Przełamaliśmy 300 lat polskiej historii

Jarosław Kuisz: Rok temu opublikował pan artykuł będący apologią rządów Donalda Tuska. „Od czasów Księstwa Warszawskiego zaledwie dwóch premierów, i to z czasów PRL, miało dłuższą kadencję”. To opis systematycznej, „utajonej modernizacji”, jakiej Polska nie zaznała od kilkuset lat. „Pragmatyzm stał się nie narzędziem, ale celem. Bo istotą było przekonanie, że zapewnienie spokoju i trwałości wystarczy, żeby potencjał, jaki tkwi w Polakach, zmienił kraj”. Takie teksty są jakby z innej epoki…

Bartłomiej Sienkiewicz: Nie zgadzam się, że to tekst z innej epoki. Owszem, został napisany w zupełnie innym kontekście politycznym, ale mechanizmy, które opisywał, trwają w Polsce nadal. Oto zmienił się pewien sposób myślenia obowiązujący od XVIII w., od czasu pierwszych oświeconych reformatorów, którzy zawsze byli w mniejszości, a ich propozycje były zwykle odrzucane przez społeczeństwo. Otóż ten fatalny układ – typowy dla głębokich peryferii – w ostatnich ośmiu latach został przełamany.

I dlatego PiS zwyciężyło w wyborach?

PiS mogło zwyciężyć w wyborach parlamentarnych nie dlatego, że prowadziło spór o wartości, tylko dlatego, że właśnie zostało zmuszone do sporu o modernizację i jej kształt. Jego obecna przewaga nad Platformą Obywatelską nie wynika na przykład z mitu smoleńskiego, tylko z ogłoszenia możliwości prowadzenia modernizacji w sposób bardziej efektywny, lepszy i z większym pożytkiem dla kraju i ludzi, niż to robiła PO. Andrzej Duda, Beata Szydło, a nawet Jarosław Kaczyński przemawiają dziś jak modernizatorzy, zaś ostrze ich krytyki nie zwraca się przeciwko ludziom, którzy stworzyli kondominium rosyjsko-niemieckie w Polsce, ani ludziom, którzy „zamordowali” Lecha Kaczyńskiego, jak to było przed paru laty, lecz przeciwko ludziom, którzy w ich retoryce niewłaściwie modernizują Polskę – w sposób mało efektywny, zbyt wolny. Apologia rządów Tuska opisywała dokładnie te zjawiska. Nie mam więc poczucia, że została napisana w innej epoce.

Czyli po zwycięstwie prawicy jedni modernizatorzy przejmują po prostu pałeczkę od drugich? Jeśli tak, to nawet Ewa Kopacz powinna być zadowolona…

Nie wiem, czy tak będzie, ale taką retoryką PiS posługiwał się w wyborach. I musiał to robić, żeby te wybory wygrać.

Ilu_2_Wywiad (2) 

PiS jednak jawnie zapowiada dziś wielkie zmiany. Tymczasem w apologii rządów Tuska opisał pan modernizację, która nie może obyć się bez pewnych forteli. Przyznaje pan, że premier Tusk, z jednej strony zakazał używania koturnowego słowa „reformy”, zaś z drugiej stopniowo je przeprowadzał. I dopiero z dystansu zaczynamy odczytywać je jako pewną całość. Cóż, inne ugrupowania polityczne, gdy podsumowują ten sam okres – siedem lat Tuska plus jeden rok Kopacz – stwierdzają, że był to czas zmarnowanych szans, bo można było reformować mocniej, głębiej, mądrzej.

Dokładnie to chcę powiedzieć! Ależ oni wszyscy, ci krytycy PO, mówią dziś tym samym językiem, co my. To myśmy zakazili naszych przeciwników myśleniem, od którego nie ma odwrotu. Nie dlatego, że tak silnie oddziaływaliśmy na ich umysły, tylko dlatego, że w międzyczasie Polska się zmodernizowała. W społeczeństwie już nie da się wyprowadzić ideowego programu – pomijam to żelazne zwykle dwadzieścia parę procent „twardego” elektoratu PiS. To musi być język modernizacji, choć tego ryzykownego pojęcia należy używać z gwiazdką.

Czyli?

Nie rozumiem modernizacji jako gigantycznego planu ideowego, ale raczej jako wiele poszczególnych elementów składających się w sumie na pewną całość, którą ludzie odczuwają – i zaczynają swoje aspirację do tego dopasowywać, nawet z pewną niecierpliwością. Przez te osiem lat udało się dać potężny impuls rozbudzający ludzkie ambicje do wyższego standardu życia, doszlusowania do klasy średniej, nawet jeśli to doszlusowanie czasami ma charakter bardzo powierzchowny. To właśnie ta aspiracja stoi za nieprawdopodobną dynamiką zmian w Polsce. Nie można zmodernizować kraju bez modernizacji podmiotu, czyli społeczeństwa. To społeczeństwo modernizuje kraj, a nie program modernizacyjny, który się społeczeństwu narzuci.

Czy modernizacja w pana wizji nie sprowadza się w sumie do tego, że Polacy się wzbogacą, a potem, tak czy inaczej, będzie nam lepiej?

Pan spłyca. Istotą mojej diagnozy jest oczywiste spostrzeżenie, że wolność i zdolność jej używania są absolutnie współzależne, a z kolei ta zdolność zależy od pewnego poziomu materialnego. Nie da się być człowiekiem wolnym i świadomym obywatelem, kiedy jedynym horyzontem jest próba przeżycia z dnia na dzień.

Jeśli popatrzymy na najgłośniejsze protesty w Polsce ostatnich paru lat, to widzimy, że ich autorami nie są ludzie biedni, ale mający pewien dorobek, pewną swobodę działania, których stać na działania społeczne. Czy to są matki ostatniego kwartału, czy małżeństwo Elbanowskich, czy protestujący przeciw odpłatności za zajęcia dodatkowe w przedszkolach. Albo nawet górnicy.

I tu ukrywa się głęboka zmiana Polski?

Zmiana polega na tym, że jeszcze 10 lat temu dominującą postawą wobec państwa była niechęć, którą można streścić słowami: „a trzymajcież się ode mnie jak najdalej!”.

Czyli wspomniana seria protestów – które pan przedstawia jako „obywatelskie przebudzenie” – to także jakaś przewrotna zasługa ośmiu lat rządów PO?

Nic na to nie poradzę, że wcześniej tego nie było, a teraz jest. Możemy się zastanawiać i dzielić włos na czworo, czy mamy do czynienia z pewnym naturalnym procesem, czy też wynika to z faktu, że w porównaniu z rokiem 1990 nasze PKB jest dziś dwukrotnie większe, co przekłada się na jakość życia coraz większej rzeszy ludzi. Faktem jednak jest, że ten przełom dokonał się w przeciągu ośmiu ostatnich lat.

Wszyscy krytycy PO, mówią dziś tym samym językiem, co my. To myśmy zakazili naszych przeciwników myśleniem, od którego nie ma odwrotu.

Bartłomiej Sienkiewicz

A mimo to próby opowiadania o wielkim sukcesie III RP z okazji 25-lecia polskiej wolności odbijały się od Polaków jak piłeczka, zaś dla Bronisława Komorowskiego okazały się zabójcze. Jak pan to wytłumaczy?

Poza samą nieporadnością Komorowskiego? Nie wiem, czy zna pan polską wieś. Ja się na niej urodziłem i częściowo wychowałem. To jest wieczne niezadowolenie ze status quo. Nigdy się nie przyznamy, że jest dobrze. Rozumiem ten odruch. On jest powszechny w społeczeństwie w przygniatającej większości postchłopskim. Polacy to bardzo niecierpliwe społeczeństwo, bardzo głodne, wymagające rezultatów natychmiast, szczególnie, gdy nastąpiło rozbudzenie aspiracji cywilizacyjnych, być może przekraczających wydolność polskiego państwa i naszej ekonomii w obecnej chwili. Dla każdych rządzących jest to cholerne wyzwanie.

To źle, że polskie społeczeństwo stawia władzy wysokie wymagania?

Nie, dzięki temu w Polsce pewne rzeczy idą o wiele szybciej, niż w Czechach, na Słowacji czy Węgrzech. Proszę jednak o jedną łaskę – o łaskę porównania. Rozumiem, że ludzie na co dzień – co wychodziło nam też w badaniach fokusowych – reagują gniewem na porównania z Francją, Niemcami. „Co mnie obchodzi, jak jest gdzie indziej? Mnie obchodzi, jak jest tu. I tu ma być tak, a nie inaczej”. Ale jeśli wyjdziemy poza tę emocję, zobaczymy, że nie jest to jedynie kwestia skali zmian, ale także kwestia choćby porównywania, jak zostały użyte środki unijne na Słowacji, w Czechach i na Węgrzech, a jak zostały użyte w Polsce.

Jak takie społeczeństwo może w końcu oswoić się ze swoim państwem? Prawica na przykład twierdzi, że państwo powinno być nieco bardziej narodowe, nieco bardziej patriotyczne. Wtedy – być może – ludzie nie będą tak dotkliwie odczuwać obcości modernizacji.

To jest rzecz, której się trochę obawiam, bo nie wydaje mi się, żeby rządzący mieli tutaj jakieś wielkie pole manewru. Można wyobrazić sobie kampanię z retoryką operującą najniższymi instynktami, eliminującą wszystko to, co jest inne, obce; z figurą Polaka-katolika jako totemem. Ale to jest przepis na oczywistą klęskę jakiejkolwiek modernizacji nad Wisłą.

Ale spróbujmy na chwilę spojrzeć na to nieco inaczej. Czy możliwe byłoby przywołanie figury Polaka-katolika wcale nie po to, aby doprowadzić do wykluczania kogokolwiek ze wspólnoty, lecz po to, aby posłużyła do oswojenia wielkich zmian, które od 1989 r. wokół nas ekspresowo się dokonują?

Tak, teoretycznie to możliwe. Tylko kto miałby być w tym wypadku oświeconym przewodnikiem? Bo ten model jest zawłaszczony przez ludzi, których nie poważam ze względu na ich – jakby to delikatnie powiedzieć – zdolność zrozumienia złożoności rzeczywistości. I żeby było jasne – ten model polskości wcale nie jest mi obcy. Sam się z niego wywodzę i jeśli się od niego oddaliłem, to w wyniku bardzo złożonej, wieloletniej własnej ewolucji.

Jakie są więc filary polskości w XXI w.?

W Europie jesteśmy postrzegani jako naród o silnej tożsamości. A jednocześnie cały czas tkwi w nas pytanie – kim właściwie jesteśmy? Zwykle udajemy, że jesteśmy takimi samymi Polakami, jak w roku 1914, 1939 czy 1945. To nieprawda. Polska to kraj po traumie dwóch totalitaryzmów i radykalnym zerwaniu ciągłości – historycznej, tożsamościowej, społecznej. Każdej. Stajemy przy tym wobec zauważalnego kresu państwa narodowego, które jest rozmywane na wielu poziomach, w tym na poziomie tożsamościowym.

To nie dotyczy tylko Polski. Mój syn studiował w Londynie z Brytyjczykami, którzy nie byli w stanie wymienić ani jednej sztuki Szekspira, a dostali się na 7. uczelnię na świecie. To nie idioci, lecz ludzie po szkole, pozbawieni jakichkolwiek możliwości zaczepienia się o wspólnotę tradycji. W Polsce sposób nauczania historii daje podobne rezultaty – archaiczność, absurdalność, linearność opowiadania o przeszłości powoduje, że hodujemy pokolenia dramatycznie wyobcowane z ciągłości. Ale paradoksalnie to właśnie ten model jest zawzięcie broniony przez prawicę.

Ale na czym powinna się, pana zdaniem, ta polska ciągłość opierać?

Mamy dwa momenty założycielskie. Pierwsza opowieść o polskości zaczyna się w sierpniu 1944. Ostatnie polskie powstanie, podsumowanie wszystkich naszych mitów, traum, strachów, które przechodzi w wielki koszmar. Jest lekcją, która mówi: to jest cena braku rozsądku, wolności, złudzenia romantycznego. Nie wystarczyło nam 60 tys. wysłanych na Sybir po powstaniu styczniowym, to dodaliśmy materialną zagładę stolicy i społeczną zagładę elity kraju.

Drugim punktem założycielskim współczesnej Polski jest reforma rolna. Nie chodzi nawet o sprawiedliwość dziejową w kraju przed wojną postniewolniczym. Nie chodzi o rachunek krzywd. To uruchomiło proces wielkiej zmiany społecznej, gdzie to, co nazywa się obecnie polskością, wykuwało się w blokowiskach wielkich miast, zaludnianych przez ludzi, którzy zwykle jako pierwsi w historii swojej rodziny do tych miast się przetoczyli. Co więcej, w 1966 r. nagle zaczyna się szalony wyścig między kardynałem Wyszyńskim a towarzyszem Gomułką na tle tysiąclecia chrztu Polski. Zaproponowano dwie wizje ciągłości historycznej, które dla ludzi z blokowisk i dzieci w szkołach okazały się komplementarne. W jakiś sposób stały się wielką społeczną reedukacją ludzi całkowicie pozbawionych korzeni – inkluzją w nową masową polskość. Pod koniec lat 70. przychodzi Jan Paweł II, który opowiada historię ludzkiej godności rozumianej poprzez polską historię, potem 16 miesięcy Solidarności – okres 1980–1981 – to ostateczna lekcja wyciągnięta z momentu końca i początku, jakim było powstanie warszawskie, z wbitym do głów przekonaniem – „wszystko, tylko nie to!”.

Na końcu – po straconej dekadzie lat 80. – wyłania się to coś, co mamy teraz. Narodem w sensie powszechnym, rozpoznającym się w podobnych kategoriach jesteśmy zatem od dwóch pokoleń. Z tego punktu widzenia – mimo mojego zanurzenia rodzinnego, świadomościowego, literackiego – naprawdę nie ma znaczenia, kiedy była bitwa pod Wiedniem, powstanie listopadowe czy rządy Jagiellonów. To są opowieści o umarłym królestwie z kontynentu, który dawno został zalany przez fale historii.

Opowieść o polskości zaczyna się w sierpniu 1944. Przez ostatnie polskie powstanie, które jest podsumowaniem wszystkich naszych mitów, traum, strachów, które przechodzi w wielki koszmar.

Bartłomiej Sienkiewicz

A więc możemy zapomnieć o wszystkim, co zdarzyło się przed powstaniem warszawskim? A jeszcze przed chwilą skarżył się pan, że hodujemy nowe pokolenia Polaków wyobcowane z ciągłości.

Możemy sobie to, co było przed 1944, oczywiście opowiedzieć, aby dowieść, że nie wypadliśmy sroce spod ogona, ale taka opowieść jest fałszywa na wielu poziomach. Im bardziej próbujemy uciec od prawdy i dowodzić, że wszyscy jesteśmy z dworków szlacheckich, spod Wiednia, od Jagiellonów, tym bardziej popadamy w zabawne kłamstwo, ale jakże miłe, podobne do tego, jakie zaserwował nam papież, mówiąc: „od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”. Kompletna fikcja społeczna i historyczna, ale użyta socjotechnicznie w odpowiednim momencie. Tu się właśnie rozgrywa się bój – jak długo jeszcze można opowiadać o Polsce i Polakach poza realnym doświadczeniem? Ja być może nie jestem pokoleniem, które jest w stanie to przepracować. Ale ci urodzeni w wolnej Polsce, po 1989 r., są w stanie opowiedzieć to sobie od nowa, niekoniecznie tatuując sobie małego powstańca na łydce.

Pytanie, co i jak opowiadać o polskiej przeszłości, za chwilę skonfrontujemy z jeszcze nowszym wyzwaniem. W 2016 r. przybędą do nas pierwsi uchodźcy. Pojawia się problem, czego powinniśmy ich dziś uczyć, gdyby chcieli stać się Polakami?

Dlaczego nie mielibyśmy ich uczyć najnowszej historii Polski? Co zrobił ojciec Baszara Al-Assada z syryjskim miastem Homs? Zrównał z ziemią. Teraz po raz drugi Homs przeżywa to samo. Opowieść o tym, do czego prowadzi siła i podejmowane przez słabszych próby uczestniczenia w starciu z silnymi, jest opowieścią i o Homs, i o Warszawie w 1944 r. Jestem gotowy opowiadać o tym Syryjczykom.

Czyli mamy do zaoferowania uchodźcom odwieczną opowieść o poświęceniu?

Nie, wręcz przeciwnie, opowieść o tym, że wobec siły odpowiedzią nie musi być wyłącznie stos trupów. Dotyka pan delikatnej struny. Nic mnie tak nie gniewa, jak marnowanie tego nieprawdopodobnego uniwersalnego przesłania, które tkwi w ostatnich 70 latach historii Polaków. Mamy coś do opowiedzenia światu, coś znacznie wykraczającego poza mickiewiczowski zaścianek.

Możemy zbudować sobie swój kosmos, jak w „Panu Tadeuszu”. I będzie tak samo cudownie zamknięty, jak dobrzyński zaścianek – wraz z finałem, czyli przyjściem dobrze uzbrojonych Moskali, którzy pokonali Napoleona, czy innych Prusaków i skończy się nasz mały kosmos. Ta nieprawdopodobna przygoda, jaka nam się przytrafiła w XX w., jest opowieścią, której siła oddziaływania znacznie wykracza poza doświadczenia Polaków. Ale jak się nie podnosi złotego rogu, to się go traci. I wtedy dmą weń inni.

I za chwilę zadmą. Nowa władza zapowiada między innymi „ofensywę historyczną”.

To, o czym mówię, nie ma nic wspólnego z polityką historyczną. Bo ona w wydaniu zarówno prymitywnym, jak i bardziej wyrafinowanym przypomina czołgi – element siły państwa, które musi mieć pewną własną politykę historyczną, którą przeciwstawia innej polityce historycznej. To jest ślepa uliczka, bo nasza opowieść historyczna będzie zawsze ileś razy słabsza niż analogiczne opowieści z zagranicy, chociażby ze względu na środki, którymi dysponujemy. Jeśli jednak przynosi się swoją opowieść jako dar dla innych, dobro, którym się chcemy podzielić, to uzyskuje się zupełnie inne zdolności komunikowania.

Może bardziej niż powstanie warszawskie i reforma rolna razem wzięte do uniwersalizowania polskości nadaje się dziedzictwo pierwszej „Solidarności”, „ruchu egzekucyjnego” na miarę XX w., non-violence, z próbą oddolnego odzyskania państwa, egzekucją praw etc.

Oczywiście. Najbardziej zmarnowany, zniszczony do dna polski dorobek XX w. Może kolejne pokolenie da radę ten dorobek odzyskać. Ale jeszcze nie teraz.

Metrykalnie rzecz biorąc, to na razie to pokolenie waszych ojców znów przejmuje stery. Jarosław Kaczyński, rocznik 1949, Antoni Macierewicz, rocznik 1948… Wy, pokolenie urodzone w latach 60., w zasadzie mieliście swój czas pod rządami Tuska.

Co ten regres pokoleniowy mówi o sporze o polskość i modernizację?

Cezary Michalski napisał kiedyś, że my należymy do pokolenia, które straciło swój język. Wychodząc z podziemia z okresu „Solidarności”, wyszliśmy ze swoimi świętymi ze starszego pokolenia, nie zauważywszy, że starcy trzymają się władzy aż do zakrwawienia sobie paznokci. Nie zbuntowaliśmy się w odpowiednim momencie. Nie przeciwko komunie, bo nie było już przeciwko czemu się buntować. Prawdziwym obiektem buntu powinni być nasi mistrzowie z „Solidarności”.

Dlatego tak lubię Ruch Wolność i Pokój, bo to był moment, gdy wypowiedzieliśmy posłuszeństwo umownemu Bronisławowi Geremkowi, Komisji Wspólnej Episkopatu i PRL-owskiemu rządowi. To była organizacja działająca od 1985 r. kompletnie w poprzek i radykalna. Przez kilka lat my, chłopaki z Krakowa w marynarkach, współdziałaliśmy z anarchistami z innych miast w kurtkach nabitych ćwiekami – i potrafiliśmy się dogadać. Jedyny ruch opozycyjny, który przyniósł konkretne rezultaty, zanim padła komuna – doprowadził do zmiany przysięgi wojskowej. Grunt był, można było działać dalej.

To ciekawe, bo z perspektywy pańskiego pokolenia porozumienia Okrągłego Stołu mogą się jawić jako gorzkie zwycięstwo. Wasze pokolenie traci wtedy grunt pod nogami?

Nasze pokolenie zostaje wówczas postawione pod ścianą. Słyszymy: „to jest tak delikatna gra. Musicie iść z nami krok w krok, bo inaczej możemy stracić wszystko”. I myśmy się dostosowali. Byliśmy za młodzi, za głupi, żeby zrozumieć, co się stało. Ciekawe, że to, co mnie i grono moich przyjaciół pociągało w latach 80. do działalności przeciwko Polsce Ludowej, to nie było żadne kolejne powstanie czy śmieszna konspiracja Nas interesował uniwersalny rys walki z odbieraniem ludziom wolności. To było fantastyczne, na przykład pamiętam gorące dyskusje, czy istnieje „grzech strukturalny”. To pojęcie wypracowane przez Teologię Wyzwolenia, które mówiło, że ludzie poddani presji systemu zachowują się źle indywidualnie, ale nie możemy ich tak traktować, bo to struktura jest do głębi zła. Tak myśleliśmy o komunizmie. Antykomunizm był opowieścią o tym, jak odbić człowieka ze szponów czegoś aczłowieczego. Dlatego Karol Wojtyła był dla nas intelektualnie pasjonujący, bo mówił o tym samym, tylko innym językiem – toczyła się wielka gra o status człowieczeństwa. Redukcja walki z komuną do poziomu – mówiąc, jak Adam Michnik – „czarnosecinnego” to ślepa uliczka. Podobnie zresztą, jak redukcja pierwszej „Solidarności” do jakiegoś kolejnego polskiego powstania. W ten sposób historia najnowsza Polski zamienia się w opowieść lokalnych niewolników.

Narodem w sensie powszechnym, rozpoznającym się w podobnych kategoriach, jesteśmy zaledwie od dwóch pokoleń.

Bartłomiej Sienkiewicz

Adam Michnik, rocznik 1946, miał ogromny wpływ na pierwsze lata III RP. Dziś mamy rok 2015 i stery przejmuje zaledwie trzy lata młodszy Jarosław Kaczyński. Patrząc na historię III RP z perspektywy następujących po sobie pokoleń, można powiedzieć, że wasze znów zostało odsunięte od kierowania losami Polaków.

Być może nasze pokolenie jest mniej inteligentne od nich. Może oni mają większą zdolność utrzymywania władzy najistotniejszej – nad ludzkim myśleniem.

Smutna odpowiedź.

Ale jest i druga – co z tego, że teraz wracają, skoro to my przez osiem lat tworzyliśmy rząd, który zmienił warunki uprawiania polityki w Polsce, który będzie do końca historii Polski kojarzony z największym skokiem cywilizacyjnym od załamania się polskiego handlu zbożem w pierwszej połowie XVII w. Nienawidzili nas wszyscy, tak Michnik, jak i Kaczyński. Pierwszy, bo wypchnęliśmy ludzi tego kręgu, kręgu Unii Wolności, na margines polityki, drugi, bo odebraliśmy mu władzę. I co z tego? Można było przez osiem lat uprawiać racjonalną, skuteczną, spokojną politykę wbrew wszystkim. Ona spowodowała to, że jeśli teraz mamy kampanię, w której uczestniczy Kaczyński, a z drugiej strony Michnik, to równocześnie wszyscy muszą mówić w obrębie aspiracji, które my stworzyliśmy. Z punktu widzenia najważniejszych rzeczy, czyli nie inteligenckich zapasów, tylko historii polityki i zmiany społecznej, jedyną ekipą, która naprawdę nie popłynęła z nurtem, ale odkształciła rzeczywistość, była ekipa Tuska.

Ależ ta polityka modernizacji była w dużej mierze oparta na absorpcji środków unijnych. Mieliście plan do roku 2020, gdy strumyk środków się wyczerpie i… koniec? A gdzie te innowacje z ostatnich ośmiu lat? Gdzie podmiotowość polskiej gospodarki?

Zaraz, zaraz… Proszę pokazać inne kraje europejskie naszego regionu, które dokonały skoku innowacyjnego i stworzyły gospodarkę opartą na wiedzy. Zresztą to jest strasznie zabawna historia, bo okazuje się, że można stworzyć w przestrzeni publicznej – i to w skali globalnej! – złudzenie, za którym wszyscy podążają, ale nikt nie nadąży, oczywiście, oprócz tych, którzy już dawno to osiągnęli.

Weźmy przykład Finlandii. Niby największy sukces edukacyjny. Ale gdzie są te uniwersytety fińskie, do których ludzie z całego świata walą drzwiami i oknami? W rankingu szanghajskim, helsiński mieści się w pod koniec pierwszej setki uniwersytetów. Gdzie jest to społeczeństwo wiedzy w Finlandii? To jest mit, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Żeby tworzyć społeczeństwo wiedzy, trzeba mieć przede wszystkim rentę kapitałową. Nie ma renty kapitałowej, nie ma społeczeństwa wiedzy. Ci, którzy wcześniej osiągnęli wyższy poziom, będą zawsze dominować nad tymi, którzy do tego poziomu aspirują.

To nie ma sensu tworzyć żadnych ambitnych strategii rozwoju dla Polski?

Przeciwnie. Teraz możemy mówić o strategiach, bo osiągnęliśmy pewien poziom, od którego można zacząć rozmawiać o tym, co będziemy robić po 2020 r. Strategiach na miarę naszej słabości i siły. Pięć lat temu taka rozmowa byłaby całkiem bezprzedmiotowa. Tym bardziej, że żyjemy w kraju pozbawionym jakiejkolwiek tradycji strategicznego myślenia i jakichkolwiek państwowych mechanizmów wdrażania długofalowych strategii w życie. W kraju, w którym cały czas utrata władzy i zdobycie władzy nadal są poniekąd „grą o wszystko”. Po poprzednikach wszystko wyrzuca się do kosza i zaczyna od nowa.

W takim razie i raport Michała Boniego „Polska 2030”?

Takie raporty to strasznie fajne dokumenty, tylko one są w istocie polityczną makulaturą. Bo, żeby wykonać skuteczną politykę, niepotrzebny jest dokument, który opowiada, jak państwo powinno działać – potrzebna jest realna emocja społeczna. Dopiero w oparciu o nią można podejmować działania mające jakieś widoki na powodzenie. Nie masz realnej społecznej emocji, o wykonaniu planu możesz zapomnieć. I tego nie rozumie większość elit w Polsce. Oni cały czas myślą o społeczeństwie, jak o łyżeczce, którą można dostawiać do dowolnej zastawy. To nie są do cholery łyżeczki! Teraz możemy próbować rozbudzić emocję społeczną, żeby szukać konsensusu dotyczącego tego, jak powinniśmy wyglądać za te 5–7 lat. To jest nasz horyzont.

Mam wątpliwości. Przez bite osiem lat nie potrafiliście zaproponować wiarygodnej dla obywateli narracji sukcesu III RP. Podkreślam – wiarygodnej. Uczciwie trzeba powiedzieć, że ona się pojawiła, kiedy wasza historia dobiegała już końca. Tyle że nie w ustach polityków, ale… w filmie fabularnym pt. „Bogowie”. W jednej z najważniejszych scen dla młodych Polaków, filmowy Zbigniew Religa mówi do kolegów: „Nie wyjeżdżajcie. Jedźmy na zabitą dechami prowincję i zróbmy tam szpital najlepszy na świecie”. W 2014 r. to był prawdziwy hit polskiej kinematografii, obejrzało go ponad milion osób. To znaczy, że film o sukcesie osiągniętym w biednej Polsce lat 80. odpowiedział na jakieś nasze współczesne potrzeby.

Powtarzam to przez całą rozmowę! Rozbudzone aspiracje, mogą się spełnić wyłącznie przez sukces. I ktokolwiek będzie rządził w Polsce, jeśli nie da tego sukcesu – nie fikcyjnego, nie w postaci kolejnej komisji śledczej, nie opowieści o Smoleńsku, nie strachów, że Macierewicz nas zamknie w obozach, tylko realnego sukcesu – przegra. I wszystko jedno, czy to będzie PiS, Platforma czy cokolwiek innego. Korytarz wiodący do sukcesu jest bardzo wąski, o czym szybko się przekonają rządzący.

My celowo zeszliśmy ze sporu o wartości na spór o interesy, bo spór o wartości jest zawsze dewastujący. A spór o wartości na peryferiach jest czymś, co wyłącznie umacnia peryferyjność, zamiast z niej wyprowadzać. Jeśli tego PiS nie zrozumie, poniesie klęskę. Bo coś się w Polsce zmieniło. I za tą zmianą stoją nie Michnik z Kaczyńskim, tylko my, pokolenie urodzonych w latach 60. XX w.

Spór o wartości wrócił jak bumerang. Sukces Kaczyńskiego wywołał dramatyczne reakcje po stronie jego przeciwników, którzy, jak widzieliśmy, nie wahali się uderzać w najmocniejsze tony, wieszczyć koniec demokracji. Niezależnie od tego, co nas rzeczywiście czeka, jedno było uderzające: wielu młodszych Polaków, tych, z którymi wiąże pan pewne nadzieje, ta narracja anty-PiS-owska nie przekonała. Mało tego, w sieci była przedmiotem niewybrednych żartów.

To jest niestety bardzo typowe dla starszego pokolenia – odmawianie przeciwnikom racji bytu, bo racja jest wyłącznie po naszej stronie. To pokolenie, powiem to wprost – cierpi na syndrom niewolniczy, charakteryzujący się odruchem dramatycznego podziału świata. Bez tego już nie potrafi żyć.

11 listopada to Narodowy Dzień Niepodległości. PiS przejął pełnię władzy na najbliższe lata. Co nas czeka?

W tej chwili znajdujemy się w chwili przełomu, który pokaże, czy ostatnie 300 lat polskiej historii zostało skutecznie przełamane – w tym w dużej mierze przez ostatnie osiem lat bezprzykładnego rozwoju – czy też wrócimy do punktu wyjścia. Mam nadzieję, że to ostanie okaże się już niemożliwe.

 


 

Polecamy także:

rozmowę z Robertem Krasowskim „Nastał czas bezkrólewia”.
rozmowę z Agatą Bielik-Robson „Siedzimy na wulkanie”
rozmowę z Bartłomiejem Sienkiewiczem „Polityka nie ma w sobie nic romantycznego”
tekst Karoliny Wigury „Polacy 2015. Gniew i nuda”
tekst Bartłomieja Sienkiewicza „Żegnaj stary świecie”

 


 

Pełzająca apokalipsa. O „Bez skazy” Jonathana Franzena

Z najnowszą powieścią Jonathana Franzena było tak: najpierw miłośnicy pisarza zostali mile zaskoczeni – oto autor, który na ogół pracuje nad nową książką przez dekadę, zaledwie pięć lat po ukazaniu się „Wolności” zapowiedział rychłą publikację kolejnego dzieła. Potem ukazało się kilka entuzjastycznych przedpremierowych recenzji w mediach analogowych (m.in. w „The New York Times”). Następnie „Purity” (wolę używać oryginalnego tytułu, bo polskie „Bez skazy” pozostawia niestety wiele do życzenia) znalazło się na półkach księgarń, na Kindle’ach oraz na iPadach, i pojawiły się na jego temat kolejne głosy. Niezależnie od tego, czy były to głosy amatorskie, czy profesjonalne, łączyły je dwie rzeczy: pierwsza, były niepochlebne, druga, ukazywały się na platformach cyfrowych. Celujące w publikacjach z gatunku infotainment amerykańskie portale Gawker i BuzzFeed zaczęły nieomal rywalizować, który z nich bardziej amerykańskiemu pisarzowi dokopie (wygrał ów pierwszy, dzięki odnalezieniu piosenki słuchanej przez główną bohaterkę w ostatnim rozdziale i ogłoszeniu, że jest ona – piosenka, nie bohaterka – „gównem”).

Bez-skazy-okladka

To, najdelikatniej mówiąc, chłodne przyjęcie „Purity” jest symptomatyczne i na pierwszy rzut oka – nieuzasadnione. W końcu Franzen daje czytelnikowi to, do czego od czasu „Korekt” zdążył go przyzwyczaić: długą, wielowątkową powieść, która zaspokaja głód epiki, napisaną prostym, lecz naprawdę wspaniałym językiem, z wiarygodnymi psychologicznie postaciami. Daje nawet więcej i Michiko Kakutani ma całkowitą rację, twierdząc na łamach „The New York Times”, że Franzen osiągnął w swoim pisarstwie nowy poziom. Inaczej niźli w popadających od czasu do czasu w nudę (znakomicie napisaną, ale jednak nudę) „Korektach” albo „Wolności”, zadbał on w „Purity” o sensacyjną fabułę, która powinna zadowolić wszystkich miłośników literatury young adult. Można nawet powiedzieć, że stworzył ambitnego page-turnera, który przykuwa uwagę, cały czas prowokując nas do zadawania sobie najbardziej banalnego pytania: co będzie dalej? Dlaczego więc coraz więcej krytyków i bawiących się w krytyków czytelników zamiast gigantycznej rozkoszy z lektury oferowanej przez „Purity” odczuwa raczej coś, co swego czasu amerykańskie feministki ochrzciły mianem franzenfreude – radości, że autorowi książki „Wolność” tym razem nie wyszło?

Czy sieć zastąpiła socjalizm?

Odpowiedzi na to pytanie i na pytanie o przesłanie „Purity” – kto wie, czy nie najważniejszej zachodniej powieści, jaka ukazała się w XXI w. – należy poszukać w tekście opublikowanym przez Franzena we wrześniu 2013 r. w brytyjskim „The Guardian”. Tekst nosił tytuł „Co jest nie tak ze współczesnym światem?” i był to tytuł nadany przez redakcję. Sam Franzen, przyznał w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że nazwał go inaczej – „Pełzająca apokalipsa”. Co jest zatem nie tak ze współczesnym światem? I jaka apokalipsa po nim pełza? Odpowiedź Franzena jest prosta: internet, który pozbawił debatę publiczną waloru selektywności, spłycił język literacki (autor „Korekt” szczególnie naskakiwał na znanego z zamiłowania do Twittera Salmana Rushdiego), zniszczył rynek księgarski (tu głównym oskarżonym był Jeff Bezos), a z konsumentów produktów komputerowych zrobił wyznawców (aż głupio pisać apologetyczną wobec Franzena recenzję na laptopie z nadgryzionym jabłkiem…). „Co jest nie tak ze współczesnym światem?” – to dla „Purity” tekst założycielski, tak jak założycielskim tekstem dla „Korekt” był esej Franzena pt. „Po co się przejmować?” z 1994 r., w którym młody autor dwóch ciepło przyjętych przez krytykę powieści, zlekceważonych jednak przez czytelników, utyskiwał na brak wielkiej epiki.

Tak samo założycielski czy jednak trochę inaczej? Przejdźmy do „Purity” i postarajmy się streścić jej wielowątkową fabułę. Oto mamy przed sobą młodą Pip Tyler, pracującą w call center kalifornijskiej firmy Renewable Solutions, która „niczego nie produkowała, nie budowała, a nawet nie instalowała. Zamiast tego, w zależności od panującej pogody (…) «oferowała w pakiecie», «prowadziła badania», «pośredniczyła», «zdobywała», «sondowała» i «wspierała klienta»”. (Była więc, powiedzieliby lewicowi krytycy, typową firmą postkapitalistyczną. Nie zabierajmy sobie jednak przez podobną krytykę przyjemności lektury i analizy). Pip ma hipochondryczną matkę, liczący ponad 100 tys. dol. kredyt studencki, mieszka z cokolwiek przypadkowym towarzystwem w wynajmowanym domu. Któregoś razu do tegoż domu przybywa daleka znajoma jej współlokatorów, Niemka Annagret, i proponuje Pip staż w The Sunlight Project – mającej siedzibę w Boliwii organizacji, którą zawiaduje niejaki Andreas Wolf. Czytelnik niebędący całkowitym ignorantem łatwo w Wolfie rozpozna Juliana Assange’a (zresztą kilkakrotnie w powieści wymienionego). Zatrudniający świetnych hakerów Sunlight Project zajmuje się ujawnianiem („oświetlaniem”) tajnych dokumentów rządowych, tak jak robi to WikiLekas i z podobnych co ono pobudek. Pip jednak ten wymiar działalności Wolfa nie interesuje. Zgadza się na staż, bo ma nadzieję, że dzięki Sunlight Project odkryje, kim jest jej ojciec, a więc kim jest ona sama. W retrospekcjach Franzen przenosi czytelnika do NRD-owskich Niemiec lat 80., opisując przeszłość Wolfa – dziecka komunistycznych dygnitarzy – który przypadkowo stał się czołowym dysydentem i z pomocą pewnego amerykańskiego dziennikarza popełnił morderstwo. W tle mamy spadek rodziny amerykańskich przemysłowców – kwotę, obok której, twierdzi Pip, nikt nie przechodzi obojętnie, bo opiewającą na nieco ponad miliard dol. Tyle fabuły.

Kiedy opisuje w swoich powieściach zmieniające się społeczeństwo, Franzen, jak każdy wielki realistyczny powieściopisarz, zwykł patrzeć na nie przez soczewkę: konkretną instytucję, konkretną wartość. W „Korektach” i w „Wolności”, w których tematem są Stany Zjednoczone czasów George’a Busha juniora i późnego Clintona, soczewką była rodzina, funkcjonująca po pierwsze, jako pewnego rodzaju stały punkt w zmieniającym się świecie, po drugie, jako wygodny pretekst fabularny. W „Purity” soczewką jest, a przynajmniej zdaje się być, ideologia. Symptomatyczne są tu słowa wypowiadane w pewnym momencie przez Wolfa: „Wystarczyło zastąpić słowo «socjalizm» słowem «sieć», żeby wyszedł internet. Konkurencyjne platformy, które go tworzyły, łączyła ambicja zdefiniowania każdej części naszego istnienia”. Franzen na pierwszy rzut oka zdaje się interpretować internet jako wypadkową pewnego większego i dłuższego procesu, rządzącą się prawami, jeśli nie bliźniaczymi do tych, którymi rządziły się jego poprzednie inkarnacje (socjalizm, utopizm), to dającymi się wyjaśnić przez proste odwrócenie tychże.

Kto nie jest całkowicie nieskazitelny, jest zły

Przypomnijmy teraz baty, które Franzen dostał po opublikowaniu eseju w „The Guardian”. Szczególnie interesujące są dwa głosy: pierwszy należy do Salmana Rushdiego, ironicznie życzącego pisarzowi „Miłego zamykania się w wieży z kości słoniowej!” (życzył – gdzieżby indziej! – na Twitterze); drugi to głos Mica Wrighta, naczelnego blogera działu technologii gazety „The Daily Telegraph”, który już na wstępie nazwał Franzena bufonem, potem zaś dodał, że esej „jest okropny”, i podsumował go w następujący sposób: „Brzmi jak transkrypcja myśli nawalonego winem nudziarza, który zmusza wszystkich gości podczas imprezy do wysłuchiwania swoich teorii. Prędzej bym ożywił Ernesta Hemingwaya czy Dorothy Parker i ich zaprosił do siebie. Chętniej bym zażył to samo, co Hunter S. Thompson. Jednak na pewno Franzena bym nie przepuścił przez próg mojego domu”. Bufonem Franzen nie jest i w wieży z kości słoniowej się nie zamknął. Co więcej, krytyków wysłuchał i przemyślał, co mieli do powiedzenia. I tak, ci, którzy w 1994 r. przeczytali „Po co się przejmować?”, dostali sześć lat później „Korekty”, to jest książkę napisaną zgodnie z programowymi założeniami eseju; ci, którzy w 2013 r. przeczytali „Co jest nie tak ze współczesnym światem?”, nie dostali dwa lata później „Purity”. Proponując między wierszami ostatniego eseju, by internet całkowicie odrzucić jako szkodliwy dla powieści, Jonathan Franzen nie tyle go odrzucił, ile rozważył, jakie ograniczenia sieć narzuca klasycznej powieści obyczajowej. Nie chodzi tu tylko o otworzenie się na internet jako potencjalny setting opowiadanej historii (w niektórych fragmentach „Purity” zamiast opisów korespondencji bohaterów czytamy po prostu ich esemesy, w amerykańskim wydaniu powieści podane czytelnikowi w formie dymków, łudząco przypominających te, które znajdzie w swojej komórce każdy użytkownik iPhone’a). Franzena interesuje internet jako ideologia niebędąca tylko prostym przełożeniem praw socjalizmu na ciągi zer i jedynek w skryptach programistów, lecz funkcjonująca jako narzędzie, które zmienia postrzeganie człowieka przez drugiego człowieka, a także bohatera literackiego przez czytelnika.

Przyjrzyjmy się drugiej części powieści, zatytułowanej „Republika Złego Smaku”, poświęconej młodości Andreasa Wolfa w NRD. Szybko dostrzeżemy dziwne rozłożenie akcentów. Dlaczego tak mocno jest w „Purity” podkreślany polityczny wymiar tamtych czasów, skoro – poza tym, że Andreas pochodzi z rodziny dygnitarzy i mieszka w podziemiach kościoła, w którym przyjmuje się przeciwników obozu władzy – nic go z tym wymiarem nie łączy? Dlaczego ten bawidamek i miłośnik szesnastoletnich dziewczynek staje się znanym dysydentem? Co ma do tego wszystkiego polityka i ideologia, skoro kluczowy dla postrzegania NRD przez Wolfa były – jak wskazuje tytuł tej części – zły smak, brzydota ustroju, w którym żył i w którym jedynym pocieszeniem był dlań seks? Otóż jest on tak ważny, dlatego że – jak zdaje się twierdzić Franzen, studiujący notabene w latach 80. germanistykę w Monachium i w Berlinie – nawet najbardziej totalitarna ideologia zezwala na znalezienie sobie przestrzeni osobistej wolności. W przypadku Wolfa wolnością tą jest promiskuityzm. Ta osobista wolność jest całkowicie niezależna od najbardziej nawet totalitarnej ideologii; jest też, w świetle najbardziej nawet totalitarnej ideologii, kompletnie nieistotna. Można więc być skończoną szują w życiu prywatnym, a politycznie (publicznie) zachowywać się przyzwoicie i zostać poddanym dwóm różnym ocenom; można być niespójnym człowiekiem.

To są jednak czasy młodego Wolfa. Czasy starego, tego napotkanego na swojej drodze przez Pip Tyler, wyglądają już zupełnie inaczej. Symptomatyczne, że tym, czym Pip najbardziej się interesuje, gdy The Sunlight Project oferuje jej staż, wcale nie są ideologiczne pobudki akolitów Wolfa, bohaterkę Franzena zajmują plotki o seksoholizmie Niemca i to na ich podstawie zaczyna mieć co do jego uczciwości podejrzenia. Internet, w którym Pip szuka informacji na temat tego whistleblowera, chce bowiem oceniać człowieka jako całość – jego idee, zaangażowanie w polityczność, a więc to, co publiczne, ale także i to, co prywatne. Bardzo ciekawie wybrzmiewa w powieści scena z jednej z jej początkowych partii, gdy Pip znajduje się w swoim pokoju z przypadkowo poznanym chłopakiem. Ma dojść do seksu, bohaterka odkrywa jednak telefon, w którym potencjalny partner (czuła, wzbudzająca sympatię czytelnika postać) wymieniał z kolegą dość prostackie i – jak powiedziałyby autorki wyrażenia franzenfreude – mizoginiczne esemesy na jej temat. W którym ze swoich wcieleń, zdaje się pytać czytelnika Franzen, ów młody mężczyzna był prawdziwy? Albo inaczej: które z jego wcieleń jest ważniejsze w postrzeganiu go jako człowieka, jako wiarygodnej postaci literackiej? Na wyższym, ogólniejszym poziomie ten problem jest udziałem Andreasa. Co z tego, zastanawiamy się podczas lektury, że Wolf jest szlachetny w swoich whistleblowerowych zamiarach, skoro obawia się ujawnienia, że w młodości zabił człowieka i miał kontakty z nieletnimi dziewczętami? Sieć jako ideologia jest w powieści Franzena pełzającą apokalipsą, dlatego że jako pierwszy ideologiczny projekt, który może objąć całość ludzkiego istnienia – co nie udało się ani socjalizmowi, ani nazizmowi – nie pozostawia w tej całości żadnego miejsca na najmniejszy nawet grzech, na najmniejsze nawet przewinienie. Wszystko musi w nim być czyste, pure, bez skazy. Kto nie jest całkowicie czysty, całkowicie nieskazitelny – jest zły.

Moment faustowski

W którymś momencie Wolfowi przychodzi głowy fragment „Fausta”: „Co «minęło»? Myśl głupia, prostacza: wszak mijanie a nicość to samo oznacza! Na cóż tworzenie wieczne, na cóż uganianie, jeśli stworzone pada w nicości otchłanie?! «Przeminęło!» – doprawdy powiedzieć trza śmiało: co minęło – właściwie nigdy nie istniało”. Problem w tym, zauważa Wolf, że istniało. „Wystarczyło, że Tierney wspomniałby o tym w internecie, a na wieki pozostałoby w chmurze”.

W świecie regulowanym przez internet to, co na ogół interesowało pisarzy zajmujących się tworzeniem fikcji – przedstawianie, jak ludzie się zmieniają, co zaważa na tych zmianach – jest niemożliwe. Dla użytkownika sieci młody Wolf i stary Wolf to jedna i ta sama osoba. Nie istnieje coś takiego, jak zmiana w ludzkim charakterze, bo kto chce ocenić Niemca jako człowieka, wstuka jego nazwisko w Google i znajdzie zarówno wiadomości o jego działalności zawodowej, jak i niezbyt szlachetnym życiu prywatnym. Obie te informacje będą tak samo ważne, bo sieć ich nie selekcjonuje. W rzeczywistości regulowanej (czy też samoregulującej się) prawami sieci nie jest więc możliwe stworzenie tego, z czego Franzen zasłynął: powieści obyczajowej, w której pisarz i narrator wysunęliby na pierwszy plan pewne problemy, by ukryć i ledwie naszkicować inne, stworzyć postaci wielowymiarowe i poddawane różnym ocenom w różnych sferach ich życia. Wszystko musi być na pierwszym planie, bo w opisywanej rzeczywistości wszystko podlega ocenie. Franzen wychodzi z tego obronną ręką. Napisał powieść, której każda część to odmienny gatunek literacki – Bildungsroman w przypadku losów Pip, thriller i kryminał w przypadku losów Andreasa, romans w przypadku Toma. Sztywne ramy narracji charakterystyczne dla danego gatunku powieściowego czynią wiarygodnymi wyciąganie na pierwszy plan jednych, a ukrywanie innych elementów. Czynią też wiarygodnym wielki żart Franzena opisującego świat ludzi jednowymiarowych. Stworzył on tym samym powieść, w której finale prawie nikt nie jest tym, kim wydawał się na pierwszy rzut oka.

Franzen powiedział w „Purity” wiele rzeczy niewygodnych i na nowo skonfigurował klasyczną realistyczną powieść. Kto będzie chciał teraz taką powieść napisać, będzie musiał wziąć pod uwagę rozpoznania autora „Korekt”. A że te rozpoznania nie przysporzyły mu sympatii i kazały jednemu z polskich krytyków zadać – z właściwym mu urokiem – pytanie, czy strategia pisarska Franzena nie polega przypadkiem na „podtrzymywaniu szlachetnych, choć nieużytecznych mitów? Takich jak ten o «wielkim amerykańskim pisarzu»”. (Tak Franzena określił „Time”, na którego okładce autor „Korekt” wówczas wystąpił). Cóż, jak zauważył dawno temu Jeffrey Rosen, w internecie „jedynym zachowaniem, które wszyscy uważają za haniebne, jest zachowywanie się, jak gdyby uważało się samego siebie za lepszego od innych”. Bufon Franzen nie tyle się tak zachowuje, on taki jest, a „Purity” potwierdza jego klasę – klasę najważniejszego, obok Michela Houellebecqa, literackiego analityka współczesności, który nie przestaje być pisarzem oferującym czytelnikom prawdziwą radość lektury.

 

Książka:

Jonathan Franzen, „Bez skazy”, przeł. Zbigniew Kościuk, wyd. Sonia Draga, Warszawa 2015.

 

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Niezbędnik szpiegowski. O książce „Moja piątka z Cambridge” Jurija Modina

W 1951 r. – czyli dwa lata przed powstaniem „Casino Royale”, pierwszej powieści Iana Fleminga z Jamesem Bondem – Zjednoczonym Królestwem wstrząsnął skandal. Opinię publiczną zszokowały informacje o kolaboracji wysokiej rangi urzędników państwowych z wywiadem radzieckim oraz ich brawurowej ucieczce do Moskwy. Kulisy największej afery szpiegowskiej czasów zimnej wojny odsłania w swoich wspomnieniach Jurij Modin, jeden z najlepszych oficerów prowadzących w historii wywiadu ZSRR, wykładowca w Instytucie im. Andropowa, słynnej szkole dla agentów z bloku wschodniego.

Piatka-z-Cambridge_okladka

Wojna światowa

Kim Philby, Donald Maclean, Guy Burgess, Anthony Blunt i John Cairncross zostali zwerbowani przez Rosjan na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Co zadecydowało o zdradzie piątki z Cambridge? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, traktując biografie agentów en masse. Fakty są następujące. Szpiedzy – z wyjątkiem Cairncrossa – wywodzili się z elity brytyjskiej. Jako arystokraci ukończyli Cambridge. Przynależeli do prestiżowych stowarzyszeń studenckich, postrzeganych jako kuźnie etosu brytyjskiego dżentelmena. Byli aktywni na polu naukowym i artystycznym. Pisane przez nich teksty – zarówno oficjalne sprawozdania, jak i publicystyka umieszczana na łamach renomowanych magazynów – wyróżniały się szeroką perspektywą. Z pewnością nie byli ludźmi zagubionymi, z wypranymi, zideologizowanymi umysłami czy też desperatami, gotowymi na wszystko w imię pieniędzy.

Według Modina, szpiegami kierowały wierność ideałom rewolucji socjalistycznej i antyhitleryzm. Tę dość banalną, do bólu poprawną politycznie frazę warto potraktować z przymrużeniem oka. Nie oznacza to jednak, że zaprezentowana w książce wizja historii, którą Modin rekonstruuje z ogromnym pietyzmem, jest fałszywa. „Moja piątka z Cambridge” ukazała się pięć lat po upadku muru berlińskiego [1]. Można założyć, że emerytowany agent rosyjskiego wywiadu pisał to, co myślał. Nikt go specjalnie nie cenzurował.

Po lekturze wspomnień Modina można odnieść wrażenie, że piątkę z Cambridge naznaczył syndrom, który określić można jako sui generis antywiktorianizm. Modin pisze, że „model radziecki kusił młodych intelektualistów, którzy nie mogli przegapić żadnego pretekstu, by zbuntować się przeciwko swoim rodzinom i klasie społecznej”. To właśnie potrzeba kontestacji, której źródła tkwią nie tyle w retoryce „wojny o pokój”, ile w uwarunkowaniach społeczno-kulturowych, doświadczeniu Wielkiego Kryzysu i zanegowaniu systemu imperialnej dominacji, popchnęła przedstawicieli brytyjskiego establishmentu do zdrady ojczyzny. Należy przy tym podkreślić, że bezgraniczna wiara w rychły triumf komunizmu – o której w kilku miejscach książki mimochodem wspomina Modin – nigdy nie stanowiła głównego motoru działania szpiegów. Trudno uznać ich za piewców socjalizmu w wydaniu radzieckim, co we wspomnieniach czasem sugeruje sam autor. „[Agenci wierzyli] – pisze – że fundamenty rewolucji położono w Związku Radzieckim, ale jej przyszłość leży na Zachodzie”.

Za zależną kurtyną

W pierwszych raportach piątki z Cambridge wiele miejsca zajmują hasła walki z faszyzmem i kolonializmem. Nieprzypadkowo Philby’ego koledzy nazywali Kimem, nawiązując do powieści Rudyarda Kiplinga pod tym tytułem – utworu, którego akcja umieszczona została w kolonialnych Indiach. Z kolei Burgess doktorat swój poświęcił powstaniu sipajów, antybrytyjskiej irredencie na subkontynencie indyjskim.

Można założyć, że antyimperializm oraz specyficzna lewicowa wrażliwość, które popchnęły piątkę z Cambridge do współpracy z Rosjanami, z czasem ustąpiły miejsca krytyce polityki bloku zachodniego: zniechęceniu obłudą dyplomacji zimnowojennej oraz wyraźnemu antyamerykanizmowi. Pobudki materialne odgrywały drugorzędną rolę – przynajmniej tak uparcie twierdzi Modin. Trudno jednak założyć, że Philby, Maclean, Burgess, Blunt i Cairncross nie zdawali sobie sprawy z bezpośrednich skutków prowadzonej przez nich działalności. Ich raporty trafiały na biurko Stalina, Mołotowa i Berii. Informacje zawarte w wykradanych dokumentach miały znaczenie strategiczne. Setki, jeśli nie tysiące osób straciło przez nie życie.

Kilka przykładów: Maclean przekazywał Moskwie informacje o rządzie Władysława Sikorskiego. Cairncross udostępnił Kremlowi „wszystkie techniczne i polityczne aspekty prac nad bombą atomową” oraz tworzeniem NATO. Burgess wysyłał na Kreml wytyczne dla dyplomatów brytyjskich, negocjujących podczas kolejnych konferencji międzynarodowych los Niemiec. Modin z nieskrywaną satysfakcją podsumował sukcesy piątki z Cambridge: „Na Łubiankę codziennie docierały świeże informacje, które zamawialiśmy niczym garnitury szyte na miarę”.

Z perspektywy władz brytyjskich, Philby, Maclean, Burgess, Blunt i Cairncross byli po prostu zdrajcami, „kretami”, które należy bezlitośnie tępić.

Co na to popkultura?

Opowieść o losach piątki z Cambridge – wieloletnim wykradaniu informacji rangi państwowej i spektakularnej ucieczce na wschód – odcisnęła swoje piętno na wizerunku brytyjskiego kontrwywiadu. Jednocześnie rozpaliła wyobraźnię mediów i twórców kultury popularnej. W 1974 r. John le Carré opublikował na kanwie losów rosyjskich agentów powieść „Tinker, Tailor, Soldier, Spy”, którą w 2011 r. przeniósł na ekrany Tomas Alfredson (polski tytuł to „Szpieg”). Czy obrazy te – literacki i filmowy – są wiernym przedstawieniem historii piątki z Cambridge? Oczywiście, że nie – twierdzi Jurij Modin.

Gdzie tkwią największe różnice? Po pierwsze, praca Modina zawiera szczegółowe biografie szpiegów, których u le Carrégo i Alfredsona brak. Po drugie, emerytowany oficer KGB w zgrabny sposób wprowadza czytelnika w tło mocarstwowej rywalizacji, pokazując przy tym, w jaki sposób na mentalność politycznych graczy, działających w dobie zimnej wojny, wpłynęły procesy społeczno-gospodarcze okresu międzywojennego i II wojny światowej. Tego u pisarza i reżysera również nie znajdziemy.

Le Carrému i Alfredsonowi trzeba jednak oddać sprawiedliwość. Ich bohaterowie są przynajmniej po ludzku pełni wad, czego nie można powiedzieć o agencie wszech czasów, czyli bohaterze powieści Iana Fleminga. Dla wszystkich miłośników Jamesa Bonda, którzy tuż po premierze nowego filmu ze swoim ulubieńcem odświeżają sobie zapewne starsze produkcje, lektura książki Modina może być trudna. Autor brutalnie rozprawia się z szeregiem mitów narosłych w popkulturze, wyssanych z palca właśnie przez takich twórców jak Fleming. „W filmach, książkach i gazetach zwykle przedstawia się tajnych agentów jako błyskotliwych nadludzi” – stwierdza Rosjanin. I dodaje: „Nie ma nic odleglejszego od prawdy”. Szpiedzy w książce Modina to zwykli ludzie, cierpiący na depresje, łatwo wpadający w nałogi. O miłości do samochodów Aston Martin i wstrząśniętym (nie zmieszanym!) martini nie ma tam nic.

Przypis:

[1] Żałować należy, że polski wydawca zdecydował się na przekład książki z jej angielskiego, czyli wtórnego, tłumaczenia. Pierwodruk ukazał się bowiem w języku francuskim („Mes camarades de Cambridge”). Brytyjski wydawca dopuścił się – co wielokrotnie sugerował Modin – błędów i przeinaczeń.

 

Książka:

Jurij Modin, „Moja piątka z Cambridge”, przeł. Piotr Grzegorzewski i Marcin Wróbel, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2015.

Pisarze, whisky i dym. O najsłynniejszym programie literackim w historii

Wybory, wybory i po wyborach. Mamy już rząd. Teraz pora na resortowe i instytucjonalne wymiatanie. Jeśli wierzyć zapowiedziom, zmiany nie ominą również telewizji publicznej, o której upolitycznieniu w przed- i powyborczym ferworze częstokrotnie wypowiadał się Jarosław Sellin. Cóż, rezultat „odpolityczniania” TVP jest łatwy do przewidzenia – jedno upolitycznienie zostanie zastąpione drugim. Znacznie bardziej interesujące jest to, w jaki sposób wygrana ekipa chce zapewnić telewizji finansowe wpływy i podtrzymać jej misyjność. Sellin, goszcząc u Moniki Olejnik, stwierdził, że „trzeba wyrwać media publiczne z reżymu spółek prawa handlowego”. Pięknie, można tylko przyklasnąć. Tylko przekształcić je w co? Państwową instytucję kultury? I jak taką instytucję finansować, skoro ściągalność abonamentu pozostawia wiele do życzenia? Z dotacji ministra kultury?

Telewizja z prądem…

Istnieją, oczywiście, inne sposoby finansowania. W Polsce co i rusz pojawia się pomysł, popierany również przez Sellina, zniesienia abonamentu w obecnym kształcie i narzucenia powszechnej, obowiązkowej odpłatności za publiczne usługi RTV, która mogłaby być uiszczana np. wraz z płatnościami za prąd. Dziś bez prądu żyć nie idzie, więc zapewniałoby to skuteczną ściągalność należności.

Przyznaję bez bicia – za prąd płacę, za telewizję nie, bo jej nie oglądam. Telewizja mnie nie interesuje, ponieważ jest śmiertelnie nudna, a wszystkie potrzeby, które mogłaby zaspokoić, zaspokajam w inny sposób. O newsach dowiaduję się z Internetu, filmy oglądam w kinie lub na ekranie komputera, wieczorne otępienie zapewniam sobie nie dzięki telewizyjnym show, lecz dzięki You Tube’owi. Z mojej perspektywy płacenie za to, co oferuje TVP w obecnym kształcie, to – mówiąc łagodnie – wywalanie pieniędzy w błoto. Abym zgodził się więc dobrowolnie na kolejny haracz, ktoś musiałby mi wiarygodnie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy dziś w Polsce inna telewizja publiczna jest możliwa?

Znając naszych telewizyjnych animatorów, śmiem wątpić. Wiem za to, na jaką telewizję chętnie bym się zrzucił, a nawet do obowiązujących 21,50 zł za miesiąc dołożył – niech stracę – kolejne 2 zł. W ramówce musiałyby się znaleźć: po pierwsze, relacje ze wszystkich ważniejszych zawodów pływackich i waterpolowych; po drugie, program w stylu „Węglem i piórkiem” Wiktora Zina (kto pamięta, ręka w górę!); po trzecie, co najmniej półtoragodzinne rozmowy o książkach z udziałem Szymona Kloski.

…i pod prąd

O tych ostatnich zamarzyłem sobie, czytając niedawno znakomity dodatek do najnowszego „Le Magazine Littéraire”, w którym znalazł się zbiór tekstów o chyba najsłynniejszym XX‑wiecznym programie telewizyjnym poświęconym książkom – „Apostrophes” Bernarda Pivota. Wszystkim, którzy nie zetknęli się nigdy z tym wytworem francuskiego ducha, a znają choć trochę język Moliera, polecam obejrzeć kilka kawałków na stronie francuskiego instytutu audiowizualnego (ina.fr). „Apostrophes” zniknęło z ekranu w 1990 r., ale wcześniej przez ponad 15 lat kształtowało czytelnicze gusta Francuzów, którzy w każdy piątek o dziewiątej wieczorem, a więc w porze najwyższej oglądalności (!!), zasiadali w miękkich fotelach i przez półtorej godziny oglądali rozmowy z pisarzami o ich książkach.

Dziś wydaje się to cudem, ale gdy przyjrzeć się zaproszonym gościom, zdziwienie ustępuje zrozumieniu. Któż nie bywał u Pivota! Sontag, Sagan, Barthes, Grass, Moravia, Dürrenmatt, Kundera, Lessing, Yourcenar i w ogóle większość modern classics zachodniego świata. Wschodniego zresztą też. W kwietniu 1975 r., zaraz po wydaleniu z ZSRR, francuskie studio odwiedził Aleksander Sołżenicyn. Na udział w jednej z edycji programu zgodził się też wyjątkowo Nabokov (Zachód to czy Wschód?), który Pivotowi postawił jeden warunek: że zapozna się uprzednio z pytaniami, przygotuje odpowiedzi, a następnie… będzie je czytał z kartki w czasie emisji. Pivot zbladł, lecz ostatecznie się zgodził. Nabokov przekonał go ponoć, że czytając, doskonale udaje improwizowaną mowę i że kartki z odpowiedziami da się elegancko ukryć na biurku za parawanem z książek.

Nabokov wypadł aż nadto elokwentnie, co nie udało się z kolei włoskiej działaczce lewicowej Marii Antonietcie Macciocchi, autorce entuzjastycznej książki o Mao Zedongu, na której suchej nitki nie zostawił wybitny sinolog Simon Leys. Jej przypadek świetnie pokazuje siłę społecznego rażenia „Apostrophes”. Nazajutrz po emisji księgarnie zwracały egzemplarze publikacji Macciocchi, oceniając je jako niechodliwe. Po latach autorka wyznała Pivotowi, że bezpardonowa krytyka Leysa złamała jej karierę naukową.

Luz i brawura

Tak, taką telewizję chętnie bym finansowo wsparł. Problem w tym, że aby taką telewizję mieć, nie wystarczy „wyrwać media publiczne z reżymu spółek prawa handlowego”. Nie chodzi bowiem tylko o pieniądze. Trzeba by się jeszcze zdobyć na odrobinę zbiorowej anarchii i niewymuszonego luzu, które były charakterystyczne dla pionierskich lat małego ekranu. Czym byłyby „Apostrophes” bez kłębów papierosowego dymu i szklaneczki whisky, którą można się było swobodnie poczęstować podczas nagrania; tak swobodnie, że Charles Bukowski nie tylko wydudlił sancerre podane mu przez Pivota, lecz także wypił przyniesioną przez siebie butelkę wina i ostatecznie upił się na wizji? I czym byłyby „Apostrophes” bez odrobiny brawury, którą Pivot wykazał się choćby wówczas, gdy zaprosił słynnego matematyka Jeana Dieudonnégo? Wspomnienia tego ostatniego od 24 strony składały się w zasadzie z samych równań i nikt z obecnych – oprócz gościa, rzecz jasna – nie rozumiał, o czym jest dzieło. Nie przeszkodziło to Pivotowi w przeprowadzeniu świetnej rozmowy, której wynikiem była nadspodziewanie wysoka sprzedaż omawianej książki.

Czy ten luz i brawura są dziś jeszcze możliwe? I czy jest możliwe utrzymanie przeciętnego widza w skupieniu przez półtorej godziny, bez zmieniania kadrów niczym w teledysku? Obawiam się, że nie. Żyjemy w erze zappingu i wideoklipu, gdzie rozmowa o kulturze przypomina czkawkę i „dla urozmaicenia” zawsze musi się odbywać w jakimś udziwnionym entourage’u. Jeśli ktoś chce płacić za takie show, proszę bardzo. Oby narodowa zrzutka odbywała się dobrowolnie. Na szczęście zgodnie z prawem mogę jeszcze odmówić płacenia abonamentu, a prąd kupować solo – bez dodatków.

Wachlarz postaw społecznych oraz bukiet nienachalnych morałów. „Strasznowiłka w Groźnym Gąszczu” Jany Bauer. [KL dzieciom]

Gdzieś daleko stąd mieszka sobie ktoś, z kim nie łączy nas nic. Nic o tym kimś nie wiemy, nie znamy go, nie mamy z nim kontaktu. I nagle ten ktoś zostaje zmuszony do ucieczki. Nie zważając na ryzyko, wsiada w prymitywny pojazd i, narażając życie, ucieka. Po tym, jak udaje mu się przetrwać karkołomną podróż, trafia do miejsca, w którym chce rozpocząć wszystko od nowa. Próbuje się jakoś urządzić, funkcjonować po swojemu. Po swojemu mówić, bawić się, obchodzić swoje święta. Ale w pozornie przyjaznym i przytulnym miejscu napotyka na sprzeciw miejscowych. Nie podoba im się, że jest wśród nich ktoś obcy, kto nie pasuje do reszty. Na domiar złego „rozrabia, narusza ciszę, uprawia włóczęgostwo, demoralizuje młodzież…”. Ten ktoś jest na dodatek na tyle inny, że powstaje o nim ponura legenda: skoro musiał uciekać, to pewnie coś przeskrobał; skoro zachowuje się niestandardowo, to na pewno z premedytacją łamie obowiązujące przepisy. Zamiary pewnie też ma złe, nawet jeśli zaprasza na herbatę. Niedomówienia i bariery komunikacyjne rodzą straszliwe plotki. Nakręca się spirala strachu i nienawiści. Pojawiają się głosy, by obcego wygnać.

stasznowilka okladka

Z czymś wam się kojarzy taki scenariusz? Nie, to nie historia uciekinierów z Syrii ani opowieść o współczesnym kryzysie imigranckim w Europie. To książka dla dzieci napisana przez słoweńską autorkę, Janę Bauer, w r. 2011. O strasznowiłce, małej istocie, która ucieka przed groźną prababką i pewnego dnia ląduje w lesie zwanym Groźnym Gąszczem. Opowieść wydaje się zadziwiająco aktualną aluzją do obecnych wydarzeń politycznych, a przecież powstała już przed kilku laty. Jak to możliwe? Bo problem ksenofobii jest uniwersalny. „Obcy”, „inny”, który nagle pojawia się w nowym środowisku, zawsze wnosi nową jakość bytu. Wzbudza najróżniejsze reakcje i wystawia na próbę podstawowe wartości moralne. O konflikt nietrudno, nawet w miejscu uchodzącym za przyjazne i gościnne. Nawet w takim jak Groźny Gąszcz, który w gruncie rzeczy jest niezbyt groźnym lasem. A jednak pojawienie się obcej, zagadkowej, jakże odmiennej od reszty mieszkańców osoby wyzwala niespodziewane emocje i zachowania spokojnych dotąd obywateli. Zaskoczenie nowym stanem rzeczy prowadzi do demonizowania sytuacji. Narasta konsternacja, chaos, panika. Mieszkańców lasu, którzy żyli w zgodzie, radząc sobie z codziennymi kłopotami, dzieli przybycie i zachowanie uciekinierki – strasznowiłki.

Czym gość zasługuje sobie na złą opinię? Nowa mieszkanka Groźnego Gąszczu nie robiła nikomu krzywdy. Nie narzucała się, samodzielnie organizując sobie życie w nowym miejscu. Raz tylko naraziła się ciekawskiemu Jeżowi, który przydreptał zaintrygowany przybyszem. Niewiele myśląc, posłużyła się sąsiadem jako… szczotką do włosów. Nic dziwnego, że miała w nim odtąd zagorzałego wroga.

straszno_il1

Kolejne wydarzenia były już tylko konsekwencją domysłów, plotek i emocji. Jak często bywa, niewielu sąsiadów strasznowiłki zadało sobie trud, by dowiedzieć się czegoś o jej pochodzeniu, zwyczajach i zamiarach. Zrzędliwy Jeż nieustępliwie przedstawiał dziewczynkę jako osobę złą i zagrażającą życiu mieszkańców Groźnego Gąszczu. Byli oczywiście tacy, którzy uwierzyli Jeżowi i ulegli jego podżeganiu, ale też i tacy, których niespecjalnie obchodził los nowej sąsiadki. Podsumowując, podzielone społeczeństwo lasu długo nie potrafiło odnaleźć się w nowej sytuacji. W przeciwieństwie do strasznowiłki, która po prostu robiła swoje. A więc skakała boso po kałużach, pisała pamiętnik, kłóciła się z wiatrem i przeklinała.

straszno_il2

Prawda, że sytuacja strasznowiłki bardzo przypomina współczesną nagonkę na uchodźców i imigrantów? Przedstawiciele innych kultur są szykanowani i demonizowani właśnie przez swoją odmienność. Żyją inaczej niż my, a więc źle. I zagrażają staremu, dobremu porządkowi oraz bezpieczeństwu. Zaburzają odwieczny porządek, bo mają inne zwyczaje. Nie chcą się dopasować, uparcie obstają przy swoim. Są niereformowalni, nie asymilują się, nie dostosowują. Podobnie jak strasznowiłka. Już sama obecność i odmienność dziewczynki powoduje frustracje społeczne. Gdy te sięgają zenitu, mądra Sowa – bo w lesie są oczywiście też osoby rozsądne, wyrozumiałe i nastawione pokojowo – postanawia interweniować. Jej propozycję pomocy w dostosowaniu się do miejscowych obyczajów strasznowiłka dowcipnie kwituje: „Dziękuję, nie trzeba. Dużo bardziej lubię malinową galaretkę”.

Cóż, Sowa, chcąc nie chcąc, musi posłużyć się bronią strasznowiłki, a więc trikiem i psikusem – niegroźnym, ale dość uciążliwym. Nie próbując zmieniać obyczajów dziewczynki, chce nauczyć ją zasad funkcjonowania w grupie, wśród nowych sąsiadów. Nauczka okazuje się skuteczna, a przy okazji dzieje się coś nieoczekiwanego: na widok dziewczynki w tarapatach serce mięknie nawet jej największemu oponentowi – Jeżowi.

Trzeba uczciwie przyznać, że strasznowiłka nie grzeszyła uprzejmością, ani nie wykazywała zainteresowania miejscowymi obyczajami. Trudno się jednak dziwić, skoro naukę czerpała od prababki nie przebierającej ani w środkach, ani w słowach. To właśnie ona wygnała dziewczynkę z domu, ponieważ ta stłukła jej ulubioną filiżankę. Dobre maniery to niekoniecznie coś, co strasznowiłka wyniosła z rodzinnego domu. Ale była za to osóbką odważną i samodzielną i – jak się miało okazać – o dobrym sercu. W krytycznych momentach (do których zwierzęta same doprowadzały i siebie, i las) dziewczynka stawała na wysokości zadania, pomagając i ratując innych z opresji, stopniowo przekonując sąsiadów do siebie i swoich obyczajów. Zrozumienie i tolerancja wobec odmienności strasznowiłki ostatecznie wyparły strach, a z nim uprzedzenia. Okazało się, że inne nie musi być ani złe, ani zgubne. Ba, może nawet oznaczać sporą frajdę! Zaakceptowana strasznowiłka wiele wniosła w życie mieszkańców, a także uświadomiła im, dlaczego tak przyjemny w gruncie rzeczy las bywa czasami groźnym, nieprzyjaznym gąszczem.

straszno_il3

Książka Jany Bauer, wpisana na chorwacką listę najlepszych książek dla dzieci 2014 r., zachwyca na wielu płaszczyznach. Choć początkowo rozpraszał mnie sposób numerowania stron, irytowały drobne błędy – jeże nie jedzą gruszek, a już na pewno nie dźwigają ich na kolczastych grzbietach – i zastanawiały pewne zabiegi językowe (powstałe zapewne podczas tłumaczenia na polski), szybko uznałam je za mało znaczące drobiazgi. Ujęła mnie szata graficzna – subtelne ilustracje Caroline Thaw, które w ascetyczny sposób harmonijnie uzupełniają opowieść. Oto mamy drobną, delikatną dziewczynkę z groźną miną i chudymi nóżkami, której nie sposób nie polubić, choć wydaje się okropną złośnicą. Zwierzaki i Groźny Gąszcz, a nawet rzekomo bardzo groźny Dzikus w pewnym momencie zakłócający leśną codzienność, ale dzięki subtelnej kresce i oszczędnie dozowanemu kolorowi wcale nie wydają się mroczne.

Dodatkowo ujął mnie humor, w który obfituje opowieść o strasznowiłce i zabawnie zakamuflowane przywary ludzkie (w tym przypadku reprezentowane przez poszczególne zwierzęta). Jest więc zrzęda, manipulant, są ciekawscy i asekuranci, jest leń i kontestator, arbiter i mentor – pełen wachlarz postaw społecznych. Przy tym autorka nie wskazuje, kto jest „dobry”, a kto „zły”, czyje zachowanie jest poprawne, a czyje karygodne. Nie ma też klasycznego morału ani happy endu. Książka pozwala samodzielnie wyrobić sobie zdanie na tematy kontrowersyjne, dzięki pokazaniu problemów z różnych perspektyw. I o to chyba chodzi w sytuacjach trudnych, wystawiających na próbę ludzką moralność – by zmienić na chwilę punkt odniesienia, wejść w czyjeś buty, spróbować zrozumieć i poznać. Bo niewiedza i bezrefleksyjność mogą prowadzić do zgubnego w skutkach radykalizmu. A dziwni przybysze mogą przecież okazać się porządnymi i pomocnymi współmieszkańcami!

 

Książka:

Jana Bauer, „Strasznowiłka w Groźnym Gąszczu”, il. Caroline Thaw, tłum. Katarina Šalamun-Biedrzycka, Agencja Edytorska Ezop, Warszawa 2015.

 

Książka wydana w ramach projektu „Nasza Mała Biblioteka”, dofinansowanego przez Komisję Europejską w programie Kreatywna Europa Kultura. Wydanie książki wsparła finansowo również Fundacja Trubar działająca przy Stowarzyszeniu Pisarzy Słoweńskich, Lublana, Słowenia.

 

Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek

 

Klaskaniem mając obrzękłe prawice – Pasja Janowa w wykonaniu Collegium Musicum UW

Założony w 1994 Chór Collegium Musicum to chór amatorski, od początku swojego istnienia kierowany przez Andrzeja Borzyma, wykonujący szeroki repertuar, od muzyki dawnej począwszy, a na rozrywkowej skończywszy. Chór bierze udział w wielu wydarzeniach organizowanych przez Uniwersytet Warszawski (kultura.uw); w 2011 r. jego koncertem zainaugurowano cykl „Bach 200 UW – 200 kantat Bacha na 200-lecie Uniwersytetu Warszawskiego”, które przypada w 2016 r. Obok koncertów poświęconych ściśle kantatom Bacha w ramach programu kultura.uw prezentowano również utwory innych kompozytorów, na przykład „Membra Jesu nostri” Dietericha Buxtehudego.

Sobotnie wykonanie „Pasji Janowej” Bacha w warszawskim kościele Świętego Krzyża było zatem jednocześnie elementem obchodów dwusetlecia Uniwersytetu i dwudziestolecia Chóru. Koncert powstał we współpracy ze Stowarzyszeniem Miłośników Sztuki Barokowej Dramma per musica, które dostarczyło muzyków grających na starych instrumentach (a jego kierowniczka, Lilianna Stawarz, zasiadła przy klawesynie).

Dziewiętnastu instrumentalistów zgromadzono najwyraźniej, mając na uwadze to konkretne wykonanie (nie tworzą stałego zespołu), i okazali się całkiem skuteczni. Udało im się w zasadniczej mierze przezwyciężyć problem złapania i utrzymania stroju, będący zmorą muzyków grających na starych instrumentach, szczególnie smyczkowych. Orkiestra nie miała wprawdzie bardzo trudnego zadania, ponieważ „Pasja Janowa” nie cechuje się dużą obsadą (brak tu problematycznych trąbek czy puzonów) ani wysokim stopniem skomplikowania faktury. Poza tym instrumenty koncertujące poradziły sobie w ariach co najmniej nie gorzej niż soliści – zwłaszcza oboje (i ostinatowy fagot) w „Von den Stricken” czy flety w „Ich folge dir” (które, notabene, mają chyba w tym numerze partię trudniejszą niż sopran).

Chór w tej pasji, oprócz rozbudowanej pierwszej i przedostatniej części, śpiewa liczne chorały oraz krótkie ustępy dramatyczne (tzw. turba, czyli tłum). O ile chorały należą do zadań najprostszych, wręcz szkolnych, to krótkie, punktujące chóry są sporym wyzwaniem nawet dla profesjonalnych zespołów wokalnych. Zespół Collegium Musicum miał wiele problemów, nie tylko w krótkich fragmentach, takich jak „Bist du nicht seiner Jünger einer”, „Wäre dieser nicht ein Übeltäter” czy „Kreuzige ihn”, gdzie bardzo silnie rozchodził się z akompaniamentem orkiestry, lecz miejscami nawet w chorałach, gdzie brakowało brzmienia środkowych głosów. Szczególnie kłopotliwa była barwa tenorów (agresywnych i beczących) i emisja sopranów – które były często pod dźwiękiem, a byle f2 wiązało się z wysiłkiem na miarę f3.

W sumie Chór Collegium Musicum osiągał miejscami brzmienie bliskie chórowi Filharmonii Narodowej, co jednak wbrew pozorom nie jest aż takim komplementem. Największym problemem całego wykonania był jednak brak synchronizacji między orkiestrą a chórem oraz permanentnie spóźnione wejścia tego ostatniego. Widać, że chórzyści wprawdzie nauczyli się partii tego utworu, ale mają kłopot z tym, co podstawowe, systemowe: chór, co naturalne, sam siebie nie słyszy w całości i potrzebuje zewnętrznej kontroli ogółu brzmienia – najwyraźniej nie dostaje od dyrygenta jasnych wskazówek ani informacji zwrotnej. Wygląda na to, że kierownik zespołu nie panuje nad chórem sauté, a wobec konieczności poprowadzenia chóru i orkiestry naraz zmierza ku metryczno-intonacyjnej apokalipsie.

O ile jednak chórowi amatorskiemu należy to i owo wybaczyć, o tyle trudniej rozgrzeszyć solistów. Pomimo że nie śpiewa żadnej arii, najbardziej eksponowane zadanie w całej „Pasji” ma Ewangelista – jego rola wymaga bardzo przemyślanej koncepcji i nieulegania emocjom, nad którymi nie zapanował do końca wykonujący tę partię Karol Kozłowski. Od samego początku utrzymywał bardzo wysoki poziom afektu, od którego znacznie podnosiła mu się intonacja na długich wartościach rytmicznych („Da fragete er sie abermal”, „ich habe der Keine verloren” itd.). Afekt ten rozlewał się też na fragmenty niemające większego nacechowania dramaturgicznego, wbrew dość neutralnemu tekstowi (z niezrozumiałymi podkreśleniami, jak w „Da ging der andere Jünger […] hinaus” i in.).

Trzeba za to przyznać, że Kozłowski miał klarowną dykcję, w odróżnieniu od Jarosława Bręka (partia Jezusa), który na dodatek cechował się wycofaną emisją, ale przynajmniej śpiewał raczej czysto. Jan Petryka, tenor, miał wszystkie wady basa i żadnej jego zalety. Aż trudno uwierzyć, że człowiek, który występował z artystami tak znakomitymi jak Helmut Deutsch, Julius Drake czy Roger Vignoles, może tak śpiewać. Poza tym, co uchodzi w pieśniach z towarzyszeniem fortepianu – w końcu „recytatywność” może być zaletą – niekoniecznie uchodzi w arii, gdzie trzeba śpiewać, a nie mówić. Trudno powiedzieć, czy Petryce brakuje skali (zwłaszcza w górze), czy jego asekuracyjność wynika z braku tylko pewności, czy jest kwestią pewnej maniery.

Kacper Szelążek, kontratenor (w zastępstwie za Annę Radziejewską), skądinąd sprawnie radzący sobie z rolami Händlowskimi (Neron w „Agrippinie”), w „Von den Stricken” nie wykorzystał możliwości interpretacyjnych, jakie daje artykulacja – choć część winy za ogólne wrażenie z arii z pewnością ponosi dyrygent, który ścieśniał tempo w zakończeniach fraz, tworząc wrażenie pośpiechu i niepokoju, co mogło działać na solistę deprymująco.

Niewątpliwie jednak Szelążek trzymał się w dyscyplinie metrycznej, nawet w wymagającej „Es is vollbracht”, w przeciwieństwie do najbardziej renomowanej solistki w tym wykonaniu „Pasji” – Olgi Pasiecznik. Sopranistka bardzo swobodnie podeszła do wartości rytmicznych w przebiegach szesnastkowych w dół i zaśpiewała je z wykorzystaniem rubata – i to nie barokowego, lecz do tego stopnia romantycznego, że nie obroniłby się nawet w najbardziej romantycznych wykonaniach pod batutą Rillinga ani Richtera. Niemniej to nie rytm jako taki był największą wadą występu Pasiecznik, lecz oddech – lekka, pogodna aria „Ich folge dir” była walką z narastającą od pierwszych taktów zadyszką, która pociągnęła za sobą fałszywe nuty i głuche, zamarkowane brzmienie w dolnej średnicy. Najwyższy dźwięk w arii, g2, bez trudu osiągalny dla solowego mezzosopranu, dla Pasiecznik wydaje się szczytem skali. To przykre i dziwne u śpiewaczki, która ma za sobą kilka lat dobrego śpiewania i, przy dobrej technice, powinna mieć jeszcze sporo przed sobą.

Fantastycznie, że istnieje projekt taki jak kultura.uw. Źle, że nie dysponuje środkami wystarczającymi do zaangażowania optymalnego zespołu wykonawców. Chociaż trzeba przyznać, że wykonania mniejszych, kameralnych kantat Bacha, zrealizowane w ramach projektu, wypadały zwykle lepiej niż „Pasja Janowa” – to kwestia mniej rozbudowanej materii i bardziej zgranego zespołu. Gdyby Uniwersytet Warszawski wyasygnował więcej funduszy na realizację świetnie pomyślanego cyklu 200 kantat oraz innych wydarzeń koncertowych, mógłby z nich uczynić wizytówkę godną ambicji tej uczelni.

Z drugiej jednak strony może problemy wynikające ze szczupłości finansów można by w pewnym stopniu skompensować lepszym castingiem. Niestety, taka jest w Polsce natura instytucji akademickich, że nad realne dobre efekty przedkładają nominalny majestat. Profesor musi być nieomylny, diwa doskonała, „Pasja” Bacha musi wzruszać, niezależnie od jakości – nikt nie wyobraża sobie krytyki nawet najbardziej oczywistych niedoskonałości. I wszyscy muszą klaskać.

 

Koncert:

Jan Sebastian Bach – „Pasja Janowa” BWV 245

7 listopada 2015, kościół Świętego Krzyża, Warszawa

koncert w ramach obchodów 200-lecia Uniwersytetu Warszawskiego

dyrygent: Andrzej Borzym; soliści: Karol Kozłowski, Olga Pasiecznik, Kacper Szelążek, Jan Petryka, Jarosław Bręk, Maciej Nerkowski

Chór Kameralny Collegium Musicum UW

„Na świętego Marcina dobra gęsina”

Konsumowane przez nas ilości tego smacznego mięsa nie są niestety zbyt duże, kiedy to paradoksalnie właśnie Polska jest największym producentem gęsi w Europie i eksport gęsiny, głównie na rynek niemiecki, sięga ok. 18–20 tys. ton rocznie.

Przysłowie mówi: „Święto Marcina dużo gęsi zarzyna”, a to dlatego, że cykl hodowlany gęsi kończy się właśnie późną jesienią (11 listopada przypadają imieniny Marcina), a świeża, niemrożona gęś jest najsmaczniejsza.

Gęsina odznacza się wysoką zawartością witamin z grupy B, minerałów takich jak fosfor czy wapń oraz kwasów omega 3 i omega 6, które wpływają m.in. na obniżenie poziomu tzw. złego cholesterolu. Mięso młodych polskich gęsi owsianych jest dobrym źródłem pełnowartościowego białka (ponad 23 proc.) i tłuszczu, który jest określany mianem najzdrowszego tłuszczu zwierzęcego. Dlatego też szefowie kuchni zachęcają do sięgania po ten przysmak nie tylko od święta.

W Narodowe Święto Niepodległości i imieniny Marcina niech gęś zawita na nasze stoły!

Naszą przygodę z gęsiną zaczęliśmy od poniższego przepisu. Jest to rodzaj gulaszu, podlewanego koniakiem i winem. Danie można również konsumować w towarzystwie pieczonych ziemniaków, my postanowiliśmy jednak podać je w towarzystwie buraczanych kopytek.

Gęś po burgundzku z buraczanymi kopytkami

ILU_1_Smakując

Składniki:

25 dag boczku, pokrojonego w plastry

3–4 gęsie piersi, pozbawione skóry, pokrojone w kwadraty 2 cm

20 szalotek, całych

4–5 marchewek, posiekanych

1/4 szklanki mąki

3 łyżki oliwy

2 ząbki czosnku, posiekane

1 puszka pomidorów, odcedzonych

1 liść laurowy

1 łyżeczka soli

1/2 łyżeczki pieprzu

1 łyżeczka świeżego tymianku

100 ml koniaku

2/3 szklanki bulionu wołowego

2 szklanki wytrawnego, czerwonego wina

 

 

kopytka:

500 g upieczonych buraków

500 g upieczonych ziemniaków

1 żółtko

1 łyżka soli

szczypta pieprzu

1 szklanka mąki i trochę do obsypania stolnicy

 

gęsina:

Rozgrzejcie brytfannę z grubym dnem, wrzućcie na nią boczek, smażcie, aż będzie chrupiący i lekko brązowy. Wyjmijcie boczek i odstawcie. W miseczce wymieszajcie ze sobą mąkę, pieprz i sól, w tej mieszance obtoczcie kawałki gęsi i wrzućcie na wysmażony tłuszcz z boczku. Smażcie, aż gęś zbrązowieje, wyjmijcie i odstawcie. Ogień zmniejszcie na średni i dolejcie oliwę. Kiedy będzie już gorąca, wrzućcie całe szalotki i smażcie ok. 5 minut, aż zaczną lekko brązowieć. Dodajcie czosnek i marchewkę, gotujcie jeszcze 5 minut. Dodajcie pozostałe składniki, czyli gęsinę, boczek, liść laurowy, odcedzone pomidory, tymianek. Dolejcie koniak i podpalcie, poczekajcie, aż ogień zgaśnie, dolejcie wino i poczekajcie, aż trochę odparuje, następnie wszystko zalejcie bulionem. Przykryjcie i wstawcie do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 1,5 godziny albo do czasu gdy mięso będzie miękkie. Zaglądajcie podczas pieczenia, jeśli trzeba, podlejcie jeszcze winem.

 

kopytka:

Przeciśnijcie przez praskę upieczone buraki i ziemniaki. Dodajcie sól, szczyptę pieprzu, żółtko. Zagniatajcie ciasto. Mąkę dodawajcie partiami, ciasto ma być suche i zwarte, i dość elastyczne. Jeśli będzie za suche, dodajcie trochę wody; jeśli za mokre, trochę mąki. Ciasto podzielcie na 3 porcje, na posypanej mąką stolnicy z każdej uformujcie wałek grubości kiełbaski. Każdy wałek pokrójcie na kluseczki długości 2,5 cm. Surowe kopytka ułóżcie na posypanej mąką tacy i wstawcie do lodówki na 10–20 minut, żeby odpoczęły. Wrzućcie do wrzącej wody na ok. 4 minuty, aż wypłyną.

 

***

Kolejna propozycja to gęsina w towarzystwie jabłek, moreli i rozmarynu.

 

Gęsie nogi z suszonymi morelami

ILU_2_Smakując

 

Składniki:

4 gęsie nogi

150 g suszonych moreli

2 jabłka

2 marchewki

1 pietruszka

2 liście laurowe

łyżeczka ziaren pieprzu

2 cebule

1 seler

2 gałązki rozmarynu

2 łyżki suszonego majeranku

3–4 goździki

200–300 ml wywaru z kurczaka

pieprz, sól

Rozgrzejcie piekarnik do 200 stopni. Morele namoczcie w ciepłej wodzie. Gęsie nogi natrzyjcie majerankiem, pieprzem i solą. Ułóżcie w brytfance skórą do góry, podlejcie wodą (ok. 200 ml) i wstawcie do pieca na 30 minut. Warzywa posiekajcie w kostkę i podsmażcie chwilę na maśle. Wyjmijcie brytfankę z nogami. Obróćcie je skórą na dół. Wrzućcie warzywa, pokrojone na ćwiartki jabłka, dodajcie liście laurowe, goździki i ziarna pieprzu. Dorzućcie morele. Całość zalejcie połową wywaru. Wstawcie na 2 godziny do piekarnika. Po godzinie podlejcie wywarem. Wyjmijcie brytfankę z pieca. Wyjmijcie nogi i morele. Sos przelejcie przez sito. Nogi podawajcie z morelami i sosem. Dobrze smakują z ryżem.

***

W roku ubiegłym postanowiliśmy sięgnąć po przepis zawodowego kucharza, padło na Adama Byatta, Anglika, którego londyńska restauracja „Trinity” od kilku lat pojawia się na listach najlepszych na wyspach. Danie świetnie będzie się prezentować również na bożonarodzeniowym stole!

 

Pieczone gęsie piersi z żurawiną, puree z selera i karmelizowanym pasternakiem

 Ilu_3_Smakując

 

Składniki:

gęś:

gęsia pierś, razem z kośćmi i skórą, ok. 3,5 kg

100 g żurawiny

15 g cukru

4 szt. pasternaku (nie udało się nam go kupić, użyliśmy korzenia pietruszki)

oliwa

50 g masła

250 ml bulionu z kurczaka

4 łyżki miodu

sól

 

selerowe puree:

1 seler, obrany, pokrojony w kostkę

250 ml mleka

1 liść laurowy

szczypta soli

szczypta pieprzu

 

Żurawinę wsypcie do miski, zasypcie cukrem, przykryjcie folią spożywczą i odstawcie w ciepłe miejsce na ok. 3 godziny, aż żurawina trochę zmięknie. Rozgrzejcie piec do 200 stopni.

Ostrym nożem ponacinajcie skórę gęsi, posólcie, ułóżcie w brytfance na kratce, pieczcie ok. 45 minut. Pokrojony seler wrzućcie do rondla, zalejcie mlekiem, dodajcie liść laurowy, sól, pieprz. Zagotujcie, następnie zmniejszcie ogień, przykryjcie i gotujcie ok. 40 minut.

Zdejmijcie rondel z ognia, wyjmijcie liść laurowy, przelejcie seler przez sito. Wrzućcie go do malaksera i, powoli dodając mleko, miksujcie, aż uzyskacie miękką, ale zwartą konsystencję. Przecedźcie gotową masę przez sito, żeby była gładka i jedwabista. Odstawcie.

Wyciągnijcie gęś z pieca, przykryjcie folią aluminiową i odstawcie w ciepłe miejsce na ok. 15–20 minut. Piec ma nadal się grzać. Obierzcie pasternak/pietruszkę, pokrójcie w plastry, wzdłuż. Na patelnię żaroodporną wlejcie odrobinę oliwy i podsmażcie pasternak/pietruszkę na złoty kolor. Dodajcie masło, wymieszajcie, żeby dobrze pokryło korzeń, wstawcie do pieca na 15–20 minut, aż pasternak/pietruszka zmięknie. Wyjmijcie, odstawcie. Ostrym nożem wytnijcie pierś, razem ze skórą. Przykryjcie folią. Resztki kości połamcie, wrzućcie do garnka i zalejcie bulionem. Zagotujcie, zmniejszcie ogień, gotujcie ok. 20 minut, aż płyn się mocno zredukuje. Przelejcie przez sito, dodajcie łyżką cedzakową żurawinę, uważając, żeby nie dodać jej soków. Odstawcie. Ponownie wstawcie na ogień patelnię z pasternakiem/pietruszką, dodajcie miód i poczekajcie, aż się skarmelizuje, ok. 6–8 minut. Podgrzejcie puree selerowe, uważając, żeby go nie przypalić.

Piersi potnijcie w plastry (pod kątem), wyłóżcie na talerz razem z pasternakiem/pietruszką, obok wyłóżcie puree, posypcie wszystko żurawiną i polejcie sosem.

 

***

Nasza ostatnia propozycja to gęsina z nutą orientalną, faszerowana ryżem z kiełbasą, podlana sosem sojowym w towarzystwie cynamonu, goździków, anyżu i pieprzu syczuańskiego.

 

Pieczona gęś, faszerowana ryżem i kiełbasą nowotomyską

Ilu_4_Smakując

 

Składniki:

farsz:

500 g ryżu

200 g kiełbasy nowotomyskiej, pokrojonej w plastry

30 g suszonych borowików lub podgrzybków

2 ząbki czosnku

1 i 2/3 szklanki wody

1/3 szklanki wody po moczeniu grzybów

łyżka startego imbiru

3 łyżki sosu sojowego

1/4 łyżeczki przyprawy 5 smaków

1/4 łyżeczki zmielonego białego pieprzu

2 łyżki oleju

 

gęś:

gęś ok. 4–4,5 kg

3 łyżki miękkiego masła

2 łyżeczki soli

3 łyżki sosu sojowego

2 łyżeczki miodu

1/4 łyżeczki przyprawy 5 smaków

sól i pieprz

grzyby z gęsim tłuszczem:

500 g grzybów (użyliśmy pieczarek i borowików)

1/4 szklanki gęsiego smalcu lub tłuszczu, który wytopi się podczas pieczenia gęsi

1 i 1/2 łyżeczki soli

1/2 łyżeczki soli

Dzień przed planowanym podaniem gęsi

Przygotujcie farsz. Namoczcie grzyby i wypłuczcie ryż. Na patelni rozgrzejcie 2 łyżki oleju i podsmażcie kiełbasę i grzyby. Dodajcie czosnek, niech się chwilę podsmaży. Wsypcie ryż i dobrze wymieszajcie. Musi pokryć się tłuszczem. Smażcie chwilę, następnie dodajcie wodę i wodę po grzybach, imbir, sos sojowy, przyprawę 5 smaków i pieprz. Wszystko wymieszajcie, przykryjcie patelnię pokrywką i gotujcie 15 minut. Wyłączcie płytę i zostawcie patelnię na gorącym palniku przez 25 minut.

 

Noc przed podaniem

Piekarnik rozgrzejcie do 110 stopni. Dobrze wypłuczcie wnętrze gęsi. Dłońmi delikatnie oddzielcie skórę od piersi i boków gęsi. Uważajcie, żeby nie przerwać skóry. Masło wymieszajcie z solą. Natrzyjcie dokładnie mięso pod skórą. Potem nafaszerujcie gęś. Na koniec zamknijcie gęś drewnianym patyczkiem do szaszłyków, również od strony szyi. Wymieszajcie sos sojowy z miodem i przyprawami i posmarujcie całą gęś powstałym sosem. Przełóżcie gęś do brytfanny z kratką. Wstawcie do piekarnika i idźcie spać :) Czterokilowa gęś będzie piekła się przez 8 godzin (godzina na każde pół kilograma).

Rano wyjmijcie gęś z piekarnika; niech stygnie przynajmniej przez godzinę. Następnie przykryjcie ją folią aluminiową.

 

40 minut przed podaniem

Rozgrzejcie piekarnik do 200 stopni. Umyjcie i pokrójcie grzyby. Rozłóżcie je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Wymieszajcie z gęsim tłuszczem, doprawcie pieprzem i solą. Wstawcie do piekarnika na najniższą półkę. Nad blachę z grzybami wstawcie gęś klatką piersiową do dołu brytfanny. Po 10 minutach obróćcie gęś i pieczcie jeszcze przez 15 minut. Wyjmijcie gęś z piekarnika i odstawcie do przestygnięcia przez 15 minut. Grzyby przełóżcie na wyższą półkę i pieczcie jeszcze przez chwilę, aż ładnie zbrązowieją.

Wyłóżcie grzyby na półmisek, na grzybach ułóżcie gęś.

Smacznego!

 

Ukraina, uchodźcy i słaba Europa. Kryzysy powiązane

Szanowni Państwo!

Podczas uroczystej konferencji prasowej prezydent Francji oświadczył właśnie, że zaprosi do Paryża na rozmowy dyplomatyczne przedstawicieli Rosji, Ukrainy i Niemiec. Jeśli porozumienia mińskie będą respektowane tak jak do tej pory – powiedział François Hollande – to niebawem sankcje wobec Rosji mogą zostać zniesione. Prezydent Francji podkreślił jednocześnie, że do rozwiązania kryzysu syryjskiego z kolei niezbędne będzie włączenie… Rosji. Jak widać, sytuacja w Syrii i na Ukrainie są ze sobą w subtelny sposób powiązane.

Niespełna dwa lata po wybuchu protestów na kijowskim Majdanie, nadeszła może odpowiednia chwila, by zarówno zdać sprawę z politycznego stanu rzeczy na Wschodzie, jak i z pewnym dystansem spojrzeć na relacje Ukrainy, Rosji, Unii Europejskiej i USA. W „Kulturze Liberalnej” wielokrotnie staraliśmy się zarysować rozmaite aspekty wewnętrznych spraw ukraińskich, a także polskiej „polityki wschodniej” i „wielkiej polityki” na europejskiej szachownicy (by użyć metafory ukochanej przez zwolenników klasycznej geopolityki).

Continue reading

Sterty gruzu wokół Rosji

Prezydent Władimir Putina lubi powtarzać, że rosyjska interwencja na Krymie, a następnie działania wojenne we wschodniej Ukrainie to „tylko” odpowiedź na wcześniejsze prowokacje Zachodu. „The American Interest” zastanawiał się nawet nad tym, czy sprowokowaliśmy Rosję i czy nie powinniśmy przypadkiem bić się w piersi za naszą polityczną krótkowzroczność. Jakie jest pana zdanie?

Zachód z pewnością popełnił błędy, które przyczyniły się do pogorszenia sytuacji na Ukrainie, ale o prowokowaniu Rosjan nie ma mowy. Konflikt w tym kraju został wykreowany przede wszystkim przez Moskwę. Rosjanie twierdzą oczywiście, że jedynie się bronią, ale to samo mówili wszyscy przestępcy w historii. To Rosja pogwałciła memorandum budapesztańskie gwarantujące integralność terytorialną Ukrainy, międzynarodowe normy i prawa…

W jaki sposób, z perspektywy Waszyngtonu, odczytuje się rosyjskie zamiary?

Celem Putina jest obrócenie krajów sąsiadujących z Rosją w sterty gruzu, czyli w państwa upadłe, zupełnie nieatrakcyjne dla zachodnich inwestycji – tak gospodarczych, jak i politycznych. W ten sposób Rosja chce powstrzymać rozprzestrzenianie się liberalnych idei płynących z Zachodu. W końcu sprawnie działająca liberalna demokracja na Ukrainie to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje Putin. I tu warto podkreślić, że z pewnością postępowanie Unii Europejskiej, która postawiła rząd ukraiński przed koniecznością dokonania wyboru – Zachód czy Rosja – było błędem. Ale dla reżimu w Moskwie zagrożeniem jest już sama popularność idei liberalnych.

Nie brakuje śmiałych interpretacji wydarzeń na Ukrainie. Autorem jednej z najciekawszych jest historyk prof. Timothy Snyder, który twierdzi, że dziś kryzys na Ukrainie należy wiązać z materialnym wspieraniem przez Putina popularności radykalnie lewicowych i prawicowych partii europejskich – choćby Frontu Narodowego we Francji. Czy pana zdaniem Moskwa ma rzeczywiście długofalowy plan wykorzystania tego rodzaju ugrupowań do psucia europejskich demokracji od środka? I destabilizowania jedności Europy?

Rosjanie od dawna wykorzystują każdą okazję, by osłabić najmłodsze państwa członkowskie w NATO i poróżnić ze sobą kraje wschodniej i zachodniej części Sojuszu. Tak samo postępowali w czasach radzieckich, odnosząc od czasu do czasu sukcesy – i to samo w gruncie rzeczy robią dziś. Jednak Rosja jako państwo znacznie słabsze od ZSRR nie może sobie pozwolić na otwarty konflikt z NATO, dlatego próbuje podważyć zachodnie instytucje i jedność Zachodu w inny sposób. Niekiedy to się udaje.

Przyznaje pan więc, że ambicje rosyjskiej polityki zagranicznej wykraczają daleko poza podporządkowanie sobie państw sąsiednich i obrócenie ich w „sterty gruzu”.

Cele Putina w polityce zagranicznej można sobie wyobrazić jako trzy koncentryczne okręgi. Pierwszy, najbardziej zachowawczy z nich, to niedopuszczenie do trwania prozachodniego rządu w Kijowie – takiego, który miałby bliskie, dobre relacje z Unią Europejską i NATO. Drugi okrąg to doprowadzenie do podziału między starymi a nowymi członkami NATO, a także między europejskimi członkami NATO a USA. Rosyjski prezydent może chcieć w ten sposób pokazać, że amerykańska siła jest ograniczona. Trzeci krąg, najbardziej ambitny cel, to zagrożenie integralności terytorialnej któregoś z członków NATO. Wiele osób uważa, że mógłby to być jeden z krajów bałtyckich, jak Litwa czy Łotwa. W ten sposób Rosja mogłaby sprawdzić reakcję NATO w chwili poważnej próby. Brak zdecydowanych działań w obronie państwa członkowskiego oznaczałby kompromitację i koniec Sojuszu, czyli organizacji postrzeganej jako główny wróg niegdyś ZSRR, a dziś Rosji.

Ilu_2_A_Garfinkle

Autorka: Anna Krztoń

Czy Putinowi uda się zrealizować te cele?

Na razie jesteśmy na pierwszym etapie. Nie ma wielu sukcesów na drugim poziomie – i jest daleko od poziomu trzeciego.

Czy Stany Zjednoczone odegrają w kryzysie ukraińskim większą rolę? Na razie tylko Francja i Niemcy siedzą przy stole z Rosją.

Proces miński to dowód na przekazanie amerykańskiego przywództwa Niemcom. Co ciekawe, Berlinowi się to nie podoba, ponieważ w istocie nie ma takiej siły, by z powodzeniem przeciwstawić się Rosji. W tym też Putin upatruje swojej szansy na wbicie klina między członków NATO.

Ale pamiętamy jeden moment, w którym już po upadku komunizmu amerykańskie przywództwo zostało de facto przekazane na moment krajom Unii Europejskiej, podczas wojny w byłej Jugosławii. To był koszmar. Państwa Europy Zachodniej nie były w stanie wówczas ani zapobiec eskalacji konfliktu, ani zapewnić pomocy humanitarnej – krótko mówiąc, politycznie skompromitowały się i to tuż przy swoich granicach. Aż wkroczyli Amerykanie…

Zgadza się. Europejczycy chcą amerykańskiego przywództwa tylko wtedy, kiedy wybucha poważny kryzys, w przeciwnym wypadku twierdzą, że Ameryka ich tyranizuje.

A skoro mamy kryzys, to obecnie przynajmniej część państw europejskich znów chyba oczekiwałaby większego zainteresowania Amerykanów. Przynajmniej naszym regionem.

W tej chwili administracja Obamy, co przyznają sami jej urzędnicy, woli jednak przewodzić z tylnego siedzenia, zamiast zmuszać sojuszników do przyjęcia narzucanych przez Stany Zjednoczone rozwiązań. W Europie Wschodniej znajduje się 6 baz wojskowych, a w każdej z nich kilkudziesięciu żołnierzy. Administracja amerykańska postrzega to jako sukces, ale każdy kto weźmie pod uwagę skalę ewentualnego zagrożenia ze strony Rosji, zdaje sobie sprawę, że to odpowiedź militarna, która… nie jest nawet bliska temu, czego należałoby rozsądnie oczekiwać. Podobnie jest z sankcjami. Co nie zmienia faktu, iż są one dość skuteczne, co dowodzi tylko, jak słaba jest rosyjska gospodarka. Administracja Obamy nie ma jednak zamiaru ciągnąć za sobą europejskich sojuszników i wyrywać się przed szereg. Faktycznie przypomina to nieco działanie administracji Billa Clintona w czasie pierwszych kilku miesięcy wojny w Jugosławii.

Czy polityka Waszyngtonu może zmienić się w najbliższym czasie?

Naprawdę trudno to przewidzieć, tym bardziej że już w przyszłym roku odbędą się w Stanach wybory prezydenckie. Barack Obama kieruje się w swoich działaniach przekonaniem, że jeśli Stany Zjednoczone wycofają się z niektórych obszarów swojego zaangażowania, wówczas inne państwa – postawione przed faktem dokonanym – wezmą na siebie ich obowiązki. Dzięki temu polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych stanie się mniej kosztowna i bezpieczniejsza, a na dłuższą metę równie efektywna.

Czy ta strategia się sprawdza?

Jak do tej pory nie, ponieważ zamiast krajów sojuszniczych lub przynajmniej neutralnych, pustkę po Stanach Zjednoczonych wypełniają potęgi „rewizjonistyczne”, jak Rosja, Chiny czy Iran. Taki stan rzeczy budzi strach wśród sojuszników, którzy nie mają wrażenia uporządkowanej wymiany obowiązków, ale chaosu i ładu wymakającego się spod kontroli. Mam wrażenie, że administracja prezydenta odczytuje te sygnały i czasem stara się na nie reagować – ostatnim przejawem takiej reakcji była decyzja o wysłaniu do Europy samolotów F-22. To znak, że sprawy poszły nieco za daleko i Stany Zjednoczone muszą zrobić coś, by odzyskać reputację mocarstwa zdolnego do prawidłowej oceny sytuacji. 

W przeciwnym razie relacje Europy z Waszyngtonem jeszcze bardziej się ochłodzą.

Mocarstwa zajmują się przede wszystkim ochroną innych państw, co przypomina nieco relacje przedsiębiorców z… mafią. Gdy nie jesteśmy w stanie tej ochrony zapewnić, słabsze państwa mają trzy wyjścia: po pierwsze, mogą szukać ochrony gdzie indziej – choć niektóre kraje, jak Polska czy Japonia, nie mają żadnej innej opcji, Stany Zjednoczone są dla nich jedynym gwarantem bezpieczeństwa; po drugie, zagrożony kraj może zgodzić się na spełnienie warunków agresora; wreszcie po trzecie, zastraszone kraje mogą podjąć wspólnie współpracę i w ten sposób stawić czoła zagrożeniu. Niektóre formy takiej współpracy są jak najbardziej dopuszczalne, inne mogą okazać się bardzo niebezpieczne.

Z naszej rozmowy wynika raczej, że Stany Zjednoczone nie zaangażują się bardziej w Europie?

Oczywiście, trudno powiedzieć, ale istnieje kilka sygnałów, po których moglibyśmy poznać zmianę kursu. Jednym z nich byłaby decyzja o dostarczeniu broni Ukrainie. Innym znakiem byłaby decyzja o rozmieszczeniu znaczących sił militarnych na terenie krajów Europy Wschodniej. Moim zdaniem jednak do tego niedojdzie.

 I tego się w Europie Wschodniej obawiamy. W końcu po tym, jak ustalenia memorandum budapesztańskiego z 1994 r. okazały się nic niewarte (gwarancje nienaruszalności granic Ukrainy w zamian za przekazanie arsenału jądrowego Rosji), po prostu nagle znaleźliśmy się w stanie politycznej niepewności. Pytanie, czy po złamaniu tej umowy nie zostaną złamane i inne, wydaje się uzasadnione.

Nie można jednak przesadzać z obawami ani z historycznymi analogiami. Z pewnością nie wróciliśmy do sytuacji z lat 30. XX w., choćby dlatego że Rosja jest dziś państwem o wiele słabszym niż ZSRR w tamtym okresie i nie widzę, by to się miało w najbliższym czasie zmienić – problemy demograficzne, gospodarcze i instytucjonalne, z jakimi się boryka, są zbyt poważne. Rosja – w odróżnieniu od ZSRR – nie jest też samowystarczalna, jej kondycja zależy w dużym stopniu od świata zewnętrznego. Ale, co jeszcze ważniejsze dla Europy Wschodniej, dziś zupełnie innym krajem są Niemcy. Dziś imigranci przedostający z Bliskiego Wschodu do Europy uznają to państwo za symbol nadziei, a wielu Niemców wita ich jak bohaterów, starając się pomóc. Czy ktoś 50–60 lat temu uwierzyłby, że Niemcy są zdolni do takich gestów? Europa Wschodnia była miejscem diabelskiej rozgrywki pomiędzy Rosją a Niemcami. Dziś Stary Kontynent zmaga się z wielkimi wyzwaniami, a wiele kolejnych, zupełnie nowych, może pojawić się na waszym horyzoncie.

Mimo to przez wielu wschodnich Europejczyków obecna sytuacja jest odczytywana jako rodzaj powtórki z przeszłości. Raz jeszcze musimy wyjaśniać Zachodowi, co tak naprawdę się dzieje na Wschodzie.

Ale wycofanie się Stanów Zjednoczonych z odgrywania większej roli w tym konflikcie nie wynika z tego, że Waszyngton nie rozumie, co się dzieje na Ukrainie, ale ze zmiany poglądów na rolę Stanów Zjednoczonych w świecie. Zdaniem Baracka Obamy układy z czasów zimnej wojny są dziś anachroniczne, ponieważ odzwierciedlają nieistniejący już porządek świata. Na tym polega prawdziwa rewolucja w amerykańskiej polityce zagranicznej. System sojuszy stworzony po II wojnie światowej, który wszystkie dotychczasowe administracje traktowały jako niezwykle ważny atut, obecna administracja postrzega jako słabość. Mamy do czynienia z radykalnym przedefiniowaniem rozumienia tego, co jest, a co nie jest „żywotnym interesem” Stanów Zjednoczonych. 

Jakie są najważniejsze w tej chwili interesy Stanów Zjednoczonych?

Poza zapobieżeniem atakowi zbrojnemu na zachodnią półkulę, powstrzymanie zamachów terrorystycznych skutkujących licznymi ofiarami oraz związany z tym problem rozprzestrzeniania broni masowego rażenia. Wszelkie inne interesy uznawane przez ostatnich 70 lat za kluczowe obecna administracja postrzega jako mniej istotne.

Nie brakuje dziś jednak w Waszyngtonie głosów wzywających do większego zaangażowania w sytuację na wschodzie Ukrainy, a nawet dozbrojenia ukraińskiej armii. Być może prezydent Obama popełnia błąd, nie decydując się na taki krok?

To skomplikowany problem. Ja osobiście nie popieram dostarczania amerykańskiej broni armii ukraińskiej. Nie dlatego, że przekonuje mnie argument o nieuchronnej eskalacji konfliktu – my dostarczamy broń, ale Rosjanie, którzy na Ukrainie mają wiele do stracenia, zawsze dostarczą jej więcej. Nie, tego argumentu nie przyjmuję. Ale jeśli Stany Zjednoczone nauczyły się czegoś z historii, to że najważniejszą podstawą polityki zagranicznej jest stabilność i uczciwość sojusznika. A czy naprawdę istnieje sprawnie działająca i kontrolowana przez władze centralne armia ukraińska? Mam co do tego wątpliwości. Pojawia się więc pytanie, czy amerykańska broń zostałaby właściwie wykorzystana. Czy państwo ukraińskiej jest na tyle sprawne, by przyjąć tego rodzaju pomóc i podjąć decyzje, które czyniłyby z niej właściwy użytek?

Co pan w takim razie proponuje?

Jestem zwolennikiem tego, by wspierać rozwój państwa ukraińskiego i dać mu wszelkie potrzebne wsparcie instytucjonalne. Ale nie broń.

Zachód przecenia Putina

Łukasz Pawłowski: Jak ocenia Pan obecną sytuację na Ukrainie, zarówno z perspektywy Rosji, jak i Zachodu?

Fiodor Łukianow: Patrząc na to z zewnątrz, dochodzę do wniosku, że znaleźliśmy się w impasie. Nikt nie ma jasnych pomysłów, jak rozwiązać ten kryzys, poza rozwiązaniami zaproponowanymi w tzw. porozumieniu z Mińska. Już wkrótce będziemy potrzebowali nowej rundy intensywnych rozmów dyplomatycznych, które zajmą się szczegółami zobowiązań z Mińska i pozwolą przygotować nowe porozumienie.

Ale na czym polega trudność w rozwiązaniu tego konfliktu? Rosyjscy żołnierze powinni opuścić Ukrainę, a rosyjskie władze przestać wspierać rebeliantów. Tyle. To oznaczałoby koniec konfliktu. Dlaczego tak trudno osiągnąć jakiekolwiek trwałe porozumienie?

Bo tak zwani „rebelianci” i tak zwane „republiki” są częścią rzeczywistości politycznej i jeśli Rosja je porzuci, będzie to dla niej polityczna klęska i dowód prawdziwej porażki w tym konflikcie. Przywódcy Ukrainy i europejscy przywódcy doskonale rozumieją, że kraje takie jak Rosja – nawet jeśli są w bardzo złej sytuacji gospodarczej – nie zgodzą się na takie warunki, które w oczach całego świata będą odczytywane jako ich porażka.

Czy dobrze rozumiem, że pańskim zdaniem wspieranie rebeliantów we wschodniej Ukrainie było błędem Kremla?

Staram się nie być publicystą i nie osądzać, czy była to dobra, czy zła decyzja. Widzę to raczej jako serie posunięć, które były częściowo, a może nawet w większości niezaplanowane. Sytuacja rozwija się krok po kroku, jedna reakcja pociąga za sobą następną. Rezultat nie jest oczywiście w żadnym stopniu satysfakcjonujący. Nie możemy powiedzieć, że Rosja odniosła wielki sukces. Ale co się zdarzyło, to się zdarzyło. A teraz – czy powinniśmy wycofać wsparcie dla separatystów i powiedzieć: „Przepraszamy, to była pomyłka”? Wielkie potęgi tak nie robią, jeśli chcą pozostać wielkimi potęgami.

W takim razie – jakie rozwiązanie obecnej sytuacji byłoby najlepsze z perspektywy Kremla?

Idealnie, gdyby polegało to na transformacji państwowości Ukrainy w taki sposób, aby stworzyć autonomię, przynajmniej dla Donbasu. Do tego umowa – może nie z samymi Ukraińcami, ale raczej z Amerykanami – że członkostwo Ukrainy w NATO jest wykluczone.

Uważa pan, że Zachód powinien zaakceptować takie rozwiązanie? Mówi pan, że wycofanie się z Ukrainy będzie upokarzające dla Rosji, ale zgoda na rozbiór Ukrainy będzie upokarzająca dla Zachodu. Przecież Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zagwarantowały integralność terytorialną tego kraju w Memorandum Budapesztańskim w roku 1994.

Oczywiście, sytuacja, kiedy Krym jest de facto rosyjski, jest wyzwaniem dla reputacji Zachodu, ale niestety jedynym sposobem na zmianę tego stanu rzeczy jest wojna. Jeżeli NATO byłoby gotowe walczyć o Krym i integralność Ukrainy, wtedy oczywiście sytuacja byłaby zupełnie inna. Ale tak nie jest, co oznacza, że musimy się jakoś porozumieć. Nie wydaje mi się, żeby sprawa Krymu mogła być szybko rozstrzygnięta, bo dla Zachodu zaakceptowanie takiej zmiany granic jest niedopuszczalne politycznie i moralnie. Z drugiej strony – aneksja państw bałtyckich przez ZSRR w roku 1940 też nigdy nie została uznana przez USA, co nie przeszkodziło obu państwom rozwijać wzajemnych relacji. Krym to długotrwały problem, który być może pewnego uroczego dnia zostanie rozwiązany, ale na pewno nie w najbliższej przyszłości.

Twierdzi pan, że jeżeli rosyjskie władze zostaną w sprawie Krymu postawione pod ścianą przez Zachód, to zdecydują się na wojnę? Prestiż jest dla Rosji aż tak ważny?

Dopóki presja ze strony Zachodu nie będzie miała charakteru militarnego, nie sądzę, by doszło do wojny. Ale jeśli Ukraina, NATO lub jakakolwiek inna potęga spróbuje odebrać Krym siłą, Rosja będzie walczyć. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

W takim razie jaką w ogóle motywację ma Moskwa, żeby rozwiązać ten kryzys? Dlaczego miałyby się na to zdecydować, jeżeli – jak twierdzą niektórzy zachodni komentatorzy – od samego początku konfliktu głównym celem Rosji była wieloletnia destabilizacja Ukrainy?

Motywacja jest banalna. Rosja nie jest zainteresowana przejmowaniem tej części Ukrainy. To dość oczywiste – jeśli Rosja chciałaby kontynuować rozbiór Ukrainy, w zeszłym roku miała ku temu wiele okazji. Po drugie, sytuacja w Donbasie jest bardzo zła i Rosja jest gotowa wspierać te terytoria, ale nie w nieskończoność. A w związku z problemami ekonomicznymi byłoby lepiej dla Moskwy znaleźć takie rozwiązanie, które pozwoliłoby przynajmniej częściowo pozbyć się tego ciężaru i na powrót włączyć Donbas do Ukrainy, ale już na innych zasadach. Po trzecie, sankcje ekonomiczne mają swoje skutki i Moskwa chciałaby ich zniesienia, ale nie za wszelką cenę.

Z tego, co pan mówi, wynika, że wojna w Donbasie wybuchła przez jakieś nieporozumienie, podczas gdy na Zachodzie główna narracja jest taka, że prezydent Putin świadomie rozpoczął konflikt, aby stworzyć lądowy korytarz między Rosją a Krymem.

Obawiam się, że taka interpretacja wynika z przecenienia, w jakim stopniu Rosja podejmuje decyzje w sposób strategiczny. Patrząc z rosyjskiej perspektywy, dochodzę do wniosku, że nigdy nie istniał jakiś konkretny cel rosyjskich działań na wschodzie Ukrainy. Wiosną 2014 r. było kilka pomysłów, od nieinterweniowania aż po pełną militarną inwazję. Różnicę widać gołym okiem. W przypadku Krymu – niezależnie od naszej oceny tych działań – podjęto jednoznaczną decyzję, którą szybko wykonano. W rezultacie Krym jest de facto częścią Rosji. W przypadku wschodniej Ukrainy nie było żadnej konkretnej decyzji, nie wprowadzono w życie żadnej jasnej strategii. I wszyscy widzą rezultaty – nikt nie wie, co będzie dalej.

 Czy chce pan powiedzieć, że kryzys, który może zdestabilizować całą Europę, nie jest wynikiem przemyślanych decyzji, ale skutkiem łańcucha zdarzeń, których nikt faktycznie nie kontroluje?

Zaczęło się jeszcze przed protestami na kijowskim Majdanie, podczas walki między Rosją a Unią o to, do którego obozu Ukraina powinna należeć.

Ilu_1_Wstępniak i Łukianow

Autorka: Anna Krztoń

W komentarzu dotyczącym dorocznej konferencji prasowej prezydenta Putina powiedział pan, że „Putin powtórzył wszystkie swoje standardowe zwroty i pomysły, ale bez pasji i napięcia, widzianych w ostatnich latach w wielu jego wystąpieniach publicznych. Jego komentarze pokazują, że nie jest zainteresowany eskalacją obecnego konfliktu”. Z drugiej strony niektóre ostatnie decyzje Kremla – jak skazanie Oleg Sencowa na 20 lat pozbawienia wolności lub propozycja zbudowania bazy lotniczej na Białorusi – wydają się świadczyć o czymś dokładnie przeciwnym. Czy nadal twierdzi pan, że prezydent Putin nie jest zainteresowany eskalacją konfliktu?

Należy dokonać rozróżnienia – z jednej strony mamy do czynienia z konkretnym konfliktem we wschodniej Ukrainie i to ten konflikt miałem na myśli, gdy pisałem o braku woli eskalacji. Sądzę, że rosyjska elita jest zmęczona i chciałaby ten konflikt przynajmniej zamrozić lub znaleźć rozwiązanie – ale nie za wszelką cenę.

Jeśli chodzi o wspomniane przez pana decyzje, trzeba pamiętać, że są one elementem ciągu wzajemnych prowokacji. Rosja ma prawo do bazy lotniczej na Białorusi, ponieważ te dwa kraje są sojusznikami. A NATO nieustannie mówi o zwiększeniu swojej obecności w krajach bałtyckich i Europie Wschodniej. To typowy rodzaj wymiany przypominającej czasy zimnej wojny. Ale w tamtym okresie konflikty w znacznie większym stopniu podlegały regułom – wszyscy znali zasady konfrontacji.

Twierdzi pan, że Rosja nie skorzysta na eskalacji konfliktu, ale eskalacja może być korzystna osobiście dla prezydenta Putina, służąc jako sposób odwrócenia uwagi od rosyjskich problemów wewnętrznych.

Eskalacja nie jest korzystna ani dla Rosji, ani dla nikogo. To chyba Hans Morgenthau powiedział kiedyś, że motorem stosunków międzynarodowych jest walka państw o władzę i prestiż. Oba te pojęcia mogą być w różnych sytuacjach różnie rozumiane, ale są kluczem do zrozumienia stosunków międzynarodowych. Po tym wszystkim, co się stało na Ukrainie, potrzebujemy rozwiązania, które skłoniłoby obie strony do pewnych kompromisów.

Ale czy w tym wypadku mamy do czynienia z walką o władzę i prestiż dla Rosji, czy o prestiż Władimira Putina, by mógł utrzymać się przy władzy?

Myślę, że Zachód znacząco przecenia rolę Putina.

Co pan ma na myśli?

Putina się demonizuje, uznaje za geniusza lub wcielonego diabła. Ale jeśli przyjrzymy się wynikom sondaży w Rosji, okaże się, że Rosjanie zgadzają się z opinią, że Rosja powinna być silną i dumną potęgą. Można oczywiście winić za to rosyjską propagandę, ale w latach 70. i 80. XX w. sięgała ona znacznie dalej niż obecnie, a mimo to nie działała. Teraz ludzie wiedzą, co ona oznacza – ale propaganda dotyka uczuć, które drzemią w nich nawet bez jej udziału.

Jednym z motywów przewodnich, jaki pojawia się przy omawianiu rosyjskiej polityki w zachodnich mediach, jest pozycja polityczna Władimira Putina. Niedawno na łamach „Forbesa” ukazał się artykuł Paula Gregory’ego, w którym autor twierdzi, że przeciwko prezydentowi prowadzony jest „powolny pucz”. Takie prognozy słyszymy często, ale dotychczas żadna się nie sprawdziła. Czy jest jakiś sposób na dokonanie oceny bieżącej pozycji prezydenta Putina na Kremlu i tego, czy jest on bliski utraty władzy?

Nie mamy żadnej metodologii, by to zrobić. Te wszystkie artykuły to ciekawa lektura, ale nic więcej.

Jak zatem odpowiedziałby pan na pytanie: „Czy Władimir Putin wkrótce straci władzę”?

Nie ma szans, by tak się stało. Nie widzę powodów, dla których można by oczekiwać takiego rozwoju wypadków. Ale nie ulega wątpliwości, że rosyjski model rozwoju jest w kryzysie. Było to oczywiste nawet przed konfliktem na Ukrainie. Już kiedy Putin wracał na stanowisko prezydenta w 2012 r., był świadom, że coś trzeba zrobić, by ożywić rozwój rosyjskiego społeczeństwa, gospodarki i systemu politycznego. Starał się coś znaleźć, ale mu się nie udało. W tym sensie kryzys ukraiński był ucieczką, ponieważ całkowicie zmienił sytuację polityczną i rozpalił uczucia patriotyczne. Ale nie rozwiązał podstawowego problemu – co ma być podstawą rosyjskiego rozwoju w przyszłości? Dziś mnożą się oznaki tego, że problem jest coraz bardziej poważny, ale to nie ma bezpośredniego związku z osobistą pozycją prezydenta.

Nawet jeśli sytuacja gospodarcza pogorszy się jeszcze bardziej, nie będzie to miało żadnych politycznych konsekwencji dla rosyjskich władz?

Obecnie nie widzę takiej możliwości.

Ze względu na trudności w stosunkach między Zachodem a Rosją, czy Moskwa ma plany, aby przyciągnąć swoich innych sojuszników? Czy kraje BRICS mogłyby stać się dla Rosji alternatywą, czy też to państwa zbyt różne, aby stworzyć trwały związek?

BRICS nie stanowi alternatywnej drogi rozwoju gospodarczego. To nie jest zjednoczony i jednolity podmiot. Dostarcza jednak ciekawych ram rozwoju dla niezachodniego podejścia do problemów międzynarodowych. To nie jest grupa antyzachodnia – to Rosja jest najbardziej antyzachodnim ze wszystkich jej członków. Inne nie są zainteresowane w konfrontacją z Zachodem.

A co do alternatyw dla Rosji – nieuniknionym kierunkiem jest Azja. Nie sądzę, by miał to być zamiennik stosunków z Europą, ale nawet bez kryzysu ukraińskiego, zwrot ku Azji byłby nieuniknionym etapem na rosyjskiej drodze rozwoju, bo Azja odgrywa coraz ważniejszą rolę w stosunkach międzynarodowych i w rozwoju gospodarczym. Przypomnę też panu o pewnej liczbie, o której nawet w Rosji często zapominamy – 3/4 terytorium Rosji leży w Azji. W tych okolicznościach brak aktywnej polityki w Azji byłby co najmniej dziwny, choć faktycznie Rosja nigdy wcześniej takiej polityki nie prowadziła.

Ale istnieją przynajmniej dwa problemy w relacjach Rosji z największym azjatyckim krajem, czyli Chinami. Po pierwsze, Rosja jest w tym związku słabszym partnerem, a po drugie – istnieje zagrożenie, że wschodnia część Rosji zostanie zalana przez osiedlających się Chińczyków.

O tym, że Chińczycy zaanektują wschodnią część Rosji, słyszymy co najmniej od lat 90. ubiegłego wieku. Ale oni wcale nie przyjeżdżają – i na tym polega problem. Tak, to naprawdę jest problem. Do osiągnięcia zrównoważonego rozwoju gospodarczego potrzebujemy chińskich inwestycji, chińskich technologii i ich pracowników. Ale oni wcale nie chcą do nas przyjechać.

Co do bycia słabszym partnerem – jeśli spojrzymy na gospodarkę, to oczywiście nie ma żadnego porównania, Chiny są zdecydowanie przed nami. Jednak sprawy mają się trochę inaczej, gdy chodzi o politykę. Widzimy, że Chiny wciąż mają problem z kreowaniem się na wielkie mocarstwo. W przeciwieństwie do Europy czy Rosji, Państwo Środka nie wie do końca, jak się zachować, odgrywając tak wielką rolę na arenie międzynarodowej. Jakby to ująć… chińskie ciało jest dużo bardziej rozwinięte od chińskiego umysłu. To jedna z przewag, jakie Rosja ma nad Chinami.

Druga jest taka, że Chiny są poddane presji ze strony Stanów Zjednoczonych. Szczerze powiedziawszy, nie rozumiem amerykańskiej polityki zagranicznej, która stara się jednocześnie wywrzeć presję na Rosję i Chiny. To zbliża do siebie te dwa kraje! Kissinger i Nixon zdawali sobie doskonale sprawę, że należy przede wszystkim odseparować Chiny od Związku Radzieckiego. Ale teraz administracja Obamy robi coś dokładnie przeciwnego. Tak czy inaczej Chiny boją się o przyszłość swoich relacji z USA, więc chcą mieć w Rosji lojalnego i przewidywalnego partnera. Nie mówię, że nie będzie tu żadnych zgrzytów, ale zbliżenie Rosji i Chin jest absolutnie nieuniknione. Rosja będzie musiała dokonać swojego „zwrotu w kierunku Azji”, dokładnie tak samo jak starają się to uczynić Stany Zjednoczone.

Niedawno ukazały się wyniki międzynarodowego sondażu przeprowadzone przez Pew Research Center na temat wizerunku Rosji. Z raportu podsumowującego dowiadujemy się, że „poza swoimi granicami ani Rosja, ani jej prezydent, Władimir Putin, nie cieszą się specjalnym poparciem ani szacunkiem. Mediana wyników dla pytania o pozytywny wizerunek Rosji w innych państwach wyniosła 30 proc.”. Czy ten pogarszający się wizerunek Rosji za granicą ma jakikolwiek wpływ na rosyjską politykę? Czy w ogóle został zauważony?

Jest dostrzegany, ale ma niewielkie znaczenie. Nie ma większego wpływu na politykę, ponieważ psychologia Rosjan i rosyjskiej klasy politycznej każe im postrzegać świat zewnętrzny jako wrogi. Ten punkt widzenia jest głęboko zakorzeniony w doświadczeniu historycznym. Jeśli w ten sposób myślisz o świecie, nie oczekujesz od niego żadnych cieplejszych uczuć. Wrogość jest więc postrzegana jako coś normalnego.

Ukraina to niebezpieczny precedens

Łukasz Pawłowski: Czy w ciągu ostatnich dwóch lat od wybuchu protestów w Kijowie Europa zmieniła swoje nastawienie wobec Rosji?

Andrzej Nowak: Unia Europejska jako taka nie odgrywa w tym wypadku żadnej roli. Liczą się tylko najważniejsze europejskie państwa. Oczywiście, nastąpiła zmiana w relacjach z Rosją, do której chyba nie mogło nie dojść w świetle wydarzeń na Ukrainie. Wcześniej realizowano politykę porozumienia w imię interesów gospodarczych, która miała charakter absolutnie nadrzędny w praktyce politycznej Berlina, a także Paryża czy Rzymu. To podejście musiało się zderzyć z problemem dotyczącym bezpośrednio dwóch państw Zachodu – Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Chodzi mi oczywiście o Memorandum Budapesztańskie z grudnia 1994 r., w którym te kraje obok Rosji zagwarantowały integralność terytorialną Ukrainy w zamian za wyrzeczenie się przez nią broni nuklearnej. Rosja podeptała tę umowę, czym niejako zmusiła – w świetle przyjętych zobowiązań – te dwa kraje do reakcji.

Na niekorzyść zmienia się także obraz Rosji w Europie. Widoczna jest pewnego rodzaju sympatia dla ruchu wolnościowego, który rozwinął się na Ukrainie, co znalazło wyraz w mediach, szczególnie w Niemczech, i nasilające się wrażenie, że rosyjska polityka całkowicie rozmija się z nadziejami na liberalizację, które jeszcze jakiś czas temu wiązano z tandemem Miedwiediew–Putin. Wiosną tego roku opublikowano w Niemczech sondaż, który po raz pierwszy od czasów pierestrojki Gorbaczowa wykazał przewagę głosów krytycznych, nacechowanych obawą w stosunku do Rosji, nad głosami przeciwnymi wyrażającymi sympatię i chęć zbliżenia. W krajach demokratycznych to ważna pobudka do korekty polityki, choć – nie bądźmy naiwni – nie jest jedynym czynnikiem ją kształtującym.

Michał Jędrzejek: Czy pana zdaniem te zmiany są wystarczające?

Rozgrywające państwa zachodnie próbują pokazać, że nie godzą się z polityką agresji, która jest niebezpiecznym precedensem. Rosja twierdzi, że taki precedens już istnieje, a jest nim oderwanie Kosowa od Serbii. Istotna różnica polega na tym, że nikt nie przyłączył Kosowa np. do Stanów Zjednoczonych. Nie oderwano regionu i nie przyłączono go do własnego kraju, a tak właśnie było w przypadku Krymu. Takie działanie można otwarcie i bez żadnych zahamowań porównać do polityki Hitlera z lat 1938–1939. Odpowiedź na takie działanie w postaci sankcji musiała przyjść.

ŁP: Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Wiemy, że potężne interesy ekonomiczne łączą silne lobby przemysłowe w Niemczech, a także we Włoszech, zainteresowane tym, żeby biznes z Rosją był as usual. Mamy więc do czynienia z dwiema, sprzecznymi ze sobą siłami. Do tego dochodzi trzeci czynnik, którym umiejętnie gra Rosja. To Hobbesowska pokusa uznania, że to porządek jest najwyższą wartością. Oczywiście, Tomasz Hobbes miał cały szereg argumentów na rzecz tej tezy, które możemy przyjąć jako rozsądne. Ale jest cena za przyjęcie tej pokusy. Jeśli uznamy, że porządek jest najważniejszy, to ten, który dysponuje pałką, staje się rozgrywającym tego porządku. I to właśnie robi Putin. Pokazuje, że jak nie zgodzimy się na jego warunki i nie zaakceptujemy jego powrotu do roli uznawanego, głównego partnera, który ma prawo decydować o losie słabszych, zapanuje chaos.

ŁP: Czy pana ta retoryka nie przekonuje? Pojawiają się głosy, że jeśli Putin znacząco osłabnie lub zostanie obalony, Rosja może się rozpaść, a jej potężny arsenał trafi do lokalnych watażków jak Ramzan Kadyrow.

Musimy przypomnieć sobie, jak wyglądała retoryka i nastawienie państw zachodnich do Rosji jakieś 8–10 lat temu. Przypomnę, że na szczytach UE–Rosja do roku 2010 stałym elementem wprowadzanym przez Unię Europejską była kwestia przestrzegania praw człowieka i wolności mediów. Ta kwestia została mniej więcej pięć lat temu zdjęta z agendy spotkań z powodu niechęci Moskwy. Zachód rezygnuje z obrony tego, co stanowi jego istotę, tzn. z przywiązania do zasady wolności i przyjmuje retorykę państwa autorytarnego, które działa pod hasłem „porządek przez siłę”.

Głównym celem strategicznym Rosji od czasów sowieckich jest rozbicie jedności Zachodu. Widać to doskonale na przykładzie Ukrainy.

Andrzej Nowak

MJ: Wiemy, że Rosja wkłada duże środki w promocję swojego wizerunku i swojego punktu widzenia. Finansuje międzynarodową telewizję RT, wspomaga europejskie partie radykalne, takie jak Front Narodowy we Francji, sponsoruje też poszczególnych polityków – przykład Gerharda Schrödera. Na ile te działania są według pana skuteczne?

Są niesłychanie skuteczne. Czasem kiedy włączamy RT, wydaje się nam śmieszna – jest tak groteskową propagandą. Ale zupełnie inaczej jest odbierana tam, dokąd RT jest adresowana – np. w Stanach Zjednoczonych. To nieprawda, że to jest telewizja nieoglądana, bez żadnego znaczenia. Przeciwnie, programy informacyjne – choć należałoby je nazwać „dezinformacyjnymi” – oglądają setki tysięcy antyestablishmentowo nastawionych Amerykanów, którzy po prostu cieszą się, że mogą usłyszeć argumenty – podane dość dobrą angielszczyźną – przeciwko własnemu rządowi. Zobaczyć, że za całe zło na świecie odpowiada rząd Stanów Zjednoczonych, a amerykańskie lobby przemysłowo-zbrojeniowe trzęsie światem. I że to jest, krótko mówiąc, jeden wielki spisek. RT dostarcza pseudo argumentów milionom wrogów Ameryki i milionom wrogów wolności na całym świecie.

ŁP: Jak powinna wyglądać odpowiedź Europy? Co powinien zrobić Zachód wobec tego, co się dzieje w Rosji?

W swoim pytaniu użył pan dwóch różnych pojęć: „Europa” i „Zachód”. Moim zdaniem skuteczna odpowiedź wobec polityki Kremla, może być jedynie odpowiedzią Zachodu, nie Europy. Głównym celem strategicznym Rosji od czasów sowieckich jest rozbicie jedności Zachodu. Widać to doskonale na przykładzie Ukrainy. Rozmowy dotyczące konfliktu Rosja prowadzi na dwóch płaszczyznach. Jedną stanowi tzw. format normandzki, w którym partnerem wybranym przez Rosję nie jest Unia Europejska, bo Rosja świadomie i programowo lekceważy Europę jako jedność, ale Niemcy i Francja. A drugą płaszczyzną, na której Moskwa debatuje o przyszłości Ukrainy są rozmowy rosyjsko-amerykańskie.

ŁP: Niedawno Pentagon wydał jednak oświadczenie, w którym nazwano Rosję „egzystencjalnym zagrożeniem” dla Stanów Zjednoczonych, co jest odbierane jako zmiana dotychczasowej strategii i zaostrzenie relacji z Moskwą. Pan jest, jak rozumiem, sceptyczny wobec takich deklaracji?

Warto spojrzeć na rolę Ameryki w tej grze, nie tylko jako naszego dobrego wujka, który chce ochronić wolność Europy Wschodniej, podczas gdy Europa jako całość kapituluje. Amerykanie naciskają na Ukrainę, żeby ta przyjęła w konstytucji zmiany, które mają de facto oznaczać pełną autonomię dla obwodów wschodnich, objętych rebelią prorosyjską, co Ukraińcy słusznie uznają za wstęp do rozbioru kraju.

Waszyngton stosuje dwojakie metody, zresztą jak zawsze kij i marchewka są potrzebne. Kijem są pogróżki, że Stany Zjednoczone zmienią uplasowanie Rosji w swojej doktrynie wojennej, powracając do zimnowojennego układu, czego oczywiście Rosja długofalowo nie mogłaby wytrzymać. A z drugiej strony są kolejne wizyty podsekretarz stanu Victorii Nuland w Kijowie, które w sposób bezprecedensowy łamią wolę ukraińskiej klasy politycznej, zmuszając ją do kapitulacji przed Moskwą, bo taki charakter mają wspomniane poprawki konstytucyjne. W imię tej samej pokusy porządku i globalnych interesów jest gotowa zmuszać słabego partnera, czyli Ukrainę, do akceptacji fatalnych dla niej rozwiązań. Chodzi oczywiście o wymianę uprzejmości pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją w kwestii Iranu czy Syrii.

MJ: Czy w takim razie zakłada pan, że aby przeciwstawić się Rosji, konieczna jest dalsza, ściślejsza integracja europejska, nawet kosztem suwerenności poszczególnych państw narodowych w tym Polski?

Dziś Unia Europejska jest dla Rosji wygodna, ponieważ można ją całkowicie pomijać. Oczywiście, gdyby założyć, że Unia Europejska może się zintegrować w jakimś głębszym znaczeniu, czy w głębszej formie, to Rosja byłaby zmuszona negocjować z Europą jako całością. Ale kto miałby tą Europą rządzić? Jedynym realnym kandydatem na suwerena w Europie jest kanclerz Niemiec, niezależnie od tego, kto w danym momencie zajmuje to stanowisko. 

Ilu_3_Nowak

Autorka: Anna Krztoń

MJ: Na czym w takim razie miałaby polegać integracja Zachodu, o której pan mówi?

Otóż integracja musiałaby się dokonywać na płaszczyźnie transatlantyckiej, czyli odnowienia poczucia wspólnoty Zachodu jako wspólnoty wartości, w których ważne są wolność z jednej strony, a z drugiej – wspólne korzenie kulturowe. Panom się to może nie spodoba, ale częścią tej wspólnoty kulturowej jest także chrześcijaństwo. To jest pytanie, które w tej chwili na nowo otwiera przed nami ta fala imigracji z Południa. Albo Zachód przetrwa jako wspólnota, w której czujemy się względnie dobrze, albo zniknie i porządek tutaj wprowadzą takie siły, jakie reprezentuje Władimir Putin. Odpowiedzią i na Putina, i na wyzwanie idące od Południa nie jest więcej postpolityczności, lecz budowa wspólnoty transatlantyckiej.

ŁP: Ale jaka ma być instytucjonalna podstawa tej integracji? Nie da się osiągnąć tego, o czym pan mówi, bez rezygnacji z części kompetencji państw narodowych i przeniesienia ich na wyższy poziom.

Oczywiście, jeżeli chodzi na przykład o siły zbrojne, należy pomyśleć o wspólnych narzędziach radzenia sobie z problemami, które dotyczą nas wszystkich. Takie narzędzie jest – mimo że zostało w ostatnim czasie zaniedbane. To Pakt Północnoatlantycki. Oczywiście można pracować też nad stworzeniem innych narzędzi na szczeblu niższym, czyli europejskim, aby nie trzeba było zawsze wzywać na pomoc Amerykanów. Ale ważniejsze od instytucjonalnego poziomu jest moim zdaniem odbudowanie wspólnoty ideowej, którą kruszy Władimir Putin, zmuszając nas do mówienia jego językiem, gdzie w ogóle nie ma słowa „wolność”, a jedynie interes i siła.

 

Odpowiedzią i na Putina, i na wyzwanie idące od Południa nie jest więcej postpolityczności, lecz budowa wspólnoty transatlantyckiej.

Andrzej Nowak

MJ: W marcu 2014 r. mówił pan w wywiadzie dla Niezależnej.pl, że „determinacja Ukraińców z Majdanu jest czymś, czego Putin nie przewidział […]. To, co się stało na Ukrainie, jest wielką klęską Putina. Być może wygrał w tej chwili Krym, być może uda mu się nawet oderwać jakieś wschodnie obwody, ale stracił na zawsze Ukrainę jako całość. Do Kijowa Rosja może wrócić już tylko w czołgach”. Czy podtrzymuje pan dzisiaj taką ocenę?

Sondaże opinii publicznej jednoznacznie wskazują, że poziom poparcia dla Władimira Putina na Ukrainie nie wzrósł specjalnie w ciągu tych kilkunastu miesięcy. Żywe wspomnienia związane z doświadczeniem agresji rosyjskiej i śmierci kilku tysięcy Ukraińców nie są łatwe do przekreślenia. Słowo „zawsze”, którego użyłem, jest, mówiąc pół żartem, zawsze ryzykowne. Chodzi raczej o perspektywę wieloletnią. Ukraina jako strefa stabilnych wpływów Rosji to w perspektywie najbliższych kilkunastu lat scenariusz absolutnie niemożliwy.

ŁP: Z drugiej strony w rozmowie z listopada 2014 r. dla „Gazety Wyborczej” mówił pan, że: „Aby obudzić potencjał wolnościowy Rosjan, Putinowi musi się przestać udawać, bo na razie odnosił tylko sukcesy w konfrontacji z Zachodem”. Twierdzi więc pan, że na Ukrainie poniósł klęskę, a jednocześnie mówi pan, że odnosi on same sukcesy. Poza tym rodzi się pytanie – jeżeli przegrał Ukrainę, to dlaczego Rosjanie w żaden sposób się nie buntują?

Rosjanie widzą to, co pokazują im media, a z punktu widzenia mediów rosyjskich widać jeden wielki sukces – dzielny car nie tylko poradził sobie z zagrożeniem, które idzie od Ukrainy, zatrzymał faszyzm i przyłączył odwiecznie ruską ziemię, gdzie Włodzimierz przyjmował chrzest, a Zachód szczerzy zęby i nic z tego nie wynika. Otóż na tym właśnie polega sukces Putina, że wizja nierzeczywistości, którą kreują jego media, nie może być jak dotąd przebita przez rzeczywistość.

Gdyby sankcje nie były osobno nakładane przez Stany Zjednoczone i osobno przez UE, ale wspólnie, Rosjanie realnie by je odczuli, a w dodatku zobaczyliby, skuteczniejszą akcję propagandową Zachodu. Krótko mówiąc, Zachód powinien znów zacząć mówić wspólnym głosem upominającym się o wolność, a nie głosem wyłącznie partnera biznesowego, zważającego jedynie na interesy. Wtedy dopiero będzie można myśleć o nowej stabilizacji w Europie Wschodniej opartej nie na wartościach Władimira Putina, lecz na wolności. Wolności, na którą Rosjanie są tak samo wrażliwi jak Amerykanie czy Niemcy, ale po prostu nie mają żadnych warunków, by ta wrażliwość mogła zostać ponownie ożywiona.

ŁP: Wracamy tym samym do zasadniczego pytania – jeżeli nie Putin, to co? Wielu komentatorów twierdzi, że Rosjanie absolutnie nie są gotowi na wprowadzenie liberalnej demokracji w formie, jaka panuje na przykład w krajach zachodnich i rezultatem osłabienia Putina będzie wspomniany już chaos. Pan takiej interpretacji nie akceptuje?

Nie, bo nie jestem – a przynajmniej tak mi się wydaje – całkowicie pozbawiony zdrowego rozsądku i nie zakładam, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Rosjanie staną się przepojonymi duchem samorządności rodem z amerykańskich miasteczek obywatelami świata liberalno-demokratycznego. To proces, który musi zająć co najmniej dziesięciolecia, ale kiedyś ten proces należy zacząć, pokazując, że formuła autorytarna nie jest dobrą formułą także dla Rosji i dla przeciętnego Rosjanina. Przypomnę, że w końcu lat 80. opiniotwórcza większość Rosjan właśnie taki punkt widzenia przyjęła. To Rosjanie rozbili ZSRR – nie Ukraińcy, nie Estończycy, nie Litwini, tylko Rosjanie wystąpili ze Związku Sowieckiego, dlatego to imperium się rozpadło.

MJ: I bardzo szybko zaczęło się odradzać.

Nie udało się przezwyciężyć siły tej nostalgii, siły ciążenia instytucji postsowieckich, postsowieckiej mentalności Ale to, że pod koniec lat 80. czy na początku lat 90. taki przełom Rosji w stronę wolności był możliwy i cieszył się poparciem społecznym, pokazuje, że raz jeszcze można wrócić do tego punktu i że trzeba wrócić, bo alternatywą jest porządek Putina. Jeżeli damy sobie wmówić, że nie jesteśmy w stanie zaoferować Rosji wolności, czy też, że wolność nie jest dla Rosjan atrakcyjna, to w końcu sam Putin przekona nas, że tylko pałka i nic więcej liczy się jako narzędzie wprowadzania porządku.

Stańczakowa sama i z Mironem [skrócony zapis rozmowy]

Stańczakowa_debata_1

Jadwiga Stańczakowa w parku w Oborach. Fot. Tadeusz Sobolewski

 

„Miron. To całkowita odmiana mojego życia – wczoraj, dziś i na jutro. […] Nie znam też doskonalszego sposobu przezwyciężenia ślepoty, zwalczania wszystkich związanych z nią kompleksów niż ten, który ofiarował mi Miron. Pokazał mi, że to pasjonujący świat, który należy oglądać, badać, przenikać. No, i oczywiście pisać o nim. Przegadaliśmy na ten temat mnóstwo godzin i Miron nigdy nie miał dosyć” – tak Jadwiga Stańczakowa wspominała Mirona Białoszewskiego. Właśnie: jeśli sylwetka niewidomej pisarki majaczy dziś czytelnikom na horyzoncie literackim, to niemal zawsze w związku z Białoszewskim – z jego powodu bądź w jego towarzystwie. Za jego plecami, przygodnie.

Czy jest szansa na większą autonomię wizerunku Stańczakowej? Na zauważenie tego, co w jej dorobku literacko i egzystencjalnie osobne? A mamy tu do czynienia ze szczególnym splotem pisarsko-biograficznym: z przenikaniem się wrażliwości poetyckiej i zmysłowej wrażliwości niewidomego, z sojuszem poczucia humoru i literacko-performerskich zabaw (w spółce z Białoszewskim), ze skomplikowaną relacją prozy i depresji. Możliwych kombinacji wskazanych literackich zatrudnień i doświadczeń jest zresztą wiele, co częściowo wynika z powikłanej biografii doświadczonej chorobą warszawianki-Żydówki, częściowo z dynamiki osobowości: żywej, głodnej świata, rozbudzonej artystycznie, chłonnej.

Wznowienie przez wrocławskie Wydawnictwo Warstwy „Dziennika we dwoje” (premiera w październiku 2015 r.) to już drugie wydarzenie wydawnicze przypominające, a zarazem popularyzujące twórczość poetki. Pierwszym była publikacja zbioru „Haiku” (2015), czyli wyboru małych form poetyckich, w których odbija się wrażliwość samej Stańczakowej, jej uważność dla świata. Czytelnik tomu dostaje wiersze „niebiałoszewskie”, oryginalnie gospodarujące formą haiku. Z kolei „Dziennik…” pozostaje ciekawym dokumentem przyjaźni Stańczakowej z autorem „Donosów rzeczywistości” oraz pełnym uroku przewodnikiem po mikroświecie prywatnym (ul. Hoża 72) wchodzącym w rozliczne związki z warszawskim życiem literackim (krąg Białoszewskiego – i nie tylko).

Renesans wydawniczy stał się pretekstem do zorganizowania debaty w siedzibie „Kultury Liberalnej”. W jej centrum znalazła się sama Stańczakowa: niewidoma poetka, diarystka, redaktorka, matka Anny Sobolewskiej, krytyczki i profesorki IBL, babcia Justyny Sobolewskiej, krytyczki i dziennikarki „Polityki”. Publikowany fragment debaty, którą poprowadzili Justyna Czechowska i Piotr Kieżun, eksponuje przede wszystkim wspomnienia córki i wnuczki Stańczakowej. Wątki biograficzne nie są tu jednak prowadzone mimo wątków literackich, ale stanowią ich dopełnienie, a zarazem punkt wyjścia do dalszej rozmowy o Stańczakowej-pisarce. Rozmowy, której Anna i Justyna Sobolewskie, poetka Joanna Mueller i ja starałyśmy się tą debatą przysłużyć.

Eliza Kącka

 


 

Stańczakowa_debata_2

Jadwiga Stańczakowa. Marzec 1988 r. Fot. Archiwum rodziny Sobolewskich

 

Justyna Czechowska: Jakie było wasze pierwsze literackie spotkanie z twórczością Jadwigi Stańczakowej?

Eliza Kącka: Moje pierwsze spotkanie z pisarstwem Stańczakowej odbyło się poprzez Białoszewskiego. Kiedy na początku moich studiów magisterskich w Krakowie dopytywałam się o nagrania poety, poloniści krakowscy, m.in. Marian Stala, odpowiedzieli: „Wiesz, właściwie te wątki, o które ci chodzi, poruszała także Stańczakowa, przyjaciółka Białoszewskiego”. W ten sposób trafiłam na jej twórczość. Od razu na wiersze.

Joanna Mueller-Liczner: Zanim odpowiem na pytanie, najpierw anegdota. Kiedy kilka dni temu wypożyczyłam w bibliotece książki Stańczakowej, do których chciałam zajrzeć przed naszym spotkaniem, pani bibliotekarka powiedziała: „O, Jadwiga Stańczakowa! Zawsze chciałam ją przeczytać, bo znam ją tylko od strony Mirona”. Pomyślałam wówczas, że w moim przypadku jest podobnie. Pierwszy raz zetknęłam się z postacią poetki dziesięć lat temu, kiedy na ekrany kin wszedł film Andrzeja Barańskiego „Parę osób, mały czas” (2005), którego scenariusz jest oparty na „Dzienniku we dwoje” Białoszewskiego i Stańczakowej. Dopiero niedawno zaczęłam oddzielać jej postać od postaci Mirona, odkrywać ją jako samoistną pisarkę.

Justyna Sobolewska: Ja nie mogę powiedzieć, kiedy poznałam Jadwigę Stańczakową, ponieważ znałam ją od zawsze [śmiech]. To wspaniale, że mamy obecnie do czynienia z renesansem… Mamuty, bo dla nas była po prostu Mamutą. Pierwszym znakiem tego renesansu był film Barańskiego, który opowiada przede wszystkim o niej i o tym, że dzięki Białoszewskiemu zaczęła pisać, że uwierzyła w siebie. Ale jednocześnie on ją do tego pisania zniechęcał. W tej przyjaźni nie było równowagi i film Barańskiego dobrze to pokazuje. Widzę ją jako osobę niesłychanie silną, zmuszoną stale walczyć o własne pisarstwo, której towarzyszyło poczucie wielkiego niedocenienia. […] Zawsze najpierw był Miron. Jej zbiór haiku „Japońska wiśnia” ukazał się w 1992 r. w malutkim wydawnictwie medycznym. Nie miał on właściwie żadnej dystrybucji i nie dotarł do czytelników. Lata 90., kiedy powstała większość haiku Stańczakowej, to czas twórczego nieistnienia poetki. Teraz nastał jej moment. Cały czas myślę sobie o tym, że wreszcie Mamuta „jest”.

Justyna Czechowska: Ciągle w tle naszej rozmowy przewija się Miron, jednak jeśli mielibyśmy opowiedzieć o samej Stańczakowej, wypada przyjrzeć się jej biografii. Rodzi się w 1919 r. W latach 30. studiuje ekonomię. W czasie wojny ucieka z getta. W latach 50. debiutuje na łamach „Nowej Kultury”. A więc do spotkania z Mironem Białoszewskim, do którego doszło w latach 70., mamy jeszcze trochę czasu. Co takiego wówczas działo się w jej życiu?

Justyna Sobolewska: Przede wszystkim Stańczakowa straciła wzrok. W 1952 r. razem ze swoją córką, a moją mamą, Anną Sobolewską, przeprowadziła się do Warszawy. Tam pracowała jako dziennikarka. Świetnie opanowała pismo Braille’a i była szefową „Pochodni”, magazynu dla osób niewidomych i słabowidzących. Ponieważ była człowiekiem perfekcyjnie zorganizowanym, po utracie wzroku prowadziła taki sam tryb życia, jak wówczas, gdy jeszcze widziała. Później to ona będzie przecież załatwiała Mironowi wszystkie praktyczne sprawy. Obok pracy dziennikarskiej były jeszcze literackie przyjaźnie, np. z Władysławem Broniewskim. Ale o tych dwudziestu latach najlepiej opowie moja mama.

Anna Sobolewska: Jadwiga Stańczakowa zawsze pisała wiersze – wiersze i wierszyki dla dzieci. Te ostatnie dla mnie, ale nie tylko. Publikowała je w „Świerszczyku”, „Płomyczku”. W zasadzie jej twórczość dla dzieci była obecna, odkąd sięgnę pamięcią. Jej pierwsze poważne próby poetyckie były pisane w duchu skamandrytów i miały nieco przedwojenny rys. Miron kazał je potem wyrzucić. Ona zrobiła to bez żalu, co miałam jej później za złe. Najważniejszą literacką przyjaźnią w tym początkowym okresie była przyjaźń z Władysławem Broniewskim. Często w środku nocy przychodził lub dzwonił, co było dobrym przygotowaniem przed znajomością z Mironem, który miał podobne zwyczaje. Wspominam Broniewskiego bardzo dobrze. Przychodził do mnie i recytował:

Idzie hipo, idzie popo:
Hipopopo, hipopopo.

Idzie sobie hipopotam
Lasem, błotem, lasem, błotem…

Stańczakowa pisała swoje wiersze po cichu. Trochę publikowała w „Kulturze” czy „Nowej Kulturze”, ale przy Władysławie Broniewskim nie rozwinęła skrzydeł. Dopiero po spotkaniu z Mironem nastąpił przełom. Miron kazał jej po prostu pisać o sobie. O tym, że jest niewidoma, o swoich depresjach, o życiu codziennym. Wyrzucił wszystkie poetyckości do kosza. Dosłownie, tak jak dzieje się to w filmie Andrzeja Barańskiego.

Piotr Kieżun: Wynika z tego, że do spotkania z Białoszewskim Stańczakowa definiowała się głównie jako dziennikarka.

Anna Sobolewska: Tak, jako dziennikarka. Dopiero po wydaniu pierwszego tomiku „Niewidoma” w 1979 r. nastąpiła zmiana. I my też zaczęliśmy inaczej na nią patrzeć, inaczej ją definiować. Ta zmiana była zresztą źródłem napięć pomiędzy nią a Mironem. Początkowo Miron nie tolerował, aby ktoś z jego kręgu również był twórcą. Wolał mieć dwór, który go podziwiał. Z kolei w rodzinie przywitaliśmy to z entuzjazmem. Nagle zaczęły się intelektualne dyskusje, wspólne adiustowanie wierszy (mama bardzo uważnie wysłuchiwała wszystkich uwag) – cały dom się ożywił i zaczęła się literacka przyjaźń z zięciem Tadeuszem Sobolewskim.

Piotr Kieżun [do Joanny Mueller-Liczner]: Powiedziałaś na samym początku, że dopiero niedawno zaczęłaś oddzielać postać Stańczakowej od postaci Mirona, odkrywać ją jako samoistne zjawisko. Jakie utwory miałaś na myśli?

Joanna Mueller-Liczner: Bardzo cenię książkę „Ślepak”, w której jest obecna chronologia, której dokładnie nie znałam. Stańczakowa w sposób przejmujący opisuje w niej okupację, ukrywanie się, wyjście z getta. W książce znajdują się też zapiski o depresji, melancholii. Jest to książka bardzo osobista, w przeciwieństwie do „Dziennika we dwoje”, który jest bardzo Mironowy. Dziennik bierze się z ciągłej gościny, z wzajemnych odwiedzin, ze spotkań, z latania po mieście. To wszystko bardzo przypomina pisanie Białoszewskiego. W „Ślepaku” natomiast widać przede wszystkim samą Stańczakową, jej wkraczanie w niewidzenie. Podczas lektury tej książki można odnieść wrażenie, że opisywany świat to ciągły powidok, ślad tego, co się niegdyś widziało. Tak jak w wierszach, w których prawie zawsze mamy do czynienia z grą kolorów.

Justyna Sobolewska: Chciałabym się odnieść do tych kolorów. Stańczakowa była dla mnie zawsze pisarką samodzielną, bez Mirona. W naszej wzajemnej relacji najważniejsze były jej opowieści, opisane np. w „Ślepaku”, a w nich właśnie kolory, opisy przedwojennych sukienek – cała plejada rzeczy, materiałów, faktur, które dziś już nie istnieją. Ten zapamiętany świat należał do niej i potrafiła go przekazać. Np. nazwy kwiatów – dalie, piwonie – o których nie wiedziałam, że istnieją. To jest bardzo jej i to bardzo przenika do wierszy. Przy czym w tych wierszach jest spokój, w niej zaś tego spokoju było mało. Począwszy od lat 80. jej życie było rozpięte pomiędzy dwoma biegunami. Cały czas istniała ta ciemna strona. W haiku tego nie widać.

Justyna Czechowska: Haiku z formalnego punktu widzenia jest błyskiem, zdjęciem w słowach, krótkim opisem, wynikającym z obserwacji – przede wszystkim przyrody. Tu przelatuje ptak, tam motyl, tu rośnie japońska wiśnia. Wydaje się niemal niemożliwością pisanie haiku przez osobę niewidomą. Dlaczego Stańczakowa wybrała właśnie tę poetycką formę?

Anna Sobolewska: Przyczyną była fascynacja Wschodem, choć był to bardziej Wschód indyjski niż japoński. Ale trafiła się też i przyjaciółka – Michi Tsukada, Japonka i polonistka, która zwróciła jej uwagę na formę haiku. Pani Joanna Mueller-Liczner użyła wyrażenia „powidok”. Pełna zgoda. Istnieje jakiś wielki paradoks haiku Stańczakowej. One są inne niż wszystkie jej pozostałe wiersze. Nie są o niewidzeniu, lecz o widzeniu. Podmiot liryczny w nich widzi, i to widzi nie we wspomnieniu, tylko bezpośrednio, w danej chwili. To jest jej własna forma, jej własny język. Zaryzykowałabym tezę, że w tych haiku Stańczakowa w końcu uwolniła się od Mirona, zakończyła terminowanie u niego.

Justyna Sobolewska: On był strasznie ciekawy Stańczakowej właśnie przez to jej widzenie i niewidzenie. Miron przecież chciał wejść w ten świat, zaczął się uczyć Braille’a, kazał jej opowiadać, co czuje, jak odbiera świat.

Joanna Mueller-Liczner: Przy okazji haiku przychodzi mi na myśl kolejna anegdota związana ze wspomnianą już biblioteką. Po wypożyczeniu książek Stańczakowej wsiadłam do autobusu i zaczęłam czytać zbiór jej haiku. Nagle zauważyłam, że jakaś kobieta chce mi coś powiedzieć. Obie byłyśmy z dziećmi, więc pomyślałam, że coś na temat dzieci, a ona się śmieje i mówi: „Ale śmieszna książka!”. „Skąd kojarzy Stańczakową?”, myślę. I pytam: „Czemu śmieszna?”. A ona na to: „Tak mało tekstu na tych stronach. Nie mogli tego wydrukować na jednej?”. I dopiero po chwili się zreflektowała: „A, bo to są te… wiersze”. I rzeczywiście, haiku to chyba najbardziej ascetyczna z poetyckich form. Tak bardzo, że ja sama mam z nią trudność. Ale haiku Stańczakowej mnie przekonały. Podoba mi się zmiana tonu, która występuje w części z nich. Najpierw są dwa wersy, które coś obrazują i w których ważna jest wspomniana widzialność. Na koniec mamy wers, który przenosi nas w inny rejestr. Ten wers jest często filozoficzny, dowcipny, bardzo lekki, np. „Nad lustrem rzeki / krążą roje komarów / ilość zagraża”. W innych haiku bywa odwrotnie: najpierw mamy hasło filozoficzne, a potem obraz, który ma to hasło podważać, sprawdzać.

Piotr Kieżun: Ta lekkość, ten dowcip w haiku Stańczakowej jest w pewnym sensie zaskakujący. Była przecież osobą głęboko depresyjną. Jakiego rodzaju było to poczucie humoru?

Anna Sobolewska: Zanim odniosę się do humoru Stańczakowej, jeszcze kilka słów o jej haiku. W porównaniu z klasycznymi japońskimi haiku są one w gruncie rzeczy bardzo intelektualne: za obrazem, uczuciem, epifanią, kontemplacją zawsze kryje się jakaś myśl. Pasuje mi do tego określenie Przybosia: „intelektualne wzruszenie”. Stańczakowa z emocji, uczucia zawsze stara się wyprowadzić jakąś myśl, co w haiku japońskim nie jest obowiązujące – tam często mamy do czynienia z obrazem, a potem zawieszeniem myślenia.

A humor? W każdej książce jest trochę inny. W „Dzienniku we dwoje”, gdzie została opisana anegdota o spodniach za ciasnych w kroku czy zakupowo-kuchenne perypetie, jest Mironowy, prosty. W przypadku haiku – trudny, melancholijny. Na przykład: „W promieniach słońca / drzemie stare kocisko / no cóż żyjemy”.

Stańczakowa_debata_3

Jadwiga Stańczakowa z córką Anną Sobolewską. Fot. Archiwum rodziny Sobolewskich

Justyna Czechowska: Kilka wątków z życia Stańczakowej sprowadza nas w jedno miejsce w Warszawie. Mianowicie do jej mieszkania przy ulicy Hożej. Czym była ta przestrzeń?

Justyna Sobolewska: To był dom dwóch, właściwie trzech osób, które żyły osobno. Jadwiga żyła w swoim królestwie od strony ulicy Hożej. Od podwórka żył Zdzisław Stańczak. Mieszkali razem, ale prowadzili osobne życie. W środkowym pokoju, za przepierzeniem, rezydował dziadek. Była jeszcze gosposia, która mieszkała za kredensem w kuchni. W tym domu było zawsze dużo ludzi. Do Zdzisława i dziadka przychodzili ze Stowarzyszenia Demokratycznego, Stowarzyszenia Działkowców, a także z mnóstwa innych organizacji. U Jadwigi centrum świata był magnetofon. Nagrywała na nim dla nas wiadomości, czyli plan wizyty, co będzie czytane, co będzie robione itd. Pamiętam jej froterowanie podłóg. Mieszkanie było przez nią bardzo pielęgnowane. Drewniane podłogi były w idealnym stanie, ponieważ ona w ramach gimnastyki cały czas froterowała je na kolanach. Dla mnie to było królestwo zamkniętych drzwi, zakamarków, zapadających się foteli, poniemieckich mebli, portretów pradziadków, które potem okazywały się portretami tych Niemców, którzy mieli wcześniej te meble, a nie żadnymi naszymi pradziadkami. Część ulicy Hożej i tego mieszkania Stańczakowa opisała: widok z okna, jesiony, które potem zostały częściowo wycięte, klasztor Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi i jego czerwony mur, i przede wszystkim kasztan.

Anna Sobolewska: Pięknie to przedstawiłaś, bardzo magicznie. Rzeczywiście Hoża była takim osobnym królestwem. Gdy tam mieszkałam, aż tak tego nie odczuwałam. Dopiero później dostrzegłam tę magię. Jeśli chodzi o anegdoty, to pamiętam, że w pokoju mojego ojca, Zdzisława Stańczaka, w czasach PRL-u, po 1968 r., odbywały się spotkania Towarzystwa Krzewienia Kultury Moralnej. To wszystko razem miało lekko opozycyjny charakter. Pamiętam, że było tam gęsto od dymu, a jednym z gości był… Janusz Korwin-Mikke. Wtedy w ogóle nie widzieliśmy różnic. Jeżeli ktoś był w opozycji, to się w ogóle nie dociekało w szczegółach, jakie ma poglądy. Pamiętam, że podziwiałam go, gdy opowiadał o swoich przygodach z więzienia, gdzie trafił po 1968 r. Ponieważ byłam wtedy studentką anglistyki, zaproponował mi wspólne tłumaczenie dzieła „O demokracji w Ameryce” Tocqueville’a. To było u Zdzisława, w centralnym, środkowym pokoju. Niezależnie od dyskusji politycznych na Hożej odbywały się często wtorki Mironowe. W pewnym momencie te spotkania zaczęły się przenosić do różnych mieszkań. Również do nas. Najpierw na Chłodnej, na osiedlu Za Żelazną Bramą, w wynajmowanym mieszkanku, w którym Miron też mieszkał latem, zajmując się starym kotem i tucząc go śmietanką zamiast mleka. Zawsze chciał, żeby każdemu było lepiej, chciał wszystkim dogodzić. […]

Justyna Czechowska: Stańczakowa wspomina o medytacji. Czasami używa tego słowa metaforycznie, ale z dzienników wynika – i trochę też z wyboru formy haiku – że zainteresowanie Wschodem było trochę szersze niż tylko przyjaźń z japońską polonistką czy zainteresowanie formą wiersza japońskiego.

Piotr Kieżun: W książce o Mironie Tadeusz Sobolewski, opisując Stańczakową, wymienia: „Interesuje się powieściami, literaturą naukową, odkryciami naukowymi, kosmosem i duchowymi wtajemniczeniami”. Wiemy, że była też członkinią Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego.

Anna Sobolewska: Tak, miała różne talenty. Od dziecka byłam zadziwiona jej zdolnością telepatii, jakiegoś przewidywania, rozpoznawania pozazmysłowego, które było częścią codzienności. Nie robiła z tego sprawy. A potem doszły do tego ciekawe lektury, tłumaczenia literatury indyjskiej, zapisków z podróży do Tybetu Alexandry David-Néel, pierwsze tłumaczenia tekstów na temat jogi, buddyzmu. Można powiedzieć, że ze wszystkich domowników najbardziej ja dzieliłam te zainteresowania. Obie w końcówce lat 70. wybrałyśmy się na kurs medytacji transcendentalnej. To była pierwsza fala medytacji w Warszawie. Wywoływała ona zresztą powszechne zainteresowanie. Pamiętam, że w mojej grupie był np. profesor Morawski. Na kursach spotykaliśmy bardzo dużo osób z kręgów pisarskich, literackich, niekoniecznie związanych z parapsychologią. Jadwiga Stańczakowa właściwie całe życie medytowała. Nauczyła się pewnej techniki medytacji i praktykowała ją regularnie przez całe życie, z tym że obie uznałyśmy, że ta medytacja transcendentalna jest trochę takim ersatzem, jeśli chodzi o stronę duchową, filozoficzną. I każda z nas poszła w inną stronę. Mama poszła w stronę fascynacji buddyzmem tybetańskim. Pod koniec życia starała się wrócić do judaizmu. Świętowała na swój własny sposób szabat w każdy piątek. Tak więc nasz dom był wieloreligijny.

Justyna Sobolewska: Mimo że świecki.

Anna Sobolewska: Równocześnie świecki i wieloreligijny. Pamiętam, z kolei mój tata pod koniec życia czytał dysydentów katolickich, np. Hansa Künga. Przychodził ksiądz po kolędzie, a on zawstydzał nas strasznie, zadając pytania o finanse Kościoła. Każdy miał swoją sferę duchową, religijną i zupełnie nie prowadziło to do żadnych konfliktów. Fascynowało to Mirona, choć on sam absolutnie nie miał ochoty, żeby wchodzić w jakiekolwiek formy zorganizowanej duchowości. Sam był mistrzem, guru, sam wymyślał sobie swoje kontemplacyjne techniki, np. wpatrywanie się w płomień świecy, w szarą ścianę domu mamy w Garwolinie.

Justyna Czechowska: W szarą nagą jamę.

Anna Sobolewska: Tak, w szarą nagą jamę, w ścianę, która „pieni się jednostajnością”. On nie potrzebował tych kursów, ale jednocześnie wręcz popychał nas w tę stronę. Chciał, żeby mu o tym opowiadać. Trochę się wyśmiewał, ale wyśmiewał się życzliwie z tych fascynacji. Raczej je popierał. Byle nie przerodziły się w jakiś fanatyzm, byle jego samego nie porzucić dla innego guru. Tego by nie zniósł [śmiech].

Eliza Kącka: Oto cytat z „Tajnego dziennika” à propos tego typu radości: „Poszedłem na Hożą. Jadwiga, trzymając rękę z daleka nad leżącym kluczykiem na biurku, potrafi odczytać kształt tego kluczyka, gdzie jest ta strona, którą bierze się do ręki, a gdzie ząbki, wszystko dokładnie. Tak mówi. Kiedy chce coś nieraz pokazać, myli się […] (…) Le. [Lech Emfazy Stefański – przyp. E.K.] mówi do Jadwigi” – à propos dermooptyki – „że dzięki jej zdolnościom dermooptycznym i wysokiej inteligencji mogą dojść do przyczyn zjawisk dermooptycznych. Le. dzwoni do Jadwigi. Że jej osobowość się rozwinęła. Ona, że w tym wieku? On, że właśnie wiek dobry. Nawet, że ja się na niej nie poznałem, przyjąłem ją z początku jako zło konieczne”.

Justyna Czechowska [do Anny Sobolewskiej]: Wspomniała pani o tym, że Stańczakowa w pewnym momencie starała się wrócić do swej żydowskości. Na ile jest ona obecna w jej twórczości? Czy coś szczególnego spowodowało ten powrót?

Anna Sobolewska: Namysł nad okresem dzieciństwa, młodości, czasem okupacji, napisanie „Ślepaka” – to wszystko uobecniło sprawę żydowską. Niestety, było też polityczne uobecnienie. Wszystkich nas zaskoczył ponuro rok ‘68. Wtedy naprawdę wszyscy musieliśmy się w jakiś sposób określić. To był właśnie ten moment, kiedy te sprawy zaczęły być w domu na Hożej dyskutowane.

Justyna Sobolewska: Był też stały lęk mojego pradziadka. Dla niego to była trauma. Jego nadopiekuńczość, jego fobie i manie, jego strach były związane właśnie z ukrytą tożsamością, bo on po wojnie był Franciszkiem Kotarbińskim, a przed wojną Adolfem Strancmanem. Zmienił też imię. Najpierw był Abramem, a ponieważ był kupcem, jeszcze przed wojną przyjął imię Adolf, bo było to dobre imię dla kupca. Cały czas się bał. Jadwiga uwalniała się od tego strachu, od tej nadopiekuńczości, co jest zresztą obecne w „Dzienniku we dwoje”. Ten strach to był właśnie strach poholokaustowy.

Anna Sobolewska: Miron pomagał to wszystko przemienić w wartość. Podobnie jak fascynowały go osoby niewidome (Jadwiga nie była pierwsza, miał tego typu znajomości wcześniej), tak też fascynował go mój dziadek – stary Żyd, który za ścianą, za przepierzeniem modlił się po hebrajsku. Miał w sobie lęk o całą rodzinę, który w ’68 jeszcze się nasilił. Ten lęk został w nim do końca życia.

Justyna Sobolewska: Jadwiga mało wiedziała o religii żydowskiej, ponieważ jej dom był zasymilowany. Rodzeństwo pradziadka mówiło tylko w jidysz, ale on był zasymilowanym Żydem, który stał się Polakiem. Wyemancypował się. Jeśli chodzi o tradycję, nastąpiło przejście na stronę polską.

Anna Sobolewska: Tradycja żydowska była właściwie u nas w domu nieobecna. W jej miejsce mieliśmy coś na kształt świeckiej tradycji katolickiej. Były choinka, Wielkanoc. Pod koniec życia mama zanurzyła się w tradycji klasycznej jogi. Zbliżyła się też do chrześcijaństwa – ale całkowicie na własnych warunkach. Nie w sensie wejścia do Kościoła, ale raczej zbliżenia duchowego. Było w niej jednak także jakieś poczucie winy, poczucie więzi z przodkami, z tradycją żydowską.

 

* Redakcja „Kultury Liberalnej” dziękuje Annie Sobolewskiej za udostepnienie zdjęć Jadwigi Stańczakowej.

Haiku

Stanczakowa_haiku_okladka

 

Z tomu „Japońska wiśnia”

 

Japońska wiśnia
zakwitła przed kościołem
niebo jest jedno

Dziecko przed lustrem
lustro w złoconych ramach
i w lustrze dziecko

 

Z tomu „Odwieczne drzewo”

 

Popatrz klucz ptaków
odpływa na południe
podróż dla silnych

Kot się rozciąga
na macie słońca w trawie
ciepło to życie

 

Z tomu „Kalejdoskop. Haiku europejskie”

 

W dłoni biedronka
w kropeczki brajla
więc ją odczuwam

W pustym kurniku
rozsypany pęk słomy
kura w niebycie

Krowa na łące
z wolna przeżuwa trawę
krowa to krowa

 


 

Wszystkie prezentowane wiersze Jadwigi Stańczakowej pochodzą z tomu „Haiku”, który ukazał się nakładem wydawnictwa Warstwy (2015). Redakcja „Kultury Liberalnej” serdecznie dziękuje wydawnictwu oraz Annie Sobolewskiej za ich udostępnienie.

Formy skazane na niszowość. W odpowiedzi na głosy o młodej polskiej poezji

Ostatnio przez „Kulturę Liberalną” przetoczyła się krótka, ale – takie mam wrażenie – istotna dyskusja wokół najnowszej poezji. Krótka, ponieważ doczekała się zaledwie trzech odsłon (w porywach do czterech, jeśli liczyć facebookowy komentarz Michała Kasprzaka); istotna, ponieważ zaangażowała samych zainteresowanych, a więc najmłodszych krytyków. Wbrew pozorom to nie jest takie oczywiste, jeśli mamy w pamięci chociażby ostatnie gromy ciskane w Andrzeja Franaszka i wokół niego.

„W i wokół” Andrzeja Franaszka, mniej „w” najnowszą poezję i „wokół” najnowszej poezji. Ale co tam biografista Miłosza: mamy to już za sobą. Wszystko zostało powiedziane, napisane.

Jako radosny dyletant i inicjator tej polemiki czuję się teraz w obowiązku pozbierać wszystko do kupy i zwieńczyć naszą wspólną refleksję w miarę zręcznie i w miarę kulturalnie, zatem bez żadnych zbędnych wycieczek w dobrą/złą wolę kolegów i koleżanek po fachu (szkodzą poezji i zdrowiu). Ten tekst będzie więc tekstem grzecznym, raczej zbierającym po bożemu główne wątki tej dyskusji i spinającym je w finalną klamrę niż otwierającym kolejne furtki, choć niepozbawionym komentarza.

Problem metody

W tekście „Zbrodnia doskonałego ojcobójstwa” – odpowiedzi na mój „Raport dyletanta” – Łukasz Żurek bije w dzwon, a nawet dzwony. Pierwszy z nich – metodologiczny – jest przestrogą przed wciąż szturmującymi bramy, a rzekomo już dawno pokonanymi siłami poststrukturalistycznego Mordoru, które to siły nadal deprawują niektóre młode umysły i zmuszają je do ciągłej, wiernopoddańczej eksploatacji epistemologicznie jałowych języków humanistyki sprzed pół wieku. Dla Żurka dekonstrukcja (i pochodne) przypomina starą kopalnię, w której od dawna nie ma już złota, diamentów, węgla czy soli. Są tylko ciemności, „komunały, oczywistości”, a nawet „starte intelektualne monety”, które „zna już od dawna”. Z całą pewnością nie on jeden.

Żurkowi gratuluję wiedzy, jednak zapewniam, że nie wszyscy – poza krytycznoliteracką enklawą – wiedzą tak jak on. A to nade wszystko do nich kierowałem swój felieton. Chociażby do tej przemiłej starszej pani, która podczas ostatniego Portu Literackiego w Gdańsku przy stoisku z książkami wykupiła całe naręcze wystawionych przez Biuro Literackie książek Tadeusza Różewicza, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na sąsiednie almanachy z poprzednich edycji Połowu. I na nowy tom Słomczyńskiego. I Zawady. I nawet Buliżańskiej. Sądzę, że nikomu się nie narażę, obstawiając, że pani nie czytała Derridy, ba, nie czytała Baudrillarda, Lyotarda i wielu innych, a jej wyobrażenie o poezji najnowszej to Noblista w garniturze ściskający rękę papieża Polaka. Jestem – być może arogancko, ale co tam – przekonany, że oczywistości, które próbowałem „sprzedać jako prawdę dopiero co objawioną” jakoś jednak tej pani mogły pomóc. Albo zaszkodzić, co w sumie na jedno wychodzi.

To nie jest żadna rozpaczliwa obrona, posypywanie głowy popiołem, skrucha czy co tam jeszcze. Do mojego tekstu dotarła na szczęście również garstka tych osób ze środowiska, dla których Derrida i cały ten poststrukturalistyczny szum to przeszłość – odległa mniej bądź bardziej. To z nimi – nolens volens – polemizuję, to ich ciosy z radością przyjmuję na klatę. Rzecz bowiem wygląda inaczej w zamkniętych kręgach literaturoznawczych. Tutaj pełna zgoda: większość tych dekonstrukcyjnych błyskotek trąci myszką. W Polsce odchodzi się od tego od jakichś – bo ja wiem – dziesięciu lat, w świecie szerokim natomiast od dawien dawna. W tym (wąskim) kontekście literaturoznawczym Żurek ma absolutną rację i zwraca uwagę na ważne zjawisko. Że to już wszystko (w akademickich rozprawach) było. Napisało się i wypisało. Że język, że procesualność, polisemia, brak transcendentalnego znaczącego. Długo by wymieniać. Do tej puli Maja Staśko w swoim „Quizie” – również słusznie – dodaje Vattimo, ontologię śladu, wszystkie ukochane, znane i oswojone języki. Koniec, basta, zdejmijcie te maski i przestańcie straszyć!

Mam jednak za złe Żurkowi sposób, w jaki się z tym wszystkim rozprawia. I dość jednak wydmuszkową formę jego zaciętej negacji. Porzekadło głosi, że kiedy powiedziało się „a”, należy też powiedzieć „b”. Łatwo jest karcić i napominać na do bólu przecież konformistycznej fali ogłaszanych średnio raz na miesiąc w humanistyce nowych zwrotów badawczych. Zwrotów, czyli twórczych reinterpretacji tego, co Żurek uważa za „komunały”. Wprawdzie zdążyliśmy już z opóźnieniem przerobić wszystkie te ruchliwe znaczenia z przeszłości, nieuchwytne/niepełne sensy i nienasycony (skompromitowany) kontekst, jednak czy tego chcemy, czy nie nadal w nich tkwimy, być może już nie po uszy, ale wciąż na tyle, że nasze ruchy nie są tak płynne i zwinne, jakbyśmy chcieli. Paweł Mościcki w swojej książce „My też mamy już przeszłość” (Fundacja Bęc Zmiana, Instytut Badań Literackich, Warszawa 2015) zwraca się w stronę nieświeżego przecież Deborda i stara się zrekontekstualizować jego filozoficzną spuściznę i zadać pytanie o aktualność myśli autora klasycznego już „Społeczeństwa spektaklu”. W pierwszym numerze „Przerzutni” – jakby do wtóru – sporo miejsca poświęcono Międzynarodówce Sytuacjonistycznej. Przetłumaczono po raz pierwszy na język polski głośny kiedyś felieton „All the King’s Men”. Z kolei Jakub Momro w ostatniej publikacji „Widmontologie nowoczesności” (Instytut Badań Literackich, Warszawa 2015) wraca ponownie do psychoanalizy i niemodnego już Derridy, by uczynić zeń główny punkt odniesienia w pytaniu o widma filozoficznej i artystycznej (po)nowoczesności. Kiedy mówimy o nośnych przez ostatnie lata afektach, siłą rzeczy wracamy nie tylko do Deleuza i Guattariego, ale też, bagatela, do Spinozy. Kiedy wypowiadamy słowo „posthumanizm”, wyciągamy radykalne wnioski z poststrukturalistycznych intuicji o śmierci człowieka. Cały czas płyniemy tą samą rzeką, niezależnie od tego, czy za ponton posłuży nam zwrot spacjalny, a za wiosła realizm spekulatywny. Płyniemy, bo droga do brzegu jeszcze daleka (niech to będzie Wisła na wysokości Warszawy). I wciąż nie do końca wiemy, jak te nowe/stare języki przełożyć na dyskurs o literaturze, nie mówiąc już o doraźnej działalności krytycznoliterackiej. To się dopiero dzieje, rodzi w intelektualnych bólach.

Żurek tymczasem przystraja swój wywód w kolorowe piórka rześko przezwyciężonego poststrukturalizmu z tego tylko tytułu: „bo ja to już wszystko wiem”. Jego intuicje są słuszne o tyle, o ile zawiesimy kluczową przecież kwestię rozwiązania tego postmodernistycznego impasu. Na dzień dzisiejszy nie ma żadnego pewnego wyjścia z tych „komunałów”. Żurek zadowala się zatem wyliczeniem banałów, które rzekomo głoszę, zupełnie nie troszcząc się o podanie jakiejkolwiek konstruktywnej wskazówki. Tak też poprzestaje na bezsilnej konstatacji: „w cenie jest to, co już opisano, poparto licznymi przykładami i co zaczyna funkcjonować jako komunał, a więc to, co traci swoją siłę poznawczą, zamiast niej symulując uniwersalną, powszechnie przyjmowaną myśl”. Miał być orzeł, a jest wróbel.

Tekst „Zbrodnia doskonałego ojcobójstwa” jest w ogóle podręcznikowym przykładem tego, jak w dyskusjach literackich za pomocą quasi-metodologicznych tromtadracji arbitralnie podbić stawkę i zdusić właściwy ruch myśli, by wreszcie – w punkcie dojścia – i tak sprowadzić swoje stanowisko do dobrze znanego modelu „nieskończonego dialogu” z „literaturą polską w ogóle”. Swoją drogą, czy od dekady nie lansują jej liczni krytycy średniego pokolenia, jak chociażby Michał Paweł Markowski, postulując nieśmiertelne „życie na miarę literatury” albo tkwiąc w zmysłowości rzeczy z „Dnia na ziemi”? Dzieje się tak niestety często, bo jako krytycy wypowiadający się o najnowszej poezji poruszamy się po omacku, w zupełnych ciemnościach. To i ryzykowne, i niepewne. Bezpieczniej jest ganić i w poczuciu metodologicznej misji abstrahować od konkretnej twórczości konkretnych poetów. O samej poezji bowiem – oprócz Miłosza – Żurek pisze niewiele. Tym oto sposobem zawieszamy się w próżni, w oderwaniu od rzeczywistej praktyki pisarskiej młodych twórców.

To ci ostatni są najważniejsi, mieliśmy przecież dyskutować o poezji najnowszej i młodej krytyce literackiej, o Brewińskim, Taranku, Różewiczu (Rafale), Słomczyńskim, Pułce, Fetlińskiej, Nowickiej, o wielu, wielu innych. Pal licho metarefleksję, gdy rodzi się poza kontekstem ich twórczości. Na użytek krytycznoliterackich rozpoznań ona będzie sobie zawsze raczej wtórna i jakoś wobec bieżącej produkcji literackiej podrzędna.

Pokoleniowy ambaras

Wróćmy zatem na grunt ściśle literacki. W naszej wymianie zdań na plan pierwszy wybiły się dwa, a nawet trzy zagadnienia. Pierwsze – kluczowe – dotyczyło pytania o samą poezję najnowszą: z jakich wyrasta impulsów i dokąd zmierza? W swoim „Raporcie dyletanta” zasugerowałem, że punktem wyjścia mogła być krytyczna relektura poetyki Sosnowskiego i poezji zaangażowanej w stylu Szczepana Kopyta, Konrada Góry i Kiry Pietrek. Maja Staśko wskazała natomiast, że lwia część dzisiejszych debiutów wywodzi się ze sfery nowomedialnej. Oto pięknie rozpisany przez młodą krytyczkę Liternet wypuścił we wszystkich znanych ludzkości formatach swoje zbiory i wkroczył jednocześnie do literatury polskiej na dobre pod postacią szerszego zjawiska. Założyciele wzmiankowanego portalu zakładają sieciowe wydawnictwo Rozdzielczość Chleba i wydają w nim książki poetyckie, nominowane do prestiżowych nagród dla debiutantów. Jednocześnie lwia część dyskusji krytycznych przenosi się do internetu i odbywa poza wzrokiem „zwykłego czytelnika”. To fakt najpewniej nieznany Franaszkowi i większej części akademików, ale przecież dajmy już temu pokój. Siłą rzeczy jesteśmy, zdaje się, w momencie pierwszych, wstępnych rozpoznań, poszukiwań wspólnych punktów odniesienia i pytań o jakąś – chociażby szczątkową – formę generacyjną. Tylko my możemy sobie udzielić odpowiedzi. To klasyczna zagrywka, zarezerwowana dla działalności krytycznej. I pełna okropnych pułapek, w które nie sposób nie wpaść. Coś nas, młodych, musi łączyć. W ciekawym felietonie Rafał Różewicz (poeta i redaktor naczelny „Dwumiesięcznika”) pyta, czy dzisiejszych dwudziestolatków może jednoczyć „coś więcej niż tylko internet”. Maja Staśko natomiast całą swoją krytycznoliteracką uwagę na internet kieruje, a zatem – tak to rozumiem – na wspólne, partycypacyjne doświadczenie sieci, w której działamy i myślimy razem: „jeśli zatem rzeczywiście chcemy mówić o nowej poezji i nowej recepcji nowej poezji, pominięcie nowomedialnego kontekstu zdaje się dość jednak niewybaczalne”. Proponuje zatem młoda krytyczka sproblematyzować i popchnąć dychotomię rozumienia i nierozumienia w stronę po-rozumienia.

Ma to sens, z pewnością większy niż początkowo zaprojektowana przeze mnie i przyklepana przez Żurka oś wyboru „za” Miłoszem bądź „przeciwko” niemu, z którą – o ile chcemy być poważni – rzeczywiście możemy dać sobie spokój. Ta dychotomia napędzała dyskusje dwie dekady temu i wtedy była nośna i ożywcza. Teraz natomiast (1) sprowadza do parteru wszystko to, co wydarzyło się po utworzeniu dwóch zasadniczych modeli myślenia o poezji z lat 90. oraz (2) epigońsko odtwarza ten model w kosmetycznie zmienionej postaci „post”. Ja się generalnie podpisuję pod cięgami – wymierzonymi na moją gołą skórę zarówno przez kolegę, jak i koleżankę – że na tle Sławińskiego, Sosnowskiego, Klejnockiego i wielu innych przenoszę nas wszystkich na powrót gdzieś do lat 90. czy dwutysięcznych. Złe to i naganne, jeśli chcemy na żywo określać rzekomo rodzącą się solidarność dzisiejszych piszących dwudziestolatków. W krytycznoliterackiej enklawie jest to jasne i zrozumiałe (wszędzie indziej już nie).

W tej solidarności nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie. Pytanie o impulsy i kierunek młodej poezji w sposób naturalny łączy się z pytaniem o szerszą literacką wspólnotę poetów i krytyków. Kiedy natomiast zadajemy pytanie o wspólnotę, siłą rzeczy zastanawiamy się nad jej warunkami możliwości.

I nie ma racji Żurek, błędnie odczytując moją intuicję o miejscu „klasyki” w dzisiejszej twórczości młodych twórców. Zauważa podejrzliwie: „W jakim sensie Wielcy paraliżują współczesną poezję, skoro kilka akapitów dalej autor pisze, że w praktyce literackiej dzisiejszych dwudziestolatków klasycy pokroju Miłosza, Herberta czy Szymborskiej najczęściej nie stanowią żadnego punktu odniesienia”. Ano w takim, że społeczne wyobrażenie o poezji – i wychodzę tutaj daleko poza krytycznoliteracką brać, poza to „my”, co staramy się je złapać jak motylka – nadal zasilają właśnie oni, niezależnie od tego, jak bardzo znudzeni jesteśmy twarzą autora „Życia na wyspach”. W relacji z wrocławskiego spotkania wokół najnowszej poezji urodzonych po 1989 r. Rafał Różewicz stwierdza: „Publiczność wciąż chyba traktuje poetów i poetki jak wybrańców, do których nie kieruje prawie żadnych pytań z wyjątkiem pytania o inspiracje”. Otóż to. Dla przemiłej pani z portowego stoiska poezja współczesna to Miłosz i Szymborska, zmysł etyczny i prawda egzystencji, Różewicz i Herbert, powinność i postawa wyprostowana, nie Pułka ze swoją performatywną zgrywą, nie Taranek „testujący granice języka polskiego”, ba, nawet nie Górczak ze swoją pozornie ostrożną, niewinną dykcją. I raczej nieprędko się to zmieni. W tym właśnie sensie w polu społecznym „wielcy paraliżują współczesną poezję”. Mam wrażenie, że trudno z tym polemizować. Sami poeci natomiast (ci mniejsi) chyba nie mają z tym faktem żadnego problemu. Wstają rano, jedzą śniadanie, pracują, po godzinach bywają bohaterami swoich ulubionych gier komputerowych. Się żyje. W niszy spokojnej i najpewniej ukochanej.

To ważne. Intelektualna oraz literacka spuścizna Miłosza czy Herberta raczej nie stanowi żadnego istotnego punktu odniesienia w samej praktyce pisarskiej młodych twórców, którzy – to oczywiste – poszli już nie o krok, ale dwa dalej. To zupełnie naturalne: wyodrębniono nowe tropy, zadano inne pytania, poruszono odmienne problemy. W tym kontekście ciekawym zjawiskiem jest chociażby „Product placement” wspomnianego już Rafała Różewicza, tom nominowany do nagrody Silesius, polemizujący z założeniami cyberpoezji i próbujący zbudować wobec niej coś w stylu kontrpoetyki. To jeden z tych głosów, który mógł powstać dopiero teraz, w trakcie krystalizacji nowych dykcji i rejestrów w młodej liryce. Do wtóru: wypuszczony niedawno przez Rozdzielczość Chleba „nośnik” o cyberżulerstwie, zabawny, prześmiewczy, ale też chyba najbardziej polityczny z dotychczasowych, otwarcie stawia kwestię tego, czym dzisiaj jest i może być poezja oraz działalność artystyczna w ogólności. I gdzie w tym wszystkim znajdują się sami twórcy.

Maja Staśko wskazała na rzecz istotną, jaką jest brak rzeczywistej platformy, na której najmłodsi mogliby wykrzyczeć swoje racje i przekonania. Ściśnięci w niszy od lat zajmujemy się raczej sami sobą, bez możliwości wpływania na medialny dyskurs o poezji. To ścisła hierarchizacja sceny poetyckiej umożliwiała niegdyś aktywny udział literatury w tak zwanym polu społecznym. Wraz z upadkiem myślenia o liryce w kategoriach wielkich projektów – jak czynił to niegdyś chociażby Miłosz – utraciliśmy taką moc raczej bezpowrotnie.

Jest nam z tym dobrze i niedobrze jednocześnie, bo już chyba nikt nie myśli o swojej praktyce twórczej w kategoriach „zawodu” czy pierwszego „zajęcia”, a raczej o pasji, którą może rozwijać po godzinach, bez nadziei na to, że szczytowy nakład tomów poetyckich przekroczy trzysta egzemplarzy dostępnych w trzech sklepach w całej Polsce. Tworzymy „jakąś” wspólnotę – rozproszoną, wątłą i żyjącą w zupełnej niszy, która kręci się mniej bądź bardziej szczęśliwie wokół własnej osi, jednak to wspólnota ludzi zgromadzonych na jednej sali. Tylko tyle i aż tyle. I chociaż Maja Staśko w swoim tekście gani mój „politycznie banalny gest”, jakim jest zbiorowa mobilizacja i utworzenie frontu jedności przeciwko klasykom w imię walki o inne społeczne wyobrażenie najnowszej poezji, w gruncie rzeczy czyni to samo, chociaż w zmienionych warunkach. Przywołuje bowiem do życia grupę wykluczonych, pozbawionych silnej platformy oraz możliwości współkształtowania medialnego dyskursu o poezji. Przytoczone przez młodą krytyczkę wskaźniki korpoezji nie kłamią: w grę wchodzi kapitał (a raczej jego brak), czyli jakaś tam ekonomia. A wiadomo, że ekonomia zawsze jest polityczna.

Może zatem lepiej i bezpieczniej byłoby w takim wypadku mówić po prostu o jakimś zamkniętym, polifonicznym w swoim wydźwięku (i bynajmniej nie egalitarnym) obiegu młodych autorów i krytyków? Jesteśmy piszącym po godzinach prekariatem, zatrudnionym na umowę o dzieło. To wspólnota – być może pokoleniowa, ale dajmy też pokój narracjom pokoleniowym – niekoniecznie literacka, a już z pewnością nie tylko.

Jakiś czas temu Michał Tabaczyński napisał ciekawy tekst „Będzie jeszcze mówić przez proroków?” o niemłodych trubadurach smoleńskich, których łączą nie tylko przekonania ideologiczne (polityczne), ale też stricte literackie, wywodzące się z długiej tradycji poezji patriotycznej. Być może jest coś na rzeczy w intuicji autora eseju: „w społecznym obiegu zachowa żywotność tylko klasycystyczna poezja patriotyczno-religijna. I to mało, że zachowa, ona jako jedyny nurt poezji współczesnej ma szansę na rozwój i wzrost zainteresowania czytelniczego”. W medialnej prezencji o poezji to oni są wspólnotą literacką, obecną w wysokonakładowych tygodnikach opinii, zbierającą laury w najlepszych godzinach emisji, bezczelnie niepomną na regularnie ogłaszaną „śmierć poezji”. Oni tworzą „jedną” opowieść o liryce, nas na to nie stać. I to nie tylko ze względu na klimat, mercedesy klasy C, Andrzeja Franaszka i Michała Rusinka. Są rzeczy, których nie da się przeskoczyć, są też formy nieprzyswajalne, skazane na niszowość.

Poezja, głupcze!

Warto jednak pisać o tych formach przy każdej okazji, szczególnie gdy nadarzają się one tak rzadko. Jako krytycy być może stoimy w obronie przegranych spraw, które obchodzą zaledwie garstkę ludzi, ale nie dajmy się zwariować. Młodzi tworzą i tworzyć będą, chociażby na absolutnym marginesie jakiejkolwiek działalności kulturowej. Mamy poezję ciekawą, bogatą, różnorodną. Być może nawet najciekawszą, najbogatszą i najbardziej różnorodną od dekad. Warto ją czytać, chociażby po godzinach.

 

* Tytuł tekstu pochodzi od redakcji.
**Zdjęcie wykorzystane na stronie głównej: Jeremy Bernstein. Źródło: Flickr.

 


 

Tekst Krzysztofa Sztafy jest podsumowaniem dyskusji o młodej poezji, jaka przetoczyła się na stronie „Kultury Liberalnej” w ciągu ostatnich tygodni. Wcześniej ukazały się następujące artykuły:

Krzysztof Sztafa, „Poezja, głupcze! Raport dyletanta”,
„Kultura Liberalna” nr 342 (30/2015) z dn. 28 lipca 2015 r.

Łukasz Żurek, „Klęska doskonałego ojcobójstwa”,
„Kultura Liberalna” nr 343 (31/2015) z dn. 4 sierpnia 2015 r.

Maja Staśko, „Quiz: jakim typem krytyka poezji jesteś?”,
„Kultura Liberalna” nr 345 (33/2015) z dn. 18 sierpnia 2015 r.

 


 

Ubrudźmy paluszki. „Arcypalce” Marion Deuchars [KL dzieciom]

arcypalce okladka

 

Przeciwstawne kciuki dały kiedyś naczelnym wyjątkową pozycję w świecie natury. Pokazanie środkowego palca jednoznacznie sugeruje drugiej osobie, co o niej myślimy. Dwa palce uniesione w górę podczas wypowiadania słów przysięgi nadają jej mocy. Pokazywanie palcem naraża nas na opinię osoby o dyskusyjnym poziomie kultury. Kciuk uniesiony w górę jest oznaką akceptacji. Innymi słowy: w palcach drzemie moc wyjątkowa, moc budowania, niszczenia, przekazywania emocji.

Ale kiedy sięga się po kolejną na rynku książkę Marion Deuchars „Arcypalce”, można odkryć jeszcze inne zastosowanie palców. Palce, a raczej arcypalce, są bowiem wyjątkowe, arcyzdolne, arcyciekawe i oczywiście arcybrudne, a za ich pomocą mogą powstać dzieła sztuki.

Pierwsza na rodzimym rynku wydawniczym książka tej autorki – „Zróbmy sobie arcydziełko” – była dla moich dzieci dwa lata temu wprowadzeniem w świat technik i trendów malarskich, pierwszym przewodnikiem po historii sztuki. Były zachwycone tym, w jak prosty sposób można narysować skomplikowane wydawałoby się rzeczy. Obawiałam się odrobinę, że być może są już za dorośli, za poważni na zabawę w sztukę, ale nie potrafiłam odmówić – przyznam, że początkowo głównie sobie – przyjemności sprawdzenia, do czego autorka będzie chciała przekonać tym razem. Oczywiście miałam świadomość tego, że zabawa z „Arcypalcami”, czyli malowanie palcami i tworzenie obrazków z ich odcisków, nierozerwalnie wiąże się ze sprzątaniem i zmywaniem przez kolejny tydzień, ale jak wiadomo dzieci są albo czyste, albo szczęśliwe, a przy opcji numer dwa poziom bałaganu w miejscu pobytu jest wprost proporcjonalny do poziomu endorfiny.

Klej, nożyczki, czarny flamaster i papier wystarczająco zabezpieczą zaplecze młodego artysty. Ja dołożyłam jeszcze od siebie grube pędzelki – do zamalowywania powierzchni dłoni przed ich odbijaniem na kartce – łatwiej jest wtedy uzyskać pożądany stopień nasilenia koloru i niewątpliwie pozwala to oszczędzać surowiec. Dodatkowo malowanie dłoni pędzlem jest doskonałym treningiem sensorycznym, podobnie zresztą jak zanurzanie paluszków i dłoni w farbach różnej konsystencji, stykanie ich z powierzchniami o zróżnicowanej fakturze.

Książeczka okazała się kolejnym strzałem w dziesiątkę. Jedyny negatywny komentarz ze strony moich dzieci to stwierdzenie, że „jest za chuda, tamta („Zróbmy sobie arcydziełko”) była grubsza”.

ilu_1-2

Trudno opisać tę książkę – nie ma w niej ani fabuły, ani bohaterów. Łatwiej oddać słowami emocje, które wywołuje. Barwne postaci, tworzone zgodnie z poleceniami autorki, są wyjątkowe – bo wyjątkowe są, jak wiadomo, odciski palców. Rozczulające – bo tworzone przez nasze dzieci. Fascynujące – bo znaczna część dorosłych nie byłaby w stanie przewidzieć, że ze zwykłego kleksa czy odbicia dłoni może powstać szereg małych i większych arcydziełek: stworków, liter, flag, pejzaży. W mojej głowie powstała koncepcja zdobienia w ten sposób powierzchni innych niż papier. Minimurale, oczywiście z użyciem farb, które nie zlikwidują dzieciom linii papilarnych na zawsze, to plan do wykonania w najbliższym czasie.

ilu_2-2

W odróżnieniu do poprzedniej książki autorka zmniejsza liczbę wiadomości wplecionych w zabawę. W „Arcypalcach” znajdziemy zaledwie kilka zdań o totemach czy meksykańskich obchodach święta zmarłych. Rekompensuje to szczegółowym instruktażem dotyczącym techniki wykonywania zadań. Arcypalce nie tylko zostawiają ślady na papierze, ale przygotowują szablony, sklejają, rysują linie. Głowa musi nadążyć za paluszkami, trzeba wymyślić jak schować kaczkę przed groźnym lwem i z której strony dorysować linię, aby postać z odcisków kogoś goniła lub przed kimś uciekała.

Podobnie natomiast jak „Arcydziełko”, „Arcypalce” umieszczam w kategorii lektur mądrych, mimo że – jak wspominałam – słów w niej niewiele. Mądre książki dla dzieci mają w moim przekonaniu sprawić, że czytelnik, choćby młodociany, chciał do nich wrócić, powinny budzić dobre emocje, motywować do szukania nowych, choć nie zawsze najłatwiejszych, rozwiązań. Co prawda w tym wypadku satysfakcja z lektury wiąże się nierozerwalnie ze sprawnością manualną, ale to tylko podnosi w moich oczach wartość książki. A efekty pracy niewątpliwie poprawiają samoocenę młodych artystów. Stworzenie czegoś wyjątkowego za pomocą własnych odcisków i kilku linii motywuje do kolejnych eksperymentów. Polubiłam tę książkę, polubiły ją też moje dzieci. Polubiłam autorkę za świetne pomysły. Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego ja wcześniej sama na to nie wpadłam?! Ta książeczka nie jest wyzwaniem, jest esencją radości tworzenia, idealnym instruktażem do bycia spełnionym. Cokolwiek zrobisz, nikt nie zrobi tego tak samo, bo nie ma dwóch osób o takich samych liniach papilarnych. A przecież każdy z nas lubi czuć się kimś wyjątkowym.

 

Książka:

Marion Deuchars (tekst i ilustracje), „Arcypalce”, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2015.

 

Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.