A R T Y S T K I: sztuka kobiet w Polsce po 1989 roku. Debata o teatrze/performansie

Co twórczość polskich artystek mówi o 25-leciu polskiej demokracji? Czy metody kształcenia artystek i artystów sprzyjają wychodzeniu poza schematy i stereotypy myślowe? Jak wygląda późniejsza sytuacja zawodowa kobiet teatru: reżyserek, aktorek, scenografek, performerek? Co dziś oznacza dyskryminacja w przestrzeni sztuki i czy ma ona związek z płcią lub orientacją seksualną? Czy w kontekście działań artystycznych płeć i przypisywane ze względu na nią role kulturowe mogą być traktowane jako czynnik wykluczający? Jaką funkcję pełni tu szeroko rozumiana praca niewidzialna? Dlaczego dzieła odnoszące się do sfery seksualności i ról społecznych wciąż pozostają w sferze tabu i są źródłem kontrowersji, jak choćby klasyk polskiego performansu, czyli obieranie ziemniaków w Zachęcie przez Julitę Wójcik?

Do dyskusji o roli płci w sztuce teatru/performansu po 1989 r. zaprosiliśmy: teatrologa, krytyka i aktora – Macieja Nowaka; reżyserkę – Annę Smolar; reżysera i pisarza – Macieja Wojtyszkę oraz Julitę Wójcik – performerkę, autorkę akcji artystycznych. Dyskusję poprowadzi Katarzyna Kasia, filozofka z „Kultury Liberalnej”.

Spotkanie odbędzie się 30 października o godzinie 18.00 w MiTo art.café.books przy ul. Ludwika Waryńskiego 28 (obok stacji metra Politechnika) – w warszawskiej galerii, księgarni i kawiarni.

Artystki. Sztuka kobiet w Polsce po 1989 r. – sztuki wizualne” to czwarta z serii debat „Odcienie kobiecej polityki”, które „Kultura Liberalna” organizuje wraz z Fundacją im. Róży Luksemburg. Pomysłodawczynią cyklu jest Karolina Wigura, szefowa działu politycznego „Kultury Liberalnej”.

Więcej informacji na stronie wydarzenia na Facebooku

OCALAŁE. Nowa wystawa Żydowskiego Instytutu Historycznego.

Celem wystawy jest przerwanie długiego milczenia na temat mało znanych a zarazem wybitnych twórców. Złożona z dwóch części ekspozycja będzie zrealizowana z okazji otwarcia wystawy głównej w Muzeum Historii Żydów Polskich.

Zbierane na terenie całego kraju od roku 1944, ocalone od zniszczenia dzieła są bardzo ważnym dokumentem i świadectwem historii polskich Żydów. Stanowią trzon kolekcji malarstwa, grafiki i rzeźby znajdującej się w zbiorach Muzeum ŻIH, gdzie zgromadzono prace najważniejszych artystów żydowskiego pochodzenia. Niejednokrotnie jest to jedyny pozostały po nich ślad. Na wystawie pokazane zostaną prace blisko pięćdziesięciu autorów.

Pierwsza część ekspozycji, na którą złożą się dzieła artystów tworzone w gettach i w czasie niemieckiej okupacji, zostanie umieszczona w specjalne zaaranżowanej przestrzeni. Wśród nich będą prace takich artystów jak Gela Seksztajn (seria portretów dzieci) czy nieznany z imienia Rosenfeld (rysunki z komentarzami autora). Ponadto na wystawie znajdą się rysunki Witolda Lewinsona, Romana Kramsztyka i Henryka Becka, dzieła powstałe w atmosferze lęku o życie i w nieludzkich warunkach.

Przypomniane zostaną także prace Maksymiliana Eljowicza, który w czasie wojny w warszawskim getcie, razem z innym artystą Józefem Śliwniakiem, wykonywał witraże do holu recepcyjnego budynku gminy żydowskiej oraz polichromie ukazujące sceny biblijne i Żydów przy pracy.

Na drugą część wystawy złożą się przede wszystkim dzieła inspirowane wydarzeniami z codziennego życia w II Rzeczpospolitej. Ich autorzy, mistrzowie koloru, przestrzeni, rytmu i formy często nawiązują do czasów dzieciństwa i dojrzewania. Ich twórczość charakteryzuje znakomity warsztat malarski nabyty w szkołach rzemiosła artystycznego i akademiach sztuk pięknych Europy. Prace ukazują także różne style i kierunki, począwszy od realizmu, poprzez impresjonizm, postimpresjonizm, po ekspresjonizm i surrealizm.

Obie części wystawy OCALAŁE. Kolekcja ŻIH łączy to, że stanowią świadectwo życia wielu artystów, które zostało brutalnie przerwane. Tylko niewielu z nich udało się przeżyć gehennę Holokaustu. Jedyne, co po nich zostało, to wspomnienie pejzaży minionego świata.

 

Kurator wystawy: Teresa Śmiechowska

Współpraca: Jakub Bendkowski, Michał Krasicki

Otwarcie wystawy – 30.10.2014, godz. 18:00

Zakończenie wystawy – 31.03.2015

Miejsce: Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma, Warszawa, ul. Tłomackie 3/5

 

Więcej informacji: http://www.jhi.pl/wystawy/

Facebook: https://www.facebook.com/jhipl?fref=ts

[Ukraina/Kanada/Polska] Sentymenty i polityka

Niestety, do niepoważnego traktowania Kanady na arenie globalnej częściowo dołączyli również  Polacy, niemalże kompletnie ignorując wizytę Generalnego Gubernatora Kanady (czyli głowy państwa, a dokładniej przedstawiciela nominalnie zasiadającej na kanadyjskim tronie królowej Elżbiety II). Takie potraktowanie Davida Lloyda Johnstona powinno dziwić, zwłaszcza że on swoją wizytę właśnie odbywa (zakończy ją 26 października) i nie przerwał jej mimo dramatycznych wydarzeń rozgrywających się całkiem blisko jego rezydencji Rideau Hall w Ottawie.

Słowa uznania należą się prezydentowi Komorowskiemu, który zwrócił uwagę na najważniejszy czynnik jednoczący nasze dwa państwa, będące członkami NATO – Ukrainę. W Polsce często nie pamięta się o tym, że to właśnie Polska i Kanada (nie licząc Rosji, której zaangażowanie w sprawy Kijowa jest, dyplomatycznie rzecz ujmując, zupełnie innego rodzaju) poświęcają Ukrainie i problemom tego kraju tak wielką uwagę. O ile Polska jest „adwokatem” Ukrainy w Europie, o tyle Kanada jest chyba najważniejszym pomocnikiem tego kraju w skali globalnej. Z pewną dozą uszczypliwości możemy dodać, że Kanadę odwiedził niedawno Petro Poroszenko, a do Polski z wizytą bilateralną jak na razie się nie pofatygował (jego czerwcowy pobyt u nas miał inny charakter).

 O ile Polska jest „adwokatem” Ukrainy w Europie, o tyle Kanada jest chyba najważniejszym pomocnikiem tego kraju w skali globalnej. Dlaczego Ukraina zajmuje ważne miejsce w polityce kanadyjskiej?

Łukasz Jasina

Swoista rywalizacja pomiędzy Polską a Kanadą o znaczenie w ukraińskiej polityce zaczęła się zasadniczo już w roku 1991, kiedy to polskiej dyplomacji zależało na tym, by RP uznała Ukrainę jako pierwsza w świecie. Udało się, ale decydowały minuty. Kanada zrobiła to tuż po nas. Podobno pewne znaczenie miała różnica stref czasowych.

O tym, dlaczego Polacy powinni interesować się wydarzeniami na Ukrainie, napisano już tomy i w dalszym ciągu nie ma co do tego w miarę powszechnej zgody. Ale dlaczego Ukraina zajmuje ważne miejsce w polityce kanadyjskiej?

Kanada była od ponad stu lat jednym z głównych celów emigracji Ukraińców – najpierw zarobkowej, a potem i politycznej. Przy czym już od samego początku większość z nich stanowili ludzie pochodzący z Galicji – wierni Kościoła grekokatolickiego, do tego w wyniku polsko-ukraińskich waśni całkiem nieźle uświadomieni narodowo. Paradoksalnie najpiękniejszy obraz tej ukraińskiej emigracji dał w „Tworzywie” Melchior Wańkowicz. Chciał opisać Polaków wyjeżdżających za chlebem na kanadyjskie prerie, a opisał kolejny etap konfliktu dawnych mieszkańców Galicji.

W Albercie i sąsiednich prowincjach powstała prawdziwa „Zaokeanija” – Ukraina na emigracji. Prawie wszędzie można tam spotkać cerkwie. Dawni, biedni chłopi – potomkowie tych opisywanych przez Iwana Frankę – z biegiem lat bogacili się. Ich dzieci stawały się Kanadyjczykami, ale nie traciły ukraińskiej tożsamości, czemu z czasem sprzyjała polityka multikulturalizmu. Na polach Alberty odkryto ropę, która wielu zamieniła w bogaczy, a za pieniądze te zaczęły powstawać akademickie ośrodki badań nad Ukrainą w Edmonton, Calgary a wreszcie w Toronto. Bez wsparcia kanadyjskich Ukraińców nie byłoby również ośrodka ukraińskiego na Uniwersytecie Harvarda. Dla przypomnienia polscy Amerykanie na podobne gesty nie zdobyli się do dziś.

Po kilku pokoleniach mamy też w Kanadzie potężne, ukraińskie środowiska lobbystyczne, kongresmenów i senatorów, a także trwałą świadomość ukraińskiej obecności w życiu tego kraju.

Bez wątpienia z tych względów polityka Kanady wobec Ukrainy nie jest tak kunktatorska, jak jej południowego sąsiada czy większości państw europejskich.

Warto w tym miejscu przypomnieć, że Polacy są w Kanadzie dużą grupą etniczną. Czyżbyśmy nie umieli tego wykorzystać, skoro w polsko-kanadyjskich rozmowach pojawia się głównie tematyka ukraińska?

Ukraińcy nie zabiorą pracy Polakom [Komentarz do Tematu Tygodnia]

Z informacji publikowanych przez „Kulturę Liberalną” wynika, że skala imigracji do Polski ze wschodu Europy zaczyna przybierać pokaźne rozmiary, a administracja chce ten proces wspierać. I bardzo dobrze. Potrzebujemy imigrantów z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze, niska dzietność i system emerytalny, w którym wysokość emerytur będzie zależała od liczby pracujących, skazują nas na niskie emerytury. Stosunek emerytury do ostatniej płacy spadnie przeciętnie z ok. 60-70 proc. dziś do ok. 30-40 proc. za 40 lat. Zwiększona imigracja może być jednym z czynników łagodzących ten spadek. Po drugie, zmiany technologiczne sprawiają, że kapitał ludzki odgrywa coraz większe znaczenie, a walka o najlepszych pracowników nasila się. Fundamentem silnej gospodarki muszą być duże metropolie skupiające rozbudowane grupy najlepiej wykształconych pracowników – Warszawa, Łódź, Kraków czy Poznań bezpośrednio będą konkurować o talenty z Berlinem, Paryżem, Londynem itp.. Przyciąganie ludzi zza granicy musi być elementem tej walki, a nam najłatwiej może być walczyć o pracowników ze Wschodu.

Imigracja zwiększa potencjał siły roboczej, pozwala uzupełnić luki na rynku pracy, mobilizuje konkurencję między pracownikami i dzięki temu podnosi produktywność w całej gospodarce.

Ignacy Morawski

Z doświadczenia wiadomo, że zwiększona imigracja rodzi wśród miejscowej ludności obawy o odbieranie miejsc pracy. Na razie takich obaw w Polsce nie widać, ale w miarę narastania fali imigracji mogą się one nasilać. Jednak warto uspokoić, że zjawisko odbierania pracy Polakom przez Ukraińców, Białorusinów czy Rosjan nie powinno być zjawiskiem na masową skalę. A tam, gdzie tego typu zdarzenia będą miały miejsce, powinniśmy być gotowi kierować wzmożoną pomoc państwa. Moje obserwacje i znane mi badania wskazują, że proces imigracji wspierany przez rozsądną politykę imigracyjną prowadzi do wyższego wzrostu gospodarczego, choć owoce tego zysku nie są podzielone równomiernie – najwięcej zyskują tzw. białe kołnierzyki (ludzie z biur, wyższa kadra, pracownicy umysłowi itd.), a najmniej ci najsłabiej wykształceni. Dlatego ci pierwsi powinni rozumieć, że osiągane dzięki szybszemu rozwojowi korzyści muszą podlegać częściowej redystrybucji.

Żeby zrozumieć wpływ imigrantów na rynek pracy, najpierw warto sobie wyobrazić, jak ten rynek funkcjonuje, a raczej – jak nie funkcjonuje. Ludzie często myślą o rynku pracy jak o jakimś wielkim pudle na jajka. Jest w nim z góry określona liczba określonych miejsc, w których umieszczamy jaja, a jeżeli jaj jest za dużo, część musi wypaść – jeżeli miejsc pracy jest mniej niż ludzi, to część ląduje na bezrobociu. Dlatego na przykład kiedyś w Europie zrodził się pomysł, by ludzi starszych szybciej posyłać na emeryturę i w ten sposób zwiększyć liczbę miejsc pracy dostępnych dla młodych. Ten pomysł jednak w praktyce sprawdza się bardzo źle i kraje, które mają niską aktywność zawodową ludzi starszych, mają też częściej wyższe bezrobocie wśród młodych. Tak samo nie ma sensu blokowanie imigracji. Rynek pracy nie jest bowiem pudełkiem z określoną liczbą miejsc na jajka, tylko dynamiczną formą, w której liczba oferowanych miejsc pracy zależy od dziesiątek czynników, w tym m.in. dostępności i jakości siły roboczej. Warto na przykład zauważyć, że Wielka Brytania, która przyjęła ogromną falę imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej, ma jedną z najniższych stóp bezrobocia w Unii Europejskiej.

Imigracja zwiększa potencjał siły roboczej, pozwala uzupełnić luki na rynku pracy, mobilizuje konkurencję między pracownikami i dzięki temu podnosi produktywność w całej gospodarce. Może oczywiście wiązać się też z patologiami, takimi jak wykluczenie społeczne, przestępczość, bezrobocie. Ale tego typu patologie pojawiają się wtedy, gdy mamy do czynienia z dużymi grupami imigrantów nieprzystosowanych dobrze do potrzeb rynku pracy i mających problem z integracją kulturową. A do Polski raczej nie będą masowo przybywali pracownicy uciekający na oślep ze swoich krajów i całkowicie odmienni kulturowo, tak jak Afrykanie do Włoch czy mieszkańcy Ameryki Środkowej do USA.

Napływ imigrantów ze Wschodu to duża szansa dla polskiej gospodarki. Musimy ją odpowiednio wykorzystać, ale najpierw należy przystosować politykę imigracyjną.

Ignacy Morawski

Imigranci będą najprawdopodobniej przybywać w odpowiedzi na konkretne impulsy przychodzące z polskiego rynku pracy i osiedlać się w regionach, gdzie jest najłatwiej o pracę, czyli w dużych miastach. Będą to m.in. studenci, czyli w przyszłości pracownicy wyższego szczebla, ale również pracownicy zatrudniani przy prostych pracach, jak sprzątanie, opieka nad dziećmi czy osobami starszymi. Napływ imigrantów do metropolii będzie przyczyniać się do ich prężnego rozwoju. Wątpię, czy w metropoliach spowoduje to wzrost bezrobocia – prędzej pojawi się szybszy wzrost gospodarczy i w dłuższym okresie pomnożenie miejsc pracy. Natomiast kluczem do obniżenia bezrobocia w regionach słabszych, o niskim udziale przemysłu i usług o wysokiej wartości dodanej, będzie zwiększenie mobilności siły roboczej i lepsze dostosowanie kształcenia do potrzeb rynku pracy. Ukraińcy w Warszawie czy Krakowie raczej nie będą konkurować o pracę z bezrobotnymi z Mrągowa.

W związku z imigracją mogą oczywiście pojawić się efekty, które dla niektórych grup pracowników będą nieprzyjemne, na przykład niższe płace czy też większe problemy z zatrudnieniem w niektórych zawodach. Nie będą to konsekwencje silne i masowe, ale będą zasługiwały na uwagę polityków. Jest to zresztą nieuchronny efekt globalizacji – coraz szybszy przepływ towarów, usług, kapitału i ludzi sprawia, że część osób słabiej przystosowanych do silniejszej konkurencji traci. Globalizacji nie da się jednak zatrzymać, znacznie łatwiej wykorzystać jej pozytywne efekty i próbować łagodzić negatywne.

Dlatego jestem zdecydowanym przeciwnikiem popularnej tezy o końcu państwa dobrobytu. Te grupy, które zdecydowanie zyskują na globalizacji, powinny wziąć na siebie większy ciężar wspierania tych, którzy na globalizacji mogą stracić. To, co będzie polskiej gospodarce potrzebne, to m.in. zdecydowane cięcie obciążeń podatkowych dla osób mniej zarabiających, częściowo finansowane zwiększeniem obciążeń dla grup zamożniejszych, oraz zwiększenie jakości publicznych usług edukacyjnych, by przestały być usługami elitarnymi.

Napływ imigrantów ze Wschodu to duża szansa dla polskiej gospodarki. Musimy ją odpowiednio wykorzystać, przystosowując politykę imigracyjną w sposób, który opisał w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” Marcin Piątkowski z Banku Światowego. A przy odpowiedniej polityce imigracyjnej nie powinniśmy mieć większych problemów z łagodzeniem ewentualnych negatywnych skutków towarzyszących napływowi nowych obywateli.

[Chiny] Polowanie na lisy

Po tygrysach i muchach przyszła pora na lisy.

W ten metaforyczny sposób chińskie władze nazywają różne odmiany złych i skorumpowanych urzędników. Tygrysy to ci najpotężniejsi, znajdujący się na najwyższych stanowiskach, muchy – to szaraczki w gminach czy powiatach, ci mniej groźni, dokuczliwi przez swą liczbę, ale za to łatwi do złapania. A lisy to spryciarze, którzy zdołali wraz z nielegalnie zdobytym majątkiem i rodziną uciec za granicę przed karzącym ramieniem chińskiego wymiaru sprawiedliwości. Podczas gdy władze, wdrażając najpoważniejszą od 30 lat kampanię antykorupcyjną, są w stanie upolować pojedyncze tłuste tygrysy i roje much, to z chytrymi lisami idzie im znacznie gorzej.

Kampania „polowanie na lisy” (chińskie władze lubią dziarskie kryptonimy) rozpoczęła się w lipcu tego roku. Powołano nową jednostkę, której zadaniem stało się odnajdywanie zbiegów i ich majątków na całym świecie. Grupa wybranych śledczych miała sprawić, że skorumpowani urzędnicy przestaną czuć się bezpiecznie i bezkarnie na swoich jachtach i w willach. Rzecz jasna już dużo wcześniej zauważono odpływ pracowników rządowych, o dziwo, skorelowany z wyjazdem żon i dzieci, jednak skala ucieczek i wyprowadzane kwoty stały się na tyle poważne, że rząd zdecydował się na podjęcie nowych działań, by sprowadzić winowajców i zawartość ich kont z powrotem do kraju. Według danych Chińskiej Akademii Nauk Społecznych w samym 2011 r. z Chin uciekło ponad 1,5 tys. urzędników z niebagatelnymi zaskórniakami w wysokości 8 mld dolarów. Chiny mają podpisane umowy o ekstradycję jedynie z kilkudziesięcioma państwami, głównie afrykańskimi i azjatyckimi, które – ekonomicznie zależne od Chin – nie zaprzątają sobie głów losem zwracanych Chinom przestępców. Kraje zachodnie, do których udaje się większość „lisów”, umów takich nie mają, głównie z powodu znaczącej niekompatybilności w zakresie funkcjonowania chińskiego sądownictwa, stosowania tortur i szafowania karą śmierci. A najwięcej zbiegów wybiera przecież nie Nigerię czy Kambodżę, ale USA, Kanadę i Australię.

 Chiny słyną z niezwykle „skutecznego” wymiaru sprawiedliwości. W 2011 r. na 1,1 mln spraw karnych jedynie 981 osób zostało uniewinnionych, co daje imponujący odsetek skazań na poziomie 99,9%.

Katarzyna Sarek

Mimo szumnych zapowiedzi, akcja „polowanie na lisy” chyba nie przynosi spektakularnych efektów. W oficjalnych danych pojawia się skromna liczba 128 przywróconych ojczyźnie zbiegłych urzędników ukrywających się w ponad 40 krajach. Chcąc zapewne poprawić statystyki, kilka organów administracji państwowej zdecydowało się na nietypowy ruch. 10 października Sąd Najwyższy, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Sprawiedliwości wydały wspólny komunikat w sprawie dobrowolnego oddawania się zbiegów znajdujących się za granicą w ręce chińskiego wymiaru sprawiedliwości. Jeśli delikwenci do 1 grudnia tego roku sami zgłoszą się do ambasad, złożą zeznania i wyrażą zgodę na powrót do Chin, mogą liczyć na znaczące złagodzenie kary, a w przypadku lżejszych przewin – nawet na odstąpienie od jej wymierzenia.

Czy można spodziewać się fali skruszonych urzędników szturmujących chińskie placówki dyplomatyczne? Nie wydaje się to zbyt prawdopodobne, bo do obietnic władz Chińczycy podchodzą ze sporą rezerwą, a historie słynnych powrotów (np. ściągniętego z Kanady w 2011 r. Lai Changxinga – swego czasu Chińczyka najbardziej na świecie poszukiwanego, obecnie odsiadującego dożywocie w kiepskich warunkach) nie zachęcają do ufnego oddania się w ręce przedstawicieli ojczyzny. Ponadto Chiny słyną z niezwykle „skutecznego” wymiaru sprawiedliwości, w 2011 r. na 1,1 mln spraw karnych jedynie 981 osób zostało uniewinnionych, co daje imponujący odsetek skazań na poziomie 99,9%.

O wiele lepsze efekty może przynieść zawarte kilka dni temu porozumienie pomiędzy policjami chińską i australijską, dotyczące przejmowania i zwrotu majątków nielegalnie wyprowadzonych z Państwa Środka. W ten sposób – zajmując się przede wszystkim pieniędzmi, a nie ludźmi – unika się drażliwych tematów związanych z przestrzeganiem praw człowieka. Chiny odzyskują to, na czym im zależy najbardziej, a Australia może przestanie być postrzegana jako raj dla zbiegłych urzędników. Notabene uważa się, że coraz liczniejsza emigracja chińska przyczynia się do szybkiego wzrostu cen nieruchomości, co zresztą dotyczy nie tylko Australii, ale także wielu miast amerykańskich. Władze australijskie nie wykluczają także wznowienia rozmów dotyczących umowy o ekstradycję, uzgodnionej już w 2007 r, ale wciąż czekającej na ratyfikację.

Obecna walka z korupcją, mimo że zatacza coraz szersze kręgi i uderza w coraz to nowe grupy, nie przynosi zmiany systemowej. To wciąż usuwanie skutków, a nie przyczyn. Brak zewnętrznej kontroli nad partią (obecnie przestępczych urzędników ścigają jednostki same wchodzące w skład struktur KPCh), brak niezależnego sądownictwa i podległość policji – to wszystko sprawia, że w walce z korupcją giną nie ci najbardziej winni, ale ci, którym powinęła się noga – przede wszystkim politycznie – lub ci pozbawieni dobrego, komunistycznego rodowodu. „Czerwona arystokracja”, czyli potomkowie i rodziny osób historycznie związanych z tworzeniem się KPCh i zajmujących w niej najwyższe stanowiska, tak jak zawsze – może spać spokojnie.

Polska–Ukraina. Braterstwo w praktyce

Szanowni Państwo,

„Nie zostawiliśmy Ukraińców” – zapewnił właśnie w wywiadzie prezydent Bronisław Komorowski. Na poziomie wielkiej polityki rozważamy, na ile Polska może i powinna być adwokatem Kijowa, a tymczasem prawdziwe życie pulsuje w Lublinie, Warce i Piasecznie. W tych miastach z powodzeniem funkcjonują „giełdy pracy” dla Ukraińców.

Z jednej strony, krążą o tych „giełdach” czarne legendy. Przemoc ze strony pracodawców, oszustwa, kradzieże… Na jaką skalę? Nie wiadomo. Ile osób zatrudnia się oficjalnie, a ile na czarno? Tego także nie sposób ustalić.

Z drugiej strony, coraz więcej osób chciałoby w Polsce osiedlić się oficjalnie i wykonywać pracę całkowicie legalnie. Najnowsze dane GUS-u oraz raporty Urzędu ds. Cudzoziemców wskazują, że sytuacja na polskich granicach zmienia się dynamicznie. Od kilku lat obserwujemy szybki wzrost liczby podań o różne formy legalizacji pobytu w Polsce, z których gros składają osoby urodzone w byłym ZSRR. Tylko w tym roku Ukraińcom wydano ponad 700 tys. wiz, a skok w liczbie wniosków o przyznanie statusu uchodźcy jest imponujący – w roku 2013 wpłynęło ich 46, a w pierwszych trzech kwartałach 2014 r. liczba ta przekroczyła 1700!

Continue reading

Droga przez mękę – z Ukrainy do Polski

Emilia Kaczmarek: Co może zrobić obywatel Ukrainy, jeśli chce zacząć w Polsce legalnie żyć i pracować? Przeglądając strony Urzędu ds. Cudzoziemców natrafiamy na takie pojęcia, jak „status uchodźcy”, „ochrona uzupełniająca”, „pobyt czasowy”, „stały” lub „tolerowany” – co kryje się za tymi nazwami?

Magdalena Sadowska: Pobyt w Polsce można zalegalizować na dwa sposoby. Jeden dotyczy migrantów przymusowych. Takie osoby najczęściej nie mają dokumentów pozwalających legalnie wjechać do Polski, zgłaszają się od razu na granicy i proszą o status uchodźcy. Następnie przechodzą przez wielomiesięczną procedurę, w ramach której mogą uzyskać różne formy ochrony międzynarodowej: status uchodźcy lub ochronę uzupełniającą. Te różniące się między sobą formy prawne przeznaczone są dla osób, które doznały lub którym grozi doznanie poważnej krzywdy we własnym kraju (np. ze względu na ryzyko prześladowania).

Karolina Mazurczak: Natomiast ci cudzoziemcy, którzy przyjeżdżają tutaj nie z przymusu, lecz z własnego wyboru – bo chcą podjąć pracę, studiować, żyć razem z przebywającą tu już rodziną – najczęściej wjeżdżają do Polski legalnie: z wizą, która ma określony termin ważności, starając się potem zamienić ten dokument na kartę pobytu. To, czy to będzie pobyt stały, czy czasowy, zależy od tego, co dana osoba chce w Polsce robić i czy posiada polskie korzenie – w tym ostatnim przypadku możliwe jest uzyskanie zezwolenia na pobyt stały.

W „Raporcie na temat obywateli Ukrainy” Urzędu ds. Cudzoziemców czytamy, że tylko w 2014 r. umorzono lub rozpatrzono negatywnie prawie pół tysiąca wniosków o status uchodźcy, natomiast wydano zaledwie sześć decyzji o udzieleniu ochrony uzupełniającej oraz sześć o udzieleniu zgody na pobyt tolerowany. Z czego wynika ta dysproporcja?

KM: Od początku kryzysu na Ukrainie obserwujemy gwałtowny wzrost liczby osób starających się o ochronę międzynarodową. Zdarza się, że wnioskują o nią nawet cudzoziemcy, którzy przyjeżdżają do Polski z ważną wizą. Mimo to w 2014 r. jeszcze żaden obywatel Ukrainy statusu uchodźcy nie otrzymał. Uzasadnienia decyzji negatywnych są do siebie podobne – wskazuje się, że na Ukrainie istnieją procedury regulujące kwestie wewnętrznych przesiedleń, migracji z terenów objętych konfliktem do bezpieczniejszej części kraju. Urząd ds. Cudzoziemców uważa, że starający się o status uchodźcy w Polsce powinni najpierw szukać pomocy we własnym kraju.

Dlaczego tego nie robią?

MS: To zależy od indywidualnych przypadków. Wielu Ukraińców, którzy przyjechali do Polski obawia się prześladowania w innych częściach własnego kraju, np. ze względu na wyznawane poglądy polityczne, czy przekonania religijne. Jest to szczególnie istotne w kontekście tych osób, których wypowiedzi były powszechnie znane na terytorium całego kraju (np. dzięki przekazom medialnym).

Władze nie spodziewały się, że kilka niefrasobliwych wypowiedzi odbije się aż takim echem. Tysiące Ukraińców złożyło wnioski o status uchodźcy, a Polska zaczęła masowo wydawać odmowy.

Karolina Mazurczak

Trudna do pokonania jest także bariera językowa. Wśród przyjeżdżających do Polski Ukraińców zdarzają się osoby ledwo posługujące się językiem ukraińskim, dla których podstawowym językiem był rosyjski. W miejscu ich poprzedniego zamieszkania nie stanowiło to dla nich problemu, ale na zachodniej i w centralnej Ukrainie, dokąd musieli się przeprowadzić, nieznajomość ukraińskiego stanowi już istotne utrudnienie.

Część Ukraińców opuszcza swój kraj, bojąc się o dalszy rozwój wypadków – często słyszymy od osób, które uciekły z Krymu, że lękają się o swoją przyszłość, nie chcą być obywatelami Rosji. Niejednokrotnie wnioskodawcy starali się wcześniej o zmianę miejsca zamieszkania na terytorium Ukrainy, ale okazało się to bardzo trudne lub wręcz niemożliwe. Większość z zaproponowanych im rozwiązań opierała się na dobrej woli osób prywatnych. Pomoc udzielona przez państwo albo była bardzo ograniczona, albo wręcz niedostępna.

KM: Tymczasem w czerwcu tego roku prawo dotyczące przesiedleń wewnętrznych na Ukrainie zmieniło się. Jeśli osoba uciekająca z Krymu, Ługańska czy Doniecka była już w innym kraju, choćby w Polsce, i wystąpiła w nim o status uchodźcy, a następnie wraca na Ukrainę, traci prawa do pomocy socjalnej przysługujące przesiedleńcom wewnętrznym.

Dlaczego więc Ukraińcy starają się o coś, czego nie mają szans uzyskać i co pogarsza ich sytuację po powrocie do kraju?

KM: Mniej więcej rok temu pojawiały się doniesienia medialne i wypowiedzi polityków, przez które można było odnieść wrażenie, że Polska jest otwarta na uchodźców z Ukrainy. Oferowano miejsca w ośrodkach dla uchodźców i pomoc świadczoną np. przez Centrum Informacyjne na warszawskim Nowym Świecie specjalnie przygotowane dla obywateli Ukrainy. I tak to się rozeszło. Władze nie spodziewały się, że kilka niefrasobliwych wypowiedzi odbije się aż takim echem, że Ukraińcy faktycznie zaczną masowo przyjeżdżać i to właśnie konkretnie po to, by starać się o status uchodźcy. Tysiące Ukraińców złożyło wnioski, a Polska zaczęła masowo wydawać odmowy.

Zgodnie z prawem?

KM: Przepisy dotyczące udzielania statusu uchodźcy mówią, że „jeśli na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem w kraju pochodzenia, z powodu rasy, religii, narodowości, przekonań politycznych lub przynależności do określonej grupy społecznej nie może lub nie chce korzystać z ochrony tego kraju, to może uzyskać status uchodźcy w Polsce”. Wśród wnioskujących, zdarzają się także osoby, które pochodzą z regionów Ukrainy nie objętych konfliktem, które mogłyby spokojnie starać się o pobyt czasowy i legalnie w Polsce pracować. Osoby te posiadają ważne wizy, co oznacza, że musiały już odwiedzić polski konsulat, gdzie nie uzyskały właściwej informacji o tym, czym jest status uchodźcy i kto ma szansę go uzyskać.

Jak czytamy w tym samym raporcie Urzędu ds. Cudzoziemców: „Według stanu na dzień 9 października 2014 r., pomocą socjalną Szefa Urzędu ds. Cudzoziemców objętych jest 1487 obywateli Ukrainy”. Na czym owa pomoc polega?

MS: Osoby, które są w trakcie procedury uchodźczej, nie mogą przez pierwsze 6 miesięcy legalnie pracować w Polsce. Jeśli nie mieszkają w ośrodku dla cudzoziemców, dostają pomoc socjalną, która powinna im pozwolić na wynajęcie mieszkania, na żywność, na podręczniki dla dzieci, leki itp. Wysokość tej pomocy zależy od tego, ile jest osób w rodzinie – przykładowo: dla czteroosobowej lub liczniejszej rodziny pomoc wynosi 12,5 złotego na osobę dziennie. To oczywiście za mało, by wynająć mieszkanie, opłacić rachunki, kupić ubrania i jedzenie. Dopiero po 6 miesiącach od złożenia wniosku o nadanie statusu uchodźcy, jeśli nadal nie otrzymaliśmy żadnej decyzji od Szefa Urzędu do Spraw Cudzoziemców, a przedłużenie procedury nie wynika z naszej winy, możemy wystąpić o wydanie zaświadczenia, które stanowi podstawę do wykonywania pracy na terytorium Polski.

Jak często powodem obecnej emigracji z Ukrainy jest chęć uniknięcia służby wojskowej i wysłania do walk na wschodzie kraju?

MS: Bardzo często. Takie osoby to najczęściej młodzi mężczyźni, dwudziesto-, trzydziestoletni Ukraińcy, którzy jako główny powód przyjazdu do Polski podają strach przed udziałem w działaniach wojennych. Zdarzają się osoby, które motywują odmowę poddania się mobilizacji wyznawanymi poglądami politycznymi lub przekonaniami religijnymi. Inni podkreślają, że mają krewnych w Rosji i boją się, że w przypadku otwartej wojny pomiędzy Rosją i Ukrainą, będą zmuszeni strzelać do swoich bliskich.

Łatwo uznać dane małżeństwo za fikcyjne, nawet jeśli w rzeczywistości jest inaczej.

Karolina Mazurczak

Jak na razie Szef Urzędu do Spraw Cudzoziemców i Rada do Spraw Uchodźców wydają w takich przypadkach negatywne decyzje. Jak podkreśla się bowiem w orzecznictwie, sam fakt, że ktoś może zostać powołany do armii, nie stanowi przesłanki do uzyskania statusu uchodźcy. W większości państw funkcjonuje tak zwana służba zastępcza umożliwiająca spełnienie obowiązku wojskowego w innej formie, zgodnej z wyznawanymi poglądami politycznymi lub przekonaniami religijnymi. Dopiero kiedy brak jest możliwości odbycia służby zastępczej i możemy się spotkać z nieproporcjonalnie wysoką karą za odmowę odbycia służby wojskowej, może to być podstawą do udzielenia statusu uchodźcy.

Sytuacja na Ukrainie ulega teraz częstym zmianom, trudno więc powiedzieć, jakie praktyczne możliwości mają ci, którzy chcą uniknąć wcielenia do armii.

Czy dzisiaj łatwiej uzyskać w Polsce ochronę międzynarodową ze względu na stan zdrowia, niż powołując się na prześladowania polityczne?

KM: Patrząc na sytuację Ukraińców, tak to wygląda. Urząd do Spraw Cudzoziemców i Rada do Spraw Uchodźców wydają decyzje pozytywne, mimo że wnioskodawcy lub ich bliscy nie byli prześladowani, ale „istnieje rzeczywiste ryzyko doznania poważnej krzywdy w postaci pogorszenia się ich stanu zdrowia, w przypadku powrotu na Ukrainę”. W takim przypadku nie nadaje się statusu uchodźcy, ale udziela ochrony uzupełniającej lub zgody na pobyt ze względów humanitarnych.

Czy taka ochrona prawna trwa na tyle długo, żeby dana osoba zdążyła wyzdrowieć?

KM: Karta jest przyznawana na dwa lata i jest odnawialna, więc nawet, jeśli taka osoba już wyzdrowieje, może zostać w Polsce.

Wśród cudzoziemców, którzy uzyskują zgodę na pobyt w Polsce, 18 proc. stanowią współmałżonkowie Polek i Polaków. W jaki sposób państwo sprawdza, czy nie są to fikcyjne małżeństwa?

KM: Cudzoziemiec, którzy już wszedł w związek małżeński z Polką, może starać się o kartę pobytu, czyli o zezwolenie o trzyletniej ważności, które trzeba odnawiać. Aby wystąpić o taki dokument, musi przedstawić ważne dokumenty – m.in.: akt małżeństwa i akt urodzenia. To jednak dopiero początek formalności. Przesłuchanie to niejednokrotnie najbardziej traumatyczna część tej procedury. Najpierw wchodzi jedna osoba, później druga i te same pytania są zadawane obojgu małżonkom. Jakie to pytania? O kolor szczoteczki do zębów żony lub męża. Kto śpi od ściany, kto od okna. Jaka jest ulubiona potrawa żony lub męża. Jakiego koloru były spodnie, które mężczyzna nosił w dniu ich pierwszego spotkania. Jaka to była data.

Fot. Ivan Bandura; Źródło – Flickr

Sama nie umiałabym odpowiedzieć na część z tych pytań. Jak zachowują się przesłuchiwani w trakcie takiego wypytywania?

KM: Często próbują sobie na siłę przypomnieć jakieś szczegóły, żeby cokolwiek powiedzieć, zamiast przyznać się, że po prostu nie pamiętają danego wydarzenia. Tak ludzie reagują w stresie, chociaż tłumaczymy im uprzednio, że nie muszą na wszystkie pytania odpowiedzieć. Przesłuchujący proszą też o kontakty do znajomych, czy do rodziców. A jeśli małżonkowie są skłóceni z którąś z rodzin, to jest już kiepska sprawa…

Czy to już wszystko?

KM: Poza dokumentami i przesłuchaniami para jest jeszcze „odwiedzana” w domu przez pracowników Urzędu, Straż Graniczną. Jeżeli w trakcie takiej niezapowiedzianej wizyty nie ma tego małżeństwa w domu, to wypytywani są sąsiedzi. A przecież w dzisiejszych czasach mieszkańcy tego samego bloku często zupełnie się nie znają. Cała procedura wydaje się skomplikowana – łatwo uznać dane małżeństwo za fikcyjne, nawet jeśli w rzeczywistości jest inaczej.

Jeżeli Urząd ds. Cudzoziemców uzna małżeństwo za fikcyjne, a cudzoziemiec nie dostaje zgody na pobyt, to i tak nie można unieważnić małżeństwa już zawartego w Urzędzie Stanu Cywilnego.

KM: Ma pani rację. Dochodzą do nas jednak niepokojące sygnały, że w niektórych Urzędach Stanu Cywilnego pracownicy mają powiadamiać Straż Graniczną, gdy uzyskują informację o zbliżającym się zawarciu związku małżeńskiego przez cudzoziemca. W sytuacji, gdy ma się odbyć ślub, gdzie jedna z osób nie ma dokumentu pobytowego, zdarza się, że na miejsce przyjeżdża Straż Graniczna i nie dopuszcza do ceremonii.

Załóżmy, że komuś udało się już zalegalizować swój pobyt w Polsce i szuka pracy. Jakie wyzwania stoją przed nim najczęściej?

KM: Często zgłaszają się do nas osoby, które mają problem z zatrudnieniem przez swoich pracodawców w pełni legalnie. Pracodawcy robią to niechętnie, bo uważają, że procedury zatrudniania cudzoziemców są kosztowne i długotrwałe. Często też mamy do czynienia z osobami, które zostały poszkodowane przez pracodawcę – nie otrzymały wynagrodzenia albo otrzymały je w mniejszej kwocie, niż było to planowane. Pomoc w takich przypadkach bywa bardzo trudna. Cudzoziemcy często nie znają nawet nazwisk pracodawców albo pełnych nazw firm, w których pracowali. „Pracowałam u pana Krzyśka” – to jest ich cała informacja o pracodawcy.

Kiedy myślę o sytuacji migrantów ze Wschodu pracujących w Polsce, przypomina mi się „targ Ukraińców” koło starej mleczarni w Piasecznie. Miejsce, gdzie do stojących przy drodze ludzi podjeżdżają samochody i wybierają sobie pracowników. Czy taki „targ” to zjawisko powszechne, czy raczej wyjątek?

KM: W Polsce jest kilka takich „giełd”: w Lublinie, w Warce, choć Piaseczno jest rzeczywiście „numerem jeden”. Szuka się tam głównie pracowników sezonowych, zatrudniając ich zwykle „na czarno”. Ukrainki, z którymi rozmawiałam, mówiły mi o przypadkach przemocy ze strony pracodawców znalezionych poprzez taką giełdę. Kiedy pytałam, dlaczego mimo to dalej stoją na ulicy w Piasecznie, odpowiadały, że jest to najłatwiejsza droga do znalezienia pracy. Imigranci wiedzą, że czasem trafi się taki pracodawca, który nie wypłaci wynagrodzenia i niejednokrotnie nic z tym nie robią, bo obawiają się utraty pracy i konieczności powrotu na Ukrainę.

Czy tylko pracodawcy czerpią korzyści z bezradności niektórych imigrantów?

KM: Nie. Należy jeszcze wspomnieć tak zwanych pełnomocników – to prawnicy, bądź osoby podające się za nich, którzy reklamują swoją pomoc w załatwieniu wszelkich formalności w Urzędzie. Pełnomocnicy rozdają swoje ulotki przed urzędem przy ul. Długiej w Warszawie, oferując „całościową opiekę prawną”. Biorą nawet 3 tys. złotych za wypełnienie prostego wniosku. Osoby korzystające z tej pomocy najczęściej trafiają potem do nas, bo okazuje się, że pełnomocnik wziął pieniądze i zniknął.

W ramach projektu „Pod jednym dachem” Stowarzyszenie Interwencji Prawnej organizuje szkolenia dla pracodawców, którzy mogą zatrudniać cudzoziemców. Jak takie szkolenia wyglądają?

KM: Szkolenia dla pracodawców zaplanowane są na przyszły rok, jednak już od kilku lat prowadzimy warsztaty i spotkania poświęcone tematyce dyskryminacji – głównie dla pracowników i pracowniczek warszawskich urzędów. Już sama rekrutacja na takie warsztaty, sprawia wiele problemów – kiedyś na moją propozycję udziału w szkoleniu dostałam odpowiedź: „Przecież prawo nawet nie daje nam możliwości dyskryminować”. W trakcie warsztatów postawa uczestników ulega zmianie. Dostrzegają, że faktycznie istnieją mechanizmy i procedury, które produkują i utrwalają mowę nienawiści.

Nietolerancyjni urzędnicy, cyniczni prawnicy, nieuczciwi pracodawcy… Z pewnością jednak także wśród osób przyjeżdżających do Polski nie wszyscy mają dobre intencje.

KM: Po każdej stronie znajdzie się ktoś nieuczciwy, to oczywiste. Pamiętam sytuację, która miała miejsce w jednym z Urzędów Wojewódzkich – Ukraińcy, którzy starali się o stały pobyt, przynosili falsyfikaty dokumentów zaświadczających o korzeniach polskich, podrobione akty urodzenia rodziców czy dziadków. Oczywiście taki cudzoziemiec, oprócz tego, że przedstawiał dokumenty, musiał jeszcze przejść test ze znajomości polskiej kultury, historii, języka – ten test byłby ciężki, nawet dla Polaków. Od tamtej pory, oprócz przetłumaczonego dokumentu, cudzoziemiec zobowiązany jest dostarczyć do urzędu oryginały, które są dokładnie weryfikowane.

Pełnomocnicy biorą nawet 3 tys. złotych za wypełnienie prostego wniosku. Osoby korzystające z tej pomocy najczęściej trafiają potem do nas, bo okazuje się, że pełnomocnik wziął pieniądze i zniknął.

Karolina Mazurczak

Czy polskie prawo dotyczące imigrantów odstaje od prawa unijnego? Czy prawo trzeba zmienić?

KM: Polskie prawo dotyczące cudzoziemców jest chaotyczne, nieprzemyślane, robione „z doskoku”. Przykładowo, w „Polityce Migracyjnej Polski” – dokumencie, który powinien wyznaczać strategię postępowania wobec cudzoziemców – można wyczytać, że potrzebujemy rąk do pracy z powodu starzejącego się społeczeństwa, potrzebujemy imigrantów, żeby przetrwać kryzys demograficzny. A z drugiej strony te cele nie odnajdują odzwierciedlenia w tworzonym prawie.

Jak panie oceniacie ostatnią nowelizację ustawy o cudzoziemcach z maja 2014 r.?

KM: Podstawowa zmiana dotyczyła zniesienia potrzeby wyrabiana karty pobytu i dodatkowego zezwolenia na pracę, oba te dokumenty połączono, tworząc jednolite pozwolenie na pobyt i pracę. Tylko, że czas załatwiania tego jednego dokumentu jest jeszcze dłuższy niż wcześniej tych dwóch. Imigrant musi przejść szereg procedur, które dadzą mu zezwolenie na pracę i prawo pobytu. A przy jakiejkolwiek zmianie pracodawcy i warunków zatrudnienia karta pobytu także musi być zmieniona. Proszę sobie wyobrazić wyjazd do innego kraju, w którym nie można swobodnie podjąć pracy, ale trzeba mieć zezwolenie u konkretnego pracodawcy, a każda zmiana generuje kolejne… To bardzo uzależnia pracowników od pracodawców, którzy chętnie wykorzystują tę sytuację.

Wiem, że Stowarzyszenie Interwencji Prawnej odnotowało w tym roku kilkusetprocentowy wzrost liczby klientów z Ukrainy. Tymczasem środki finansowe na pomoc prawną dla cudzoziemców znikną od początku 2015 roku. Czy jest to raczej efekt niedopatrzenia, czy może celowy element polityki migracyjnej polskiego rządu?

KM: Od dawna walczymy, żeby w prawie znalazły się regulacje gwarantujące bezpłatny dostęp do pomocy prawnej – tak dla obcokrajowców, jak i dla Polaków. Zobowiązują nas do tego m.in. dyrektywy unijne. Tymczasem takiej pomocy udzielają organizacje pozarządowe utrzymujące się głównie z funduszy europejskich. Niestety, ale w sytuacji, w której powstają nowe unijne wytyczne finansowe, gdy Komisja Europejska postanowiła połączyć dwa fundusze w jeden (Fundusz Azylu Migracji oraz Integracji), okazuje się, że Komisja nie zdąży z płynnym przejściem od jednego źródła finansowania do drugiego. Konkursy będą rozpisane dopiero w drugim lub trzecim kwartale 2015 r., przez co powstaje co najmniej półroczna przerwa w finansowaniu organizacji udzielających darmowej pomocy prawnej. Obawiam się, że kiedy unijnych funduszy zabraknie, Polska nie zrobi nic, żeby zapewnić osobom mieszkającym w naszym kraju dostęp do niezbędnej im pomocy prawnej. Od dawna staramy się skłonić rząd do myślenia, że jest to ważny i przyszłościowy temat, na razie bezskutecznie. Dziennie zgłasza się do nas około 50 osób, najczęściej z Ukrainy. Bez naszej pomocy te wszystkie osoby będą teraz skazane na pomoc płatnych pełnomocników, o których opowiadałam wcześniej.

 

Transkrypcja: Michał Jędrzejek, Jakub Sypiański, Viktoriia Zhuhan, Konrad Kamiński.

Grzechem byłoby nie skorzystać

Anna Olmińska: Na ulicach Warszawy coraz częściej słyszymy ludzi mówiących w obcych językach. Na pewno część z nich to turyści. Wydaje się jednak, że jest też więcej imigrantów. Czy statystyki to potwierdzają?

Rafał Rogala: Z tymi językami na ulicach może być rzeczywiście różnie. Kilka lat temu w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i w innych popularnych wśród migrantów krajach zapytano obywateli, jaki, ich zdaniem, odsetek stanowią przyjezdni. Większość szacunków była nawet trzykrotnie zawyżona w stosunku do rzeczywistości. W oczach przeciętnego człowieka migranci się multiplikują, bo łatwiej zauważa się obecność kogoś obcego na „naszej” ulicy.

Łukasz Pawłowski: Jak więc jest w rzeczywistości – tu, w Polsce?

Polska jest wciąż krajem bardzo homogenicznym. Mniej niż 1 proc. osób to cudzoziemcy. Jednocześnie jednak notujemy stały wzrost liczby osób przyjeżdżających do nas na pobyty krótkoterminowe – do 3 miesięcy, niekiedy do roku. Rośnie również liczba osób, które zamierzają tutaj studiować, pracować i pozostać dłużej, czasem na całe życie. Ten wzrost jest zauważalny od 2008 roku. Najwięcej imigrantów przyjmujemy z Rosji i Ukrainy. Coraz częściej – i to jest godne podkreślenia – nie traktują nas już jako kraju tranzytowego. Nie jesteśmy odskocznią do Europy Zachodniej, ale miejscem docelowym.

Obok imigracji dobrowolnej mamy także do czynienia z tą związaną z osobami, które ubiegają się o ochronę międzynarodową, a więc składają wnioski o status uchodźcy.

ŁP: Czy po wybuchu konfliktu na Ukrainie odnotowaliśmy nagły wzrost migracji z tego kraju?

 W przypadku migracji legalnej ten wzrost jest raczej równomierny. W 2008 roku wydaliśmy około 77 tys. kart pobytu – to są dokumenty, którymi imigranci posługują się, jeżeli pozostają w Polsce dłużej niż 12 miesięcy. Od stycznia bieżącego roku wydaliśmy ich już ponad 140 tys., czyli niemal dwukrotnie więcej.

ŁP: A co z podaniami o nadanie statusu uchodźcy?

W przypadku uchodźców były lata, kiedy wnioski składało 5 tys. osób, ale też takie – jak zeszły rok – gdy wniosków było trzy razy więcej. Rok temu robili to głównie Czeczeni, a Polska była dla nich ewidentnie krajem tranzytowym do Niemiec. Podłożem dla tego zjawiska były różne plotki i fakty, m.in. decyzja niemieckiego trybunału konstytucyjnego nakazująca zwiększenie zasiłków socjalnych dla osób ubiegających się o nadanie statusu uchodźcy. Co prawda Czeczeni i tak nie mogli uzyskać tam statusu uchodźcy, bo byli zawracani do Polski jako kraju pierwszego azylu, zgodnie z regulacjami unijnymi – ale i tak próbowali, napędzając koniunkturę tym, którzy de facto starają się zarządzać taką migracją, czyli ludziom trudniącym się przerzutem nielegalnych imigrantów.

AO: A jak jest w tym roku?

Wnioski złożyło niewiele ponad 5 tys. osób. Cały czas dominuje imigracja z Federacji Rosyjskiej, około 2 tys. wniosków. Obywatele Ukrainy są na drugim miejscu – ponad 1700, choć w zeszłym roku było ich zaledwie 46.

ŁP: To ogromny wzrost – z 46 do 1700?

Jest to na pewno spowodowane sytuacją na Ukrainie, aczkolwiek dużą grupę stanowią ci, którzy przebywali tutaj, gdy konflikt się rozpoczął. Nie przedłużywszy wizy na czas, składali wniosek o nadanie statusu uchodźcy, bo on legalizuje ich pobyt w naszym kraju na czas trwania procedury. Niektórzy wyrażali obawę przed powrotem do kraju. Notujemy również duży wzrost liczby wydanych wiz – o ponad 160 tys. w porównaniu do adekwatnego okresu zeszłego roku, czyli od początku roku do początku października. Tylko Ukraińcom wydaliśmy około 720 tys. wiz.

Jesteśmy w naprawdę korzystnej sytuacji, ponieważ mamy możliwość wprowadzenia na nasz teren migrantów bliskich nam kulturowo.

Rafał Rogala

AO: Jak wiele wniosków o wizę się odrzuca i jakie są tego przyczyny?

By uzyskać wizę, trzeba spełnić wszystkie wymagania – dotyczące środków utrzymania, ubezpieczenia, odpowiedniej historii. Historia jest istotna, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa. Czy ktoś został wydalony z innego kraju ze względu na nielegalny pobyt? Mamy europejski system, który pozwala to sprawdzić. Do tego dochodzi element trudno uchwytny w ramach formalnoprawnych, a więc pewne zagrożenie migracyjne, jakie dana osoba niesie ze sobą. Jeśli ktoś był bezrobotny, ale nagle na jego koncie pojawiają się pieniądze, to u konsula rozpatrującego wniosek zapala się czerwona lampka. Nie straszyłbym jednak tak bardzo urzędnikami – zdecydowana większość wniosków o wizę jest rozpatrywana pozytywnie.

ŁP: A wnioski o status uchodźcy? W tym wypadku jest chyba dużo trudniej. 

W tym wypadku musimy całkowicie zmienić optykę, bo decydują zupełnie odmienne kryteria. Wynikają one z Konwencji Genewskiej i z dyrektyw przyjętych przez Unię Europejską. Osoba ubiegająca się o tego typu ochronę musi przedstawić dowody, że w państwie, z którego pochodzi, jest prześladowana. To prześladowanie musi mieć charakter obiektywny, musi być sprawdzalne i jednocześnie ma dotyczyć niej samej. Nie wystarczy, że ktoś po prostu czuje się zagrożony jakimś konfliktem.

AO: Ale we wschodniej Ukrainie toczy się wojna.

Niemniej na ogromnej większości terytorium Ukrainy nie ma konfliktu, w związku z czym ta osoba może bezpiecznie się tam przedostać i przebywać na terenie swojego kraju. To tak, jakby w województwie zachodniopomorskim wybuchł konflikt i wszyscy uciekaliby do Niemiec, argumentując, że nie mogą przebywać na terytorium województwa mazowieckiego, chociaż jest tam spokój.

Oczywiście, w wypadku Ukrainy weryfikowane są warunki tzw. ucieczki wewnętrznej. Badamy, czy państwo zabezpiecza odpowiednie zaplecze dla przebywania osób przesiedlonych: czy jest zakwaterowanie, czy instytucje państwowe wspierają wewnętrznych przesiedleńców, czy uwzględnia się uprawnienia, które te osoby miały w pierwotnym miejscu zamieszkania, tj. wypłaca renty, emerytury itd.

ŁP: Pana odpowiedź sugeruje, że większość ukraińskich wniosków o status uchodźcy jest odrzucana.

 W tym roku wydaliśmy około 500 decyzji, z których ponad połowa to decyzje umorzeniowe. Postępowanie umarza się, jeśli osoba sama nie chce go kontynuować bądź wtedy, gdy nie zgłasza się do urzędu, czyli na przykład wyjeżdża. Niejednokrotnie taka osoba chce wracać do swojego kraju. Ukraińcy, którzy złożyli u nas wnioski, rozczarowują się, bo nie mogą pracować. Procedura uchodźcza nie pozwala na podejmowanie pracy przez pierwsze 6 miesięcy od złożenia wniosku.

ŁP: Osobom oczekującym na rozpatrzenie wniosku przysługują zapomogi, ale, jak informują organizacje pozarządowe, są one bardzo niewielkie – Stowarzyszenie Interwencji Prawnej mówi o 12,5 zł dziennie.

 One są niewielkie, ale nie o to chodzi. My zapewniamy takiej osobie wikt i opierunek, czyli zakwaterowanie, wyżywienie, pomagamy w kwestiach medycznych, w edukacji dzieci i dajemy drobne kieszonkowe. Nie widzimy potrzeby, żeby państwo utrzymywało osoby w momencie, gdy rozpatrywane jest podanie – a poziom uznawalności tych podań w przypadku Ukraińców jest niski. Proszę zauważyć, iż te 12,5 zł wypłacane jest na osobę dziennie w rodzinie czteroosobowej.

ŁP: Jak niski? Wspominał pan, że 250 postępowań z 500 umorzono.

Negatywnych decyzji wydaliśmy w tym roku ponad 200, pozytywnych 12. To nie jest dobra droga legalizacji pobytu, a nasza idée fixe to właśnie wzmacnianie legalnych ruchów migracyjnych. 1 maja weszła w życie ustawa o cudzoziemcach, która wprowadziła szereg ułatwień, m.in. wydłużenie zezwolenia na pobyt z dwóch do trzech lat czy obniżenie pewnych kryteriów progowych, na przykład środków przeznaczonych na utrzymanie, posiadanych przez cudzoziemca. Dzisiaj to jest to minimum socjalne, a więc – w zależności od tego, czy ktoś jest sam, czy z rodziną – niewiele ponad 400 lub 500 złotych miesięcznie na osobę. To są naprawdę skromne wymagania.

Fot. Tadeusz Rudzki; Źródło – Wikimedia Commons

 

AO: Jaka jest zatem polska polityka migracyjna – liberalna?

Zgodnie z założeniami polskiej polityki migracyjnej praca cudzoziemców ma mieć charakter komplementarny względem pracy obywateli polskich. Owszem, gdzieniegdzie dochodzi do wypychania Polaków z rynku pracy, ale staramy się temu przeciwdziałać. Wynika to głównie z działań pracodawców, którzy obniżają poziom oferowanych pensji – płacą cudzoziemcowi mniej, aniżeli obywatelowi polskiemu, który nie decyduje się na daną pracę. Są też takie prace na rynku, których podjęciem Polacy w ogóle nie są zainteresowani. Cudzoziemcy wypełniają tę niszę.

Imigracja to nie tylko płonące przedmieścia Paryża, Sztokholmu i „getta” tureckie w Niemczech. Państwa przyjmujące mogą być i są jej beneficjentami.

Rafał Rogala

AO: A jakie są prognozy? Jeśli będziemy dalej odnotowywać wzrost liczby cudzoziemców na rynku pracy, co Polska ma zrobić, żeby jakoś ich przyjąć?

Ależ przyjmuje! Rokrocznie wydajemy ponad 300 tys. oświadczeń dla osób pracujących – to jest uproszczona forma zezwolenia na pracę, skierowana do obywateli sześciu państw Partnerstwa Wschodniego, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Gruzji, Azerbejdżanu i Armenii. Jak dotychczas cudzoziemcy podejmują przede wszystkim prace sezonowe, ale naszą ambicją jest wprowadzenie ich również na normalny rynek pracy, np. poprzez łatwe przejście z systemu oświadczeń na system zezwoleń – to jest możliwe już po 3 miesiącach pracy na oświadczeniu.

ŁP: Z tego, co Pan mówi, wynika, że najlepszą drogą do legalizacji pobytu w Polsce jest staranie się o pracę, a nie wnioskowanie o status uchodźcy. Dlaczego więc tak wielu Ukraińców zabiega o ów status? Zdaniem organizacji pozarządowych przyczyną jest brak odpowiedniej pomocy prawnej – państwo polskie jej nie gwarantuje. Ludzie składają wnioski, które są potem odrzucane, bo są źle poinformowani. Zgadza się pan z tym zarzutem?

 Prace nad projektem ustawy gwarantującej świadczenie pomocy prawnej już trwają, bo takie są wymagania Unii Europejskiej. W większości innych krajów europejskich pomoc jest już dostępna, ale nie polega na doradzaniu, w jaki sposób ma starać się o legalizację pobytu imigrant, który dopiero zamierza do nas przyjechać. Pomoc prawna ma tłumaczyć, jakie danej osobie przysługują prawa w procedurze uchodźczej, gdy ona już została wszczęta – oraz w procedurze powrotowej. To, o czym pan mówi, to zadanie polityki informacyjnej.

ŁP: Najwyraźniej szwankuje, skoro ludzie składają wnioski, które nie mają szans na realizację.

 Zgoda, nie jest ona doskonała, ale i w tym wymiarze coś się dzieje. Obecnie prowadzimy kampanię „Polska. Tu mieszkam”, w której informujemy o nowym prawie imigracyjnym. Staramy się również oswoić Polaków z tematem imigracji. Ta kwestia zwykle pojawia się w mediach w negatywnym świetle – gdy rozbije się łódź u wybrzeży Lampedusy, gdy dochodzi do protestów migrantów, gdy setki tysięcy uchodźców uciekają z Syrii do Turcji. My chcemy pokazać, że większość migrantów pracuje i wspiera gospodarkę kraju przyjmującego.

ŁP: Państwa zachodnie popełniły jednak wiele błędów w swojej polityce migracyjnej. Zignorowano skutki różnic kulturowych pomiędzy imigrantami a społeczeństwem przyjmującym, co obecnie skutkuje poważnymi konfliktami. Czy polska polityka migracyjna bierze to zagrożenie pod uwagę?

 Nie przeceniałbym negatywnych skutków migracji dla Polski. Jesteśmy w naprawdę korzystnej sytuacji, ponieważ mamy możliwość wprowadzenia na nasz teren migrantów bliskich nam kulturowo. Znamy się wzajemnie i posługujemy podobnym językiem. Co więcej, ci migranci są zwykle zmotywowani, by ciężko tu pracować. Grzechem byłoby z tego nie skorzystać.

AO: Ilu i jakich imigrantów będziemy zatem w stanie przyjąć?

Nie potrafię podać konkretnej liczby. Ale dla nas priorytetem są: po pierwsze, migranci o polskich korzeniach, po drugie, tacy, którzy podejmują tu pracę lub studiują, po trzecie, ci, którzy prowadzą tu działalność gospodarczą, a więc dają szanse zatrudnienia Polakom. Proszę pamiętać, że imigracja to nie tylko płonące przedmieścia Paryża, Sztokholmu i „getta” tureckie w Niemczech. Państwa przyjmujące mogą być i są jej beneficjentami.

Dogonić Zachód!

Błażej Popławski: Czy nowe fale migrantów z Ukrainy są Polsce potrzebne?

Marcin Piątkowski: Tak, są potrzebne, bo Polska potrzebuje imigrantów. Powinnyśmy być przygotowani na ich napływ i wiedzieć, jak z tego skorzystać.

Obecnie nie jesteśmy przygotowani?

Nie jesteśmy. Popełniamy wielki błąd, nie traktując imigracji poważnie. A to przecież recepta na przezwyciężenie nadchodzącego kryzysu demograficznego. Polskie społeczeństwo szybko starzeje się i kurczy, co według długoterminowych prognoz OECD i Eurostatu wpłynie na gwałtowne obniżenie tempa wzrostu gospodarczego Polski, szczególnie po 2030 roku. Otwarcie na imigrację to warunek niezbędny, aby po raz pierwszy w historii kraju dogonić Zachód pod względem dochodów i jakości życia.

Czyli polityka imigracyjna stanowić ma remedium na wadliwą politykę prorodzinną?

Jedno drugiemu nie zaprzecza. Zwiększenie efektywności polityki prorodzinnej powinno odbywać się w sposób komplementarny wobec strategii postępowania wobec migrantów. Celem nadrzędnym musi być podniesienie wskaźnika dzietności – z obecnego 1,3-1,4 do poziomu 2,1, który jest niezbędny do osiągnięcia prostej zastępowalności pokoleń. Historia wielu krajów Europy Zachodniej klarownie jednak pokazuje, że samą polityką prorodzinną nie da się tego współcześnie osiągnąć, bo zmieniły się normy kulturowe, rola kobiety, postrzegane koszty posiadania dzieci. W Niemczech nakłady na politykę prorodzinną są ponad dziesięciokrotnie większe niż w Polsce, a mimo to ich wskaźnik urodzeń jest tak samo niski jak u nas. Nie wystarczy więc wydać dużo pieniędzy, zbudować żłobki i przedszkola – choć są one oczywiście potrzebne – żeby społeczeństwo przestało się kurczyć i żebyśmy nie stali się starzy, zanim staniemy się bogaci. Trzeba zaakceptować napływ migrantów, którzy „odmłodzą” społeczeństwo, pomogą nam osiągnąć zachodni dobrobyt i zapłacą za nasze emerytury.

Wierzy pan w egalitarne społeczeństwo „multi-kulti”, czy bardziej w polonizację migrantów ze Wschodu?

Przede wszystkim Polska nie ma wyboru – musi otworzyć się na napływ migrantów, żeby dalej rosnąć. W naszym rękach jest to, jaką potem prowadzić politykę integracji. Polska ma kilkusetletnie doświadczenie kraju, który skutecznie polonizował imigrantów. Odegrali oni przecież znaczącą rolę w budowie Rzeczpospolitej – od Cystersów, Niemców, po Litwinów, Żydów i Ukraińców. Spolonizowanymi cudzoziemcami byli Jagiellonowie, Radziwiłłowie, Kopernik, Kościuszko, Piłsudski, Mickiewicz, Matejko, czy współcześnie: Geremek, Miller i Hausner. Dopiero po 1945 Polska stała się homogeniczna. Warto powrócić do tych korzeni i otworzyć się na nowo, szczególnie na Wschód, gdzie ludzie postrzegają Polskę jako kraj sukcesu ekonomicznego i bliskości kulturowej. Można zresztą mówić nie o ich polonizacji, ale o ich europeizacji, stworzeniu nowej formy narodowej samoidentyfikacji niekolidującej z ukraińską czy polską.

Urzędy ds. Cudzoziemców powinny zacząć traktować każdego imigranta tak, jak traktujemy zagranicznych inwestorów, którym staramy się przychylić nieba, często nawet subsydiując ich inwestycje setkami milionów dolarów.

Marcin Piątkowski

Społeczeństwa homogeniczne – a zatem także Polska – zwykle są dosyć sceptyczne wobec idei „otwierania się” na „intruzów”.

Oczywiście, to naturalne dla takich społeczeństw. Podobnie było jeszcze 20 lat temu na Zachodzie. Paradoksalnie jednak Polska – jako jeden z ostatnich krajów Unii, który się na imigrację jeszcze nie otworzył – znajduje się w komfortowej sytuacji. Zyskaliśmy wyjątkową szansę rozegrania tej partii na własnych warunkach, korzystając z dobrych i złych doświadczeń krajów, które otworzyły się na imigrację wcześniej.

Czy to się Polakom opłaci w krótkiej perspektywie? Z demografami jest ten problem, że rzadko odczuwamy na własnej skórze to, co jest zarysowywane w ich prognozach.

Poprawa salda migracyjnego z ekonomicznego punktu widzenia będzie miała pozytywne skutki zarówno w krótkim, jak i długiem okresie. W krótkim pozwoli na załatanie istniejących dziur na rynku pracy. W dłuższej perspektywie zaś na podniesienie konkurencyjności cenowej, przedsiębiorczość, handel ze Wschodem i poziom innowacji. Wzbogaci się również przy okazji nasza kuchnia!

Źródło: Wikimedia Commons

 

Jakich migrantów ze Wschodu Polsce potrzeba?

Idealny migrant to osoba młoda, przedsiębiorcza, energiczna i dobrze wykształcona, najlepiej w Polsce. Ale i w pewien sposób też „niespełniona”. Owe „niespełnienie” w realiach Ukrainy wiąże się choćby z bardzo słabym tamtejszym klimatem dla biznesu. Młodzi Ukraińcy mają w ojczyźnie relatywnie niskie szanse na rozwój – tak kulturowy, społeczny, jak i ekonomiczny. Migracja do Polski może stać się dla nich przysłowiowym oknem na świat, a dla ich kraju nie tyle stratą, co inwestycją i szansą na zbudowanie nowej, alternatywnej elity.

Zapewne najlepiej, gdyby taki migrant chciałby się jeszcze edukować w Polsce? Pytam, bo większość moich znajomych z Ukrainy przyjechała do nas walczyć o dyplomy.

To byłaby sytuacja typu „win-win”, czyli obopólnego zwycięstwa. Wtedy przysporzylibyśmy sobie osób najbardziej produktywnych, którzy pracowaliby na naszą gospodarkę i nasze emerytury przez kolejne pół wieku, a z drugiej strony – uratowaliby polskie szkolnictwo wyższe. To też zminimalizowałoby potencjalne zagrożenia związane z obecnością większej liczby migrantów w krajobrazie społecznym Polski – jak pokazują liczne badania, osoby, które edukują się w danym kraju, mają mniejszy problem ze znalezieniem legalnej w nim pracy i łatwiej przyjmują nowe wartości kulturowe.

Ma pan na myśli absolwentów szkół wyższych?

Nie tylko. Migranci rodzą dzieci i posyłają je do polskich przedszkoli, podstawówek i liceów. Gdy zastanawiamy się, czy ratunkiem dla rozwiązywanych szkół powinno być podnoszenie dzietności społeczeństwa, najczęściej bagatelizujemy kwestię migracyjną. Zamiast zamykać szkoły podstawowe, moglibyśmy uczyć tam „nowych” Polaków. Podobnie z uniwersytetami. Polska co roku edukuje prawie 1,6 miliona studentów – ideałem byłaby sytuacja, kiedy co dziesiąty rodziłby się poza granicami naszego kraju. Obecnie cudzoziemców na polskich uczelniach jest niecałe 2 proc.

Wykształcenie u nas miliona młodych Ukraińców, którzy kiedyś przejęliby władzę w swym kraju, mogłoby być lepszą inwestycją w bezpieczeństwo Polski niż miliardy złotych wydanych na setki nowych rakiet.

Marcin Piątkowski

Czy przyjęcie takiej strategii wobec migrantów z Ukrainy przyciągnie ich na stałe? Inwestowanie w przybyszów, którzy potraktować mogą Polskę jako kraj tranzytowy i trampolinę do skoku dalej na Zachód, nie musi być korzystne.

Polska do tej pory odgrywała rolę kraju tranzytowego, ponieważ nigdy nie staraliśmy się poważnie tych ludzi przygarnąć, zmienić charakter migracji z sezonowej na osiedleńczą. Nie chodzi mi o witanie ich chlebem i solą na granicy, chociaż gestów czysto symbolicznych także brakuje. Polska administracja jest nastawiona na odstraszanie, a nie na przyciąganie imigrantów. Traktujemy ich jak dopust boży, intruzów, jako gorszych od nas. Niezbędne są zatem zmiany instytucjonalne, menedżerskie i kulturowe. Urzędy ds. Cudzoziemców powinny zacząć traktować każdego imigranta tak, jak traktujemy zagranicznych inwestorów, którym staramy się przychylić nieba, często nawet subsydiując ich inwestycje setkami milionów dolarów. Dlaczego tak samo nie przyciągać kapitału ludzkiego? O wysoko wykwalifikowany kapitał ludzki na świecie jest dzisiaj trudniej niż o zwykły kapitał. Nie wykorzystujemy jednak tej szansy. Zresztą nawet, jeśli wyedukowani u nas cudzoziemcy u nas nie zostaną, to na zawsze pozostaną oni ambasadorami Polski na świecie.

Ukrainie brakuje europejskich elit zdolnych zastąpić stare, sowieckie elity i pchnąć ten kraj do przodu. Stąd też wykształcenie u nas miliona młodych Ukraińców, którzy kiedyś w swym kraju przejęliby władzę, mogłoby być lepszą inwestycją w bezpieczeństwo Polski niż miliardy złotych wydanych na setki nowych rakiet.

Z co ze szarą strefą, w której pracuje dzisiaj większość imigrantów?

Gdyby imigranci mieli prostą, czytelną i przyjazną drogę do legalizacji pobytu i uzyskania obywatelstwa, pod warunkiem podjęcia legalnej pracy oraz płacenia ZUS-u i podatków, szara strefa szybko by zniknęła. Mielibyśmy z tego setki milionów dodatkowych dochodów.

Słuchając pana, mam wrażenie, że napływ migrantów wiąże się jedynie z pozytywnymi skutkami.

Tak oczywiście nie jest. Napięcia kulturowe w kontaktach z migrantami – nie tylko ze Wschodu – będą nieuniknione. Nie ma nic za darmo. Chodzi jednak o to, aby maksymalizować korzyści i minimalizować zagrożenia. Najlepszym rozwiązaniem jest przyciąganie cudzoziemców do Polski na studia, za które często sami niejednokrotnie płacą, a potem zachęcenie ich do pozostania u nas. Tacy młodzi, energiczni i przedsiębiorczy ludzie nikomu pracy nie zabiorą: według licznych badań, migranci rzadziej zastępują autochtonów na już istniejących stanowiskach pracy, a częściej znajdują sobie nowe nisze, co przyczynia się do uelastycznienia całego rynku pracy i nie zwiększa bezrobocia. Są zresztą już na to dowody, bo migranci odgrywają obecnie istotną rolę na naszym rynku usług, np. opieki nad dziećmi i sprzątania domów. Nikomu tam pracy nie zabrali. Młodzi i wykształceni „Nowopolacy” znaleźliby sobie o wiele lepszą pracę – z korzyścią dla nich i dla nas. Trzeba uwierzyć w potencjał migrantów ze Wschodu.

Syci Polacy patrzą na Ukrainę – osiem miesięcy później

Karolina Wigura: Osiem miesięcy temu opublikowaliśmy wspólny tekst „Syci Polacy patrzą na Ukrainę”. Odwoływaliśmy się w nim do słynnego eseju Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto”. Pisaliśmy m.in. o postkolonialnym stosunku naszych rodaków do wschodnich sąsiadów i o traktowaniu ich jak młodszych braci. O tym, że polska polityka, której momentem założycielskim jest „Solidarność”, powinna opierać się na ważnych zasadach. I że my, trzydziestolatkowie, chcemy wierzyć, iż zasady te są równie istotne dla nas, jak dla pokoleń starszych, które sprawują dziś w Polsce władzę.

Jak wygląda z perspektywy tych miesięcy bilans polityki Polski wobec Ukraińców? Bronisław Komorowski w niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej“ nawoływał do tego, by Polska odgrywała wobec Ukrainy rolę dobrego ambasadora. Jednak nieco wcześniej obecny szef MSZ Grzegorz Schetyna wypowiadał się na temat Ukrainy o wiele mniej klarownie. Przyznał co prawda, że obecnie polska polityka wschodnia musi mieć punkt ciężkości na Ukrainie, ale dodał, że jak dotąd nie mamy do tej części naszej polityki klucza. Jak to możliwe? Czyżby niemal rok, jaki upłynął od rozpoczęcia protestów na Majdanie, tak mało nas nauczył? Co w obecnej sytuacji geopolitycznej, trudności na linii Warszawa-Bruksela, ale także napięć w relacji z Kijowem, Polacy mogą zrobić dla Ukrainy?

Kacper Szulecki: Odcinając się od rosyjskiej propagandy, musimy jednocześnie rozumieć negatywną rolę Zachodu w tym konflikcie. Najważniejszy problem polega na rozdźwięku między obietnicami a faktycznymi działaniami. Dobrze to widać na przykładzie Polski, która najmocniej symbolicznie i politycznie wspierała majdanową rewolucję. Kiedy jednak trzeba faktycznie ponosić koszty polegające na przyjęciu na dłuższy czas dużej grupy ludzi lub zapłaceniu ceny za sankcje wobec Rosji, to zaczynają się problemy – i to nie tylko na poziomie administracyjnym. Również jako wspólnota nie potrafimy się w tej kwestii porozumieć.

Z mojego punktu widzenia bardzo istotna jest kwestia polityczna. Dopóki Radosław Sikorski był ministrem spraw zagranicznych, Polska zachowywała się jak awangarda Zachodu, która musi wytłumaczyć swoim partnerom, co naprawdę dzieje się na Ukrainie i jakim zagrożeniem jest Rosja.

Łukasz Jasina: Ale jedynie na poziomie deklaratywnym.

KW: Zgoda, ale czy tak naprawdę jesteśmy w stanie ponieść ciężar własnych deklaracji? Co właściwie chcemy zrobić w obliczu rosnącej imigracji z Ukrainy? Znając doświadczenia zachodnie – choćby niemieckie – sądzę, że najgorszą strategią byłoby po prostu przyjmowanie ludzi bez żadnej strategii ich integracji. W oczekiwaniu, że jakoś się to wszystko ułoży. W obecnej chwili, jak wiemy, o azyl prosi bardzo wiele osób, z których znacząca większość otrzymuje decyzje odmowne. Pamiętajmy też, że Ukraińcy są bardzo różni i mają wobec nas rozmaite oczekiwania – czy należy na przykład rozróżniać pomiędzy tymi, którzy przyjechali tu przed Euromajdanem i tymi, którzy dotarli później?

KS: Grupa „przed” była bardziej homogeniczna, ta imigracja miała raczej charakter zarobkowy i edukacyjny. Po Majdanie ten podział trochę się zaciera, bo kategoria „po” jest zróżnicowana. Tak naprawdę nie mamy chyba dobrej i wiarygodnej diagnozy. To praca dla urzędników, ale też dla naukowców społecznych, żeby poznać tę nową grupę migrantów. Po Majdanie, Krymie i teraz – w czasie wojny domowej w Donbasie – trafiają do nas przecież nie tylko migranci zarobkowi, ale również uchodźcy polityczni i azylanci – jak krymscy Tatarzy. Wkrótce być może zaczną przyjeżdżać także uchodźcy z terenów objętych krwawymi walkami. Wszyscy zasługują na wsparcie, ale każda z tych grup potrzebuje innego podejścia, innej pomocy. Ktoś, kto zostawił na Krymie dom i dawne życie, ma inny stosunek do Ukrainy i inną wizję swojej przyszłości, niż ktoś, kogo dom został wysadzony w powietrze. Do tego dochodzą problemy psychologiczne. Tu powinniśmy już teraz uczyć się od Norwegów, którzy od lat przyjmują tych najtrudniejszych imigrantów – z objętych wojną terenów jak Somalia, Irak czy teraz Syria. To najtrudniejsza w „prowadzeniu” grupa, ale z moralnego punktu widzenia – to właśnie im powinniśmy pomagać w pierwszej kolejności.

ŁJ: Chociaż imigracja z Ukrainy była liczna już przed Majdanem, po prostu nie uznaliśmy tego zjawiska za ważne na tyle, by o nim na poważnie rozmawiać. Uważano to raczej za kwestię lokalną, problem uniwersytetów, które, sprowadzając sobie coraz większą liczbę studentów z Ukrainy, łatają dziury powodowane przez niż demograficzny.

KW: Ukraińców uznawano za „lepszych imigrantów” od na przykład znacznie odleglejszych nam kulturowo Chińczyków.

ŁJ: Tak, podkreślano bliskość kulturową Polaków i Ukraińców z uwagi na jakieś stereotypy słowiańskie, położenie geograficzne czy na wspólne korzenie postkomunistyczne. Uważano, że dzięki temu Ukraińcy są potencjalnie łatwiejsi do zasymilowania. I faktycznie, doświadczenia z falami emigrantów z Ukrainy w ciągu ostatnich 20 lat pokazują, że oni bardzo dobrze się w polskim społeczeństwie odnajdują i bez problemu uczą się języka. Mówię tutaj niekoniecznie o tych, którzy zasilają czarny rynek usług budowlanych, ale chociażby o ukraińskich inteligentach. Dla nich jesteśmy jesteśmy krajem wymarzonym – największym zagłębiem ukraińskiej inteligencji poza Ukrainą.

KW: Czy mógłbyś podać przykłady?

ŁJ: Większość instytutów filologii ukraińskiej, specjalistyczne katedry zajmujące się historią Ukrainy są w Polsce obsadzone, z nielicznymi wyjątkami, przez ludzi ukraińskiego pochodzenia, bądź to polskich Ukraińców, bądź to Ukraińców przyjezdnych. To tak, jakby w Niemczech wszystkie ośrodki badania nad Europą Wschodnią były zdominowane albo przez polskiego pochodzenia obywateli RFN, albo przez Polaków. Taki stan rzeczy zaprzecza twierdzeniom, że Polacy nie potrafili oddać dyskursu o kwestiach wspólnej przeszłości Ukraińcom.

Ktoś, kto zostawił na Krymie dom i dawne życie, ma inny stosunek do Ukrainy i inną wizję swojej przyszłości, niż ktoś, kogo dom został wysadzony w powietrze.

Kacper Szulecki

KS: Teraz jednak musimy nastawić się na bardziej zróżnicowaną imigrację. Nie tylko pod względem poziomu wykształcenia. Nie wiem, czy w ostatnich miesiącach nasz stosunek do ukraińskich przybyszów się poprawił. Nie wiem, czy to, że Ukraińcy zajmują ważne stanowiska akademickie, ma faktycznie jakiś wpływ na dyskursy społeczne.

KW: Porozmawiajmy teraz o tym, czy Polacy są przygotowani na przyjęcie fali imigrantów z Ukrainy.

ŁJ: Nie jesteśmy przygotowani na ewentualną falę emigracji – nasz stosunek do Ukraińców bazuje na lękach często kreowanych przez media i na naszych własnych wyobrażeniach. Co więcej, widać już wyraźnie powrót negatywnej w stosunku do Ukraińców narracji, dominującej w roku 2013. Zgodnie z nią Ukraina nie wykazuje wobec Polski odpowiedniej liczby przyjaznych gestów. Stosunki gospodarcze z Ukrainą i negocjacje na temat zdejmowania embarga na polskie mięso kompletnie nam się nie układają. Nasze władze mają też ogromny ukryty żal do prezydenta Poroszenki, gdyż uważają, że zgadzał się na to, by Polacy nie uczestniczyli jako jeden z partnerów podczas negocjacji Ukraińców z Rosjanami.

KW: Czym to tłumaczysz?

ŁJ: Prezydent Poroszenko usiłuje budować pozycję Ukrainy jako mocarstwa regionalnego o znaczeniu globalnym. Chce nawiązywać osobiste kontakty z przywódcami zachodnimi, bez pośrednictwa Polaków. Jego czterej poprzednicy, zwłaszcza Wiktor Janukowycz i Wiktor Juszczenko, budowali swoje kontakty z krajami Zachodu przez Polskę, tak jak my budowaliśmy nasze kontakty z Europą Zachodnią za pośrednictwem Niemców. Teraz – na skutek wojny – pojawiła się na Ukrainie wola samodzielności, z czym Polacy nie potrafią się pogodzić.

Na dodatek, jeszcze nie domknęliśmy żadnej kontrowersyjnej kwestii związanej z dyskursem historycznym, który odgrywa nieproporcjonalnie dużą rolę w stosunkach polsko-ukraińskich, znacznie większą niż w stosunkach polsko-niemieckich. W obecnej sytuacji spychamy te kwestie na bok, a w roku następnym czeka nas choćby kolejna dyskusja wołyńska, spowodowana premierą filmu Wojciecha Smarzowskiego, który będzie miał ogromną nośność społeczną. Jesteśmy do niej nieprzygotowani i może to powodować powrót do stereotypów związanych z Ukraińcami i narastanie negatywnych uczuć także wobec tych, którzy mieszkają w Polsce. Imigranci afrykańscy i azjatyccy są zbyt nieliczną grupą, żeby można było ją obciążać, a Ukraińcy są coraz bardziej zauważalni, co więcej, mamy wobec nich budowane przez stulecia ogromne poczucie wyższości.

Nie jesteśmy przygotowani na ewentualną falę emigracji – nasz stosunek do Ukraińców bazuje na lękach często kreowanych przez media i na naszych własnych wyobrażeniach.

Łukasz Jasina

KW: Moim zdaniem o wiele ważniejsza jest polityczna analiza pozycji Polski w Unii Europejskiej. To taki kraj, który jest w stanie powiedzieć coś na temat Ukrainy i z pewnością ma doświadczenie w rozmowach z Ukraińcami i w mediacji między Ukraińcami i Rosjanami. Możemy korzystać z najlepszych tradycji rozmowy z czasów pomarańczowej rewolucji.

ŁJ: A także roli, w której się doskonale odnajdujemy mentalnie. Polacy są bardzo przywiązani do idei mentalnego pomostu miedzy Wschodem i Zachodem, bez względu na to, na ile ona jest prawdziwa.

KS: Nie jestem do tego przekonany. Mam wrażenie, że tradycja „przedmurza” jest jednak w naszej geopolitycznej wyobraźni dużo silniejsza niż tradycja pomostu. O dziwo, idea bycia mostem między Wschodem a Zachodem okazała się bardzo silna w Niemczech, jak wykazywały badania. To, w jaki sposób nasze media relacjonują konflikt na Ukrainie, to jest dla mnie zaprzeczenie tego „pomostu” postulowanego przez Mieroszewskiego i Giedroycia, najwyżej budowanie swojej małej mocarstwowości na mediacji.

ŁJ: W wypadku Majdanu to się udało. W okolicy wyborów prezydenckich na Ukrainie stało się jasne, że coś nie do końca gra w naszym stereotypie Ukrainy. Ukraina okazała się państwem, które może samodzielnie uprawiać dialog z UE, a w innych krajach także są znakomici znawcy polityki ukraińskiej. Przykładem są tutaj Niemcy, które ze swoimi licznymi ośrodkami analitycznymi, badającymi kwestie Europy Wschodniej, okazały się krajem przygotowanym do roli mediatora nie gorzej od Polski, a reprezentującym realną siłę polityczną. Ukraińcom było w pewnym momencie bliżej to Niemiec. To Angela Merkel, a nie Bronisław Komorowski, została zaproszona na ukraińskie święto niepodległości.

Fot. Ivan Bandura; Źródło: Flickr

KW: To prawda, ale wydaje mi się, że aby wyjaśnić rolę, jaką Polska obecnie odgrywa w sprawie ukraińskiej, trzeba zacząć od czego innego. Od zmiany naszego nastawienia do polityki wschodniej, która stopniowo zachodziła się w ostatnich miesiącach: od państwa, które pragnie być w awangardzie Unii Europejskiej do takiego, które podąża za ogólnym nastrojem w Brukseli.

ŁJ: Bo to było wstydliwe.

KW: Mówisz o naszym zaangażowaniu? Nie, moim zdaniem to nie było wstydliwe. To jest część większej strategii związanej z nową rolą Donalda Tuska w Brukseli. To w tym momencie podjęto decyzję o zmianie tonu Warszawy. Radosław Sikorski musiał złagodzić ton. Grzegorz Schetyna będzie zachowywał się podobnie. Nawet premier Ewa Kopacz mówi, że w pierwszej kolejności powinniśmy dbać o własne bezpieczeństwo. Nie zgadzam się jednak z Tobą, Łukaszu, że jest to wynik negatywnych stereotypów wobec Ukraińców, które na czas rewolucji stłumiliśmy. Analizując artykuły w polskiej prasie z okresu protestów na Majdanie, odnoszę wrażenie, że ten stereotyp nie wygasł ani na moment. Raczej w sinusoidalny sposób powracał w chwilach największej namiętności – zawsze wtedy, obok wyrazów sympatii dla celów protestujących, pisano, że Ukraińcy w przeszłości byli nacjonalistami, a może i dzisiaj są nacjonalistami. Polska solidarność z Ukrainą bywa bardzo mroczna, rusofobiczna.

KS: Sugerujesz, że za wszelkimi gestami solidarności z Ukrainą kryje się tak naprawdę strach przed Rosją i jeśli mielibyśmy pewność, że konflikt na wschodzie nie będzie miał dla nas żadnych negatywnych konsekwencji, zostawilibyśmy Ukraińców całkowicie na pastwę losu? To chyba zbyt daleko idąca teza, umniejszająca pracę wszystkich tych Polaków, którzy Ukraińcom naprawdę pomagali.

KW: Nie zaprzeczam temu. Raczej uważam, że namiętności, którymi kierowali się Polacy – i ich politycy – w czasie kryzysu ukraińskiego, były bardzo silne i sprzeczne. Było wśród nich wiele jasnych – choćby braterstwo, solidarność, pragnienie honorowego zachowania się. Na pewno ludzie, którzy je deklarowali, mieli dobre intencje i dobrze Ukraińcom życzyli. Ale też było wiele namiętności mrocznych.

Polska solidarność z Ukrainą bywa bardzo mroczna, rusofobiczna. Poza tym wiele jest w stosunku Polaków do Ukraińców zwykłej pogardy.

Karolina Wigura

ŁJ: Stosunek Polaków do Ukraińców jest w wielu przypadkach podszyty nie nienawiścią, ale lękiem.

KW: Zdarza się, że nawet solidarność wobec Ukraińców jest tym lękiem podszyta: raz, lękiem przed Rosjanami, dwa, lękiem przed ukraińskim nacjonalistą, nawet faszystą. Poza tym wiele jest w stosunku Polaków do Ukraińców zwykłej pogardy. Pogardy w stosunku do młodszego brata, który pragnie być demokratą, ale w gruncie rzeczy nie umie. To bardzo postkolonialne myślenie, o którym kiedyś pisał Kacper.

KS: To też jest przykład przywiązania do idei „przedmurza”. Ukraińcy są tak cywilizowani, jak my ich oświecimy, bo my jesteśmy ostatnim bastionem Zachodu, a dalej tylko step.

ŁJ: Nie tylko. To wszystko jest bardziej skomplikowane i dobrze o tym wiesz. Jedno w naszym stosunku do Wschodu na pewno się jednak nie zmienia – zawsze szukamy tam jakiegoś wroga. Albo się go boimy, albo nim gardzimy, a czasami i to, i to. Ukraina, która nie poradzi sobie z bardzo wieloma problemami zewnętrznymi, bez względu na charyzmatyczność prezydenta Poroszenki, będzie znowu dla nas wspaniałym chłopcem do bicia. I to się obróci przeciwko nam na froncie wewnętrznym, bo jak to wyjaśnimy Ukraińcom mieszkającym w Polsce?

KW: Nie wyjaśnimy, bo nie znamy społeczeństwa, które obok nas żyje. Dysponujemy tylko skryptami historycznymi, które są siłą rzeczy dość traumatyczne. Z tym, że – zauważ – tak zdarza się i gdzie indziej. Kiedy Niemcy dyskutowali jeszcze 10-15 lat temu o Polakach, to była dyskusja na temat okropnej, biednej emigracji z lat 80. Takich Polaków znali. Bardzo wiele musiało się zmienić w Polsce, żeby Niemcy zaczęli mówić o tym, jaka Polska jest faktycznie dzisiaj. Nie można tu lekceważyć kontekstu ekonomicznego: to polski sukces gospodarczy sprawił, że oczy naszych zachodnich sąsiadów dostrzegły nas na mapie Europy. Dziś nie wiemy, czy Ukraina osiągnie porównywalny do polskiego sukces, który pozwoliłby jej stać się widoczną w Europie. Ale niezależnie od tego możemy dowiedzieć się o sobie więcej, chociażby dzięki programowi wymiany. Chodzi mi nie tylko o to, by Ukraińcy przyjeżdżali do nas. Oni i tak to robią. Mam na myśli raczej taki program, który pozwoliłby młodym Polakom jeździć tam.

ŁJ: Rzeczywiście, bardzo wielu Polaków dopiero po Majdanie pojechało pierwszy raz na Ukrainę. Niestety, ten moment historyczny, który Majdan stworzył, my przegapiliśmy. Skupiliśmy się na próbie budowania polskiej mocarstwowości, a nie obliczyliśmy tego wniosku, który Polska naprawdę z Majdanu powinna była wyciągnąć, czyli szansy zbudowania porządnych relacji z potencjalnie bardzo silnym sąsiadem, i przezwyciężenia, choćby częściowo, różnych fobii.

KW: Tak, ale żeby zrobić to, o czym mówisz, Polacy musieliby myśleć znacznie bardziej strategicznie. Nie mamy takiej tradycji: myślimy o polityce w kategoriach iście rodzinnych – co pewnie łatwe do wytłumaczenia, gdy się weźmie pod uwagę naszą historię. To dlatego namiętności biorą w tym spojrzeniu górę.

Tyran umiera ostatni. O spektaklu „Akimudy” w reżyserii Piotra Siekluckiego

Gasną światła. W tyle sceny, na wielkich, prostokątnych płatach blachy pojawia się twarz Putina. Wydaje się, że wiemy, czyj duch będzie unosił się nad spektaklem i kto zostanie postawiony w stan oskarżenia. Oblicze prezydenta Rosji płynnie zmienia się jednak w twarz aktora o podobnej powierzchowności, którego realna postać wychodzi przed publiczność. Okazuje się, że to sam ambasador tytułowych tajemniczych Akimudów. Wygłasza on monolog o irracjonalności Rosjan i ich odwiecznych imperialnych ambicjach. Zapowiada też rychły atak armii umarłych i jej brutalną rozprawę z mieszkańcami Moskwy. Następnie na scenę marszowym krokiem wkracza chór w sportowych strojach, by w długiej sekwencji symbolicznego pochodu pierwszomajowego szaleńczo wykrzyczeć rewolucyjną pieśń, w której domaga się powszechnego rozprzężenia obyczajów w Rosji i ogólnonarodowej libacji. Już na wstępie spektaklu obserwujemy zatem typowy dla rosyjskiej kultury nierozerwalny splot polityki, metafizyki i moralności.

Te dwie początkowe sceny niejako narzucają dualistyczną wizję całości spektaklu. Z jednej strony uświęcona jednostka o zamordystycznych zapędach, z drugiej – rozpasany tłum. Rygor dyktatora musi współistnieć ze słowiańskim żywiołem. W oparach wódki wszystkim miesza się w głowach, to samo dzieje się z odgrywanymi rolami społecznymi. Zarówno tyran, jak i tłum okazują się groteskowi i bezsilni. Wszyscy oni żyją w symbiozie – autokrata nie istnieje bez tłumu, a jego przedstawiciele nie mogą wybić się na niezależność. Wszyscy bez względu na miejsce w hierarchii społecznej mają ukryte instynkty i słabości, dla których próbują znaleźć ujście. Wszyscy są też uwięzieni w formie, ale nie każdy ma odwagę ją przełamać. W dalszej części spektaklu zobaczymy, że to właśnie na uniwersalnych gestach emancypacyjnych, a nie polityce sensu stricto, koncentrują się jego twórcy.

akim02

 Postmorternizm

„Akimudy”, najnowsza powieść Jerofiejewa, czołowego – obok Wiktora Pielewina i Władimira Sorokina – współczesnego postmodernisty rosyjskiego, jest jednak równie groteskowa i enigmatyczna, co rosyjska polityka w ostatnim czasie. Znakomicie oddaje meandry wschodniej duszy, ale z powodu swojej eklektycznej, fragmentarycznej i zawiłej narracji, która nie wie, co to realizm i linearność, wydaje się trudna do przełożenia na język innej sztuki. Fragmenty eseistyczne ścierają się tu z kliszami z horrorów, a teologiczne dysputy ze szczegółowymi opisami masturbacji i opowieściami o puszczaniu gazów. Powieść traktuje o ataku widmowego państewka na Rosję, ale ten fabularny zwornik jest tylko pretekstem do rozważań o jej przeszłości i współczesności. Eklektyczna forma dzieła okazuje się jednak wymarzona dla takiego reżysera, jakim jest Piotr Sieklucki. W swoich wcześniejszych spektaklach operował on poetyką zgrzytu i dysharmonii, mieszał sfery sacrum i profanum, epatował seksualnością i wulgarnością. Przykładem może być udana adaptacja „Lubiewa” Michała Witkowskiego (2011), gdzie dowiódł, że nie straszne mu ponowoczesne, fragmentaryczne narracje. W kontrowersyjnym „Gniewie dzieci” (2012), poruszającym problem pedofili wśród księży, pokazał też, że nie boi się podejmować trudnych, aktualnych tematów. Wybór powieści rosyjskiego pisarza nie dziwi tym bardziej, że Sieklucki znany jest ze swojej kulturowej rusofili, czego dowodem są jego sztuki na podstawie Czechowa („Griga”, 2006), Wieniedikta Jerofiejewa („Moskwa-Pietuszki”, 2011), autorska pt. „Wysocki. Powrót do ZSSR” (2014), czy wcześniejsza realizacja prozy Wiktora Jerofiejewa– „Encyklopedia duszy rosyjskiej” (2010).

W „Akimudach” reżyser porusza się zatem w możliwie najbliższej sobie estetyce. Jego fascynacja Wschodem i twórczością Jerofiejewa są widoczne na scenie i działają zdecydowanie na korzyść spektaklu. Co prawda wśród publiczności nie jest rozdawana wódka, jak to bywało we wcześniejszych „rosyjskich” sztukach Siekluckiego, ale i tak poczujemy się tu jak na zakrapianej uczcie u Moskali. Uruchomione zostaje wschodnie instrumentarium – są i rzewne pieśni, i szalone libacje, reżyser nie kreuje jednak obrazu rozpitych dzikusów, lecz z wyczuciem pokazuje charakterystyczne cechy rosyjskiej duszy, od których nie sposób uciec. Podkreśla i dowartościowuje autentyzm oraz bezpośredniość Rosjan i po raz kolejny składa hołd ich kulturze.

Spektakl jest wierny duchowi prozy Jerofiejewa, ale siłą rzeczy konieczne było dokonanie wielu skrótów w stosunku do ponad czterystustronicowego dzieła. Główna oś fabularna pozostała jednak zachowana. Rosja zostaje zaatakowana przez armię martwych, a rządy przejmuje Akimud, przywódca agresorów. Zaczyna się III wojna światowa, w której wszyscy żywi mają zostać wyeliminowani. Armia Nowej Rosji, wespół z Cerkwią prawosławną, zaprowadza terror i brutalnymi metodami chce narzucić wszystkim nową, totalitarną ideologię, która ma zostać rozszerzona na cały świat. Wskrzeszenie zmarłych oznacza również uwolnienie demonów przeszłości, na czele z samym Stalinem. Dotychczasowy przywódca Rosji, Główny, przedstawia wraz ze świtą plan obrony. Daje przy tym świadectwo hipokryzji rosyjskich decydentów, którzy mają świadomość, że „Zachód i tak nie uwierzy”, więc bez skrupułów zamierza pokazowo zbombardować losowo wybrane miasto na obrzeżach dawnego Imperium.

akim03

Podobny mechanizm widać doskonale w obecnym konflikcie na Ukrainie, gdy działania prawdziwych i wyimaginowanych wrogów, którzy są przedstawiani jako nacjonaliści rzekomo zagrażający obywatelom rosyjskojęzycznym, stają się pretekstem do agresji na państwo ościenne. To jedno z niewielu, obok przywołania wątku katastrofy smoleńskiej, obecnego zresztą w powieści, odniesień do bieżącej polityki obecnych w spektaklu. W tle prowadzona jest groteskowa gra między agentami specjalnymi obu państw, działającą na rzecz Akimudów karlicą Klarą Karłowną oraz nie do końca zrównoważonym psychicznie Rosjaninem, Kurojedowem. Polityczną i wojenną zawieruchę kontrapunktuje, choć mimowolnie w niej uczestniczy, postać Wiktora, pisarza i głosu samego Jerofiejewa, który diagnozy dotyczące sytuacji ojczyzny przeplata obscenicznymi wyznaniami na temat swojego życia seksualnego.

 Bóg a sprawa rosyjska

Twórcy spektaklu nie poprzestali na wycięciu wielu wątków, ale dokonali też sporych przesunięć i zmian. W warstwie fabularnej najbardziej znacząca jest częściowa zamiana ról Głównego i Akimuda. U Jerofiejewa ten pierwszy kreuje postać kojarzącą się z Putinem, cynicznego polityka pragnącego za wszelką cenę utrzymać władzę. Drugi zaś to zagadkowy, widmowy twór, wszechwładny i noszący cechy boskie, archetyp wszelkiej siły dążącej do panowania nad innymi. Pisarz ukazuje w ten sposób dwa oblicza polityki rosyjskiej, komplementarne względem siebie. Obaj antagoniści, mimo że w planie fabularnym toczą między sobą pozorną wojnę, stanowią w metaforyczny sposób jedność i uosabiają mieszankę pragmatycznej władzy z jej sakralnym, a przy tym nieludzkim charakterem. We Freudowskim ujęciu Główny jawi się jako jaźń, to, co widoczne i doraźne, a Akimud reprezentuje mroczną głębię, pełną demonów przeszłości i morderczych instynktów. U Siekluckiego w rolę przywódcy umarłych wciela się Sławomir Sulej, aktor przypominający nieco prezydenta Rosji. Skojarzenie z Putinem właśnie tej postaci, tak wielowymiarowej u Jerofiejewa, nadaje jej może zbyt dosłowny charakter i odbiera aurę boskości. Umniejszono również znaczenie Głównego, któremu przypada rola bezwolnej i groteskowej marionetki.

Mieszkańcy Rosji stoją w obliczu katastrofy – całkowitego poddaństwa tyranowi i upiorom z przeszłości – ale nic sobie z tego nie robią, bo też niewiele zrobić mogą.

Karol Owczarek

Uproszczenie sylwetek obu bohaterów zatarło nieco symbolizowaną przez nich dwoistość. Ucierpiały też na tym wątki metafizyczne. W spektaklu religijność sprowadza się do rytuałów, zakazów oraz sojuszu tronu i ołtarza. Cerkiew prawosławną reprezentuje mroczny i złowrogi Patriarcha o kamiennej twarzy, który swoją postawą legitymizuje radykalizm rządzących i dopomaga im w agresywnej polityce. Trochę szkoda, że problematyka religijna została tu ograniczona jedynie do antyklerykalizmu. To pewna niekonsekwencja w adaptacji, biorąc pod uwagę, że jej twórcy starają się odejść od publicystyki na rzecz uniwersaliów. Brakuje tak charakterystycznych dla rosyjskiej kultury sporów o istnienie Boga, obecnych w literackim pierwowzorze. Brakuje także prób dotknięcia metafizyki, a przecież rzecz traktuje o wskrzeszeniu zmarłych i nadejściu anty-Zbawiciela. Profanum zdecydowanie góruje tu nad sacrum, ale być może reżyser chce pokazać, że w naszej odczarowanej rzeczywistości inaczej być nie może.

Przewaga profanum wynika też z przyjętej przez reżysera strategii twórczej. Dominantą jest tu farsowość, niektóre sceny kojarzą się wręcz z wodewilem. W przypadku „Akimudów” nie jest to jednak zarzutem, bo w tym groteskowym szaleństwie bohaterów, szczególnie tych reprezentujących zwykłych obywateli Rosji, jest metoda. Ich przejaskrawione i infantylne zachowania to próba ucieczki od opresji. Nie dość, że muszą zmagać się z osaczającą i zamordystyczną władzą, to jeszcze inwazja Akimudów przypomina im o zadawnionych, bolesnych, wciąż niegojących się ranach, o widmach unoszących się nad rosyjskim życiem publicznym. Stoją w obliczu katastrofy, całkowitego poddaństwa tyranowi i upiorom z przeszłości, ale nic sobie z tego nie robią, bo też niewiele, poza negacją, zrobić mogą. Chcą doznawać życia i mówić o najbardziej intymnych kwestiach. Można uznać to za nihilizm, można też widzieć w tym naturalną reakcją obronną i próbę ocalenia własnego „ja” oraz znalezienia dla siebie azylu.

Seksualne danse macabre

Zmęczone polityką i historią społeczeństwo musi odreagowywać w radykalny sposób. Wiktor spotyka swoją ożywioną dawną kochankę i mimo pewnych obaw pije z nią wódkę i kopuluje. Jego żona, Ptaszyna, brawurowo odegrana przez Delfinę Wilkońską, opowiada szczegółowo o swoich pierwszych doznaniach seksualnych i mrocznej przeszłości kobiety lekkich obyczajów. Agenci specjalni, Karłowna i Kurojedow, próbują wypełniać swoje obowiązki, ale zamiast rozmawiać o sprawach państwowych, wdają się w perwersyjny romans. O seksualności mówi się tu dużo i bez pruderii, różne formy przekroczeń mają pomóc zapomnieć o wszystkich nierozwiązywalnych ideowych sporach i narodowych problemach. Pobrzmiewa w tym duch Pasoliniego i de Sade’a.

W spektaklu silnie zaznacza się brak protagonisty, co wydaje się zabiegiem celowym i tłumaczy częściowo uproszczenie i umniejszenie przez twórców ról Akimuda i Głównego. Co najmniej kilka postaci – dwaj wymienieni antagoniści (którzy paradoksalnie się uzupełniają), a także Wiktor i Stalin – aspiruje do tej roli, ale żadna z nich ostatecznie jej nie podejmuje. Być może to dowód na to, że przyjmowane role społeczne są umowne i niepewne, a każda z nich jest tylko nałożeniem maski. Nawet największy tyran w końcu przemija, a po odarciu z nimbu władcy absolutnego okazuje się budzącym litość megalomanem. Widać to w przypadku postaci Głównego, który na rauszu, z zaciśniętymi zębami próbuje ratować resztki swojej władzy. Akimud, choć chce sprawiać wrażenie potężnego i wszechmocnego przywódcy zmarłych, nie jest w stanie działać samodzielnie – musi uciekać się do intryg, manipulacji i nietypowych sojuszy. Również stojący nieco na uboczu akcji przedstawienia Stalin jawi się tu jako poczciwy, pozbawiony złudzeń staruszek. Na pierwszy plan wybija się Wiktor, ale nie ma on żadnego wpływu na przebieg wydarzeń, może je jedynie komentować, poza tym musi zmagać się z własnymi demonami. Reżyserowi udało się w ten sposób pokazać to, że cały świat zarówno pragmatyki, jak i idei – polityka, historiozofia, filozofia, religia – jest ułudą i ostatecznie sprowadza się do farsy i teatru cieni, co wybrzmiewa, choć nie tak mocno, również z prozy Jerofiejewa.

akim07

„Akimudy” Piotra Siekluckiego są spektaklem odważnym i bezkompromisowym. Przypadną do gustu widzowi otwartemu na transgresję, odbiorcy, który doceni dokonywaną na scenie wiwisekcję mrocznej i wstydliwej strony człowieka. Człowieka uwikłanego w mechanizmy władzy, zarówno czynnie, jak i biernie, a także nurzanego w odmętach trudnej historii. To sprawnie poprowadzone widowisko, które łączy nawiązania do współczesności z uniwersalną problematyką egzystencjalną. Mamy tu dobrą grę aktorską, wspomaganą pracą choreografa Jarka Widucha. Mamy też wysmakowaną scenografię Łukasza Błażejewskiego – minimalistyczną, a zarazem pełną cytatów historycznych i kulturowych, takich jak nawiązujące do nazistowskiej symboliki sztandary Akimudów czy też cyrkowy stół, przy którym prowadzone są narady wojenne. Zasmucać może fakt, że w samej Rosji spektakl nie miałby raczej szans na realizację. Nie dość, że ma antyputinowską wymowę, to z powodu uwypuklenia wątków homoseksualnych, łamałby uchwalone w Rosji rok temu prawo zabraniające „homoseksualnej propagandy”. Sieklucki w swojej sztuce chce pokazać, że w opowieści o wielkiej historii powinno być miejsce dla jednostki wraz z całym bagażem jej doświadczeń i urazów. Stara się unikać politykowania, ale w przypadku tematyki rosyjskiej polityka wdziera się zewsząd i nieustannie daje o sobie znać.

 

Spektakl:

„Akimudy”, reż. Piotr Sieklucki, tekst Wiktor Jerofiejew, tłum. Michał B. Jagiełło, adaptacja Tomasz Kireńczuk, Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka, Łódź.
Premiera: 5 października 2014 r.

 

Zdjęcia: Janusz Szymański / Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi

Widać tylko to, co słychać. Wystawa „Fale bardzo długie” Magdaleny Lazar

Przyglądając się twórczości Magdaleny Lazar, absolwentki Wydziału Grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, można zauważyć, że artystkę szalenie pociąga badanie ludzkiej zmysłowości. Wystarczy w tym miejscu przypomnieć jej znakomite wideo „Atomy” (2012), które poruszało problematykę przyswajania obrazu przez ludzkie oko. Lazar interesuje się ograniczeniami percepcji, zarówno pod względem biologicznym, jak i kulturowym, zwłaszcza że bezpośrednio narzucają one sposoby interpretacji otaczającej rzeczywistości. Utrzymany w charakterze dokumentu obraz artystki igra ze zmysłem wzroku. Przy akompaniamencie nieco psychodelicznych dźwięków, słabej rozdzielczości obrazu i subtelnie rozmazanych kadrów, Lazar zabiera widzów na spacer, w którym nic nie jest takie, jakie się wydaje – betonowe budowle chwieją się i wyginają w rytm wiatru, a góry mogą obracać się wokół własnej osi. Podczas oglądania „Atomów”, pojawia się podskórne wrażenie wizualnego przeoczenia, mimowolnego umknięcia jakiemuś elementowi lub pozornie nic nie znaczącemu szczegółowi, który sprzyja zakłóceniom oglądanego obrazu. Lazar, niczym iluzjonistka z prawdziwego zdarzenia, na pewno niczego nie chce widzowi ułatwiać, gdy ten zaczyna się gubić w swoich domysłach i przeczuciach.

Fale_bradzo_dlugie_fot. E_Dufaj2.jpg

O czym szumią drzewa?

Nie inaczej dzieje się w przypadku jej najnowszej wystawy „Fale bardzo długie”, którą do niedawna można było oglądać w krakowskiej Szarej Kamienicy. Tym razem artystka bierze na swój warsztat zmysł słuchu. Pretekstem do powstania wystawy stało się odkrycie w latach 20. ubiegłego wieku generała George’a Owena Squiera, któremu zupełnie przypadkowo udało się stworzyć naturalną sieć bezprzewodową z wykorzystaniem drzew. Badacz odkrył w ich wewnętrznej strukturze niezwykłą zdolność przewodzenia fal bardzo długich (VLF), które w wyniku bardzo małego tłumienia i dużej dyfrakcji rozchodzą się na znaczne odległości za pomocą fali powierzchniowej. Fale te przenikają również wodę morską, co wykorzystywane jest do komunikacji z okrętami podwodnymi zanurzonymi na niewielkich głębokościach.

Na wyobrażenia artystki związane z tymi zjawiskami miało wpływ nieoczekiwane spotkanie. Lazar poznała pewnego dnia naukowca Marka Styczyńskiego, który opowiedział jej zaskakującą historię. Podczas jednej z wędrówek w Bieszczady badacz postanowił wywiercić dziurę w korze drzewa. Ku jego wielkiemu zdumieniu, po wpuszczeniu w nią specjalnego mikrofonu nie usłyszał pulsujących odgłosów życia drzewa i buszujących w nim korników, tylko piosenkę, której dźwięki dochodziły ze znacznej odległości. Ta niecodzienna opowieść stałą się dla artystki inspiracją do stworzenia filmu, a raczej wizualnego słuchowiska, którego bohaterem stają się dźwięki ziemi. Obraz zaczyna się od niepokojącego, ale i poetyckiego preludium, w którym artystka informuje widza, że planeta ożywa dźwiękami własnych audycji radiowych. Widz może obserwować symboliczny proces powolnego przeistaczania się żywej, drzewnej struktury w nadajnik z prawdziwego zdarzenia. Dla Lazar wizja naturalnych przewodników fal długich pokazuje możliwość odkrywania transmisji biologicznego hałasu, tak różnego od nieznośnego zgiełku miasta, tłumiącego pierwotne odgłosy natury. Artystka udziela również wskazówek, kiedy najlepiej poddać się słuchaniu leśnych audycji – sprzyjającym okresem okazuje się zima, podczas której zachodzi najmniej zakłóceń, przeszkadzających w audialnym odbiorze rzeczywistości. „Ta świadomość, że drzewa, wszystkie drzewa, wszystkich rodzajów i wszystkich wysokości, rosnące wszędzie, są antenami i bezprzewodowymi wieżami”, jak konstatuje w swoim obrazie Lazar, jest dla niej obezwładniająca.

Magdalena Lazar, rezygnując z wizualnego rozmachu, stawia przede wszystkim na niedoceniany w kulturze obrazu zmysł słuchu, który potrafi snuć dźwiękowe opowieści.

Zuzanna Sokołowska

Doskonałą wizualizacją zmysłowych doświadczeń stają się wysublimowane, dojrzałe kadry wypełniające jej wideo, nawiązujące mimowolnie swoją stylistyką do kadrów Bruno Aveillana. Elementem powtarzającym się w obrazie artystki jest rzeźba Maurycego Gomulickiego „Melancholia”, której powstanie zainspirowane zostało grafiką Albrechta Dürera. Według Lazar praca ta może zadziałać jak ukryty przekaźnik, przywodzący również na myśl Kubrickowski monolit z filmu „2001: Odyseja kosmiczna” (1968). U Lazar nic nie jest jednoznaczne – fikcja miksuje się z rzeczywistością, tworząc oniryczną narrację z pogranicza jawy i snu. Uzupełnieniem wystawy stają się fotografie skalistych przestrzeni, odwzorowujących nadajniki do zbierania sygnałów, na które artystka natknęła się podczas swojej podróży do Norwegii.

Fale_bradzo_dlugie_fot. E_Dufaj3.jpg

„Niebo nigdy nie cichnie. Niewidoczne gołym okiem VLF – fale bardzo długie – są dźwiękowym odpowiednikiem oszałamiających wizualnie zórz polarnych, oświetlających bieguny naszej planety” – ta myśl artystki staje się doskonałym wprowadzeniem do ostatniej odsłony wystawy, ukrytej za czarną ścianą galerii. Aby obejrzeć wideo Lazar, które powstało w sylwestrową noc w Krakowie, trzeba było spojrzeć przez specjalnie wyciętą szczelinę. Jej kształt przypominał skalne pęknięcie, które stanowiło pewnego rodzaju symboliczne zaproszenie do zajrzenia w głąb ziemi. Artystce udało się zarejestrować wystrzeliwanie fajerwerków z dość sporej odległości. Jednakże pierwszymi skojarzeniami, jakie nasuwały się widzowi podczas oglądania tego obrazu, były nadchodząca burza lub rozbłyski świateł oddalonych od siebie nadajników, tworzących tajemniczy komunikat.

Dźwiękowa melancholia

Wystawa Magdaleny Lazar była ekspozycją bardzo minimalistyczną, wręcz stonowaną. Rozmieszczona pośród białych ścian pozwoliła niemal w laboratoryjnych warunkach wsłuchać się w archetypiczną muzykę natury. Walter J. Ong słusznie zauważył, że żadne z innych doświadczeń zmysłowych rozgrywających się w czasie nie opiera się tak silnie działaniom stabilizującym, zatrzymującym, jak dźwięk, który jest bliski doświadczaniu wnętrza, dochodzeniu do głębokich warstw ludzkiej świadomości [1]. Wolfgang Welsch zauważył istotne różnice pomiędzy aktem widzenia i słyszenia, podkreślając ogromne znaczenie audialności: „Każde spojrzenie ma coś ze spojrzenia Meduzy: pod jego wpływem przedmioty krzepną, zamieniając się w kamienie. Słyszenie przeciwnie – nie trzyma świata na dystans, lecz weń wnika. Tak jak widzenie jest zmysłem dystansowania, tak słyszenie – zmysłem powiązania” [2] – podkreśla Welsch.

Fale_bradzo_dlugie_fot. E_Dufaj13.jpg

Lazar, rezygnując z wizualnego rozmachu, stawia przede wszystkim na niedoceniany w kulturze obrazu zmysł słuchu, który potrafi snuć dźwiękowe opowieści, słyszalne nawet dla drzew, leniwie szumiących w rytm zmieniających się pór roku. Jej realizacje pozwalają choć na chwilę zatrzymać się, wziąć głęboki oddech i po prostu słuchać. Indianie z plemienia Wangung, wybierając miejsca do zebrań czarowników, poszukiwali terytorium, na którym dochodzi do trzęsienia ziemi, ponieważ tyko w ten sposób natura mogła do nich przemówić. Wystawa Magdaleny Lazar to niewątpliwie udana próba dotarcia do pierwotnych instynktów, których charakter wyznaczała otaczająca przyroda, a jej dźwięki wypełniały niemal całe ludzkie ciało.

Przypisy:

[1] Walter J. Ong, „Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii”, Warszawa 2011, s.72.
[2] W. Welsch, „Na drodze do kultury słyszenia”, [w:] red. E. Wilk, „Przemoc ikoniczna czy Nowa widzialność?”, Katowice 2001, s. 67.

 

Wystawa:

Magdalena Lazar, „Fale bardzo długie”, kurator: Marta Kudelska.
Galeria Szara Kamienica, Kraków 2014.

Piramida pasożytów. „Huba” Wilhelma i Anki Sasnalów

Na bohaterów „Huby” obrali sobie Sasnalowie dwójkę dorosłych, dysfunkcyjnych ludzi z niemowlęcym bonusem: mężczyzna, jego córka lub (sic!) żona i jej dziecko; wszyscy razem tworzą coś na kształt rodzinnego destruktu. Są brzydcy i nieciekawi, otoczeni równie brzydkim i nieciekawym środowiskiem. Ponadto zawieszeni w postkomunistycznej, jałowej czasoprzestrzeni, nieumiejący bądź niechcący się przystosować do nowej rzeczywistości, pozbawieni inicjatywy i jej świadomości – razem stanowią pasożytniczą piramidę, gdzie jedno drugiemu jest w równym stopniu potrzebne, co obojętne.

Królestwo narośli

Alinearna narracja i oszczędne, pozbawione dialogów kadry sprawiają, że relacja mężczyzny i kobiety jest dla widzów niejasna. Czy są niedobranym, zmęczonym sobą małżeństwem, czy równie zmęczonymi sobą ojcem i córką? Kim dla mężczyzny jest niemowlę? Dodatkowe pytania mnoży kwestia dotyku, bo ten pojawia się jedynie tam, gdzie bohaterów dzieli dziecko. Kobieta dotyka dziecka, gdy je karmi, a mężczyzna wtedy, gdy bierze z nim kąpiel. Za każdym razem – choć macierzyński, rodzicielski, rodzinny – jest to dotyk pełen dwuznaczności, budzący poczucie niesmaku i odrazy. Nagie dziecko, zwiotczała skóra mężczyzny, obłe połacie ciała kobiety i długie, natarczywe ujęcia. Metafora narośli, pasożytów ma w „Hubie” co najmniej dwojaką naturę: zarówno ogólną, pokoleniową, kiedy każdy kolejny członek rodziny jest ciężarem dla pozostałych, jak i jednostkową. W przypadku kobiety, jej hubą zdaje się nieplanowane dziecko, które beznamiętnie przystawia do piersi, ono zaś łapczywie się na niej żywi. Hubą mężczyzny jest trawiący go rak. Choć w filmie niemal pozbawionym dialogów nie pada na ten temat ani jedno słowo, sugestywne obrazy budują metaforę choroby, regresu. Podczas wizyty mężczyzny w fabryce obraz poddany jest takiej obróbce, że fabryczna maszyneria i buchające z niej kłęby dymu cofają się, zamiast swobodnie iść do przodu. Dym ustępuje w zwolnionym tempie. Choroba niszczy zdrowe komórki organizmu.

Huba 3

Pasożytnicze relacje, powolna agonia, bieda – to z pozoru wszystko, co wiemy z tego filmu. Czym jednak tak naprawdę jest ten obraz?

Rządy obrazu

Chociaż niemal tuż po premierze „Huby” na 14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty film Sasnalów uznany został za „lustro transformacji” (używając określenia Jakuba Marmurka), sam Sasnal w wywiadzie dla „Szumu” podkreślił, że jest to przede wszystkim film o samotności, braku porozumienia: „Opowiedzieliśmy więc o życiu samotnej matki z dzieckiem i starszego faceta, który jest śmiertelnie chory, a dodatkowo traci pracę, jak również o samotności, braku porozumienia i emocjonalnej przemocy, pustce. Wydaje mi się, że obecnie wszystko staje się metaforą transformacji. W takich żyjemy czasach, że to pierwsze skojarzenie – posttransformacyjnych”. „Huba” nie jest więc docelowo diagnozą transformacji, jak można powiedzieć o „Mojej Ulicy” Marcina Latałły, a z pewnością nie jest nią przede wszystkim.

Czym zaś jest? Czystym, nieskrępowanym, często bezlitosnym obrazem. Sasnalowie bowiem komunikują się z widzem i posługują przede wszystkim obrazem. Nieporozumieniem więc byłoby zarzucanie twórcom braku fabularności, linearności, przyczynowo-skutkowego przebiegu zdarzeń, które cechują tradycyjne dzieło filmowe (a i z takimi głosami można się było spotkać po pokazie prasowym w Pałacu Kultury). Nieliczne dialogi padają jedynie poza domem: u lekarza czy w sklepie. Kobieta i mężczyzna nie potrafią się komunikować, w ich domu słychać jedynie jednostajny i jednostajnie ignorowany płacz dziecka. Kamera rejestruje ich beznamiętne, pasożytnicze bytowanie, pokazując wyrwane z kontekstu sytuacje: wspólny posiłek, wizytę u lekarza, wyjście na spacer z dzieckiem, wizytę mężczyzny w fabryce (jego dawnym miejscu pracy), nie oszczędzając widzowi brzydoty, naturalizmu, niczym nieskorygowanej nagości i odstręczających szczegółów dnia codziennego.

Dzieło Anki i Wilhelma Sasnalów pozostaje zawieszone między filmem a wideo-artem. „Huba” stanowi zbiór ujęć, w którym wiele jest niedopowiedzeń.

Daria Skok

Wreszcie, to film wolny od konwenansów: zarówno w odniesieniu do medium i konstrukcji dzieła, jak i do estetycznych kanonów. Wilhelm Sasnal, który wespół z Anką Sasnal reżyserował film i odpowiada za zdjęcia, nie boi się dłużej zatrzymać obiektywu na wysuszonym i żylastym ciele starca, na pokrytej rozdętymi porami twarzy kobiety, na jej obwisłych piersiach i na golarce, którą oblepiają zmieszane z kremem do golenia włosy łonowe. Życie tej trójki zredukowane jest jedynie do aspektu fizjologicznego. Wypełniają oni proste zobowiązania, jakie mają wobec natury i wobec swojego gniazda. To codzienność jałowa, nieludzka wręcz, ziejąca pustką, odarta ze znaczenia.

Huba 5

 Prymat beznadziei

Choć bytowanie bohaterów „Huby” pozbawione zostało już wszelkiego sensu, wypełnione zaś zostało bezgraniczną nudą i stagnacją – to, co im pozostało, również jest liche i na granicy rozpadu. Obowiązki domowe wykonywane są od niechcenia, raczej pozornie niż z rzeczywistym zaangażowaniem: toaleta czyszczona papierem toaletowym, żelazko, które jedynie muska brzegi tkaniny, dziecko mechanicznie przystawiane do piersi, bez emocji, ze wzrokiem utkwionym w suficie. Wszystko tu jest udawane i kruche jak domek z kart. Wielka pustka i apatia, które tylko pozory życia trzymają w ryzach. Bo to całe prasowanie, te spacery przypominające bezcelowe włóczenie się, te męczące i niekończące się posiłki – to udawanie życia. Jednocześnie kamera, rejestrująca rzeczywistość dokładnie taką, jaka jest, daleka jest od sugerowania odbiorcy jakiegokolwiek osądu moralnego czy emocjonalnego. Film budzić może odrazę, obrzydzenie, niepokój, ale są to doznania estetyczne, nie moralne, ponieważ z bohaterami filmu nie sposób się zidentyfikować. Może to właśnie tak bezwstydna brzydota bohaterów i ich codzienności każe nam się emocjonalnie od nich zdystansować?

O emocje w ogóle trudno w tym filmie, jego bohaterowie (czy też antybohaterowie) wydają się ich pozbawieni, nie potrafią się ze sobą komunikować ani okazywać czułości. Nie potrafią też wykrzyczeć swojego bólu czy złości; poddają się w pełni temu, co ma im do zaoferowania ich codzienność – a nie ma tego wiele.

Jedyną naładowaną emocjami i buntem sceną jest ta końcowa, kiedy z pełnym tłumionej złości, ociekającym niemal zwierzęcą agresją lub dziecięcym uporem bohaterka „Huby” ciska na stół otwartą paczkę płatków kukurydzianych. Rozlewa się mleko, na ziemię spadają kolejne warstwy jedzenia. Akt ten równa się wyrzucaniu emocji. To ich defekacja. W poczuciu wstydu i winy, w ciemności, w nocy, w samotności – można się ich wreszcie pozbyć. Spadające po kolei, w zwolnionym tempie jedzenie tworzy barwny, abstrakcyjny obraz. Czy to przeestetyzowana metafora, czy wciąż jedynie fizjologia?

Odczłowieczenie po kawałku

Jak już było powiedziane, mimo tego, że „Huba” trwa ponad godzinę, nie jest typowym przedstawicielem swojego gatunku. Dzieło Anki i Wilhelma Sasnalów pozostaje zawieszone między filmem a wideo-artem. „Huba” stanowi zbiór ujęć, obrazów, tworzących układankę, w której wiele jest luk i niedopowiedzeń. Jest jak świat podpatrywany przez dziecko, które rozumie jedynie niektóre jego aspekty, pozostając bezradnym wobec całości. Ze względu na formę – brak tradycyjnej narracyjności, fabularności, pokawałkowanie świata przedstawionego, manipulacje obrazem (sceny w fabryce), naturalizm i szokującą wręcz brzydotę – można pokusić się o porównanie nowego dzieła Sasnalów do wczesnego Korine’a, przeniesionego w polskie warunki.

Huba 9

Kiedy spojrzymy na „Hubę” jako na pewien symbol, kiedy jej bohaterzy staną się dla nas reprezentantami grupy wykluczonych, niezaradnych ludzi, wtedy możemy zgodnie z Majmurkiem uznać ten film za diagnozę transformacji. Jednak – czy warto? Czy nie więcej z tego obrazu zaczerpniemy, gdy potraktujemy jego bohaterów zupełnie indywidualnie, uznając, że to ich jednostkowa historia, a nie historia upośledzonej społecznie części Polski po transformacji? Dla mnie „Huba” to obraz o nieumiejętności komunikacji, o braku zrozumienia i samotności, która za nimi idzie. O pustce i odczłowieczeniu, które nastają, gdy sprowadzi się życie do najprostszych instynktów i potrzeb.

 

Zwiastun:

 

Film:

„Huba”, reż. Wilhelm i Anka Sasnalowie, Polska i Wielka Brytania 2014.

Zdjęcia: Materiały prasowe- Nowe Horyzonty

[Smaki fotografii] Strzelanina w mieście

Bez względu na rodzaj zabudowy i warunki pogodowe, fotografując w mieście, zawsze napotkasz sceny o bardzo dużym kontraście. Jasne niebo, elewacje odbijające promienie słoneczne i głębokie cienie za każdym rogiem stanowią duże wyzwanie dla cyfrowych aparatów. Rejestrowany przez matryce zakres tonalny (maksymalna rozpiętość między jasnymi i ciemnymi partiami obrazu, którą jest w stanie utrwalić aparat bez utraty detali) cały czas rośnie, ale nadal nie dorównuje możliwościom ludzkiego oka. Właśnie dlatego zdjęcia miasta często mocno odbiegają od tego, co widzisz na własne oczy. Automatyka aparatu jest bezsilna wobec wielości płaszczyzn odbijających światło z różnym natężeniem. Zielony kwadracik, czyli tryb automatyczny to w miejskim krajobrazie loteria. Tryby półautomatyczne mogą być sposobem na szybkie przejścia z miejsc mocno nasłonecznionych do ciemnych zaułków, ale będą wymagały kilku prób aż do otrzymania żądanego naświetlenia. Rozwiązaniem zapewniającym jednorodne wyniki jest tryb w pełni ręczny.

 

Zdjęcie 1 i ikonka wpisu

Tutaj bardziej niż kiedykolwiek liczy się umiejętność ustawienia parametrów ekspozycji tak, aby obrabiając zdjęcia na komputerze, wydobyć szczegóły pozornie niewidoczne. Chcąc zachować informacje o całym kadrze, naświetlaj z użyciem histogramu i staraj się przesunąć go jak najbliżej prawej strony bez prześwietlania. Ekspozycja maksymalizująca dostępny zakres tonalny zazwyczaj nie wygląda zbyt dobrze na ekranie aparatu (zdjęcie wygląda na zbyt jasne i mało kolorowe), ale pozwala na dużo więcej podczas postprodukcji. Utrzymywanie najjaśniejszych partii zdjęcia (zazwyczaj jest to niebo) w zakresie tonalnym aparatu za wszelką cenę nierzadko traci sens. Co mi po niebieskim skrawku w rogu zdjęcia, kiedy reszta klatki jest skrajnie niedoświetlona? Decyzje o tym, co ma być odpowiednio naświetlone, podejmuj w zależności od własnego pomysłu na dany obraz.

Chmury mogą okazać się pomocne, jeśli mamy problem ze zbyt dużym kontrastem. Działając jak gigantyczny dyfuzor, zmiękczają światło słoneczne, częściowo niwelując różnice między jasnymi i ciemnymi partiami fotografii. Niestety jednocześnie sprawiają, że wąskie uliczki znikają w półmroku. Wtedy potrzebne są jaśniejsze obiektywy.

Zdjęcie 2

 

Geometryczna struktura zabudowań i jej mało mobilny charakter sprawia, że musisz dysponować mocno wyspecjalizowaną optyką. Co chwilę możesz znajdować się w sytuacji, kiedy udałoby ci się sfotografować ten kościół, gdyby nie ściana za twoimi plecami. Obiektyw szerokokątny jest nieodzowny – pozwoli mieścić w kadrze duże obiekty pomimo niedużej odległości. Ciaśniejsze kadry zapewni standardowa pięćdziesiątka albo uniwersalny zoom. Jeżeli zależy ci na tym, żeby pionowe linie wysokich budynków fotografowane z poziomu ulicy pozostawały równoległe na całej długości kadru, niezbędny będzie obiektyw typu tilt-shift. Jego działanie można symulować komputerową korektą, jednak wymaga to kompozycji szerszej niż docelowa i skutkuje sporą utratą jakości. Chcąc poruszyć zabetonowaną architekturę, możesz zastosować obiektyw typu rybie oko, dający widok o kącie 180 stopni i groteskowe zniekształcenie perspektywy.

Optyka obiektywów w mieście ujawnia cechy mało widoczne w innych przestrzeniach. Linie proste okazują się zaokrąglone, widać to szczególnie wyraźnie przy krawędziach kadru, co nazywa się zjawiskiem dystorsji. Wszystkie obiektywy charakteryzują się mniejszą lub większą dystorsją. Utrwalany obraz nie jest w pełni płaski, tylko wygląda jak położony na ścianie beczki lub poduszce z wbitą szpilką. Przypadłość ta jest mało widoczna, ale ma szczególne znaczenie, jeżeli w rzeczywistości proste krawędzie budynków lub ulic stanowią kompozycyjne punkty zaczepienia. Na szczęście również tutaj oprogramowanie przychodzi z pomocą. Programy do obróbki zdjęć, dysponując informacjami o niedoskonałościach optyki, mają wbudowane algorytmy do automatycznej korekty dystorsji.

Zdjęcie 3

Kiedy problemy techniczne związane z ekspozycją i doborem obiektywów zostaną rozwiązane, czas przejść do meritum. Podziwiając zabytki podczas emocjonującego urlopu, bardzo łatwo zapomnieć, że treść niezmiennie pozostaje największym atutem każdej fotografii. Zwiedzając, łatwo zatracić się w dokumentalnym szale i wrócić do domu z setkami nijakich zdjęć bliźniaczo podobnych do tych, zarejestrowanych przez znajomych i całą resztę turystów. Spoglądaj nie tylko przed siebie, lecz także w górę i w dół. Nietypowa perspektywa potrafi przeobrazić normalną scenę w coś niezwykłego. Nie wahaj się kłaść aparatu na ziemi lub fotografować z rąk wyciągniętych nad płotem.

W mieście bardzo łatwo o bałagan w kadrze. A bałagan, jeśli nie jest akurat głównym motywem fotografii, dezorientuje odbiorcę. Szukaj linii porządkujących elementy na zdjęciu, prowadzących oko od jednego kluczowego elementu do drugiego. Architektura jest pełna symetrii. Umiejętne zaprzeczanie tej oczywistości zbuduje angażujące odbiorcę, kontrastowe kompozycje.

Miasta żyją dzień i noc. Jak tylko zapadnie zmrok, weź ze sobą statyw. Znajdź miejsce, gdzie ruchome źródła światła pozostawią surrealistyczne smugi na tle statycznych elementów krajobrazu podczas długich czasów naświetlania. Przymknij mocno obiektyw, żeby każda latarnia stała się wieloramienną gwiazdą.

Fotografuj, ale także patrz. Świat z perspektywy wizjera w aparacie wygląda zupełnie inaczej niż ten widziany i zapamiętywany własnymi oczami. Dopiero kiedy poczujesz atmosferę miejsca na własnej skórze, wszystkimi zmysłami, staraj się ją oddać na swoich fotografiach. Kiedy już utrwalisz wspaniałe panoramy, gęstą zabudowę i wieżowce sięgające nieba, skup się na szczegółach, podejdź bliżej. Nie zapominaj, że miasto to ludzie.

Różni Ukraińcy, różni Polacy

Dostrzegam co najmniej trzy różne grupy przyjeżdżających do Polski Ukraińców. Dla pierwszej – młodych i zamożnych, którzy dotarli tu często jeszcze przed Euromajdanem – wyjazd do Polski przypomina znany program wymiany studentów, Erasmus. Wyścig po knajpach i imprezach. W Warszawie tętni wielonarodowy świat, a Ukraińcy w tym świecie są tylko małą częścią. Chodzą do miejsc, gdzie spotykają przybyszów z wielu innych krajów. Tygiel narodów, nowe doświadczenia, okazja do nauki języków. Dla tych Ukraińców Polska jest tylko początkiem – przed nimi leży cała Europa (o ile tylko pokonają barierę wizową). Oni doskonale wiedzą, gdzie lepiej dolecieć Ryanairem, a gdzie pojechać PolskimBusem.

Dla drugiej grupy Ukraińców wyjazd do Polski to szansa, żeby po prostu wyjechać. Uciec gdziekolwiek, jakkolwiek, oby jak najdalej od Ukrainy. Rodzice chcą wysłać dziecko na Zachód, żeby otrzymało europejski dyplom i nigdy więcej do domu nie wracało. Wiadomo przecież, że nasze postradzieckie dyplomy nie są uznawane prawie nigdzie na świecie. A tu blisko, tuż obok, atrakcyjne studia w akceptowalnej cenie. Większość polskich uczelni prywatnych nie wymaga testów językowych ani egzaminów wstępnych. Wystarczy złożyć dokumenty o skończeniu liceum na Ukrainie i opłacić studia. Sieci migracyjne umacniane są przez firmy, które wszystko załatwią. Wśród takich studentów są nie tylko świeżo upieczeni maturzyści. Przyjeżdżają też młodzi, pracujący już mężczyźni, świadomi tego, że pozostając na Ukrainie z dnia na dzień mogą trafić do wojska. Bezpieczniej jest pożyczyć od znajomych pieniądze i wyjechać na byle jakie studia lub po byle jaką pracę. Oby jak najdalej od niestabilności.

W Warszawie tętni wielonarodowy świat, a Ukraińcy w tym świecie są tylko małą częścią. Najłatwiej jest tych ludzi i miejsc nie dostrzegać, dopóki nie zaczną przeszkadzać.

Viktoriia Zhuhan

Co na to Polacy? Nie rozumieją, dlaczego nagle, na niektórych prywatnych uczelniach, zaczynają stanowić mniejszość. Dlaczego w centrach handlowych czy komunikacji miejskiej słyszą coraz częściej ukraiński i rosyjski (sądzę, że często języki te nie są też rozróżniane). Podział na „swoich” i „obcych” staje się tym ostrzejszy, im więcej migrantów ze Wschodu przyjeżdża. Gdy przybysze stanowią mniejszość, chcąc nie chcąc, muszą się dostosować. Ale gdy zaczynają stanowić połowę danej grupy (np. w akademiku) – zarysowują się wyraźnie dwie, odrębne kultury. Pojawiają się enklawy, gdzie rozmawia się po ukraińsku o problemach ukraińskich, porównuje Ukraińców i Polaków z ukraińskiej, a nie polskiej perspektywy. Na imprezach „Russian Party” bawi się coraz liczniejsza młodzież, spotyka się też w pubach i na wspólnym oglądaniu meczów piłkarskiej reprezentacji Ukrainy. Najłatwiej jest tych wszystkich ludzi i miejsc nie dostrzegać, dopóki nie zaczną przeszkadzać.

Trzecia grupa Ukraińców w Polsce jest już od lat. To tania siła robocza. Zagonieni, często z jednym wolnym dniem w tygodniu i 12-godzinnym dniem pracy. Bez umów o pracę, bez ubezpieczenia. Ich znajomość języka polskiego wystarcza do wykonania pracy fizycznej. Ich znajomość kultury polskiej kończy się na tym, że „w święto Pan kazał pracować tak, żeby sąsiedzi nie widzieli, bo w święto nie wolno”. I „Pan” tutaj pisze się tylko i wyłącznie wielką literą, bo „polski Pan” kojarzy się wielu Ukraińcom tak samo, jak dawniej. Dla Polaków spotkanie ze sprzątaczką czy robotnikiem to często jedyny kontakt ze wschodnim sąsiadem – głupim, tanim i „nielegalnym”. Czy można tu mówić o jakimkolwiek porozumieniu czy dialogu międzykulturowym?

***

Kiedy piszę o tych dwóch równoległych światach, ukraińskim i polskim, przypominam sobie mroźne wieczory w Warszawie ostatniej zimy. Kiedy wielu Polaków przychodziło na manifestacje Ukraińców. Niektórzy – codziennie. Przypominam sobie Polaków, którzy przynosili ciepłe jedzenie. Czy przez ukraiński Majdan dwie sąsiednie, pokrewne kultury w końcu poznały siebie nawzajem? Czy raczej przedłużający się kryzys na Ukrainie spowoduje, że Polacy będą mieli w końcu dość Ukrainy i samych Ukraińców? Przez dwa lata nauczyłam się tylko tyle, jak bardzo różni są Polacy i różni Ukraińcy. Może to jest pewien punkt wyjścia do dalszego dialogu, w sytuacji, na którą żadna ze stron nie była przygotowana.