.

Z drugiej strony surowe zakazy powodują, że cały rynek przenosi się do sfery przestępczej, a liczba dostępnych organów (czy komórek jajowych, krwi i innych części ludzkiego ciała) drastycznie maleje. Jak pisze Carney, „nie chcemy zaakceptować otwartego handlu ludzką tkanką, ani ograniczyć sobie dostępu do środków i zabiegów wydłużających życie. Innymi słowy, chcemy zjeść ciastko i nadal je mieć” [6].

Być może zapomnieliśmy o tym, że nasze prawo do zdrowia kończy się tam, gdzie zaczyna się zdrowie drugiego człowieka.

 

Przypisy:

[1] Scott Carney, „Czerwony rynek”, str. 70.
[2] Tamże, str. 219.
[3] Tamże, str. 87.
[4] Tamże, str. 90.
[5] Tamże, str. 84.
[6] Tamże, str. 195.

 

Książka:

Scott Carney „Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci”, przeł. Janusz Ochab, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.

 

Wiersze jak małe opowieści

Wiem, że urodziłaś się w miejscowości Sinj. Jak ona wygląda i czy jest to dla ciebie ważne miejsce, z którego czerpiesz inspirację?

„Sinj” to specyficzne słowo, które oznacza kolor pomiędzy szarym a niebieskim, ale nijak nie oddaje prawdziwego kolorytu tego miasta, którego barwy są głębokie i bardzo wyraziste: zielony, niebieski i biały. Kamienne miasto. Dziękuję Bogu, że urodziłam się właśnie w Sinju, bo zarówno samo miasto, jak i cała okolica to jedno z najpiękniejszych miejsc w Chorwacji.

W twojej poezji bohaterkami bardzo często są kobiety. Kim są twoja matka i twoje babcie? Czy miały ważny wpływ na ciebie?

Przede wszystkim są to kobiety, które opowiadają. Moja babcia na targu, który był na wybrzeżu, sprzedawała warzywa, jajka. Mama była krawcową. Odkąd pamiętam, odkąd poznałam język i używałam go świadomie, zasypywały mnie różnymi opowiadaniami. Tata zresztą też. Cała rodzina miała talent do wymyślania historii, w tym także wierszy. Właściwie dzień i noc żyłam wśród opowieści. I ciągle pytałam: „I co dalej, i co dalej było?”.

Dorta

Dorta Jagić. Rys. Alicja Rosé

A czy zapraszali cię do wspólnego wymyślania?

Non stop! I jest tak do dzisiaj.

W wierszu „rondo, rondo” przywołujesz chorwackiego poetę Slavka Mihalicia. Czy tradycja jest dla ciebie ważna? Czy czytasz starszych poetów?

Czytam i szanuję bardzo. Tak naprawdę to stoimy na ramionach olbrzymów. Właściwie wszystko już zostało napisane, zatem nie jesteśmy we wdzięcznej sytuacji. Musimy starać się być jeszcze bardziej oryginalni niż nasi poprzednicy, którzy byli genialni. Ważny jest dla mnie Slavko Mihalić, bo ten jego wiersz [„Zamknięta w kręgu”] odkryłam w dość niezwykłych okolicznościach. To wiersz z tomu „Akordeon”, który czytelnikom chorwackim jest mało znany, a ja go znalazłam w tramwaju. Otworzyłam i pierwszy wiersz mówił o osobie zamkniętej w kręgu; każdy wers przemawiał do mnie bardzo osobiście w tamtym momencie mojego życia. Zupełnie przestałam dostrzegać ludzi wokół siebie. To była taka epifania, rozmowa poety z poetą. Wiele moich wierszy powstało w wyniku takich niezwykłych wydarzeń, nie z kontemplacji, kiedy się siedzi za stołem, tylko z magii życia.

W twojej poezji pojawia się rzeczywiście wiele osób. Czy potrafisz pisać otoczona ludźmi?

Zdarzyło mi się zanotować coś w kawiarni czy na dworcu, ale piszę w samotności. Ja jestem z natury introwertykiem, a ludzie często myślą, że jestem ekstrawertykiem, ponieważ lubię się przyjaźnić. W ciągu dnia potrzebuję przynajmniej dwóch-trzech godzin tylko i wyłącznie dla siebie. W tłumie nie słyszę swoich myśli. Wiem, że są ludzie, którzy mają taką zdolność, ja kompletnie nie. Istnieją też ludzie, którzy dochodzą do własnych myśli właśnie poprzez komunikację z innymi – zauważyłam to w teatrze. Ta praca, wspólna praca, pomogła mi poznać różne typy ludzi. Odkryłam, jak bardzo jesteśmy różnorodni.

Tak, mam wrażenie, że twoje wiersze to małe narracje, w których opowiadasz losy najprzeróżniejszych osób. Czy tak właśnie jest?

To ciekawe, co mówisz, nie pomyślałam o tym wcześniej, czegoś się właśnie o sobie dowiedziałam, dziękuję.

Współpracujesz z teatrami, piszesz dramaty, mam wrażenie, że to ma ogromny wpływ na twoją poezję. Niektóre wiersze są jak dramaty w miniaturze z dramatis personae, które wypowiadają się bądź wchodzą ze sobą w dialog. Poezja jest raczej samotnym zajęciem, monologiem, a dramat – dialogiem. Skąd u ciebie połączenie dwóch różnych światów? Czy są w literaturze chorwackiej twórcy analogiczni do Różewicza czy Herberta?

Tak, to prawda, długo zajmowałam się teatrem, reżyserowałam sztuki, wykładałam wiedzę o teatrze. Jestem jedyną osobą w Chorwacji, która pisze zarówno wiersze, jak i dramaty, więc ciągle też mnie o to pytają. W moim przypadku nie jest to zderzenie czy konflikt – od dzieciństwa jedna i druga forma ekspresji były mi bliskie. Rodzice zapisali mnie, gdy jeszcze byłam dzieckiem, do tzw. teatru młodych. Równolegle jednak pisałam wiersze.

W twoich wierszach bardzo często odwołujesz się do Boga, do aniołów. Jednak Bóg często jest mały… Jak choćby w wierszu „ochroniarze”.

Tak, jest mały, czyli skromny. Jest najbardziej delikatną istotą. Sama delikatność. Jest jak płatek śniegu. Bóg jest malutki i delikatny, a człowiek traktuje siebie jak coś większego, silniejszego. Bóg na krzyżu jest nagi, rozpięty, a przecież to ludzie go ukrzyżowali. Uczynił to silny politycznie, wrzeszczący tłum. Ten sam tłum uwolnił złego Barabasza. Dla mnie jest to obraz całego człowieczeństwa.

Podobnie Judasz z wiersza „pętla, piękne męskie imię”, prawda?

Tak, ten wiersz właśnie przeczytano na festiwalu Europejski Poeta Wolności. Istotą jego jest handel. Judasz sprzedał Jezusa za pieniądze. To metafora merkantylnego świata dzisiaj, w którym wszystko próbujemy kupić i sprzedać. A taki handel jest przeciwieństwem miłości.

A czy Judasz musiał zdradzić? Czy istnieje predestynacja?

Absolutnie nie. Uważam, że istnieje wolna wola. Zdecydowanie opowiadam się tutaj za świętym Pawłem.

Skończyłaś filozofię i religioznawstwo na Jezuickim Uniwersytecie. Dlaczego wybrałaś właśnie ten kierunek studiów?

Bóg interesował mnie właściwie od początku, od pierwszych przebłysków świadomości. Wydawało mi się to niezwykle interesujące, że istnieje taka istota, której nie widzimy. Mój dziadek, kiedy przyjeżdżał do nas na ferie, mówił: „Dorta, synu [tak wedle zwyczaju zwraca się w miły sposób po chorwacku do dziewczynki], poczytaj mi Biblię”. Stawał w oknie, a ja czytałam początek Księgi Rodzaju o stworzeniu świata. Biblia była dla mnie rzeczywistym słowem Bożym, myślałam sobie: o, tak właśnie mówi Bóg. W dzieciństwie w ogóle bardzo interesowałam się słowami. Powtarzałam jakieś słowo, np. „mlecz” tak długo, aż przestawało mieć sens. Słowa to litery. Z jednej strony jest prawdziwy kwiat, a z drugiej słowo – jego nazwa. Jako dziecko bardzo się temu dziwiłam, że istnieją przedmiot i słowo. Za każdym razem, gdy czytałam Biblię, fascynowało mnie to stwierdzenie: „Bóg powiedział”. Tutaj zaczęła się moja fascynacja Bogiem, który wypowiadał słowa. Później interesowało mnie wszystko, co było związane z teologią, a szczególnie, dlaczego Jezus musiał cierpieć i umrzeć na krzyżu. Ale też interesowała mnie filozofia i obie te dziedziny mogłam studiować właśnie u Jezuitów. I w rezultacie napisałam mały słownik kobiet biblijnych.

Która z nich jest ci najbliższa?

Sheerah. Była wyjątkową kobietą. Jest napisane, że zbudowała trzy miasta. Zaprojektowała i zbudowała, a nie miała żadnego męża. Jest wiele kobiet w Biblii, większość ludzi zna Ewę, Marię Magdalenę, Rachelę, ale Sheerah jest mało znana.

Oprócz słownika, wierszy, dramatów, opowiadań napisałaś podobno również książeczkę dla dzieci. O czym ona jest?

Tak, to opowieść o małej ostrydze, która ma nóżki i chodzi po dnie morza, ale chciałaby stamtąd uciec. Morze jest ogromne i przeraża ją. Chciałabym do tej opowieści zrobić ilustracje.

Istnieje też twój wiersz „Agorafobia”, może ta bajka jest tak naprawdę o tobie?

To prawda, pewnie nieświadomie ukryłam się za tą małą, zabawną ostrygą.

 

Tłum. Małgorzata Wierzbicka

 

Hitler w formie instant

Timur Vermes_fot_Olivier Favre

Timur Vermes. Fot. Olivier Favre

 

Piotr Kieżun: Jeden z zaprzyjaźnionych dziennikarzy piszący o Niemczech powiedział mi kiedyś, że można w ciemno strzelać, iż w sezonie ogórkowym na okładkach niemieckich gazet pojawi się postać Adolfa Hitlera. Gdy nie wiesz, o czym pisać, weź na warsztat przywódcę III Rzeszy – zawsze się sprzeda. Czy Hitler wciąż jest moralnym problemem dla Niemców, czy stał się raczej częścią medialnego folkloru – jedną z setek twarzy celebrytów?

Timur Vermes: Obraz Hitlera w dzisiejszych Niemczech jest mniej więcej taki sam, jak w innych krajach.

To znaczy?

To znaczy, że Hitler jest postrzegany jako jedna ze słynnych historycznych postaci, co jest normalną koleją rzeczy. Kiedy masz do opowiedzenia jakiś fragment historii, opisujesz go poprzez historię konkretnych osób. To łatwiejsze i w dodatku ożywia całą narrację.

Pytam o okładki magazynów, ponieważ wydaje się, że to nie o Hitlerze jako takim, lecz o popkulturowej ikonie traktuje pana książka. Zresztą pan też wykorzystuje siłę przyciągania tego wizerunku. Wystarczy spojrzeć na okładkę pana powieści.

Hitler to główny bohater, więc nie można powiedzieć, żeby był nieistotny. Co do okładki, to prawda, został tu wykorzystany „brand”, który stworzył sam Führer: jego charakterystyczna grzywka i wąsik. Myślę, że pozwala to w skrótowy sposób przedstawić temat książki, ale jednocześnie pokazać, jak silny marketingowo jest wizerunek wykreowany przez Hitlera. To prowokacyjny zabieg. I skuteczny.

Vermes_On Wrocil_okladka

Co pana skłoniło, żeby bohaterem powieści uczynić właśnie Hitlera?

Sporo ludzi mnie o to pyta: „Jak na to wpadłeś, by wysłać Hitlera w przyszłość?”. Na początku nie zamierzałem pisać książki o podróży w czasie. To czego szukałem, to wyrazista postać i nagle w czasie wakacji w Turcji przyszedł mi do głowy pomysł, żeby pokazać Hitlera jako rodzaj współczesnego apostoła. Natknąłem się tam na stragan z używanymi książkami, gdzie znalazłem tom zatytułowany „Druga księga Hitlera”. Wydało mi się to całkowicie absurdalne. Nigdy nie słyszałem, by istniała jakaś druga książka przywódcy III Rzeszy. Owszem, „Mein Kampf” tak, ale nie inne dzieło. Pomyślałem, że skoro ktoś napisał tę drugą księgę Hitlera, ja mógłbym spróbować napisać trzecią.

A nawet więcej – użyć narracji pierwszoosobowej, a więc niejako wcielić się w tę postać?

Napisanie książki w pierwszej osobie to często bardzo wyrachowany zabieg, ale w moim przypadku całkiem naturalny. Zanim zabrałem się do pisania powieści, byłem ghostwriterem, a więc historie zasłyszane od innych osób opisywałem w pierwszej osobie. Lubię taki sposób pisania, więc pomyślałem, dlaczego by nie zastosować go w „On wrócił”. Przy okazji mogłem zastanowić się, jaki był sposób myślenia Hitlera, co mogło się dziać w jego głowie. Oczywiście użycie pierwszoosobowej narracji dało mi wiele innych korzyści. Na przykład nie musiałem uzasadniać, dlaczego moja postać akceptuje pewne rzeczy. To po prostu dzieje się w jej umyśle. Hitler w mojej książce traktuje wszystkie okrucieństwa, ludobójstwo, wszystko, co jest z tym związane jako rzecz zupełnie normalną. To jest możliwe do pokazania tylko wtedy, gdy użyjesz pierwszoosobowej narracji.

We współczesnej kulturze istnieje cała tradycja wyśmiewania się z Hitlera. Wystarczy przypomnieć przedwojenne brytyjskie karykatury albo nakręcony w latach 80. kontrowersyjny remake filmu Ernsta Lubitscha z udziałem Mela Brooksa. Czy coś pana szczególnie zainspirowało?

Na pewno nie figura komicznego Hitlera. Oczywiście, znam większość satyrycznych dzieł z Hitlerem w roli głównej, takie jak „Dyktator” Chaplina albo „Być albo nie być” Lubitscha. Z tym, że tamte produkcje, w których reżyserzy szydzili z Hitlera, były rodzajem politycznej broni. W moim przypadku jest inaczej. Zresztą myślę, że zbyt często mamy do czynienia z ośmieszaniem Hitlera. Tak często widzimy jego karykaturę, że większość ludzi nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak racjonalna jednostka mogła kiedykolwiek wybrać w wyborach takiego faceta. A jednak to się zdarzyło. Ludzie nie głosują na clowna. Głosują na kogoś, kogo uważają za inteligentnego i kto według nich mówi prawdę. Tylko w takiej osobie mogą pokładać nadzieje. Hitler musiał być bardziej pociągającą i znacznie mniej niedorzeczną osobą, niż nam się zdaje.

Czy polubił pan swojego bohatera?

Słowo „lubić” nie jest tu odpowiednie. Powiedziałbym raczej, że spodziewałem się kogoś innego. Kogoś odrażającego, wstrętnego, szalonego i niebezpiecznego.

Potwora.

Dokładnie tak – potwora. Jednak gdy zaczynamy przyglądać się Hitlerowi, prawie że oddychamy z ulgą. Okazuje się być bardziej normalny, niż myśleliśmy. To, co przeraża w tym wszystkim to fakt, że cała historia z Hitlerem zdarzyła się naprawdę. A także prawda, że skoro był bardziej normalny, niż się wydaje, nagle okazuje się, iż również miliony zwykłych Niemców były częścią tego, co dziś postrzegamy jako potworne.

Pytam o sympatię do bohatera książki, ponieważ – o zgrozo! – ja go polubiłem. W jednej z recenzji przeczytałem, że traktuje pan swojego bohatera jak marionetkę. Żadnego współczucia, pełen dystans. To chyba niezupełnie prawda. Przyjrzyjmy się tej postaci. Przede wszystkim pański Hitler, próbując na swój własny sposób odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości, jest niezwykle pocieszną osobą. Trochę jak wojak Szwejk z powieści Haška.

Wiele ludzi twierdzi, że jest niewiarygodnie miły. Za miły jak na tego typu bohatera. Na przykład w stosunku do swojej sekretarki, która w powieści przeżywa zawód miłosny i którą pociesza niczym ojciec lub wuj. Jednocześnie doskonale wiemy, do czego potrafi być zdolny. Ale powtórzę jeszcze raz, większość z nas uważa, że osoba odpowiedzialna za Holokaust musi mieć w sobie jakąś brzydotę. To bardzo komfortowe przekonanie, które pozwala czuć się bezpiecznie. Jeśli by tak było, moglibyśmy rozpoznać każdego potencjalnego Hitlera czy kogoś równie niebezpiecznego w momencie, w którym przekraczałby próg tego pokoju.

Idźmy dalej. Pański Hitler jest bardzo logiczny. A nawet więcej, zadaje bardzo racjonalne pytania. Mówiąc familiarnie: rozsądny gość!

Pan jest tak samo zaskoczony, jak ja po lekturze „Mein Kampf”. Hitler napisał tam mnóstwo bzdur, ale pomiędzy tymi bzdurami można znaleźć wiele bardzo pragmatycznych argumentów, które nie wydają się być szalone, ani nie brzmią bezsensownie. Na przykład fragment o problemie surowców naturalnych, których w przyszłości może zabraknąć. To bardzo aktualna kwestia. Prawdziwym kłopotem jest to, że powszechnie uważamy, iż Hitlera popierają ludzie prości i niewykształceni. Jednak najbardziej niebezpieczne w Hitlerze – i niemal każdym dyktatorze – jest to, że jest on w stanie swój punkt widzenia przemycić do głównego nurtu. A główny nurt to pan, ja i wiele innych osób, które uważają, że potrafią racjonalnie myśleć.

Czy nie przedstawia pan Hitlera w sposób nazbyt neutralny? Jego obsesja na temat Żydów – a więc coś, co doprowadziło do najgorszej zbrodni – właściwie pojawia się śladowo, gdzieś na marginesie pana książki.

W „Mein Kampf” lub zapisach wystąpień Hitlera temat żydowski jest rzecz jasna obecny, lecz zostaje przedstawiony w bardzo zorientowany na fakty sposób. Hitler nie poświęcał temu tematowi długich przemów. Nawet w „Mein Kampf” jest o tym tylko jeden rozdział. Na co dzień nie mówiło się o tym również w jego otoczeniu. Każdy w jakiś sposób uczestniczył w Holokauście i wiedział, co się dzieje. Po cóż by mieli o tym rozmawiać?

Rozumiem, że w swojej książce również nie chciał pan omawiać tego tematu?

Chciałem pokazać, w jaki sposób Hitler sam o tym mówił. A więc: krótko, w jasnych słowach, bez rozbudowanych argumentacji. Wiele ludzi spodziewa się czegoś innego. Kogoś, kto cały czas będzie mówił o Żydach i wojnie. Można to porównać do kakao w proszku. Jako dzieci często jemy je prosto z puszki, w suchej, skoncentrowanej postaci. Jeśli naprawdę chcemy się napić kakao, dolewamy do niego mleka, ale wtedy okazuje się, że jego smak staje się o wiele bardziej mdły. Podobnie jest z przywódcą III Rzeszy. Przyzwyczailiśmy się do Hitlera w formie instant.

Czy rzeczywiście wierzy pan, że współczesne społeczeństwo masowe wpatrzone w ekran telewizora lub komputera mogłoby wybrać Hitlera ponownie, a on sam niczym aktor zdobyć popularność, tak jak dzieje się to w pańskiej książce? Tym razem stałoby się tak chyba nie z biedy, lecz z nudów?

Nie do końca z nudów. To co możemy dziś obserwować w Europie jest dobrym przykładem na to, jak działa tego typu mechanizm. Niech pan spojrzy na Włochy, gdzie Beppe Grillo – komik, który zaczynał od pokazywania skeczy – i jego partia zdobyli w wyborach niemal 30 procent głosów. To osoba, która pojawia się w mediach, bawi nas i zarazem mówi nam jakiś rodzaj prawdy. Patrząc na to, nie możemy być pewni, czy w kolejnych dekadach nie pojawią się w Europie mocno antydemokratyczne ruchy. Skąd biorą się takie nastroje? Gdy spojrzymy na kraje, w których odsetek poparcia dla ruchów ekstremistycznych jest wysoki, zauważymy, że w większości są to państwa, w których zaczyna brakować pieniędzy i gdzie ludzi cierpią. Po pierwsze doznają fizycznego cierpienia spowodowanego niedostatkiem, ale także cierpienia, które rodzi gniew: oto nie szanuje się nas tak, jak na to zasługujemy. Nie jest trudno być demokratą, gdy jest się bogatym. Proszę spojrzeć na Niemcy. Mamy tutaj do czynienia z 5-7 procentami głosów na skrajną prawicę, ale to wszystko.

W ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego francuski Front Narodowy zdobył 25 procent głosów. To najlepszy wynik nad Sekwaną. Wszystko to dzięki antyimgranckim hasłom. Czy słaby wynik skrajnych partii w Niemczech oznacza, że nie przeżywają tego samego kryzysu wielokulturowego państwa?

W Niemczech mamy mniej więcej takie same problemy, jak w innych krajach Europy, choć jesteśmy bogatsi, więc ich tak bardzo nie odczuwamy. W tym momencie w Niemczech musiałbyś być totalnym rasistą, żeby popierać skrajne partie.

Mamy jednak przykład Thilo Sarrazina, byłego członka zarządu banku narodowego, który w swojej antyimigranckiej książce „Niemcy likwidują się same” opisał tureckich i arabskich mieszkańców Niemiec jako w większości niezdolnych do integracji. To wywołało burzę. Sarrazina poparło wielu zwykłych Niemców. O nim samym też trudno powiedzieć, żeby był zwolennikiem skrajnych partii. Jest członkiem SPD – to mainstream. Coś się zaczyna zmieniać w Niemczech?

Sprawa Sarrazina pokazał, że coś jest na rzeczy, ale nikt do końca nie wie, co dokładnie. Dyskusja, która wybuchła była prowadzona w skrajnym tonie. Lewica twierdziła, że o rzeczach, o których wspomina Sarrazin nie można nawet rozmawiać. Inni mówili, że Sarrazin ma rację, nawet wtedy, gdy nie czytali książki. Nikt tak naprawdę nie zastanowił się, co oznacza sukces tego tekstu. Być może dlatego, że Niemcy to Europejczycy, którzy nie mają aż tak wielu kłopotów. Prawdziwym demokratycznym testem dla Niemiec byłaby sytuacja, w której np. Grecja nie byłaby w stanie spłacać swojego długu i Niemcy musieliby robić to za nią. Wówczas mielibyśmy do czynienia z rzeczywistym odpływem pieniędzy.

Pana książka odniosła w Niemczech ogromny sukces – sprzedała się w ponad milionie egzemplarzy. Jak Niemcy ją czytają? Jakie są ich reakcje?

Moja powieść rzeczywiście bardzo dobrze się sprzedała i tym samym stała się częścią mainstreamu. Mimo to nikt tak naprawdę nie zadał sobie prostego pytania, co ludzie widzą w tej książce, dlaczego powieść o takim temacie osiągnęła tak wielki sukces, o czym mówi ten społeczny fakt? Dla porównania, gdy „Pięćdziesiąt twarzy Greya” sprzedało się w milionach egzemplarzy, nagle wszyscy zaczęli dyskutować, co takiego dzieje się w umysłach współczesnych kobiet. Nic podobnego nie stało się z „On wrócił”.

Może Niemcy po prostu uznali pana powieść za czystą rozrywkę?

Na stronie niemieckiego Amazona można przeczytać sporo negatywnych recenzji. Wielu czytelników twierdzi, że książka jest zabawna, ale nie można jej brać serio. A przecież „On wrócił” ma również swoją ciemną, przerażającą stronę. Według mnie czytelnicy są tego świadomi, lecz starają się uniknąć myślenia o tego typu sprawach. To naprawdę rozczarowująca postawa.

Rosja nie jest europejska i nic nie szkodzi

Przy okazji sytuacji na Ukrainie w debatach europejskich powraca pytanie o to, czy Rosja stanowi część Europy czy też do Europy nie należy. Chodzi o politykę i cywilizację, bo wysoka kultura rosyjska na pewno jest europejska. Przed kilkoma dekadami toczyli o to spór Kundera i Brodski. Jestem po stronie Kundery. Rosja nie jest europejska, nie jest częścią Europy i nigdy nie będzie. Ale to nie jest ani pejoratywne ani – tym bardziej – nie mam najmniejszego zamiaru poniżać Rosjan. Inny nie znaczy gorszy. A Rosja jest po prostu inna.

Z tego zaś wynika, że wszystkie nasze zabiegi zmierzające do demokratyzacji Rosji są chybione. Można mieć nadzieję, że kiedyś będą tam przestrzegane prawa człowieka, ale nie ma sensu liczyć na to, że w Rosji zapanuje liberalna demokracja. Już Aleksander I w czasie Kongresu Wiedeńskiego chciał liberalizacji Rosji, ale w odpowiedzi usłyszał twarda odmowę wielkich rosyjskich panów. Więc się wycofał i popadł w manię religijną.

Póki co Putinowi mania religijna nie grozi, ale wcale tego nie wykluczam. Opór oligarchów – pojęcie wyłącznie rosyjskie, zapożyczone na Ukrainie – jest tak silny, że ani rządy prawa, ani demokracja nie są prawdopodobne.

Jeżeli uznamy, że europejską zasadą egzystencji jest – przynajmniej po II wojnie światowej – demokracja, to rosyjską zasadą egzystencji było i jest imperium. Zdumiało mnie, kiedy czytałem imperialną wypowiedź Josifa Brodskiego cytowaną w książce Magdaleny Grochowskiej. Brodski, przed kilkoma dekadami w Ameryce w dalszym ciągu sądził, że Ukraina jest po prostu rosyjska, że Rosja musi być imperium, gdyż inaczej nie istnieje. Kiedy to słyszymy, zaczynamy rozumieć, dlaczego wybitni rosyjscy artyści i intelektualiści ostatnio poparli Putina. To on, kłamiąc może nazbyt brutalnie (ale przyjdzie, gwarantuję, faza religijna) i zgodnie z rosyjską tradycją innego posługiwania się mową ciała i mową słów, rozumie naturę Rosji.

Można tylko mieć nadzieję, że następny przywódca, po nieuniknionej porażce Putina, której zapowiedzi już widać, będzie rozumiał imperium inaczej, bardziej pokojowo i bliżej idei państwa prawa. Albowiem Rosja może być państwem prawa, czego już była kilkakrotnie bliska w XIX i XX wieku – ale państwa prawa nie należy mylić z demokracją, tak jak my ją rozumiemy.

Domagajmy się zatem, by Rosja nie wtrącała się do Europy i pod tym warunkiem bądźmy gotowi do współpracy z „wielkim innym” bez żadnych uprzedzeń, ale i bez złudzeń.

Niedemokratyczne wybory?

Oglądałem dokładnie wyborcze programy telewizyjne, czytałem bogate materiały prasowe, przeglądałem raporty, zarówno komisyjne, jak i polityczne. Kilka wskaźników było i jest dalej ważnych.

Na początek liczba głosujących w Polsce – lekko ponad 23 proc. To znaczy, że ponad 3/4 uprawnionych obywateli nie zagościło w komisjach wyborczych. W kategorii frekwencji zajęliśmy miejsce 4., ale od końca wśród 28 państw Unii Europejskiej. Jak to się ma do tego, że mieszkańcy naszego kraju tak bardzo popierają obecność Polski w UE? Czy to nie oznacza, że dwie partie dowodzące dziś polskim parkietem politycznym, PO i PiS, nie potrafią nam pokazać, jaka jest prawdziwa rola UE w Polsce? Czy Polacy znają choćby tak prostą informację jak ta, że ponad 60 proc. obowiązującego prawa to prawo unijne?

Za wyjątkowo dobre można uznać wyniki wyborcze Janusza Korwin-Mikkego – to ponad 7 proc. poparcia. Dobre dla niego, dla Polski – już niekoniecznie. Jego wypowiedzi, reklamy polityczne gęsto publikowane w mediach pokazują go jako bojownika anty-europejskiego (i jak się okazało pro-rosyjskiego). Konferencje prasowe i rauty polityczne udowodniły również, że jego poglądy są inne w zależności od tego, czy kieruje je do kobiet czy do wyborców płci męskiej. To znamy od lat – szkoda jednak, że do tej pory mówiono na temat niewiele i po cichu. A biorąc pod uwagę, że JKM ma reprezentować Polskę w Parlamencie Europejskim, mam wątpliwości czy polskie gremia będą go dalej atakować.

Czy Polacy znają choćby tak prostą informację jak ta, że ponad 60 proc. obowiązującego prawa to prawo unijne?

Azrael Kubacki

Idźmy dalej – kiepski, a właściwie tragiczny wynik partii Janusza Palikota – poniżej 5 proc. Odeszła nie tylko młodzież – właśnie do JKM – ale również ludzie wierzący dotąd szefowi partii. Jeżeli partia Janusza Palikota się nie rozsypie, będzie to sukces. Ale nawet w takim wypadku szanse Palikota na ponowny wybór do polskiego parlamentu w roku 2015 pozostają niewielkie. Możemy się więc spodziewać wolty politycznej. Janusz Palikot był „wielkim katolikiem”, „anty-katolikiem”, „lewicowcem”… kim będzie teraz?

Poniżej 10 proc. do ponad 30 proc. – czyli wynik wyborczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej, porównany do wyników Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Co to oznacza? Że liczba zwolenników lewicowych poglądów stanowi dziś poniżej 1/6 liczby zwolenników poglądów liberalnych (czyli PO) i prawicowych (PiS). To miażdżąca porażka lewicy w Polsce. Sukces w uprzednich wyborach parlamentarnych słabo się przekłada na parlamentarną siłę polityczną i prawdopodobnie tak będzie także w kolejnym wyścigu do parlamentu. SLD to partia stabilna, ale, jak się okazało, obecnie niezdolna do przekroczenia 10 proc. poparcia. Czyli, podobnie jak PiS – partia skostniała, emerycka, z szefem bez polotu. Czy ma szansę na wzrost popularności? Ma – jeżeli uda się jej przekształcić z lewicy w prawdziwą socjaldemokrację.

To jest problem wszystkich polskich partii – nieumiejętność zaprezentowania ścisłego, ale logicznego i wartościowego projektu intelektualnego. Czy ktoś wie, jakiego manifestu politycznego można się spodziewać od polskich partii? Pominę Janusza Korwin-Mikkego. Tu już wiemy od dawna – prawicowy pop-schemat, nie polityczny ale medialny. Szkoda, że tylu młody wyborców – tych pomiędzy 18, a 24 rokiem życia – taką tandetę kupuje.

Najbliższe wybory krajowe skończą się znów remisem, a wtedy polski marazm polityczny stanie się już stęchlizną.

Azrael Kubacki

Na szczęście do Parlamentu Europejskiego nie wejdą reprezentanci polskiego planktonu politycznego. Szkoda, że wśród tego towarzystwa byli inteligentni kandydaci, tacy jak choćby pani Barbara Nowacka, ale na szczęście odpadli politycy pokroju Zbigniewa Ziobro, Jarosława Gowina czy Johna Godsona.

Polska demokrację od lat przepełnia marazm, słabość i intelektualne zamglenie. Jak skończą się najbliższe wybory krajowe? Podejrzewam, że znów remisem. A wtedy polski marazm polityczny stanie się już stęchlizną.