Wagner w kurorcie, czyli o Wielkanocnym Festiwalu w Baden (cz.2)

Artyści i arystokraci

Elegancka publiczność przyjeżdżała do Baden od 1845 roku pociągiem. Sześćdziesiąt lat później przebudowano dworzec, żeby bardziej odpowiadał gustowi epoki i coraz większemu ruchowi. Dworzec ten nadal istnieje, choć ostatni pociąg odjechał z niego w 1977 roku (dzisiaj kolej dojeżdża do niżej położonej, nowszej części miasta). Na starym dworcu nadal można jednak kupić bilety na podróż [niem. Fahrkarte], tyle że będzie to podróż muzyczna! 

Stację zamieniono na szatnie i foyer, a w miejscu dawnych peronów dobudowano w 1998 roku największy w Niemczech gmach operowy. Nowy gmach zaprojektowany przez Wilhelma Holzbauera zastąpił stojący do dziś nieopodal kasyna uroczy teatr, na inaugurację którego Hektor Berlioz napisał operę „Béatrice et Bénédict”.

O muzyce i muzykach w Baden można długo opowiadać. Warto wspomnieć choć to, że przez dziewięć kolejnych lat przyjeżdżał tu na wakacje Johannes Brahms. Trafił do Baden na polecenie Clary Schumann i w nieodległym Lichtental miał dom, w którym spędzał lato, i gdzie napisał między innymi dwie symfonie, „Requiem”, „Rapsodię na alt”. Ściągali tu również najwięksi soliści skuszeni bogatą klientelą, która nie tylko chciała ich słuchać, ale i hojnie wynagradzać. Nie dziwi zatem, że łaknący prestiżu Wagner także chciał zaistnieć w tym środowisku, oraz że właśnie tu widział oczami wyobraźni swój wielki teatr i życie w luksusie. Jak wiemy nic z tego nie wyszło, a marzenie Wagnera o teatrze zmaterializowało się w Bayreuth. Jednak socjeta Baden dała Wagnerowi coś niematerialnego.

© Monika Ritterhaus / Baden-Baden Festspiele

Do Baden na korepetycje, czyli Wagner uczy się o śpiewie 

Kiedy legendarna śpiewaczka Paulina Viardot przeszła na emeryturę w wieku 42 lat, razem z mężem – przeciwnikiem autorytarnych rządów Napoleona III, udali się z powodów politycznych na luksusowe „wygnanie” do Baden. Z tej emerytury powracała okazjonalnie, a pod naciskiem Brahmsa prawykonała między innymi wspomnianą „Rapsodię na alt”. 

Wagner w Baden nie tylko próbował zdobyć pieniądze, ale uważa się, że kilkakrotnie spotykał się z Pauline Viardot, która miała udzielać mu swoistych lekcji i wprowadzić go w technikę francuskiego i włoskiego śpiewu operowego. Interesującą Wagnera kwestią było pogodzenie techniki bel canto ze zrozumiałością tekstu. To w Baden pod okiem Viardot rodziły się Wagnerowskie koncepcje śpiewu operowego. Po latach politycznej banicji Viardot wróciła z mężem do Paryża, gdzie wykształciła m.in. kilka renomowanych śpiewaczek wagnerowskich (Félia Litvinne, Ada Adini, Selma Ek).

Orkiestra festiwalowa – Berlińscy Filharmonicy

Od 2013 roku Wielkanocny Festiwal w Baden jest współorganizowany przez Berlińskich Filharmoników, którzy są jednocześnie gwiazdami festiwalu. Zespół pojawi się tu jeszcze w kolejnym sezonie i zagra m.in. „Madamę Butterfly” pod batutą Pietrienki. Z kolei na wiosnę 2026 roku, po kilkunastu latach nieobecności, Berlińczycy wrócą na wiosenną edycję Festiwalu w Salzburgu. 

Tradycją jest, że orkiestra bierze udział w inscenizacji opery, którą po powrocie do Berlina prezentuje w wersji koncertowej. W tym roku do tego celu „Elektrę” Ryszarda Straussa (recenzję spektaklu można przeczytać w nr 759 „Kultury Liberalnej”). Jednak udział Belińczyków w tym Festiwalu nie ogranicza się do zagrania spektakli operowych. Repertuar festiwalu można podzielić na trzy główne kategorie: koncerty kameralne, koncerty symfoniczne i wspominana opera. W tym roku na „Elektrze” nie poprzestano. Oferta operowa była nieco szersza. 

© Monika Ritterhaus / Baden-Baden Festspiele

Wiosna i miłość

Tak można by zatytułować program koncertu operowego z muzyką Wagnera, którym Kiriłł Pietrienko dyrygował w czasie festiwalu. Na program koncertu złożyły się: uwertura do „Tannhäusera” wraz z następującą po niej sceną bachanaliów oraz pierwszy akt „Walkirii”. Był to koncert o różnych obliczach miłości. Różne dzieła łączyło jedno – niepowstrzymany, romantyczny zalew uczuć; w prezentowanym fragmencie „Tannhäusera” bachiczny, w „Walkirii” tajemniczy i czysty. 

Sąsiedztwo sceny z „Tannhausera” rozgrywającej się w dominium Wenus z romantycznym uniesieniem Zygmunta i Zyglindy z „Walkirii” nadaje temu ostatniemu kontekst, w którym widzimy bohaterów w nieco innym ujęciu. Zestawienie utworów wykorzystał Pietrienko do pokazania ich miłości bardziej fizycznej, co wyraziło się między innymi w żywiołowej interpretacji orkiestry. Pietrienko to poszukiwacz detali instrumentacyjnych i harmonicznych i partyturę Wagnera pokazuje czasem od strony późniejszego, Straussowskiego ekspresjonizmu, a czasem impresjonizmu Debussy’ego.

W roli zakochanego w sobie rodzeństwa wystąpili Vida Miknevičiūtė i Klaus Florian Vogt w zastępstwie za Brandona Jovanovicha. Część publiczności uznała tę zmianę za korzystną, jednak większość chyba nie mogła się pogodzić z prostą, naiwną, wręcz dziecinną interpretacją roli Zygmunta zaprezentowanej przez Vogta. Efekt dziecinności pogłębiał osobliwy, pozbawiony vibrato sposób śpiewania Vogta. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że nie jesteśmy w „Walkirii”, a dwa odcinki dalej, w „Zmierzchu bogów” – i oto mamy przed oczami syna Zygmunta i Zyglindy – naiwnego chłopaczka, Zygfryda. Jedno trzeba przyznać – Vogt śpiewa dźwiękiem prostym, lecz dużym, oraz z dobrą dykcją.

Jego partnerką była Vida Miknevičiūtė, solistka, która potrafi we współpracy z dyrygentem znaleźć miejsce dla swojego głosu w dużej, gęstej partii orkiestry. Miknevičiūtė potrafiła przekazać smutek, radość, poczucie niepewności, a także determinację Zyglindy. Była to kreacja wielowymiarowa, taka na jaką zasługuje ta bohaterka. Kontrastowała ona z płytką w ujęciu Vogta kreacją Zygmunta. Śpiewacy w swoim podejściu różnili się tak, że trudno było uwierzyć, iż Zygmunt i Zyglinda to bliźniaki. Podobno jednak w spontanicznym odruchu przeciwieństwa się przyciągają, więc ich romans wydawał się wielce prawdopodobny. 

Jako czarny charakter, mąż Zyglindy – Hunding, wystąpił Kwangchul Youn. Śpiewak doskonale znany Wagnerowskiej publiczności. Wciąż wspaniały, szeroki i przyjemnie brzmiący głos jest aż zbyt ładny dla ohydnej postaci, niemniej tak przyjemnie się go słucha!

Kameralnie – 150. urodziny Schönberga (cz. 2)

Główną atrakcją Wielkanocnego Festiwalu w Baden-Baden jest oczywiście możliwość posłuchania Berlińskich Filharmoników w operze, ale równie atrakcyjnie przedstawiał się w tym roku program kilkunastu koncertów kameralnych. W ich repertuarze można było znaleźć liczne łączące je wątki. Najciekawszym był ten modernistyczny, pokazujący różne stylistyki końca XIX i początku XX wieku, co rzuciło światło na twórczość Schönberga z różnych perspektyw. Właśnie muzyka Schönberga zdawała się tu wysuwać na pierwszy plan, co jest w oczywisty sposób sposobem uczczenia 150. rocznicy urodzin tego kompozytora przez orkiestrę. Więcej o Schönbergowskich programach Filharmoników Berlińskich pisaliśmy kilka tygodni temu w nrze 791 „Kultury Liberalnej”. 

W cyklu kameralnym można było usłyszeć bardzo różne kombinacje instrumentów, z których bodaj największą sensację wzbudził koncert blachy – 5 trąbek, 5 puzonów, 2 waltornie i tuba oraz Sarah Willis (jedna z waltornistek) jako konferansjer. W środowisku o muzykach z sekcji blachy często mówi się jako o najbardziej „wyluzowanych” i to znalazło w tym koncercie potwierdzenie. Oczywiście nie był to kabaret, ale wciąż koncert prezentujący najwyższe umiejętności gry na jednych z najtrudniejszych do opanowania instrumentów. 

Także na tym koncercie miała pojawić się muzyka Schönberga, jednak w ostatniej chwili zrezygnowano z zagrania „Vier Stücke” op. 27. Wytłumaczono się brakiem wystarczającej liczby prób, poniekąd bardzo profesjonalne odejście, a i bez tego koncert był wystarczająco bogaty i różnorodny. Skończyło się więc na błyskotliwej fanfarze napisanej przez Ryszarda Straussa na zamówienie ratusza w Wiedniu, „Marszu wojskowym” nr 1 Schuberta, pieśniach Dowlanda w aranżacji na cztery puzony zrobionej przez Olafa Otta (jednego z muzyków Berlińczyków) i „Ave Maria” Brucknera. Jeśli do tej pory nie zrobiło się wystraczająco dziwnie, to później nastąpił jeszcze „Taniec słowiański” nr 8 Dvořáka, czyli w zasadzie sylwestrowy samograj, a całość zakończyła suita, na którą złożyły się trzy popularne tango: Aieta, „Corralera”; Piazzola „Adiós Nonino; Villoldo „El Choclo”. 

Można dostać ataku śmiechu od samego czytania programu koncertu z utworami od Sasa do Lasa. Lecz cały ten miszmasz zagrano tak pięknym dźwiękiem i z takim wyrafinowaniem i wyczuciem stylów, że z sali koncertowej w kasynie wychodziło się niechętnie, podobnie niechętnie opuszczało się Baden. Wyjazdowi towarzyszyło poczucie zbliżającego się końca jakiejś epoki – w przyszłym roku Berliner Philharmoniker na wiosnę pojawią się w Baden po raz ostatni, przynajmniej na jakiś czas.

 

„Wagner-Gala Konzert”
(24 IV 2024, Baden-Baden Festspielhaus)

Wykonawcy: 

Kirill Petrenko (dyrygent)
Vida Miknevičiūtė (Sieglinde)
Klaus Florian Vogt (Siegmund)
Kwangchul Youn (Hunding)
Berliner Philharmoniker

 

Blechbläser der Berliner Philharmoniker”, Kammermusik IV
(26 IV 2024, Kasyno Baden-Baden, Weinbrennersaal)

Wykonawcy:

Guillaume Jehl, David Guerrier, Andre Schoch, Bertold Stecher, Tamás Velenczei (trąbki); Olaf Ott, Jonathon Ramsay, Jesper Busk Sørensen, Stefan Schulz, Tomer Maschkowski (puzony); Sarah Willis, Andrej Žust (waltornie); Alexander von Puttkamer (tuba)

 

Zdjęcia © Monika Ritterhaus / Baden-Baden Festspiel


Między wodą a ogniem. Recenzja filmu „Czerwone niebo” w reżyserii Christiana Petzolda

„Moim tematem będzie woda” – zapowiada Felix, przyjaciel głównego bohatera, Leona, kiedy docierają do domku letniskowego nad Bałtykiem, gdzie pierwszy z nich ma pracować nad swoim portfolio fotograficznym, a drugi szlifować powieść. Te same słowa mogłyby paść z ust reżysera Christiana Petzolda – jego filmografia to też w gruncie rzeczy, jak portfolio Felixa, seria „portretów ludzi patrzących na morze” (plakat do „Barbary” z 2012 wygląda wręcz jak wyjęty z albumu bohatera). Ludzie ci najczęściej znajdują się na życiowym rozdrożu; są rzucani na wybrzeża przymusowo: jako polityczni banici („Barbara”), z konieczności tytułowego „Tranzytu” [2018], czy, jak w przypadku głównego bohatera „Czerwonego nieba”, trafiają tam, aby ukręcić bicz na samych siebie i znieruchomieć w twórczym kryzysie. Sąsiedztwo żywiołu wody to zapowiedź ich przemian i egzystencjalnego przełomu.

Opowieść letnia

W „Czerwonym niebie” równie ważny jest jednak inny żywioł, ogień – okolicę trawią bowiem pożary lasów, odcinając bohaterów od świata. Niebo płonie, morze świeci (efekt bioluminescencji przyrównywanej do zorzy polarnej w wodzie), ale bohater pozostaje tym nieporuszony. Leon zamyka oczy na wszystko, co dzieje się wokół niego, chcąc skupić się na szlifowaniu książki przed wizytą wydawcy. Nie jest to jednak łatwe, bo po dotarciu na miejsce przyjaciele zastają ślady obecności nieoczekiwanej lokatorki – okazuje się, że przestrzeń życiową będą dzielić z energiczną Nadją, a wkrótce do grupy dołączy też Devid, ratownik z pobliskiej plaży.

Sama sceneria jest iście Rohmerowska: duży, biały dom na prowincji, grono młodych bohaterów, w którym mieszają się przedstawiciele inteligencji i ludzi pracy, czas, który upływa na konwersowaniu podczas biesiad przy suto zastawionym stole w ogrodzie, spacerach po plaży i drobnych flirtach.

Ada Minge

Ta rozpisana na młodą grupę matryca relacji jest jednym z wielu elementów, który sprawia, że „Czerwone niebo” od początku przywołuje skojarzenia z filmami Érica Rohmera, szczególnie „Opowieścią letnią” [1996], „Pauliną na plaży” [1983] czy „Zielonym promieniem” [1986]. Sama sceneria jest iście Rohmerowska: duży, biały dom na prowincji, grono młodych bohaterów, w którym mieszają się przedstawiciele inteligencji i ludzi pracy, czas, który upływa na konwersowaniu podczas biesiad przy suto zastawionym stole w ogrodzie, spacerach po plaży i drobnych flirtach. Zdecydowanie nie-Rohmerowski jest jednak bohater: daleko mu do smukłego, obserwującego świat z nonszalancją podrywacza granego w „Opowieści letniej” przez Melvila Poupauda; Leon jest ociężały, cyniczny, skrajnie niezainteresowany uczestnictwem w toczącym się wokół niego życiu, urokami lata i ogólnym dolce vita. „Praca mu na to nie pozwala”, choć to nie tyle praca, co ciążące nad nim widmo pracy – poprawiania tekstu, któremu prawdopodobnie brakuje tego, czym sam tak pogardza – życia właśnie. 

Na zewnątrz mamy więc zderzenie żywiołów, a wewnątrz tej małej grupy zderzenie przeciwstawnych postaw wobec życia i sztuki.

Ada Minge

Apollińskie, dionizyjskie

Na zewnątrz mamy więc zderzenie żywiołów, a wewnątrz tej małej grupy zderzenie przeciwstawnych postaw wobec życia i sztuki. Leon zdaje się uosobieniem podejścia apollińskiego – pewniej czuje się za murem pracy umysłowej i wyraźnie uznaje jej wyższość nad trywializmami życia jako takiego. Podkreśla to już otwierająca film scena w samochodzie: wieziony przez Feliksa Leon nie patrzy na przesuwający się za oknem krajobraz, tylko z zamkniętymi oczami wsłuchuje się w dobiegającą z radia piosenkę, w której jak echo powracają słowa: In my mind (będzie się ona zresztą przewijać przez cały film).

Pozostałych bohaterów łączy z kolei dionizyjskie doświadczanie świata. Dwoje z nich, Felix i Nadja, również zajmują się pracą intelektualną, nie oznacza ona jednak dla nich izolacji od życia, przeciwnie – w ich wykonaniu te dwie domeny inspirują się i wzajemnie dopełniają. Felix wpada na pomysł dotyczący portfolio na plaży, zagadując ratownika, Nadja sprzedaje lody turystom i przygotowuje posiłki; dopóki spontanicznie nie wyrecytuje z pamięci dziewiętnastowiecznego wiersza, Leon nie ma nawet pojęcia o jej akademickich zainteresowaniach. Tylko on jeden z tego grona stara się na siłę wydestylować materię twórczości z życia, jakby od uczestnictwa w przyziemnych czynnościach bał się zgłupieć. Wszystko zmierza jednak do tego, żeby wytrącić go z tego przekonania – parafrazując Johna Lennona, prawdziwa powieść to coś, co przydarza mu się, kiedy jest zajęty pracą nad swoją słabą (jak się okazuje) książką.

Pogarda versus pokora

„Czerwone niebo” jest jak rewers „Basenu” François Ozona [2003]: tam też pisarka udająca się latem do domu na prowincji w celu wytężonej pracy nad powieścią zastawała na miejscu absorbującą, niezapowiedzianą lokatorkę, która samym swoim istnieniem stawiała wyzwanie jej stylowi życia. Ozon zarezerwował dla swoich widzów nagły zwrot akcji – w finale dziewczyna okazuje się wytworem wyobraźni pisarki, jej fabułą, u Petzolda zaś jest dokładnie na odwrót – to życie ostatecznie przejmuje władzę nad fikcją i zaczyna ją formować. Ostatecznie bowiem Leon odnajdzie swój głos jako pisarz właśnie w momencie, kiedy ukorzy się przed życiem – to w chwili emocjonalnego wstrząsu usłyszymy zza kadru narrację jego nowej, przyszłej powieści.

Bo to chyba przede wszystkim chce swoim filmem powiedzieć Petzold – „Czerwone niebo” jest w gruncie rzeczy dość prostolinijnym manifestem, żeby w pogoni za sztuką nie umniejszyć czasem życia – ponownym odkryciem starej prawdy, że bez umiejętności życia nie nabędzie się umiejętności pisania (czy jakiegokolwiek innego tworzenia). W przeciwieństwie do Feliksa, który nie boi się zbliżyć do obydwu żywiołów i płaci za to cenę, Leon pozostaje bierny – co w równej mierze chroni go, jak i przysparza mu cierpienia. W zasadzie bohater zyskuje naszą sympatię dopiero wtedy, kiedy przyznaje się przed Nadją do defensywności swojej postawy. 

Homo liber, homo sacer

O ile bohaterów wcześniejszych filmów Petzolda w klinczu trzymały „siły wyższe” (na przykład okoliczności geopolityczne), Leona unieruchamia tylko własne ego i lęk przed porażką. Pod tym względem jest ucieleśnieniem „podmiotu osiągnięć”, koncepcji popularnego dziś filozofa koreańskiego pochodzenia (ale piszącego po niemiecku) Byung-Chul Hana, autora „Społeczeństwa zmęczenia”. Określa on tak współczesnego obywatela postdyscyplinarnego społeczeństwa kapitalistycznego, który w obliczu braku zewnętrznego przymusu (co identyfikuje z wolnością), staje się swoim własnym oprawcą, internalizując prymat sukcesu i wydajności. „Zanik zewnętrznej instancji władzy nie usuwa struktury przymusu, wręcz przeciwnie: jednoczy wolność i przymus w jednym. […] Podmiot osiągnięć wystawia się na działanie wolnego przymusu maksymalizacji i wydajności. Tak wyzyskuje sam siebie. […] Podmiot osiągnięć, który pojmuje się jako suweren samego siebie, jako homo liber, okazuje się homo sacer” [1]. Trudno o zdania, które lepiej opisywałyby szamoczącego się nad laptopem w skąpanym w letnim słońcu ogrodzie Leona, który zdaje się zdecydowanie bardziej przejęty tym, czy efekt jego pracy przyniesie mu uznanie, niż czy uda mu się ubrać w słowa to, co chce przekazać. Z kolei postawa pozostałej trójki, ich umiejętność życia we wspólnocie i przestrzeń, którą dają samym sobie, jawią się jako akt oporu wobec opisywanej przez Hana tendencji.

Pomimo donośnego przesłania i ulubionej przez reżysera konwencji melodramatu, obecnej również tutaj, warto zauważyć, że „Czerwonym niebie” Petzold porzuca swój charakterystyczny, poważny ton i wprowadza elementy komediowe. Pomaga mu w tym fizyczność jego bohaterów: grający Leona Thomas Schubert w kontraście do pozostałej trójki cały zdaje się ciążyć ku ziemi; przy lekkich, roznegliżowanych i ruchliwych ciałach pozostaje ubrany jak na salę wykładową, a nie na plażę; jest jak wpuszczona w piasek kotwica. Jednocześnie ma w sobie coś z nieporadności małego chłopca, którego inicjacyjna podróż będzie obejmowała konieczność samodzielnego odnalezienia drogi w lesie (jeden z wielu baśniowych tropów, jakie Petzold umieszcza w filmie).

„Czerwone niebo” to już czwarty film Petzolda nagrodzony na festiwalu w Berlinie i zarówno w warstwie fabularnej, jak i w duchu – najbardziej zakorzeniony w teraźniejszości. Jego bohater ucieleśnia problemy ego i kultury indywidualizmu, a świat przedstawiony nosi symptomy globalnego ocieplenia i katastrofy klimatycznej.

Ada Minge

„Czerwone niebo” to już czwarty film Petzolda nagrodzony na festiwalu w Berlinie i zarówno w warstwie fabularnej, jak i w duchu – najbardziej zakorzeniony w teraźniejszości. Jego bohater ucieleśnia ego i problemy kultury indywidualizmu natomiast świat przedstawiony nosi symptomy globalnego ocieplenia i katastrofy klimatycznej. Nie zabraknie tu jednak także zakodowanego w poczuciu humoru czułego dystansu do jednego i do drugiego. 

Przypis:

[1] Byung-Chul Han, „Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje”, przeł. Rafał Pokrywka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022, s. 26.

Bohaterowie drugiego (i zanikającego) planu. O tomie „Wy-twórcy książek. Historia społeczności wydawniczej w czasach PRL-u”

Książka to coś, co ma autora. Pierwsze skojarzenie przy kontakcie z nią jest na ogół takie, że ktoś musiał ją napisać. I to tę osobę kojarzy się najczęściej jako „czynnik ludzki” w odniesieniu do książki. Wielu ludzi ciągnie z takich skojarzeń substancjalne korzyści materialne. Więcej do takich korzyści aspiruje. Jeszcze więcej pragnie przynajmniej uznania, które miałoby wyniknąć z rozpoznawalności ich nazwisk, płynącej z umieszczenia na okładkach. A przecież książka, rozumiana jako przedmiot materialny mający określone jakości zmysłowe, nie robi się sama. Nie wystarczy napisać, trzeba jeszcze wydać.

Książka jako idea może mieć jednego ojca (albo matkę), ale jako obiekt ma wielu akuszerów: redaktora, korektora, składacza, grafika i plastyka-projektanta, których nazwiska figurują w stopce redakcyjnej. Nie wspominając już o pracownikach zakładów poligraficznych i drukarni – ci na ogół pozostają anonimowi. Ponadto w tej konstelacji warto umieścić także bibliografów i bibliotekarzy, którzy trudnią się katalogowaniem i archiwizowaniem produkcji piśmienniczej. O trudach tego zajęcia wie każdy, kto choćby raz rzucił okiem na publikowany przez Bibliotekę Narodową „Przewodnik Bibliograficzny. Urzędowy Wykaz Druków Wydanych w Rzeczypospolitej Polskiej”. Nie trzeba dodawać, że wszystkie wymienione zawody występują w obu rodzajach gramatycznych. Aby książka – jakakolwiek, choćby marna treściowo i edytorsko – mogła przybrać materialny kształt, potrzebna jest praca wielu ludzi. Szkoda, że te wszystkie truizmy rzadko wybrzmiewają publicznie. Dlatego je tutaj przytoczyłem.

Wydawnictwo Karakter, które chlubi się (i słusznie) tym, że wydaje, co mu się podoba, wydało obszerną, niemal albumową, patchworkową opowieść o dziejach edytorstwa w Polsce Ludowej. Może to być zaskakujące, zwłaszcza dla ludzi poniżej czterdziestki, ale w tym czasie wydawano w naszym kraju wiele książek o wspaniale wysmakowanej postaci wizualnej, może więcej niż obecnie. Zatem czytacz pamiętający dawne czasy może oglądać „Wy-twórców książek” ze łzami w oczach. Poza małymi esejami historycznymi i rozmowami wspomnieniowymi zamieszczono w niej dziesiątki fotografii przedstawiających okładki. Znajdziemy tam plejadę wydawnictw, które meblowały umysły i regały peerelowskich inteligentów. PIW (Państwowy Instytut Wydawniczy), PWN (Państwowe Wydawnictwo Naukowe), Ossolineum, Wiedza Powszechna, WAiF (Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe), KiW (Książka i Wiedza), Iskry, Czytelnik, Nasza Księgarnia, PWRiL (Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne) – potrzebny by był cykl takich felietonów, żeby choćby wyliczyć protokolarnie ich zasługi. A gdyby ktoś wątpił, czy również Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne mogło swoją ofertą interesować miejską inteligencję – owszem, mogło. Wydawało bowiem wiele atlasów i albumów przyrodniczych, które w czasach, kiedy nie było internetu, ukazywały czytającym różnorodność naszego świata.

Zestaw tekstów i ilustracji składający się na tę propozycję Karakteru nie pretenduje do wyczerpania tematu. To raczej zbiór elementarnych faktów historycznych i wspomnień osób związanych z działalnością dawnych wydawnictw, które, jeśli istnieją do dziś pod starymi nazwami, nie mają już wiele wspólnego ze swoimi dwudziestowiecznymi wersjami. „Historię” figurującą w podtytule tej książki należy rozumieć głównie jako „historię mówioną”. Zgromadzone w niej zapisy są cennym dokumentem odchodzącego coraz dalej w przeszłość świata, w którym książka była głównym środkiem obiegu wiedzy między łaknącymi jej ludźmi.

O niegdysiejszej randze tego środka i jego obecnym upadku świadczą losy trzech rodzajów książek: encyklopedii powszechnych, słowników językowych i atlasów geograficznych (można do nich dorzucić jeszcze książki informacyjne typu „Świat w przekroju”, które miały nieco mniejszy prestiż). Przez cały XX wiek encyklopedie, słowniki i atlasy należały do elity książkowej, stanowiły dumę i ozdobę inteligenckich księgozbiorów, nierzadko zaś były nawet istotnym symbolem statusowym. Były zazwyczaj kosztowne i trudno dostępne. Nawet gdy wydawano je w dużych nakładach, znikały z księgarń błyskawicznie – tak w każdym razie było w Polsce.

Aktualnie sytuacja wygląda całkiem inaczej. „Wielka Encyklopedia Powszechna PWN” w trzynastu tomach, niegdyś antykwaryczny biały kruk wystawiany (jeśli w ogóle) za bajońskie sumy, jest obecnie do nabycia za ceny porównywalne do cen skupu makulatury. Fakt, że po sześćdziesięciu latach nie mówi ona wiele o bieżących sprawach, nie zmienia faktu, że mówi dużo o sprawach niepodlegających zmianom. Na początku tego stulecia, kiedy prasa papierowa zaczęła odczuwać wielkoskalowe skutki rewolucji cyfrowej, ratowano ją między innymi przez dołączanie do gazet różnych gadżetów (kto to dziś jeszcze pamięta?). Często były to książki, a nawet cykle wydawnicze, których poziom edytorski nie zbijał z nóg, robiono je bowiem po niskich kosztach. Do takich przedsięwzięć należały też „gazetowe encyklopedie”, które obecnie, jeśli nie zostały jeszcze poddane utylizacji, zajmują na ogół najmniej eksponowane półki regałów. Co zaś do drukowanych słowników i atlasów – w obecności mediów cyfrowych, notujących wszelkie zmiany stanów rzeczywistych praktycznie momentalnie, utraciły one funkcjonalność. Są obecnie pomnikami przeszłości i to niezbyt szanowanymi, o czym również świadczą ich śmiesznie niskie estymacje u bukinistów. Kosztowne są już tylko publikacje naprawdę stare, sprzed więcej niż stu lat. Tak się obraca koło systemu kulturowego, którym kręcą dziwne, nie do końca zrozumiałe siły (to znaczy: nie chcę przyznać, że kręci nim zasada maksymalizacji zysku kreatorów i zasada najmniejszego działania odbiorców).

„Architektura książki”, jej starannie zaprojektowana postać materialna przeciwstawiona zalewającym dziś rynek „wyrobom księgarskim”, również należy dziś w dużej mierze do przeszłości. Ale nie do końca. Nie jest tak, że w Polsce Ludowej edytorstwo było oazą subtelnych wrażeń (wydawano wówczas tysiące gargameli książkowych) i nie jest też tak, że w urynkowionym i zdigitalizowanym XXI wieku wydaje się w Polsce jedynie paskudztwa klecone w podrzędnym oprogramowaniu graficznym. Że tak nie jest, świadczą choćby książki Karakteru czy oficyny słowo/obraz terytoria, ale nie tylko one. Niech chociaż to będzie pewną pociechą.

Na koniec trzeba jednak dorzucić jeszcze jedno smutne spostrzeżenie. Otóż wszystkie zawody wymienione w tym felietonie zagrożone są obecnie wymarciem z powodu narastającej inwazji środków nieludzkich, w tym zwłaszcza technologii cyfrowych i sztucznej inteligencji jako tej spośród nich, która wysuwa się gwałtownie na czoło fali. Wszystkie z wyjątkiem autora – chociaż i ten nie może czuć się pewnie. „Korektor” i „grafik” są dziś bliscy „rymarzowi” i „kaletnikowi”, a ta bliskość powinna nas niepokoić. Z najnowszego raportu BN wynika, że nadal ponad połowa Polaków nie czyta nic, a jeśli chodzi o te 43 procent rodaków, którzy w zeszłym roku przeczytali przynajmniej jedną książkę, co otrąbiono jako wzrost o 9 punktów procentowych względem roku poprzedniego – nie wiadomo niestety, jaka to była książka w poszczególnych przypadkach. Zatem ten wynik nie powinien uśmierzać niepokoju. No, chyba że odpuścimy temat. Co ma początek, musi mieć kres. Książka nie jest tu wyjątkiem.

 

Książka:

„Wy-twórcy książek. Historia społeczności wydawniczej w czasach PRL-u”, pod redakcją Jacka Mrowczyka, sto osiemdziesiąta ósma książka wydawnictwa Karakter (we współpracy z Akademią Sztuk Pięknych w Katowicach), Kraków 2023.

 

Krzyki, a w nich nasze imiona wypowiadane nie do nas. Wawa, Białka [Na punkty]

1. Od kilku dni jestem w takim sklejeniu ze światem i zawiścią zarazem, że drżę. Po oddaniu U. do przedszkola włączam uspokajającą muzykę. Włączam i nagle świat odzoomowuje się jak w kamerze filmowej. Daleko, a najdalej ludzie.

2. Dochodzące do łącznika w metrze nogi zwalniają same. Jest przecież tłok, droga głowo, mówią nogi. Tu dowiaduję się dziś po raz pierwszy, że jestem automatem. Taki pomysł na zwierzęta miał Kartezjusz i ja teraz na siebie.

3. Wyławianie rzeczy z pamięci. Kupuję w galerii seriami spodnie, koszule i przypomina mi się, jak kiedyś robiłem już to samo: tworzyłem formę, kupując sztruksy i bluzy, bo od jutra miałem uczyć socjologii. Sztruksy, nawet to się nie zmieniło. 

4. Za szybą antykwariatu Nabokov. Przy nim może nie płakałem, ale głęboko mnie poruszył. Zauważyłem: ilekroć dotykam momentów, kiedy płaczę, zawsze czuję wstyd, że o tym piszę.

5. A może? Napisać tak: pierwszy raz płakałem przy czytaniu tej książki… Drugi raz na tym filmie… Trzeci płakałem przy… Aż do ostatniego. Tak ze sto stron, śmieję się, maszynopisu. Tylko o ślozach. 

6. Pizza jedzona w deszczu, sikanie na zewnątrz. Warszawa w lutym. 

7. Złość, którą muszę rozsmarować po świecie jak dżem. Co nie oznacza, że nie mogę przy okazji powiedzieć czegoś słusznego. W Polsce nic się nie zmieni bez wymiany elit, a wszystko, co nie jest tym, jest mydleniem oczu. Pojęcie to jest znowu oksymoronem. Bez rewolucji i głów na ziemi, rewolucja będzie wyglądać jak żenujący kabaret. 

8. Oglądamy z U. jakiś vlog o ślubie. A gdyby taki vlog nagrać o rozwodzie? Tyle smutku!

9. „Panie, daj nam z radością modlić się do Ciebie”, wypada gdzieś z informacyjnych czeluści.  

10. Ochroniarze z metra, aby nie było im zimno, siedzą na kopertach. Gdzie chcecie zostać wysłani?

11. Odległe już wspomnienie wakacji sprzed miesiąca. Ten tańczący chłopiec na placu Jemaa el-Fnaa w Marrakeszu. Jego ruchy. Misterium. Był zjarany, jak wszyscy tam. Widziałem krążące stale jeden, dwa jointy pomiędzy nimi, jego czochratą, dobrze przyciętą fryzurkę, miękkie, wdzięczne ruchy i gesty, jakby naśladował kobietę w jej krańcowej świadomości, że może się podobać. Był w tym jak ptak, jak natura w zalotach; patrzył się na znajomych muzyków, tańczył i się uśmiechał. 

12. Miłość w piosenkach mnie złości, ja, który jej nie mam, muszę o niej słuchać.

13. Tłusty czwartek, cieszę się, że w Vincencie nie ma kolejek do pączków. Pączków za dziewięć złotych. 

14. Adam Curtis. Serial dokumentalny BBC o Rosji lat dziewięćdziesiątych – „Traumazone” – wieczorami po odcinku. To jest tak podane, jakby chcieli pokazać, że rewolucja, zmiana, tąpnięcie jakiejś struktury (zwłaszcza dużej) to nie jest nadmuchana torebka, którą się strzela, opona, która nie zniosła ciśnienia, ale długi proces ciszy i zagubienia, w którym ludzie przede wszystkim próbują przeżyć, a momenty, kiedy wydają energię, są tak mocne, bo przez długi czas odkładali ją w sobie. 

15. Magda Koryntczyk (skarżę tu na nią) na fb narzeka, że zrzucił ją algorytm i wstawia jakieś głupie zdjęcie o pierdołach, żeby sprawdzić, czy dalej jest widziana. Ale czy nie mamy tak wszyscy?

16. Pod koniec tygodnia wyjeżdżamy do Białki na narty. Na trzy dni z U., R. i M. 

17. Wsiadam do samochodu prowadzonego przez M. i już po półgodzinie chce mi się wymiotować. Szarpnięcia, zrywy, kołysanie tym autem są o jej poruszaniu się między ludźmi. Żywo, mocno, trudno. 

18. Blokady rolników, korki, poczucie dziwnego przedwiośnia jak z Kafki. 

19. Na miejscu odbieram maile z pracy i nagle widzę, jak bardzo lubię tę pracę i jak powinienem się jej oddać, a ja jestem na nartach, gdzie tego nie zrobię. 

20. Wczepianie się w ludzi. Albo zawiść i uraz, bo nie dają, albo kontrola do bezwolności. Uczę U. jeździć na nartach i cały czas do niej mówię: bliżej, nogi prosto, szybciej, ani chwili ciszy. 

21. Te notatki mogą być niebezpieczne także dla ciebie. 

22. Jeszcze o tych stanach-wczepieniach. Jeśli nie znajdzie się nikogo, żeby się wczepić – samotność. Jeśli się znajdzie – rozpłynięcie w kimś, jak trupa na kanapie. 

23. Długa rozmowa z R. w aucie o redukcji napięcia przez alkohol. Nie piję nawet kieliszka po terapii, przestało mi się chcieć, tak samo jak palić. Ale dziś piwo grzane, a po piwie narty. Lekko na rauszu zadaję sobie głośno pytania i głośno odpowiadam. Na każde z nich, wielkie tak. 

24. Narty w środku lata. To jest niezwykłe. Nieoczywistość tego śniegu, kontrast do łąki obok, z której już przebija zieleń. Dodawanie do śniegu skrobi, aby wiązała wodę to piekło. Który to krąg?

25. Konkurs skoków na snowboardzie. Wyskakują w powietrze, jakby mieli już nigdy z niego nie wrócić. 

26. Makijaż na twarzach kobiet jak śnieg pod nogami. Permanentny. 

27. Połowa tych notatek musi być poddana cenzurze. Rodzina! 

28. Kawiarnia przed sauną. Do kawy pani proponuje ciastko. I mówi jeszcze: gdybyś chciał zmienić nawyki żywieniowe, musiałbyś zatrzymać ziemię.

29. Sauna. Tak jak ja teraz puszczam pot, tak musi się czuć matka Ziemia, gdy rodzi na wiosnę. 

30. Podsłuchane rozmowy. Wszyscy nadają na Unię, wszyscy są za rolnikami i wszyscy uważają, że są okłamywani. 

31. „Mnie mówili, że nie można jeść jajek, a jem dziesięć dziennie i nie mam złego cholesterolu” i w ten deseń. Dwa razy po piętnaście minut. Wiem, widzę klepsydrę. 

32. Staram się nie odzywać, ale mądrze sapię.

33. Tacy wszyscy mądrzy, a jak pytam o kolejność wchodzenia do sauny mokrej, suchej, później tych brodzików, to nikt nie wie, nikt nawet się nie chce dowiedzieć. 

34. Basen z lodowatą wodą. Orzeźwienie, oświecenie, trzeźwość, to są rzeczy trudne, ale za darmo. 

35. Ranek i znowu narty. Siadam na wyciągu i od razu moczę pupę. Ale nic to. Całe narty to jedna wielka mobilizacja: kijki, kaski, zbroja i jej noszenie. A jak się rycerz zesra w gacie, to co? To jest na służbie. 

36. Pod wyciągiem pierwsza bitwa pod Grunwaldem, szczęk oręża. Wszyscy pchają się do przejścia. Potem na stoku turnieje rycerskie, ten zakręcił tak, ten tak. 

37. Rzecz w tym, że nikt tego nie ogląda, nie ma już dam. 

38. Zawiść – teraz mi się skleiło… Otóż zawiść bierze się z dostępu do matki: małego albo z konkurencją, albo w ogóle ze złej relacji z piersią (pytajcie Melanie Klein). To sprawia, że dopiero gdy dorastamy i społeczeństwo staje się matką, przenosimy tę relację na innych. Truizm.

39. Wieczorem znowu sauny. W basenie z kołyszącą się do zabawy w fale wodą dzieci mówią do mnie wujek. Wujek?

40. Zaraz obok strefa relaksu. Bar w wodzie, na świeżym powietrzu. Tutaj już inne zasady, drink, negliż i zbłąkane spojrzenia kobiet, gdy mężczyźni są zajęci interesami. I tu też nie pasuję. 

41. Sauny, narty, łyżwy, hotele, tu chodzi o zemstę na przyrodzie. Wywiercenie tych term, w ogóle kurort, to nic innego niż walka z przyrodą. Ty nas więziłaś całe tysiące lat w swoich rytmach, temperaturach, teraz my Ci pokażemy. I jeb, narty w lato, basen w zimie. 

42. Sen: jadę na rowerze. Teren jest podmokły, rower się telepie przez drewniane zamoczone kładki, aż dojeżdżam do zalanej łąki, na której siedzą przy stolikach dzieci po kostki w przeźroczystej wodzie. Piękna pani obok, wychodzi też ojciec. I pytają, czy chcę zostać. Tak. 

43. Skąd się wzięło przeskakiwanie po kłodach i co ten sen znaczy. Znaczenie – milczeć, ściśle tajne, ale przeskakiwanie? Wczoraj byliśmy na spacerze na przełomie Białki i też musieliśmy skakać. 

44. Smak muzyczny R. – Kanye West. Słucham tych płyt, dziwią mnie. Jak w formie, która nie jest Twoja, znaleźć coś swojego? 

45. Ktoś uderzył na wyciągu butem o but i tak spadł śnieg.

46. Naliczyłem aż dwadzieścia jeden pustych butelek po wódce przy jednym wjeździe wyciągiem (a znaczna część trawy jeszcze pod śniegiem). 

47. Ktoś leży na stoku. Pytam, czy nie pomóc, chłopak siedzi, masuje kolano. Nie pomóc. Ale zaraz przyjeżdża skuter i bandażują mu całą nogę. Bandaż, śnieg i twarz chłopaka są białe.

48. Oto nasze ofiary w walce z przyrodą. 

49. Facebook (social media) jako matka. W sensie – jeśli społeczeństwo jest tą podstawioną, przeniesioną matką, a znowu społeczeństwa upatrujemy w fb, jego opiniach i koteriach, to władza, jaką ma ten niebieski portal (czy pokrewne), jest ogromna, nieskończona właściwie. 

50. Nikogo nie biorę na poważnie, ponieważ samego siebie nie biorę na poważnie. 

51. Ciągłe moje dopytywanie: ile to kosztuje. Tu chodzi o pieniądze, ale nie moje, tylko ich.  

52. Kolejna osoba leży na stoku. Podjeżdżam, może potrzeba pomocy? Nie, on tylko leży na śniegu, jak na otomanie i bawi się kulką śniegu. 

53. Oczywiście są też ludzie z GoPro na głowie. 

54. Sprzedawcy w barach przy stokach są na ogół grubi, na tyle mocno, by się wyróżniali nawet wśród zwyczajnie grubych. Długie i przykre domysły. Podjadają!

55. Krzyki w tłumie – nasze imiona wypowiadane nie do nas.

56. Wieczorem na stoku są już tylko Ukraińcy, Anglicy i my, z czego najwytrwalsi jesteśmy my.

57. Gaśnie mi komórka. Poczucie bezpieczeństwa, które dają pieniądze na karcie (jest w lewej kieszeni), nagle okazuje się niczym. 

58. Co jest prawidłowe, godne i zbawienne. 

59. I w końcu powrót do Warszawy. Kocham kuszetki! Za głowę na torach, za sen poza domem. Kocham. 

60. Opowiadanie: o człowieku, który mógł spać tylko w drodze. 

61. Gdyby pomyśleć, że lotniska, metro, a nawet dworce mają swoje osobowości, bylibyśmy, my, ludzie, tylko pokarmem dla tych cielsk pełnych własnych trzewi. 

62. Sen. Jestem nurkiem w programie przyrodniczym i wpływam pomiędzy dwie wielkie ryby. Przemyślny korzystam z tego, że ryba na górze ma imitację oka w okolicach ogona i płynę obok niego, bezpieczny przed rybą na dole. Gdy przepływam dalej, okazuje się, że ryba na dole też miała imitację oczu. Jestem zadowolony, że przeżyłem. Doskonale wiem, o czym jest ten sen już w trakcie, a przepływanie trwa raz po raz, mniej więcej od Włoszczowej do Skierniewic. 

63. Rano wychodzę prosto do pracy w ciemne jeszcze ulice Śródmieścia. Jest ciepły luty, w półcieniu bramy śpi na wózku bezdomny. W pracy myję zęby i robię pierwszą kawę. 

64. Z internetu dowiaduję się, że w innej bramie dzień wcześniej zmarła kobieta i kupuję dwa bilety na „Strefę interesów”.


„Suwerenność posttraumatyczna”. Zapowiedź polskiej premiery książki

Szanowni Państwo!

Wyniki wyborów samorządowych pokazały, że koalicja 15 października wciąż jest silniejsza niż PiS. Jednocześnie przeciwnicy PiS-u powinni schować chusteczki, którymi machali mu na pożegnanie. Zwraca uwagę frekwencja, która była bez porównania niższa niż jesienią, a nawet niższa niż w wyborach samorządowych w 2018 roku.

Continue reading

Suwerenność posttraumatyczna. Esej o Europie Środkowo-Wschodniej

Jeśli w krótkim trwaniu historia tworzona jest przez zwycięzców, to w długim historyczne zdobycze wiedzy pochodzą od pokonanych.

Reinhart Koselleck [1] 

 

Pewnego słonecznego wiosennego dnia w 2022 roku w centrum stolicy Tajwanu odbyła się niezwykła demonstracja. W proteście przeciwko wojnie grupa ludzi odegrała role ofiar rosyjskiej agresji na Ukrainę. Niektórzy mieli związane ręce i nogi, brudną skórę, inni ucharakteryzowani byli na poważnie zranionych. Część osób leżała na ziemi, co potęgowało jeszcze dramatyzm ich protestu. Nietypowemu happeningowi towarzyszyły hasła: „Nie dla wojny”, „Zatrzymać Rosję!” oraz flagi oddalonego o osiem tysięcy kilometrów wschodnioeuropejskiego kraju. Z głośników dobiegały odgłosy wystrzałów i eksplozji [2].

Rosyjska agresja na Ukrainę pozornie ma niewiele wspólnego z losem odległego Tajwanu. W praktyce jednak od lutego 2022 roku stale powraca pytanie, czy neoimperialna agresja wobec mniejszego kraju możliwa jest także w innych częściach świata. Oto do Europy powróciła pełnoskalowa wojna. Niemożliwe okazało się całkiem możliwe. Wydarzenia w regionie Europy Środkowo-Wschodniej z ostatnich lat zmuszają do zadawania pytań o nieodległą przyszłość w kategoriach geopolitycznych. Z tego punktu widzenia pokrewieństwo losów mieszkańców Tajwanu i Ukraińców wydaje się nie tylko oczywiste, ale wręcz konieczne dla zrozumienia procesów zachodzących we współczesnym świecie [3]. Si vis pacem para bellum – jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny: obecnie ta stara rzymska maksyma znajduje odzwierciedlenie w gigantycznym wzroście wydatków na zbrojenia na całym świecie.

W wyniku wybuchu wojny okazało się, że transporty zboża z Ukrainy musiały zmienić szlaki handlowe, którymi zwykle były przemieszczane, co nie tylko doprowadziło do konfliktów w ramach Unii Europejskiej, lecz także niespodziewanie zagroziło klęską głodu wielu krajom w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. Ceny gazu i paliw poszybowały w górę. Poziom życia ludzi w krajach zachodnich i poza nimi okazał się bardziej kruchy, niż można byłoby wcześniej przypuszczać. Dalsze konsekwencje pełnoskalowej wojny w Europie Środkowo-Wschodniej ujawniały się stopniowo. Światowej opinii publicznej przypominano, że agresja Rosji na Ukrainę trwa nie od 2022, lecz od 2014 roku. Przy tym jedna rzecz stała się całkowicie jasna. Ćwierć wieku względnego pokoju w regionie – który ze względu na szczególne doświadczenie przemocą nazwany został „skrwawionymi ziemiami” [4] – definitywnie się skończyło. I to właśnie to sejsmiczne echo wojny w Ukrainie było odczuwalne na Tajwanie wiosną 2022 roku.

Światło, które zgasło? 

Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że geopolityczne znaczenie Europy Środkowo-Wschodniej to raczej sprawa historii niż przyszłości. Niektórzy narzekali wręcz, że życie w tym miejscu globu, po wejściu do Unii Europejskiej i nieprzerwanym okresie wzrostu i stabilnej polityki, stało się nudne [5]. Ostatnim wielkim wydarzeniem regionu wydawał się jego annus mirabilis, czyli rok 1989, gdy zaczęto postrzegać tę część Starego Kontynentu jako źródło nadziei, zdolne do wniesienia nowej energii do koncepcji liberalizmu i Unii Europejskiej. W warunkach trwającej od w połowy lat siedemdziesiątych globalnej fali demokratyzacji Europa Środkowo-Wschodnia doświadczyła bodaj największych i najszybszych zmian. Kraje tego regionu jeden po drugim obalały swoje komunistyczne reżimy i wprowadzały liberalną demokrację w zachodnim stylu. 

Gdzieś w połowie drugiej dekady XXI wieku okazało się, że ten trend w Europie Środkowo-Wschodniej się odwrócił. Budowanie instytucji w stylu zachodnim, wzmacnianie liberalnej demokracji i społeczeństwa obywatelskiego – najpierw wszystko to straciło impet, a następnie zaczął się prawdziwy pochód eurosceptycznych i populistycznych przywódców na Węgrzech, w Czechach i Bułgarii. W Polsce – przez długi czas postrzeganej jako największy sukces demokratycznej transformacji – w 2015 roku rozpoczęły się ośmioletnie rządy populistycznej partii Prawo i Sprawiedliwość, kierowanej przez Jarosława Kaczyńskiego. Wielu osobom na Zachodzie wydawało się, że w Europie Środkowo-Wschodniej nie dzieje się już nic interesującego. Wyjątek stanowili niektórzy populiści, jak Marine Le Pen, którzy chętnie udawali się na nauki do Budapesztu, niby do szkoły polityki nieliberalnej. Światło regionu zgasło, a jego liberalna siła inspiracji wyparowała, jak w swojej głośnej książce napisali Ivan Krastev i Stephen Holmes [6]. Aż do początku 2022 roku. 

Gdy w szary poranek 24 lutego tego roku podano wiadomość, że Rosja rozpoczęła pełnoskalową inwazję na Ukrainę, u zachodnich sąsiadów Polski wywołało to szok. Wiele wyobrażeń o geopolityce – że Europa jest od dziesięcioleci kontynentem bez wojny, że równowaga sił wygląda w konkretny sposób, że istnieją zasady, których nie sposób złamać – rozpadło się z dnia na dzień. Tymczasem kraje Europy Środkowo-Wschodniej, przeciwnie, wydawały się dziwnie pewne siebie. Nie żeby wybuch wojny nie wywołał zbiorowego strachu. Z pewnością strach był – i to szczególnie silny. Z jakiegoś powodu jednak to, co wydarzyło się w lutym 2022 roku, nie było zaskoczeniem dla większości mieszkańców tego regionu. Zupełnie tak, jakby istniała jakaś uspokajająca wiedza, wynikająca z doświadczeń tych krajów i wiedzy o Rosji, pozwalająca zrozumieć, co ta wojna oznacza i dokąd może doprowadzić. 

Dla krajów zachodnich, zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych, wojna ta oznaczała katastrofę dla ludności Ukrainy. Za jedno z największych zagrożeń uważano, że może ona rozprzestrzenić się poza granice tego kraju, co wywołałoby globalny konflikt. Z tym myśleniem wiązało się silne przekonanie, że to na państwach NATO spoczywa odpowiedzialność za niedopuszczenie do dalszej eskalacji konfliktu w następstwie jakiegoś lekkomyślnego kroku [7].

W przypadku krajów Europy Środkowo-Wschodniej było zupełnie inaczej. Sąsiedzi Rosji postrzegali wojnę nie jako pojedyncze wydarzenie, lecz jako proces, w którym jedyną odpowiedzialną za eskalację osobą był Władimir Putin. Mieszkańcy państw byłego Układu Warszawskiego widzieli w inwazji na Ukrainę kolejny krok w całej serii koszmarnych ataków Rosji na inne kraje, począwszy od krwawych wojen w Czeczenii czy Gruzji. Założenie, że Władimir Putin mógłby poprzestać na Ukrainie, uważano tu za absurdalne. Zaś za oczywiste, że Rosja będzie kontynuować działania na Zachodzie, atakując, jeden po drugim, państwa niegdyś należące do Związku Radzieckiego – bądź jako część jego terytorium, jak kraje bałtyckie, albo też jako państwa satelickie, jak Polska. Niebezpieczeństwo uważano za naglące i natychmiastowe. Jak ujęła to estońska premierka Kaja Kallas: „Dzisiejszy problem naszego sąsiada jutro będzie naszym problemem” [8].

Z różnych definicji wojny wynikały różne przewidywania i oczekiwania co do przyszłości. Podczas gdy Zachód wierzył, że musi zapobiec trzeciej wojnie światowej, Wschód utrzymywał, że niezależnie od tego, jakiej nazwy będzie się używać, wojna przeciwko Zachodowi – z jego wartościami, sojuszami, ustalonymi granicami i terytoriami – już się rozpoczęła. Podczas gdy Zachód zauważył rozpoczęcie wojny na wschodzie Europy, ważnej, choć niekoniecznie własnej, Europa Środkowo-Wschodnia była przekonana, iż Europa już znajduje się w stanie wojny, nawet jeśli bombardowania miast nie przekroczyły jeszcze granicy ukraińskiej. 

W tej gorączkowej atmosferze ostrożne kroki Zachodu dla wielu mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej przypominały echo tak zwanej fałszywej wojny z 1939 roku, kiedy to Francja i Wielka Brytania wypowiedziały wprawdzie wojnę Niemcom 3 września, lecz w istocie podjęły tylko ograniczone działania wojskowe, przez co – mimo wiążących sojuszy – nie uratowały Polski. W tamtym czasie również, zupełnie jak w 2022 roku, publikowano w mediach przerażające historie z bombardowanej Warszawy i innych miast. Sojusznicy zasadniczo byli jednak zdeterminowani, aby nie dać się wciągnąć zbyt głęboko w jakąkolwiek pomoc. Może ich militarna bezczynność tymczasowo opóźniła rozprzestrzenianie się wojny na całym świecie. Jednak równie uprawniony jest argument, że gdyby na działania III Rzeszy zareagowano wystarczająco szybko i zdecydowanie, do tak katastrofalnego zjawiska jak wojna światowa w ogóle by nie doszło. 

Analogia z 1939 rokiem doskonale wyraża głęboko odczuwaną intuicję dotyczącą tego, jaki kierunek może przyjąć dalszy rozwój wojny w Ukrainie. Stąd różnice co do definicji pożądanych działań w odpowiedzi na rosyjską agresję. Przez cały 2022 roku kraje położone bliżej Rosji wzywały do twardej reakcji: nałożenia twardszych sankcji na państwo Putina, wysłania większej ilości broni do Ukrainy, zintensyfikowania wysiłków dyplomatycznych w celu zakończenia wojny. Wiele inicjatyw stało się od tamtych chwil częścią szerszego międzynarodowego konsensusu. Jednak kraje Europy Środkowo-Wschodniej wolałyby pójść jeszcze dalej – w miesiącach po lutym 2022 niektóre z nich popierały nałożenie na Ukrainę strefy zakazu lotów [9] lub nawet wysłanie wojsk NATO za ukraińską granicę, choćby tylko w ramach misji pokojowej, jak sugerował rząd w Warszawie. W momencie, gdy niniejsza książka idzie do druku (a więc w kwietniu 2024 roku), wciąż widać wyraźnie, że kraje takie jak Finlandia, Kraje Bałtyckie i Polska mówią jednym, zdecydowanym głosem – w przeciwieństwie do zachodu Europy. 

W marcu 2022 roku premierka Litwy Ingrida Šimonytė stwierdziła krótko: „Inwazja Rosji była do przewidzenia” [10]. I nie była w tym odosobniona. Od czasu wybuchu wojny kraje Europy Środkowo-Wschodniej przypominały światu o swoich wcześniejszych ostrzeżeniach dotyczących agresywnej polityki Rosji. Do 24 lutego 2022 roku te ostrzeżenia, pochodzące od rosyjskich i białoruskich dysydentów, Ukrainy, krajów bałtyckich, Gruzji i wielu innych aktorów politycznych, były w znakomitej większości ignorowane przez zachodnich polityków głównego nurtu. Co więcej, aby odrzucić alarmistyczne tony płynące z Europy Środkowo-Wschodniej, gdy chodziło o gazociągi Nord Stream i inne geostrategiczne plany Rosji wobec Ukrainy oraz krajów byłego Związku Radzieckiego, mniej lub bardziej otwarcie mówiono o „rusofobii” państw byłego bloku komunistycznego. Nic dziwnego, że do ostatniej chwili wielu szanowanych zachodnich ekspertów do spraw Rosji nie wierzyło, że prezydent Putin zdecyduje się na pełnoskalową wojnę. 

W tym sensie 24 lutego 2022 roku był niewątpliwie przełomem politycznym. Z biegiem czasu wielu polityków oraz intelektualistów na Zachodzie zaczęło wręcz przepraszać za to, że nie potraktowali ostrzeżeń poważnie. Być może najbardziej dobitna w samokrytyce była Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej. W swoim orędziu o stanie Unii z 2022 roku oświadczyła: „Jedną z lekcji z tej wojny jest to, że powinniśmy byli wysłuchać tych, którzy znają Putina. Annę Politkowską oraz wszystkich rosyjskich dziennikarzy, którzy ujawnili zbrodnie i zapłacili za to najwyższą cenę. Naszych przyjaciół na Ukrainie, w Mołdawii, Gruzji i w białoruskiej opozycji. Powinniśmy byli słuchać głosów wewnątrz naszej Unii – w Polsce, w krajach bałtyckich i w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Od lat mówili nam, że Putin się nie zatrzyma” [11]. Co takie mea culpa będzie oznaczać w praktyce, na kolejne lata, pozostaje kwestią otwartą.

To, że bliscy sąsiedzi Rosji mieli w kwestii Putina rację, jest źródłem dość gorzkiej satysfakcji. Stąd wybrzmiewające w wypowiedziach wielu polityków z Europy Środkowo-Wschodniej poczucie moralnej wyższości. Mieszkańcy tego regionu nie tylko są przekonani, że mają rację, lecz także, iż mieli tę rację przez wiele lat i nie byli słuchani. Ma im to zatem dawać moralną przewagę. Politycy tych krajów sugerowali wręcz, że można byłoby uniknąć nie tylko niebezpiecznych incydentów rakietowych [12]. Gdyby posłuchano głosów z Tallina, Rygi, Wilna, Warszawy i Kijowa, być może udałoby się całkowicie zapobiec wojnie w Ukrainie. Nigdy wcześniej ich ostrzeżenia nie wydawały się tak przerażająco trafne. 

300 lat traumy

Z czego to wynika? Oczywiście, to nie tak, że przedstawiciele jednej części Europy nagle mają rację w każdej kwestii dotyczącej Rosji. Niezbędne jednak wydaje się, by dociec, dlaczego mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej tak trafnie interpretowali kierunek rosyjskiej polityki w XXI wieku. Źródeł specyficznego charakteru kultury politycznej i zbiorowych nawyków Europy Środkowo-Wschodniej często upatruje się w dziedzictwie komunizmu lub w szczególnej ścieżce transformacji politycznej i gospodarczej po 1989 roku. Nasz argument jest jednak taki, że oprócz tych średnio- i krótkoterminowych wyjaśnień, należy również wziąć pod uwagę perspektywę długoterminową. Stanowisko Europy Środkowo-Wschodniej wobec Rosji jest dobrym przykładem tego, jak wielką rolę w zwyczajach politycznych i kulturowych odgrywa dziedzictwo historyczne i geograficzne. Mamy tu na myśli historię, która w niektórych przypadkach sięga nawet 300 lat wstecz: przez wieki Europa Środkowo-Wschodnia doświadczała skutków rosyjskiego imperializmu. Od carskiej Rosji po Związek Radziecki wiele krajów w całym regionie pozbawiano państwowości, ich populacje były dziesiątkowane, ich społeczeństwa uciskane, a ich kultury – marginalizowane. 

Autorzy analiz politycznych często posiłkują się statystykami lub badaniami socjologicznymi. Przez lata kraje Europy Środkowo-Wschodniej oceniane były z punktu widzenia ich dostosowania do zachodnich standardów demokratycznych oraz stanów ich gospodarek. Jednak tym, co w przypadku Rosji jest zasadniczym źródłem wiedzy mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej, są zbiorowe emocje, wynikające z ich historycznych doświadczeń. To, iż są to emocje, nie zmniejsza ich wagi poznawczej. Przeciwnie: jak pokażemy dalej, emocje te mają dobre uzasadnienie, a na ich fundamencie opiera się szczególny rodzaj racjonalności politycznej. 

Jakiego rodzaju są to emocje? Twierdzimy, że jest to szczególny rodzaj strachu. Rzadko wspomina się o tym, że mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej rozumieją termin „suwerenność” inaczej niż Europa Zachodnia. Dla narodów Europy Środkowej i Wschodniej suwerenność nie jest, jak dla Francji czy Niemiec, źródłem stabilności. Raczej wykazują one specyficzną nadwrażliwość na możliwość jej ponownej utraty; kojarzą więc samą suwerenność ze zbiorową traumą. Dość powiedzieć, że projekty gazociągu Nord Stream prowadzonego po dnie Bałtyku z Rosji do Niemiec były oceniane głównie z perspektywy możliwych zagrożeń dla suwerenności państw tego regionu. Inne kwestie, na przykład ekonomiczna opłacalność tych inwestycji, jeśli w ogóle były brane pod uwagę, znajdowały się na dalszym tle; zaś płynące z Zachodu argumenty, że Rosję da się zdemokratyzować dzięki wymianie handlowej, uważano albo za naiwne, albo po prostu cyniczne. Wojna w Ukrainie dodała ważny kontekst do tego zjawiska. 

Suwerenność jest zwykle definiowana przy użyciu terminów wywodzących się z nauk prawnych i politycznych. W tym sensie oznacza ona zasadniczo „niepodzielne zwierzchnictwo nad terytorium państwa” [13]. Aby jednak poprawnie zdefiniować suwerenność, konieczne jest również wzięcie pod uwagę aspektów społecznych, ze szczególnym uwzględnieniem społecznego wyobrażenia suwerenności i zbiorowych emocji, które są z nią związane. Szczególnie istotna w przypadku Europy Środkowo-Wschodniej jest trauma spowodowana cykliczną utratą terytorium i państwowości, która to utrata stoi w centrum zbiorowej tożsamości całego regionu. Mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej podzielają rodzaj kruchego poczucia własnego „ja”, wciąż na nowo rozgrywanego przez geopolityczną maszynerię. Z ich perspektywy tak typowe dla Zachodu poczucie stabilności może okazać się złudne, zwłaszcza w kontekście wojen, takich jak obecna na Ukrainie. 

„Mamy niepodległe państwo i traumę związaną z jego utratą” – to prawdopodobnie najkrótsze ujęcie problemu, powiedzmy, w stylu portalu X. Polacy, Litwini, Ukraińcy i inni mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej odczuwają wspólny niepokój o swoje kraje. To niepokój egzystencjalny. W latach osiemdziesiątych czesko-francuski pisarz Milan Kundera stwierdził, że małe narody nieustannie niepokoją się o swoje istnienie, ponieważ ich niezależność wielokrotnie była kwestionowana. Wątpliwa jest nawet ich obecność na mapie, doświadczają zatem swojej suwerenności w nerwowy sposób. Tutaj zaczyna się nieopisane dotąd zjawisko suwerenności posttraumatycznej. Społeczeństwa te wierzą, że ich niepodległość, przywrócona z tak wielkim wysiłkiem po 1989 roku, może zostać łatwo utracona, co XX wiek udowodnił aż nazbyt boleśnie. Rosyjskie zagrożenie militarne dla Ukrainy ożywia stare traumy – paradoksalnie, nie tylko te generowane ze Wschodu. Kolejny niepokój, mówiąc wprost, polega na tym, że Zachód „po raz kolejny nas porzuci”. To jakby dwie strony tego samego medalu. W tragicznym losie Ukrainy, a wcześniej Czeczenii i Gruzji, mieszkańcy naszego regionu widzą nie tylko swoją traumatyczną przeszłość, lecz także możliwą przyszłość. „Będziemy następni” – to zdanie, które pada z ust wielu po lutym 2022 roku. Na Zachodzie historia Europy Środkowo-Wschodniej jest często kojarzona z okrucieństwami Holokaustu, które miały miejsce na jej ziemiach. Perspektywa suwerenności posttraumatycznej nie kwestionuje tego, ale pokazuje, że Holokaust był jedną z wielu masakr i masowych mordów, które miały miejsce w tym regionie, gdy zastane formy państwowości były cyklicznie znoszone. Sercem suwerenności posttraumatycznej jest strach przed ponownym powtórzeniem się historii. Jeśli ktoś chciałby skrytykować ten punkt widzenia jako zbyt deterministyczny, prawdopodobnie miałby rację. Niemniej jednak to, że Rosja zaatakowała sąsiedni kraj w 2022 roku, tak jak robiła to już w przeszłości, tylko przyczyniło się do podtrzymania posttraumatycznego punktu widzenia.

Czyż trauma nie jest nieco zbyt modnym terminem? Z pewnością jest terminem popularnym. Niemniej jednak obecny stan badań medycznych, prawnych i społecznych powinien skłaniać nas do poważnego potraktowania tego pojęcia. Trauma jest nie tylko „zdarzeniem, które miało miejsce w przeszłości; to także ślad, jaki to wydarzenie odcisnęło w umyśle, mózgu i ciele” – pisze psychoterapeuta Bessel van der Kolk w swojej głośnej książce „Strach ucieleśniony” [14]. Popularność użycia pojęcia traumy może oczywiście zacierać niektóre jego znaczenia, ale z pewnością jest to termin, który wskazuje na istotne zjawisko psychologiczne, przydatne w rozważaniu nie tylko jednostkowej, ale i zbiorowej psychologii. 

Coraz bardziej przyzwyczajamy się do tego, że nie tylko psychiatrzy stawiają diagnozy urazów psychicznych i nie tylko jednostki noszą ciężar traumatycznych wydarzeń. W coraz większej mierze widzimy, że ofiary katastrof tak różnych, jak ludobójstwo, wojna, trzęsienia ziemi i wypadki przemysłowe, są postrzegane w tych samych ramach, zbudowanych wokół kategorii diagnostycznej zespołu stresu pourazowego. Pojęcie traumy staje się zatem kategorią socjologiczną i moralną. Warto podkreślić, że trauma w tym rozumieniu migruje z poziomu indywidualnego na polityczny i zbiorowy – a także z powrotem [15]. Nasza książka analizuje hipotezę, że powtarzająca się utrata państwowości i suwerenności, której często towarzyszą epizody przemocy, również może być postrzegana jako źródło zbiorowej traumy. Suwerenność posttraumatyczna oznacza zaś, że wyobrażenie suwerenności w danym społeczeństwie naznaczone jest intensywnymi zbiorowymi lękami, a nawet pewną neurotycznością. Ważne, aby poznać i zrozumieć to kulturowe tło. Politycy w różny sposób nawiązują do traumatycznej przeszłości. Nierzadko ją wykorzystują. Jednak z pewnością nie mogą jej ignorować. 

Po co jednak mówić o historii, gdy wojna w Ukrainie w oczywisty sposób zmusza nas do myślenia o przyszłości? Trauma nie oznacza jedynie lekcji na temat przeszłości. Mówi także wiele o aktualnych narracjach danej grupy społecznej. Jako taka, trauma pomaga pojąć długoterminowe nawyki zbiorowe oraz emocje. Zaznaczmy przy tym, że dla wielu osób samo to uchwycenie nie ma wystarczającej wartości, aby zagłębić się w historię danego społeczeństwa lub regionu. W końcu w ostatnich dziesięcioleciach na Zachodzie nie było zbyt wiele wyrozumiałości dla Europy Środkowo-Wschodniej. W większości przypadków traktowano ją jako monolit, ignorując jej heterogeniczność. Faktem jest również, że era pozimnowojenna wydaje się w tym regionie raczej słabo rozumiana. Najczęściej panuje przekonanie, iż jest to region, który nieustannie musi „doganiać” Zachód, a zatem nie ma nic szczególnie interesującego do zaoferowania. Dobrym tego przykładem są liczne reakcje na populistyczny zwrot w niektórych krajach naszego regionu, z Polską włącznie. Dyskusja w latach poprzedzających rok 2023 zdominowana była przez utarte klisze i stereotypy [16]. Do najbardziej wyrazistych należało przekonanie, że nieliberalny populizm „spadł z nieba”, jak czarny łabędź, który niespodziewanie pojawił się na wodach polityki światowej i zaczął niszczyć wszystko, co rozwinęło się po 1989 roku, w tym całą Europę Środkowo-Wschodnią. Innym było to, że kraje tego regionu po prostu składają się ze społeczeństw na zawsze naznaczonych postkomunizmem. Społeczeństwa te, zamieszkałe przez homo sovieticusów, nie były w stanie szanować i pielęgnować osiągnięć demokracji i rządów prawa w stylu zachodnim. Interpretacje te często powtarzane były również w naszym kraju. Warto zauważyć, że takie postawienie sprawy oznacza ślepotę na to, że w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej trwa walka polityczna między tymi, którzy opowiadają się za dalszym rozwojem w stylu zachodnim, a tymi, którzy preferują raczej lokalny izolacjonizm. Również z tej perspektywy dwa najbardziej jaskrawe przykłady narodowego trendu populistycznego, czyli Polska i Węgry, przyćmiewają inne, które – jak Estonia czy Czechy – nie podążają nieliberalną ścieżką. Wreszcie, co nie mniej ważne, nie wyjaśnia ani tego, że w obliczu wojny w Ukrainie Polska i Węgry rozeszły się, ani też tego, że w Polsce w 2023 roku wygrali liberalni demokraci. Dlatego też niniejsza książka wykazuje, dlaczego dawny opis regionu przez pryzmat Grupy Wyszehradzkiej stał się nieaktualny, przynajmniej do pewnego stopnia, po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie.

Nowa, bardziej zniuansowana interpretacja historii Europy Środkowo-Wschodniej jest potrzebna – i to nie tylko jej zachodnim sąsiadom. Nadszedł czas, aby Zachód lepiej zrozumiał Europę Wschodnią i Środkową: wraz z nową sytuacją geopolityczną po 24 lutego 2022 roku brak zrozumienia i wiedzy o naszym regionie nasili tylko stale powracające poczucie zaskoczenia, nieuzasadnione nadzieje i oczekiwania oraz równie nieuzasadnione rozczarowania wobec niego. Podkreślmy tylko, że zdumienie zachowaniem Polaków i innych mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej podczas wojny w Ukrainie, w tym ogromną gościnnością dla ukraińskich uchodźców, należy do tego samego uproszczonego, binarnego obrazu, o którym była mowa wyżej. Tymczasem kraje Europy Środkowo-Wschodniej są członkami NATO i UE, a ich decyzje będą zależeć nie tylko od analizy ad hoc, lecz także od tego, jak obecnie interpretują one swoje historyczne doświadczenia. Decyzje te będą dotyczyć nie tylko ich lokalnego kontekstu, lecz także znacznie większej, geopolitycznej układanki sił. Już dziś Polska jest militarnym centrum Zachodu, a kraje bałtyckie domagają się więcej broni i pozycji w Sojuszu Północnoatlantyckim. Decyzje tych krajów, we współpracy z NATO, w znacznym stopniu przyczynią się do kształtowania tego, czym jest i czym będzie Zjednoczona Europa w nadchodzących dekadach. 

Z drugiej strony jednak ta nowa interpretacja Europy Środkowo-Wschodniej potrzebna jest także jej samej. Pełnoskalowa wojna w Ukrainie w silny sposób uwidoczniła bowiem jeszcze jeden istotny element całej układanki. Po 35 latach od upadku komunizmu Wschód nie chce już być widziany jako młodszy partner – ani też sam się tak definiować. Może to oznaczać przestrzeń do budowania mądrego, partnerskiego przywództwa w ramach Unii Europejskiej i NATO – ale także może sprzyjać polityce resentymentalnej, populistycznej i izolacjonistycznej. To, w którą stronę podążą kraje regionu – w tym Polska – zależy w wielkiej mierze od pilności, z jaką będziemy poznawać i interpretować lekcję na temat historycznej traumy dotyczącej suwerenności. 

Przypisy:

[1] Reinhart Koselleck, „The Practice of Conceptual History: Timing History, Spacing Concepts”, Stanford University Press, Stanford 2002, s. 76.
[2] „Taiwan: von der Ukraine lernen”, Arte Reportage.
[3] Anders Fogh Rasmussen, Anne-Marie Slaughter, David Petraeus, Lee Hsi-min, Graham Allison, Rose Gottemoeller, Elisabeth Braw, Craig Singleton, Chris Krebs, Tai Ming Cheung, Maria Shagina, Mauro Gilli i Vance Serchuk, „Lessons for the Next War”, „Foreign Policy”, 5 stycznia 2023.
[4] Timothy Snyder, „Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem”, Znak, Kraków 2011.
[5] Stefan Wagstyl, „After 1989: how five eastern Europeans saw their lives change”, „Financial Times”, 3 października 2019.
[6] Iwan Krastew i Stephen Holmes, „Światło, które zgasło”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020.
[7] Karolina Wigura, Jarosław Kuisz, „America Thinks the War Is About Ukraine. Russia’s Neighbors Disagree”, „The New York Times”, 25 marca 2022.
[8] Kaja Kallas, „Our neighbor’s problems today are our problems tomorrow”, Daily Motion.
[9] Wśród krajów Europy Środkowo-Wschodniej, estońscy i słoweńscy politycy wyrazili swoje poparcie dla strefy zakazu lotów na różne sposoby: zob. tutaj lub tutaj.
[10] „Lithuania’s prime minister, Ingrida Simonyte, says Russia’s invasion was predictable”, „The Economist”, 2 marca 2022.
[11] „2022 State of the Union Address by President von der Leyen”.
[12] 15 listopada 2022 roku zabłąkana rakieta uderzyła w terytorium Polski i zabiła dwie osoby, stawiając całe NATO w stan pogotowia. Dopiero po pewnym czasie ostatecznie ustalono, że była to zabłąkana rakieta ukraińska, a nie rosyjska. Zob. Jon Henley, „Missile that hit Poland likely came from Ukraine defences, say Warsaw and NATO”, „The Guardian”, 16 listopada 2022.
[13] Władysław Kopaliński, „Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem”, Warszawa 2007, s. 550.
[14] Zob. Bessel van der Kolk, „Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy”, przeł. M. Załoga, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2018, s. 28.
[15] Didier Fassin i Richard Rechtman, „Empire of Trauma: An Inquiry into the Condition of Victimhood,” Princeton University Press, 2009.
[16] Więcej na ten temat pisaliśmy w: Karolina Wigura, Jarosław Kuisz [red.], „The End of the Liberal Mind: Poland’s New Politics”, Wydawnictwo Kultura Liberalna, Warszawa 2020. 

Grozi nam wojna a Europą rządzą księgowi

Jakub Bodziony: Pan się boi wojny? 

Toomas Hendrik Ilves: Jestem już dosyć stary, nie wiem, ile lat jeszcze mi zostało. 

Dobrze się pan trzyma, jak na swój wiek. 

Mam 70 lat, strzelać potrafię. Jak tu przyjdą, to będę walczyć [śmiech].

Pytam poważnie. 

Nie ma we mnie strachu. Myślę, że atak Rosji na jedno z państw członkowskich NATO nie jest prawdopodobny, ale na pewno jest możliwy. Obawiam się tego, że NATO nie zareaguje odpowiednio.

Donald Tusk twierdzi, że żyjemy w czasach przedwojennych.

W ostatnich latach wielokrotnie mówiłem o tym, że niezależnie od tego, jak nazwiemy erę po zimnej wojnie, czyli ostatnie 35 lat, to ona już się zakończyła. Na ten kolejny okres nie znaleźliśmy jeszcze nazwy – jestem wdzięczny Donaldowi Tuskowi, że rozwiązał ten problem. 

Od 2008 roku, kiedy Rosja najechała na Gruzję, żyliśmy w iluzji bezpieczeństwa. Wtedy nie zareagowaliśmy w odpowiedni sposób. Nicolas Sarkozy, ówczesny prezydent Francji, ustanowił nowy etap współpracy i partnerstwa z Rosją, a rok później Barack Obama rozpoczął reset na linii Waszyngton – Moskwa.

Później, w 2014 roku, Rosja opanowuje Krym, a Stany Zjednoczone sprzeciwiają się pomocy militarnej dla Ukrainy podczas wojny w Donbasie. Władimir Putin nie poniósł za swoją politykę żadnej odpowiedzialności. 

Rosja została objęta zachodnimi sankcjami po aneksji Krymu. 

Tak, a jednocześnie zachodnia Europa budowała Nord Stream II, żyjąc w jakimś La La Landzie, śpiewając „Kumbaya”, udając, że w zasadzie nic się nie stało. Tylko te jastrzębie ze wschodniej Europy narzekały na Rosję – ale tym nie należało się zbytnio przejmować. Podobne argumenty słyszałem nawet w 2022 roku, podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium. Na kilka dni przed inwazją Rosji na Ukrainę zachodni Europejczycy nie chcieli uwierzyć w nadchodzącą wojnę. 

To był trwający lata proces, w trakcie którego Rosja stawała się coraz bardziej agresywna. Kontrolowane przez rząd media wciąż mówią o możliwym ataku na państwa bałtyckie, grożą Francji i sugerują uderzenie nuklearne na Warszawę. Jeśli ktoś ciągle grozi ci wojną, to rzeczywiście stwierdzenie o epoce przedwojennej może mieć pewien sens.

I jaką mamy na to odpowiedź?

Na razie żadnej. Polska czy Estonia skokowo zwiększają swoje nakłady finansowe na obronność, ale Zachodnia Europa nie. Za to kanclerz Olaf Scholz odmawia wysłania Ukrainie pocisków dalekiego zasięgu Taurus, rzekomo w obawie przed eskalacją.

Amerykanie też boją się bardziej zdecydowanych działań.

Mamy obecnie erę liderów małego formatu, bo przez trzydzieści lat nikt tego realnego przywództwa nie potrzebował. To byli i są ludzie, dla których szczytem możliwości było wykupienie greckich długów. Nawet jeśli zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, to nie są w stanie podjąć odpowiednich decyzji.

Jest takie powiedzenie, że dobre czasy tworzą słabych liderów. 

I tak się stało. Chociaż dla nas zagrożenie istniało już od 2007 roku, kiedy doszło do gigantycznego rosyjskiego cyberataku na Estonię. Natomiast część Zachodu wolała go nie dostrzegać, bo przecież interesy szły tak dobrze. Teraz, kiedy wojna jest zaraz za naszą granicą, rządzą nami ludzie, których takie sprawy przerastają. Są w pełni odpowiedzialni za bezpieczeństwo swoich krajów, ale paraliżuje ich strach, więc nie robią nic.

Zaszła jednak istotna zmiana w myśleniu Europy o Rosji. Kiedyś kraje naszego regionu postrzegano jako rusofobów, a okazało się, że jesteśmy rusorealistami.

My mieliśmy swoje doświadczenie i dowody, ale mało kto chciał nas słuchać – mnie również wielokrotnie oskarżano o rusofobię. Tylko że to się nie zmieniło, wystarczy spojrzeć na zdjęcie z podpisania umowy na Nordstream II, gdzie szeroko uśmiecha się Mark Rutte, były premier Holandii i zapewne kolejny sekretarz generalny NATO.

Tymczasem kompetentna kandydatura Kai Kallas, premierki Estonii, została uznana przez Fransa Timmermansa, byłego wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej, za zbyt ryzykowną. Timmermans stwierdził, że sekretarz generalny NATO nie powinien pochodzić z kraju, który „graniczy z Rosją”. To dość zaskakujące, biorąc pod uwagę, że Jens Stoltenberg, który jest na tym stanowisku najdłużej w historii, pochodzi z Norwegii. To pokazuje ignorancję, głupotę i uprzedzenie względem wschodniej i środkowej Europy.

Czyli narracja o tym, że geopolitycznie punkt ciężkości przesunął się do naszego regionu, nie jest prawdziwa?

Intelektualnie może i tak. Do politycznej zmiany nie doszło. 

Bo?

Bo oni się boją.

A Rosji się nie boją?

Mniej niż utraty swojej pracy. Wolą ryzykować bezczynnością niż stracić władzę. Ministrowie finansów nie powinni zostawać przywódcami, bo obchodzi ich jedynie budżet. Bycie księgowym to nie jest odpowiednia mentalność na obecne czasy. 

Niemiecka Rada Spraw Zagranicznych (DGAP) alarmuje, że konfrontacja Rosji z NATO może nastąpić już za trzy lata. 

No tak, ale to nie oni rządzą krajem, więc nie trzeba ich słuchać. Wojsko może bić na alarm, ale władza jest w rękach ludzi pozbawionych politycznych jaj.

I tak będziemy sobie czekać, aż Rosja zaatakuje? 

Syrena alarmowa wyje co najmniej od dwóch lat. 

Pan twierdzi, że niektórzy wciąż jej nie słyszą.

Myślę, że słyszą. Ale martwi Ukraińcy nie obchodzą ich w wystarczającym stopniu. 

Możliwe, że pobudką dla Zachodu będzie sytuacja, w której dojdzie do incydentu z państwem NATO. Jednak nawet w tym wypadku nie jestem przekonany, że na przykład reakcja Niemiec będzie odpowiednia.

Czy według pana zagrożenie rosyjską inwazją jest realne? W konwencjonalnej wojnie Rosja nie ma szans z NATO. 

Ale tu nie chodzi o wojnę konwencjonalną, tylko o przetestowanie wiarygodności sojuszu. Jeśli w sytuacji kryzysowej, kiedy zostanie uruchomiony artykuł 5 NATO, sojusz nie stanie na wysokości zadania, to się rozpadnie. To oznacza zwycięstwo Rosji.

Tylko że Władimir Putin od dwóch lat nie potrafi zdobyć wschodniej Ukrainy. Może dlatego część analityków uznaje jego pogróżki względem NATO oraz prognozy dotyczącej konfrontacji z sojuszem za mało realne.

Zachód stosuje strategię samoodstraszania, w której powstrzymuje sam siebie przed działaniem, w obawie przed szantażem nuklearnym Rosji. Podobnie było w 1938 roku, chociaż myślę, że w niektórych aspektach obecna sytuacja jest groźniejsza.

Wtedy można było naiwnie założyć, że premierzy Wielkiej Brytanii i Francji – Neville Chamberlain i Édouard Daladier – nie wiedzieli, co zrobi Hitler. Olaf Scholz i jemu podobni nie mogą zasłaniać się niewiedzą czy naiwnością. Po Buczy nie można mieć złudzeń co do planów Putina. Oni mają świadomość konsekwencji swojej bezczynności, która dopuszcza ludobójczą politykę Rosji. I ponoszą za nią odpowiedzialność. 

Jednocześnie te ponad dwa lata pełnoskalowej inwazji to historia przekraczania kolejnych czerwonych linii przez Zachód w zakresie wsparcia Ukrainy. Pamiętam dyskusje o przekazywaniu hełmów i amunicji z lutego 2022 roku. W międzyczasie Ukraina otrzymała czołgi, artylerię, wyrzutnie rakiet i nowoczesne lotnictwo. W niewystarczających ilościach, ale mimo wszystko.

Cóż, to nie jest tak dobry sygnał, jak mogłoby się wydawać. Daliśmy niemal wszystko, co mogliśmy, bo nie mamy wiele więcej. Proszę spojrzeć na ogromne problemy z dostawami amunicji artyleryjskiej. Na początku kwietnia pojawiła się informacja, że firma, która zajmuje się produkcją niemieckich taurusów, od dwóch lat nie otrzymała żadnych nowych zamówień na produkcję pocisków. To jest po prostu kompletna porażka, inaczej nie da się tego nazwać. 

Czyli według pana porażka Ukrainy jest jedynie kwestią czasu? 

Los Ukrainy to jest największa ludobójcza tragedia w Europie od czasów drugiej wojny światowej. Zachód jest za nią częściowo odpowiedzialny. 

Tymczasem wizja zwycięstwa jest prosta – Rosjanie wycofują się z Ukrainy, wypłacają jej reparacje, a ludzie odpowiedzialni za zbrodnie wojenne zostaną osądzeni.

I Krym wraca do Ukrainy?

Odzyskanie Krymu jest strategicznie ważniejsze niż tereny Donbasu. Jeśli półwysep pozostanie w rękach Rosjan, to będzie dla niej pełnić funkcję niezatapialnego lotniskowca i stałego zagrożenia dla Ukrainy. 

Wizja rzeczywiście prosta, ale mało realistyczna.

Tylko jeśli bierzemy pod uwagę horyzonty polityczne obecnego niemieckiego, amerykańskiego czy holenderskiego przywództwa. Mamy środki, które mogą sprawić, że ten scenariusz będzie dla Ukrainy bazowym.

Muszę oddać zasługi Emmanuelowi Macronowi, który nareszcie zdał sobie sprawę z powagi sytuacji – i zmienił swoją politykę wobec Rosji.

Co skłoniło go do zmiany zdania?

Realne zagrożenie, które stanowi Rosja.

Ale to przecież się nie zmieniło.

Na pewno jest w tym również doza oportunizmu i chęć wypełnienia próżni decyzyjnej, która powstała po Berlinie i Waszyngtonie. Macron od lat promował tak zwaną koncepcję autonomii strategicznej Europy, ale ona nie była traktowana poważnie, dopóki Amerykanie pozostawali aktywni. Teraz to się zmieniło.

Poza Polską, państwami bałtyckimi i północną Europą, Francja jako jedyne państwo bardzo poważnie traktuje zagrożenie ze strony Rosji. Niestety, ale oprócz Macrona nie pozostał nam nikt inny.

Jak pan ocenia słowa francuskiego prezydenta o tym, że NATO powinno wziąć pod uwagę możliwość bezpośredniej interwencji w Ukrainie? Liderzy polityczni państw członkowskich Sojuszu niemal jednogłośnie odcięli się od tego pomysłu.

Myślę, że Macron ma rację. Jest bardzo wiele działań militarnych, poza bezpośrednim strzelaniem do Rosjan, które żołnierze NATO mogą wykonywać. Moglibyśmy przejąć od Ukraińców kwestie szkolenia, logistyki czy naprawy i konserwacji sprzętu. To zwiększyłoby potencjał Ukrainy na froncie.

Przyznam, że niesamowicie frustrujące jest to, że jako Unia Europejska czy NATO mamy wszelkie środki gospodarcze i militarne do udzielenia Ukrainie wsparcia potrzebnego do zwycięstwa w tej wojnie. Myślę, że za kilka lat ta bezczynność będzie oceniana jako nasz najpoważniejszy od dekad błąd. 

To nie nasz błąd, bo my postępujemy słusznie.

Cieszy mnie to, ale jesteśmy zbyt mali i biedni, żeby nasze wsparcie mogło zdecydować o wyniku wojny. 

Niestety, wielkie, nieodpowiedzialne i niezdolne do zmiany Niemcy są częścią naszej tragedii. Przyznam, że kiedyś irytowało mnie Prawo i Sprawiedliwość z ich zażarcie antyniemieckimi poglądami. Ta polityka była prowadzona w sposób niezwykle głupi, bo Jarosław Kaczyński chciał antagonizować Niemcy, co było błędem. To nie zrzuca jednak odpowiedzialności z Berlina. Należy głośno i otwarcie wskazywać na to, co robią, a raczej czego robić nie chcą.

W porządku, ale Macron też był w przeszłości ostro krytykowany za naiwność i uległość wobec Rosji czy rozmowy z Władimirem Putinem. Może po prostu posługujemy się argumentami, które Niemców nie przekonują?

Nie zgadzam się. To nie jest kwestia intelektualnego argumentu, tylko odwagi, której im brakuje. Po prostu.

Do tego dochodzi kwestia funkcjonowania w równoległej rzeczywistości. Część niemieckiej klasy rządzącej i biznesu uważa, że jeżeli nie będą nadmiernie antyrosyjscy, to w przyszłości uda im się ponownie uzyskać lukratywne kontrakty gospodarcze. Oni nie potrafią przyjąć do wiadomości, że Rosja jeszcze przez długie lata nie będzie państwem, z którym możliwe są normalne relacje gospodarcze. 

Carl Bildt, były premier Szwecji, mówił mi, że powrót do business as usual w relacjach z Rosją będzie niemożliwy jeszcze przez dekady.

I ma rację! To jest przykład myślenia życzeniowego części niemieckich biznesowych elit oraz tych związanych z SPD, czyli partii, z której wywodzi się obecny kanclerz.

Niemieckie podejście do Rosji czasem tłumaczy się poprzez wspólnotę imperialnych traum. Niemcy uważają, że skoro oni byli w stanie przezwyciężyć swoją nazistowską przeszłość i zbudować stabilną, liberalną demokrację [niem. Vergangenheitsbewältigung], to Rosjanie też są do tego zdolni. A Berlin w sobie widzi przewodnika na tej drodze.

To jest argument przepełniony pychą. Chce pan wiedzieć, dlaczego Niemcy przezwyciężyły nazizm? Bo były okupowane przez obce wojska! Ich konstytucja została napisana i wręczona im przez amerykańskiego generała – więc darujmy sobie to pieprzenie [ang. bullshit] o przezwyciężeniu i wyciąganiu wniosków z trudnej przeszłości! Nie przypominam sobie, żeby Niemcy rozliczyli się w pełni ze swojej przeszłości w państwach bałtyckich, czy nawet w Polsce. Wie pan dlaczego kanclerz Helmut Kohl ani razu nie odwiedził państw bałtyckich pomiędzy 1991 a 1998? Bo obawiał się, że to urazi Rosjan. 

Z kolei, Frank Walter Steinmeier, już jako prezydent RFN, powiedział w 2021 roku, że gazociąg Nordstream II to rekompensata Niemiec dla Rosji za zbrodnie wyrządzone przez nazistów. A przecież proporcjonalnie z rąk nazistów najwięcej zginęło Białorusinów, Polaków i Ukraińców. To na terenie tych państw, a nie Rosji, toczyły się najcięższe walki, co w „Skrwawionych ziemiach” opisywał Timothy Snyder. Warszawa i Kijów protestowały, przeciwko Nordstreamowi, ale Niemcy przecież zawsze uważali się za mądrzejszych od jakichś tam wschodnich Europejczyków. 

Znam te historie, Steinmeier przyznał się do błędu w tej kwestii i zmienił zdanie po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę.

Ale nastroje w niemieckich elitach, szczególnie tych związanych z Olafem Scholzem, się nie zmieniły.

Nie wygląda to dobrze, szczególnie biorąc pod uwagę realną perspektywę powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu.

Nawet bez Trumpa amerykańska pomoc dla Ukrainy została wstrzymana pół roku temu w związku z konfliktem politycznym w Kongresie.

Rozumiem, że problem z odpowiedzią NATO na rosyjskie zagrożenie może wyglądać tak, że reakcja sojuszu na hipotetyczne zajęcie przez Rosjan przesmyku suwalskiego, wkroczenie na teren państw bałtyckich czy Bałkanów będzie spóźniona i niewystarczająca? 

Cóż, na Polskę i Rumunię spadły już rosyjskiej rakiety. I co? 

Ani Warszawa, ani Bukareszt nie uznały, że koniecznie jest uruchomienie artykułu 5 traktatu o NATO.

Nie zdecydowały się nawet na uruchomienie artykułu 4, który zakłada polityczne konsultacje wewnątrz NATO, kiedy zagrożona jest integralność terytorialna jednego z członków sojuszu. Myślę, że to wynika z obawy, że Niemcy czy inne kraje nastawione w podobny sposób chciałby zablokować taką inicjatywę.

Jednocześnie w ciągu ostatnich dwóch lat do sojuszu dołączyły Szwecja i Finlandia. Dzięki temu Morze Bałtyckie stało się niemal wewnętrznym akwenem NATO, a sojusz zyskał dwa państwa dysponujące nowoczesnymi i świetnie wyszkolonymi siłami zbrojnymi.

Z perspektywy Estonii i innych państw bałtyckich to jest kluczowa kwestia. Wcześniej izolacja tak zwanego przesmyku suwalskiego skutkowałaby odcięciem nas od innych krajów NATO. Teraz to niemożliwe, a dzięki wsparciu szwedzkiej marynarki czy fińskiego lotnictwa, które dysponuje myśliwcami F-35, możliwe jest całkowite i szybkie odizolowanie Zatoki Fińskiej, która znajduje się pomiędzy Finlandią, Estonią oraz Rosją.

To zwiększa nasze bezpieczeństwo i stanowi solidny element odstraszania wobec Moskwy, które może spodziewać się zdecydowanej odpowiedzi, chociaż niekoniecznie z poziomu całego NATO.

To może pan po prostu jest pesymistą?

Optymistą, jeśli chodzi o reakcje Sztokholmu czy Helsinek. Realistą wobec takich ludzi jak Olaf Scholz czy Joe Biden.

Biden za każdym razem powtarza, że każdy centymetr terytorium NATO będzie broniony z całą siłą amerykańskiej armii.

To prawda. Tak mówi.

Ale to nie są tylko słowa. Sam pan powiedział, że do rozpadu NATO potrzeba jednego przypadku załamania wiarygodności sojuszu w kryzysowej sytuacji. Dokładnie ta sama zasada obowiązuje Stany Zjednoczone wobec sojuszników takich jak Japonia czy Tajwan. 

Rzeczywiście, ale krajowa polityka zawsze będzie ważniejsza od międzynarodowych zobowiązań. Niby dlaczego Amerykanie przestrzegają Ukraińców przed ostrzelaniem rosyjskich rafinerii? 

Bo to może podnieść ceny paliw w szczycie amerykańskiej kampanii wyborczej. 

No właśnie, krajowa polityka zawsze będzie górą.

 

Patriarcha Cyryl I ogłasza „świętą wojnę”

Ponad dwa lata temu pisałem na łamach „Kultury Liberalnej” o chorym organizmie rosyjskiej Cerkwi. Przejawem jej choroby było uzależnienie od władz państwowych oraz bezprzykładne uwikłanie w politykę Kremla. List Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego do wiernych pokazuje wyraźnie, iż chory sojusz ołtarza z tronem trwa w Rosji w najlepsze. List został wydany z okazji Wielkiego Postu, który w cerkwiach posługujących się kalendarzem juliańskim potrwa do pierwszych dni maja.

W liście hierarchia moskiewska zobowiązuje duchownych i wiernych do modlitwy o zwycięstwo Rosji w „świętej wojnie” z Ukrainą. Zgodnie z tekstem, który zyskał aprobatę patriarchy moskiewskiego Cyryla I, żołnierze rosyjscy bronią świętej Rusi i walczą z naporem szatańskiego zła płynącego z Zachodu poprzez Ukrainę. Szatańskie zło zagrażające Rosji, o którym mowa, to globalizm, upadek moralny i inne tego typu obrzydliwości. Warto dodać, że list ten ma być czytany we wszystkich świątyniach rosyjskiego prawosławia. 

Od „specjalnej operacji wojskowej” do „świętej wojny”

Publikacja listu zbiegła się z zaakceptowaniem przez Zgromadzenie Światowego Rosyjskiego Soboru Ludowego dokumentu podpisanego przez Cyryla I. Głównym zadaniem soboru, powołanego do życia w 1993 roku z inicjatywy patriarchy Aleksego II, jest propagowanie idei „ruskiego świata”. We wspomnianym dokumencie wojna z Ukrainą nazywana jest jeszcze „specjalną operacja wojskowa”. W wielkopostnym liście mówi się już o wojnie ze światem zachodnim, o „świętej wojnie”.

Oba dokumenty są raczej manifestami politycznymi, aniżeli wskazaniami kierowanymi do wiernych z pobudek duszpasterskich. Są bezpośrednim powieleniem kremlowskiej propagandy. Wystarczy kilka krótkich cytatów, by zauważyć, że inspiracja do stworzenia obu tekstów płynęła z kręgów obecnych władz Rosji. 

„Z duchowego i moralnego punktu widzenia specjalna operacja wojskowa jawi się jako Święta Wojna, w której Rosja i jej naród, broniąc jednej duchowej przestrzeni Świętej Rusi, wypełniają misję «Powstrzymującego» [1], chroniąc świat przed naporem globalizmu i zwycięstwem Zachodu, który popadł w satanizm. Po zakończeniu specjalnej operacji wojskowej całe terytorium współczesnej Ukrainy powinno znaleźć się w strefie wyłącznych wpływów Rosji. Należy całkowicie wykluczyć możliwość istnienia na tym terytorium rusofobicznego reżimu politycznego wrogiego Rosji i jej narodowi, a także reżimu politycznego kontrolowanego z zewnątrz przez ośrodek wrogi Rosji”.

Rosja nie ma granic

W dokumencie przyjętym przez Zgromadzenie Światowego Rosyjskiego Soboru Ludowego znajdziemy także gloryfikację „ruskiego świata”: „Rosja jest twórcą, podporą i obrońcą ruskiego miru. Granice ruskiego miru jako zjawiska duchowego, kulturowego i cywilizacyjnego są znacznie szersze niż granice państwowe zarówno obecnej Federacji Rosyjskiej, jak i większej historycznej Rosji. Wraz z rozproszonymi po całym świecie przedstawicielami rosyjskiej ekumeny, świat rosyjski obejmuje wszystkich, dla których rosyjska tradycja, sanktuaria rosyjskiej cywilizacji i wielka rosyjska kultura są najwyższą wartością i sensem życia”. Czyż nie tak pouczał kilka lat temu rosyjskiego chłopca sam Władimir Putin, mówiąc, iż Rosja nie ma granic…?

Cytowany dokument zawiera także wskazania, którymi powinna się kierować rosyjska polityka zagraniczna: „Zjednoczenie narodu rosyjskiego powinno stać się jednym z priorytetów rosyjskiej polityki zagranicznej. Rosja powinna powrócić do istniejącej od ponad trzech stuleci doktryny o trójjedyności narodu rosyjskiego, zgodnie z którą naród rosyjski składa się z Wielkorusinów, Małorusinów i Białorusinów, którzy stanowią odgałęzienia (podgrupy etniczne) jednego narodu, a pojęcie «ruski» obejmuje wszystkich Słowian wschodnich – potomków historycznej Rusi” [2]. 

30 lat sojuszu wielkoruskiej dumy

Przywołując fragmenty dokumentu podpisanego przez patriarchę Cyryla I, nie mogę się oprzeć, by nie przypomnieć słów, które nagrałem ponad trzydzieści lat temu, przeprowadzając w Moskwie wywiad z prawosławnym duchownym księdzem Aleksandrem Borisowem, uczeniem zamordowanego przez agentów KGB księdza Aleksandra Mienia. Ksiądz Borisow był wówczas, w 1992 roku, duszpasterzem inteligencji moskiewskiej i odnosił się krytycznie do uwikłania Cerkwi w sojusz z władzami politycznymi.

„Sojusz pomiędzy konserwatywnym prawosławiem, a ruchami tak zwanych nacjonalpatriotów jest dla mnie bardzo niepokojący. Tych ludzi łączy przede wszystkim poczucie wielkoruskiej dumy, wynoszenie się ponad inne narody i społeczeństwa. […] My, Rosjanie, my, prawosławni – my – zawsze na pierwszym miejscu. Logiczną konsekwencją takiego myślenia jest pragnienie odbudowy imperialnej Rosji, ogromnego państwa, które po raz kolejny w historii tracić będzie siły na utrzymanie w jedności swego terytorium i podporządkowanie sobie innych narodów. Podporządkowanie nie tylko gospodarcze, ale i moralno-ideologiczne. Do tego dochodzi jeszcze przekonanie tych ludzi, że do wytyczonych celów można i należy dochodzić za pomocą siły. To wszystko łączy konserwatywne prawosławie z komunistami i faszystami.

Tego typu nastroje dominują niestety wśród prawosławnego duchowieństwa, które chce budować prawosławie zamknięte przed światem. Wszystkich, którzy się z nimi nie zgadzają, duchowni uznają za heretyków. […] Nie liczyć się z tymi siłami, siłami nacjonalizmu i ksenofobii, byłoby lekkomyślnością” [3]. 

Ponad trzydzieści lat później niezauważanie owych sił rosyjskiego nacjonalizmu, ksenofobii i wrogości wobec świata zachodniego nie jest już lekkomyślnością, ale brakiem politycznej wyobraźni i poważnym zagrożeniem.

Historia rosyjskiej wrogości wobec Zachodu

Postawy antyzachodnie nie są w Rosji niczym nowym. Sięgają one imperium carskiego, okresu Związku Sowieckiego, a także początkowych lat Federacji Rosyjskiej. Co prawda w czasach prezydentury Borysa Jelcyna nurty antyzachodnie, gloryfikujące rosyjską myśl imperialną, nie były specjalnie eksponowane w życiu publicznym, ale istniały i przygotowywały grunt pod imperialną władzę Władimira Putina. 

Jednym z „nacjonalpatriotycznych” ugrupowań był choćby Narodowy Front Patriotyczny „Pamiat” [Pamięć]. Pamiętam spotkanie z jego liderem Dymitrijem Wasiliewem w Moskwie. Odbyło się w sali przypominającej carskie komnaty. Udzielając mi wywiadu, Wasiliew zasiadł u szczytu długiego stołu na tronie pokrytym czerwonym suknem. Lubił teatralną scenerię i teatralne gesty. Przed laty studiował zresztą w Moskiewskiej Szkole Teatralnej. Jego słowa wyraźnie sugerowały, iż wszystkie narody słowiańskie powinny skupić się wokół Rosji, bo tylko ona może zagwarantować im zachowanie własnych tradycji i kulturowego dziedzictwa. 

W tym samym okresie rozmawiałem w Moskwie z Władimirem Wolfowiczem Żyrinowskim, wówczas szefem Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji. Żyrinowski znany był z tego, że mówił głośno to, o czym nie wypadało powiedzieć oficjelom z Kremla. Na pytanie, czy chciałby, by Polska zbliżyła się do Rosji, odpowiedział: „Oczywiście. Wszak godło mamy takie samo”. Na moją uwagę, iż nasz orzeł ma jedną głowę, a rosyjski jest dwugłowy, odpowiedział bez wahania; „A cóż to za różnica…” [4].

I jeszcze wspomnienie z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, z pierwszego Wszechrosyjskiego Zjazdu Kozaków, który odbył się w Moskwie. Z uczestnikami zjazdu, który trwał trzy dni, rozmawiałem wówczas wiele. Ostatniego dnia usłyszałem od moich rozmówców: „Krzysztof, my nadamy ci tytuł atamana”. Zdziwiony odparłem: „Ale czegóż ja mógłbym być atamanem?” Ich odpowiedź nie pozostawiała złudzeń: „Jak to czego? Priwislinskowo kraja”. Czyli Kraju Nadwiślańskiego, półoficjalnej nazwy Królestwa Polskiego, terytorium zależnego w XIX wieku od Imperium Rosyjskiego.

Z politycznego marginesu na Kreml

Na początku lat dziewięćdziesiątych wydawało się, że poglądy moich ówczesnych rozmówców to polityczny folklor, margines rosyjskiego życia politycznego. Po latach widać wyraźnie, że imperialne marzenia zyskały z biegiem lat status oficjalnej polityki Kremla. Od czasów pierwszej prezydentury Władimira Putina coraz częstsze stały się odwoływania do imperialnej, mocarstwowej idei rosyjskiej. W budzeniu i ugruntowaniu owych imperialnych i jednocześnie antyzachodnich nurtów istotną rolę odgrywała Rosyjska Cerkiew Prawosławna Patriarchatu Moskiewskiego. 

Ta sama Cerkiew, która w okresie władzy komunistycznej została wyniszczona w ramach planowej ateizacji ludzi sowieckich i sprowadzona do instrumentu wpływania na społeczeństwo w zgodzie z zamysłem komunistycznych władz. Tak jak kiedyś Cerkiew wykorzystywał między innymi Józef Stalin, obecnie robi to Władimir Putin. 

Jest to możliwe, ponieważ rosyjska Cerkiew prawosławna nigdy nie rozliczyła się z przeszłością, a w szeregach jej hierarchów nadal jest wielu współpracowników lub wręcz pracowników organów bezpieczeństwa. Dlatego, zdaniem ukraińskiego, prawosławnego arcybiskupa czernihowskigo i niżyńskiego, Eustracjusza: „Kościół moskiewski nigdy nie był niezależny od państwa. Nieważne, jaka jest władza, czy to jest car, czy teraz Putin, ktokolwiek by tam był, kościół moskiewski zawsze jest w łączności z tym, kto jest przy władzy w Rosji. […] Niestety, patriarcha Cyryl jest w tej chwili jednym z urzędników, więc działa jak urzędnik. Jeżeli Putin pozwala, by coś powiedzieć, on to robi…” [5].

Dokumenty Patriarchatu moskiewskiego określające agresję wobec Ukrainy mianem „świętej wojny” opublikowane zostały w nieprzypadkowej chwili. Poprzedziły o kilka dni dekret Putina o mobilizacji 150 tysięcy poborowych w wieku od 18. do 30. roku życia. Miały posłużyć więc jako wsparcie kolejnej fali mobilizacyjnej w Rosji. W imię odbudowy „ruskiego miru” Cerkiew otwarcie pokazała swój pozytywny stosunek wobec agresji skierowanej przeciw Ukrainie.

Przypisy:

[1] Nawiązanie do drugiego listu świętego Pawła do Tesaloniczan. „Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec…” [2 Tes 2,6]. Wedle teorii tworzonych przez Cerkiew moskiewską „Niegodziwca”, czyli Antychrysta, może we współczesnym świecie powstrzymać jedynie Rosja pod przewodnictwem Putina. To ona jest tym „Powstrzymującym”.
[2] Cyt. za opoka.org.pl.
[3] Krzysztof Renik, „Religie, które przeżyły”, Kraków 1996.
[4] Krzysztof Renik, „Orzeł wielogłowy,” „Polityka”, nr 46/1992.
[5] Cyt. za ekai.pl.

Wyrównywanie rachunków. O książce „Dintojra” Sylwii Chutnik

Bohaterowie ostatniej książki Sylwii Chutnik to ludzie, którzy żyją na uboczu, marginesie, są uwikłani w często trudne czy toksyczne relacje, z których wyszli mocno poturbowani. Poznajemy ich w chwilach samotności, czy wręcz beznadziei, z której nie potrafią się wydostać. Pandemiczna dystopia z alter ego autorki w głównej roli, pan Wacław z sex shopu, celebrytka, emigrantka, zmęczona żona i matka – to postaci dla Chutnik bardzo charakterystyczne. Nie zabrakło ich także w tym tomie opowiadań.

Kobiety i Warszawa 

„Kobiety” i „Warszawa”. Te dwa słowa mogą uchodzić za hasło wywoławcze, kiedy mówimy o prozie Chutnik. W jej najnowszej książce nie jest inaczej. W większości opowiadań bohaterkami są właśnie kobiety – młode, dojrzałe, stare. Jednak wszystkie po przejściach, często zrezygnowane, a jedynym impulsem, który zmusza je do egzystencji, jest właśnie wściekłość czy chęć odwetu. Na mężczyznach, rodzinie, przeszłości, na tym, co mogłoby być, ale nigdy się nie zdarzyło. Bohaterką jest także Warszawa, ale Warszawa, która jest symbolem Polski i jej mieszkanek oraz mieszkańców – a więc smutna, szara, zmęczona. Jedna z bohaterek mówi nawet: „przecież urodziła się w Polsce, a tu się cierpi i nie ma uśmiechu” [s. 192]. 

Dosłowne cierpienie i izolację zobaczymy w opowiadaniu „Pandemino. Dziennik czasów zamknięcia”, które zostało opublikowane po raz pierwszy w 2020 roku w magazynie „Pismo”. To zresztą jedno z ciekawszych opowiadań w tym tomie. Takie, w którym czuć, że Chutnik potrafi snuć opowieści, i które „na gorąco” zdawało relację z czasu, który wydaje nam się dziś zamierzchłą przeszłością. Ciekawie rozegrana literacko jest także opowieść tytułowego Bajzla z opowiadania „Bajzel i Tadek”. Chutnik dotyka tu nie tylko nieprzepracowanej wojennej traumy, ale także największego polskiego problemu, którego problemem nazwać nie chcemy – narodowego alkoholizmu. Picia eleganckiego – czyli spożywania drogich alkoholi w restauracjach oraz domach – i „chlania” w obskurnych barach i pod tak zwaną budką z piwem. Choć anturaż jest teoretycznie nieco inny, to sedno to samo. To opowiadanie także mogliśmy już przeczytać w antologii „Powstanie ‘18. Opowiadania Wielkopolan” wydanej w 2018 roku. 

Głosy kobiet

Jednak najlepsze w tym tomie – zarówno pod względem formalnym, jak i literackim – są tytułowa „Dintojra” oraz tekst „Gwałt. Głosy”. Ten ostatni powstał na zamówienie Fundacji Ster i został wystawiony w Teatrze Powszechnym w Warszawie po raz pierwszy w 2015 roku. Opowiadanie jest oparte na rozmowie autorki z kilkudziesięcioma kobietami, które doświadczyły przemocy seksualnej i gwałtu. Forma – wielogłos – pozwala wybrzmieć kobiecemu doświadczeniu, które dotyka wiele z nas. Strach przed późnym powrotem do domu, przejściem przez boczne, nieoświetlone ulice, las, ocieranie się o nas w środkach komunikacji miejskiej, obraźliwe porównania, przemoc słowna, ale także przekazywane z pokolenia na pokolenie pouczenie matek i babek: „uważaj na siebie, nie ubieraj się zbyt wyzywająco, nie wracaj późno sama, nie patrz mężczyźnie w oczy, bo go zachęcisz…”. Wszystkie to znamy z własnego doświadczenia, bo według statystyk, które padają w tym tekście, 87,6 procent kobiet doświadczyło molestowania w pracy lub miejscu publicznym. A pamiętajmy, że te dane mają już blisko dziesięć lat. Ten tekst robi wrażenie w wersji pisanej, na scenie zapewne wybrzmiał jeszcze mocniej. 

„Dintojra” to z kolei opowieść o wtłaczaniu kobiety w rolę matki i żony, tak aby spełniała narzucane jej normy społeczne. A ponieważ żadna kobieta nie ma szans spełnić ich wszystkich i „nie zwariować”, to zawsze istnieje cienka granica, po której przekroczeniu wydarza się właśnie dintojra, czyli zemsta. Jak podaje słownik języka polskiego, „nazwa pochodzi z języka hebrajskiego, gdzie słowo din oznacza sąd, a słowo tora – prawo. W późniejszym czasie nazwa została przejęta przez środowisko przestępcze, w którego żargonie oznacza „krwawą rozprawę wyrównującą rachunki”. Dzidka – główna bohaterka opowiadania – ma do wyrównania rachunki nie tylko ze swoim mężem, który jest tu figurą mężczyzny jako taką, ale też ze wszystkim tym, czego mieć nie może lub nie chce. Dzidce „głowa dokuczała, nie można było tak czasem tej głowy zdjąć z szyi, przepłukać pod kranem i znowu założyć?” [s. 218]. Takimi zdaniami Chutnik udowadnia, że nadal potrafi konstruować opowieści, które zapadają w pamięć. Szkoda, że w tym tomie jest ich tak niewiele. 

Ale to już było…

O pozostałych opowiadaniach nie wspominam nie dlatego, że nie chcę spojlerować (choć nie chcę), ale dlatego, że są dla mnie zupełnie „przezroczyste”. Ich bohaterki i bohaterowie nie zostają w pamięci, nie udaje mi się nawet na chwilę wejść do ich świata, bo te postaci są napisane pospiesznie, a ich historie ledwo zarysowane. Czasem zresztą dostajemy od narratorki nie tylko opowieść, ale i gotowy morał, co rozczarowuje u kogoś takiego jak Chutnik, która przyzwyczaiła nas do płynnej, emocjonalnej, często pełnej humoru historii. 

Opowiadania to bardzo wymagająca forma, zwłaszcza na polskim rynku wydawniczym, choć współcześni czytelniczka i czytelnik są już nieco „oswojeni” z tym gatunkiem, przede wszystkim dzięki wydawnictwu Pauza oraz serii amerykańskich opowiadań wydawanych przez Czarne. Poprzeczka jest jednak ustawiona bardzo wysoko. Stanowczo wolę Chutnik-pisarkę w dłuższych powieściowych formach. W krótkich doskonale sprawdza się jako felietonistka czy publicystka. 

 

Książka: 

Sylwia Chutnik, „Dintojra”, wyd. Znak Literanova, Kraków 2024.

„Pasażerka” Wajnberga w Bayerische Staatsoper, czyli Auschwitz w operze

Uciekając przed pogromami w Imperium Rosyjskim, żydowska rodzina Wajnbergów osiedliła się w Warszawie, gdzie urodził się ich syn Mieczysław. W 1939 roku, aby ratować się przed nazistami, Mieczysław Wajnberg ruszył z powrotem, do ZSRR. Natomiast jego rodzice i siostra, którzy zostali w Warszawie, zginęli w Zagładzie. 

Wajnberg najpierw zatrzymał się w Mińsku, gdzie kontynuował studia muzyczne, lecz kiedy latem 1941 składał egzamin, Hitler rozpoczął realizację planu „Barbarossa”. Wajnberg musiał ponownie uciekać – z Mińska trafił do Taszkientu, dokąd ewakuowano większość sowieckich artystów. Stamtąd w 1943 roku, dzięki pomocy Szostakowicza, zdołał przenieść do Moskwy. Był to początek przyjaźni i twórczej wymiany myśli pomiędzy kompozytorami. Byli dla siebie nawzajem recenzentami i wykonawcami swoich utworów. Ścigali się o to, który z nich napisze więcej kwartetów smyczkowych, oraz dzielili kłopoty z cenzurą.

Cenzura i antysemityzm sprawiły, że muzyka Wajnberga pozostawała nie tylko w cieniu twórczości Szostakowicza, ale ogólnie pozostawała mało znana z jednym wyjątkiem – muzyki do filmów animowanych o „Winni-Puch” [Винни-Пух], czyli o Kubusiu Puchatku. Wajnbergowi cenzura zarzucała, że pisze pesymistyczne utwory i do tego mało zakorzenione w tradycji rosyjskiej. Przymiotnik „kosmopolityczny”, znaczył tyle co „żydowski”, i samo to określenie było wystarczająco poważnym oskarżeniem. 

W końcu padł ostateczny zarzut – oskarżenie o formalizm! Z tych powodów nie pozwalano na wykonanie dzieł Wajnberga. Jednak na tle późniejszych prześladowań był to relatywnie mały problem. Pod koniec lat czterdziestych zaczął się okres sowieckiego kryptoantysemityzmu. W 1948 roku teść Wajnberga, został rozjechany ciężarówką przez bezpiekę (upozorowano wypadek). Od tego samego roku Wajnberg był inwigilowany, a w lutym 1953 roku został aresztowany za prowadzenie propagandy na rzecz powstania państwa żydowskiego na Krymie. Uratowała go śmierć Stalina, a wstawiennictwo Szostakowicza doprowadziło do uwolnienia Wajnberga. 

Opera z historią

Na początku lat sześćdziesiątych Szostakowicz zachęcał Wajnberga do skomponowania opery i poznał go z dramaturgiem Aleksandrem Miedwiediewem. Szukając tematu, wspólnie trafili na opublikowaną właśnie po rosyjsku autobiograficzną powieść Zofii Posmysz „Pasażerka”. W 1942 roku Posmysz trafiła do Auschwitz, gdzie skierowano ją najpierw do kuchni, a później do pracy księgowej pod nadzorem Aufseherin (nadzorczyni) SS, Anneliese Franz. 

Po wojnie Posmysz spotkała w Paryżu kobietę podobną do Franz, a sytuacja ta sprowokowała myśli o tym, co by zrobiła, gdyby do takiego spotkania rzeczywiście doszło. Stworzyła słuchowisko radiowe na ten temat, które zostało później przerobione na powieść. W książce sytuacja zostaje odwrócona – Lisa Franz płynie ze swoim mężem dyplomatą do Brazylii, na pokładzie zauważa pasażerkę podobną do więźniarki, która nie powinna była przeżyć. Uruchamia to w Lisie szereg wspomnień i zmusza ją do przyznania się mężowi do tego, że była Aufseherin w Auschwitz.

W celu uprawdopodobnienia pokazania tej historii na radzieckiej scenie Miedwiediew i Wajnberg wprowadzili do libretta postaci nieobecne w książce Posmysz, takie jak radziecki partyzant i komunista. Było to pożądanym przez cenzurę elementem propagandowym. Opera była skończona w 1968 roku, jednak do planowanej w Pradze prapremiery ani inscenizacji w Moskwie nie doszło. Dzieło Wajnberga zostało wykonane po raz pierwszy w 2006 roku w Moskwie, w wersji koncertowej na scenę trafiło dopiero w 2010 roku na Festiwalu w Bregenz (reż. David Pountney), niedługo potem tę inscenizację pokazano w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. Ta pierwsza inscenizacja utrzymana w realistycznym nurcie teatru operowego stała się pod wieloma względami referencyjną. 

„Pasażerka”, opera-miejsce pamięci

Bawarska Opera Państwowa w Monachium przygotowanie nowej inscenizacji „Pasażerki” powierzyła Tobiasowi Kratzerowi, który przedstawił daleką od realistycznej wizję dzieła Wajnberga. Jest to pierwsza inscenizacja od śmierci Zofii Posmysz, co podkreślono w programie i dlatego też pozwolono sobie na odejście od realizmu w kontekście przedstawienia obozu koncentracyjnego. Na scenie nie pojawią się pasiaki, rampa kolejowa i drut kolczasty, a rzeczywistość obozowa jest „zacytowana” tylko w finałowej scenie – na ekranie telewizora wyświetlane są poruszające zdjęcia dokumentalne z obozu. 

Dodatkowo Kratzer w porozumieniu z dyrygentem Władimirem Jurowskim usuwa te fragmenty, które były pisane przez Miedwiediewa i Wajnberga pod cenzurę. Niestety, ich ofiarą padła między innymi piękna ludowa piosenka Katii. Z jednej strony, trochę tych elementów szkoda, z drugiej – opera zyskuje na klarowności i zagęszczeniu dramaturgicznym. Kratzer wprowadza do dramatu postać Lisy w wieku podeszłym. Starsza pani płynie statkiem z urną zawierającą prochy jej męża. Jej wspomnienia ożywają z niezwykłą intensywnością, a oknami do pamięci Lisy są kolejno otwierające się kabiny luksusowego statku, w których bohaterowie odgrywają kolejne epizody z jej życia.

To przedstawienie o pamięci, o trudnej do zapomnienia historii i o odpowiedzialności sprawców Zagłady. Opowiada historię ludzi, którzy choć przyczynili się do zbrodni nazistowskich, znaleźli się poza ławą oskarżonych w procesach norymberskich. Nie wiemy, jakie były powojenne losy Anneliese Franz, ale nie odpowiedziała ona przed sądem za swoje powojenne działania i nie była wcale wyjątkiem. Nowa inscenizacja „Pasażerki” pojawia się w momencie, kiedy w kinach grany jest film Jonathana Glazera „Strefa interesów”, co daje szerszy kontekst. Zarówno film, jak i opera Wajnberga w reżyserii Kratzera to prekursorskie dzieła, które ukazują Zagładę widzianą oczami sprawców. 

Opera o Auschwitz? Napisanie wiersza po Auschwitz byłoby barbarzyństwem – stwierdził w 1949 Theodor Adorno, wprawdzie później zmienił zdanie, ale czy horror Zagłady można zamienić w przyjemność płynącą ze sztuki? Nie, nie można, bo nie można oglądać ani słuchać tej opery z przyjemnością, a w każdym razie nie było to założenie twórców ani wykonawców tej produkcji. Ta opera jest swoistym muzycznym miejscem pamięci o Zagładzie. Nie da się natomiast wyjść z tego spektaklu obojętnym. To w dużej mierze zasługa muzyków, dzięki którym muzyka Wajnberga ożywia wspomnienia rodzinne, a także lektur o Zagładzie i uruchamia niekończące się domino skojarzeń.

Polilingwistycznie, polistylistycznie

Spośród bardzo dobrego zestawu solistów zaangażowanych do tej realizacji wyróżniała się Sophie Koch, występująca w roli Lisy. Jej interpretacja rozrzucona między ascetyzmem a zupełnym obłędem mocno gra na emocjach. Czujemy do niej odrazę, znajdujemy zrozumienie dla intencji, a w końcu odczuwamy cały tragizm tej kluczowej postaci. Kontrapunktem dla Lisy jest była więźniarka Marta. W roli tej obsadzono Jelenę Całłagową (o jej urzekającym występie w „Proroku” na scenie Deutsche oper Berlin, (pisaliśmy w numerze 466) i mimo ciężaru dramaturgicznego, jaki spoczywa na postaci Lisy i aktorki odgrywającej Lisę po latach (aktorka Sibylle Maria Dordel), to Całłagowa skupiła na sobie większą część uwagi. Jej intensywna aktorsko i wokalnie obecność na scenie ustanowiła nowy wzór da postaci Marty. Wycieczka Całłagowej w stronę bardziej dramatycznego śpiewania, wydawała się ryzykowna, ale okazała się bardzo udana. Zdumiewające, jaką siłą dysponuje ten liryczny głos i jak wielkie emocje może wywołać przemyślaną i perfekcyjnie wykonaną interpretacją. Można opisać kreację Całłagowej jednym banalnym słowem, bez uproszczeń się nie obejdzie – poruszające!

Całości dopełnili w sposobie ekspresji Jacques Imbrailo w roli Tadeusza i fantastyczne drugoplanowe role współwięźniarek, czyli Krystyny, Bronki, Yvette, Hannah i Vlasty. Wszystkie epizody z ich udziałem były wzruszające, szokujące, przytłaczające emocjonalnie. Zwłaszcza scena z Bronką i Krystyną zapadła w pamięci, w tych rolach Larissa Diadkova i Daria Proszek. Należy też zwrócić uwagę, że zarówno soliści, jak i chór byli dobrze przygotowani, w większości także nieźle radzili sobie z mieszaniną języków, w których zostało napisane libretto, w tym także jidysz i polskim.

Dużą odpowiedzialnością i zapobiegliwością wykazała się Bawarska Opera Państwowa, zapewniając Całłagowej oraz Imbrailo dublerów, bowiem na wypadek poważnej niedyspozycji któregoś z wykonawców byłoby niemal niemożliwością ściągnąć kogoś na zastępstwo w przypadku tak rzadko wykonywanej opery, zwłaszcza że w tym czasie śpiewacy, którzy potencjalnie mogliby ratować monachijski spektakl, byli zaangażowani do wykonań „Pasażerki” w Madrycie. Szkoda jednak, że dublerzy – Jurij Hadzecki i Aleksandra Szmyd – nie zostali obsadzeni w żadnym ze spektakli.

Orkiestra Bawarskiej Opery Państwowej na czele z Władimirem Jurowskim dokonała wielkiej rzeczy. Muzyka Wajnberga zaistniała w bogatej w detale i wstrząsające efekty realizacji. Jurowski znalazł sposób, by wyrafinowany głos Wajnberga pokrewny Szostakowiczowskiemu, przeplatany aluzjami do Brittena, cytatami z Bacha i jazzu, którego zbalansowanie stanowi prawdziwe wyzwanie, przemówił z ogromną siłą.

 

Opera:

„Pasażerka”

muzyka: Mieczysław Wajnberg
dyrygent: Władimir Jurowski
reżyseria: Tobias Kratzer
scenografia: Rainer Sellmaier

soliści: Sophie Koch, Elena Tsallagova, Jacques Imbrailo, Daria Proszek Larissa Diadkova, Charles Workman, Lotte Betts-Dean, Evgeniya Sotnikova, Balint Szabó, Roman Chabaranok, Gideon Poppe, Martin Snell, Sophie Wenst, Lukhanyo Bele

Orkiestra, Chór i Chór Bawarskiej Opery Państwowej w Monachium

 

Recenzowane spektakle odbyły się 10 marca 2024 (premiera) i 13 marca 2024.

zdjęcia: © W. Hoesl / Bayerische Staatsoper

Blockbuster jako delirium. Recenzja filmu „Diuna: Część druga” w reżyserii Denisa Villeneuve’a

Recenzenckie reakcje na drugą połówkę najnowszego filmu Denisa Villeneuve’a (chociaż może się okazać, że połówka stanie się tercją) są dosyć spolaryzowane, ale z mojej perspektywy badacza gatunku świadczą przede wszystkim o świadomości znaczenia „Diuny” jako artefaktu kulturowego. O politycznych kontekstach i podtekstach tej klasycznej powieści science fiction z 1965 roku autorstwa Franka Herberta pisałem dosyć szczegółowo przed dwoma laty i nie chciałbym się powtarzać. Kluczowe w mojej ocenie filmu jest to, że w warstwie narracyjnej każdy adaptator powieści Herberta jest jej zakładnikiem, i to w sposób, który pozostawia niewiele pola manewru. Wbrew pozorom, nie jest to jednak sytuacja uniwersalna. Dzieła literackie, dzięki swojej wielowarstwowości, wieloznaczności czy niedopowiedzeniom, często pozostawiają filmowym czy telewizyjnym adaptatorom duże pole do (re)inwencji. „Diuna” nie jest jednym z tych dzieł. 

Owszem, w wywiadzie dla magazynu „Empire” z października 2023 roku, Villeneuve stwierdza, że „adaptacja to akt gwałtowny, gdyż trzeba opuszczać, zabijać, przekształcać pierwotny materiał”, ale trzeba przyznać, że specjalną brutalnością w tym przypadku reżyser się nie odznaczył. W scenariuszu można oczywiście znaleźć kilka odchyleń od powieści. Dwa największe to nieobecność dziecka Chani i Paula (w powieści: zabitego w przez siły imperialne) oraz fakt, że siostra Paula pozostaje pod koniec filmu nienarodzona, a więc nie może zabić Barona Harkonnena. Zmiany te wynikają z radykalnej kompresji okresu, jaki Paul spędza wśród Fremenów po wydarzeniach z poprzedniego filmu. W powieści, pomiędzy śmiercią ojca Paula a abdykacją imperatora mija około pięciu lat. Villeneuve zredukował ten czas do nie więcej niż 7–8 miesięcy. 

Nie da się ukryć, że w tym przypadku te zmiany to raczej kosmetyka – nie dotyczą one głównych wydarzeń oryginalnej narracji, której wyrazistość nie pozostawia specjalnie dużo przestrzeni do nowych interpretacji. 

Kilka prawd oczywistych

Dzieło Herberta to stara-nowa opowieść o „cywilizowanym” zbawcy „plemion” spod znaku „Lawrence’a z Arabii” [1962]. Pozostaje ono traktatem o białym kolonializmie i imperializmie, eksploatacji tubylczych plemion i wojnach toczonych w imię sprawiedliwości. „Diuna” to analiza diabolicznych związków tronu i kościoła oraz ich zazębionych systemów manipulacji. Bene Gesserit to karykaturalnie mizoginistyczna wizja kobiet, których nieformalna władza okupiona jest niebezpiecznym politycznym tańcem z patriarchalną arystokracją. Paul jest morderczym mesjaszem (jak bardzo, okazuje się dopiero w kolejnych aktach tego dramatu), który niechętnie, ale nieuchronnie, poddaje się przeznaczeniu i logice historii. 

Co ciekawe, nie jest łatwo odbierać tej opowieści jako wyraźnej krytyki wyżej wymienionych zjawisk – niezależnie od tego, jak bardzo bym tego chciał z progresywnej perspektywy trzeciej dekady XXI wieku.

Owszem, adaptacja Villeneuve’a może uderzać w polityczne struny współczesnych widzów (w tym tonie pisał o filmie na przykład Paweł Jędral w „Krytyce Politycznej”) czy przywodzić na myśl pesymistyczne konstatacje, że zrzucenie kolonialnego jarzma wcale nie musi oznaczać wolności od innej postaci imperialnych wpływów. Paul wyrzuca z Arrakis Harkonnenów, ale jego przywództwo Fremenów to nic innego, jak inna forma imperialnego podporządkowania. To naturalne, bo w końcu znaczenie w dużym stopniu mieszka w odbiorcach, a nie samym dziele. Z drugiej strony, uwikłania powieści Herberta oraz ponad pół wieku jego literackich analiz (a była przez długi czas „Diuna” jednym z chętniej branych na krytyczny warsztat tekstów) wyraźnie demonstrują dysonans między problematycznymi rozwiązaniami politycznymi, a niesłychanie ciekawą wizją ekologicznych zależności (które w filmie zostały zresztą zepchnięte na dalszy plan).

Sam nie znajduję w fabule tego filmu niczego, co mogłoby generować jakieś napięcie czy niepewność. Innowacyjne wydają się jedynie dwa jego aspekty: gra aktorska i spektakl wizualny.

Paweł Frelik

Dlaczego o tym piszę? Dla mnie przynajmniej, znajomość powieściowego pierwowzoru czyni warstwę narracyjną filmu w dużym stopniu przewidywalną. Z góry wiadomo, jak to wszystko się skończy i żadne scenariuszowe wygibasy nie zmienią wymowy tej epopei. Co może zatem wyciągnąć z tego filmu ktoś, kto poznał już losy Paula Atrydy? Za tym konkretnym pytaniem czai się kolejne, bardziej uniwersalne – co poza narracją może zaoferować swoim widzom blockbuster oblepiony tyloma oczekiwaniami? Sam nie znajduję w fabule tego filmu niczego, co mogłoby generować jakieś napięcie czy niepewność. Innowacyjne wydają się jedynie dwa jego aspekty: gra aktorska i spektakl wizualny. 

Pogłębianie kukiełek

Nie ulega wątpliwości, że Zendaya i Timothée Chalamet – jak to się mówi po angielsku – kradną to widowisko, co jest szczególnym wyczynem, biorąc pod uwagę, że ich literackie pierwowzory – podobne jak inne postaci Herberta – nie są psychologicznie pogłębionymi jednostkami. Paul przede wszystkim ucieleśnia rozterkę między odkrywającą na nowo świat młodością a historycznym przeznaczeniem, dla którego jest jedynie kukiełką. Ród Harkonnenów odsłania spektrum psychopatii, w ramach której grany przez Austina Butlera Feyd-Rautha to mały klejnot wyjątkowego odczłowieczenia. Lady Jessica, matka Paula, próbuje wydrapać dla swojego rodu mały spłachetek autonomii w programowanej przez Bene Gesserit otchłani historii. Bohaterki i bohaterowie Herberta to bardziej maski, zlepki typów i postaw; rysowane są grubą kreską. Jednakże obsadzie „Diuny 2” nawet w tych okowach udaje się odegrać – wygrać? ugrać? – ludzkie momenty. Transformacja Paula z chłopca zachwyconego bezmiarem pustyni o zachodzie słońca w fatalistycznie zdeterminowanego lidera jest bardzo przekonywająca. Jednym z wielu majstersztyków, które w filmie zaszył Villeneuve, jest klamra otworzona trzy lata temu, kiedy niepewny wielkiej gry wokół siebie chłopiec wkłada dłoń do pudełka bólu. Domyka się ona w scenie, w której ucisza on Matkę Wielebną Bene Gesserit – tę, która do tej pory kontrolowała trony – władczym „Zamilcz!”.

© 2024 Warner Bros. Entertainment Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Oszczędna mimika Zendayi w końcowych scenach dramatycznie wyraża otchłanie zawodu, rozczarowania, zdrady i determinacji. Charlotte Rampling jak zwykle przekonuje swoim mizantropicznym chłodem. Nawet grany przez Christophera Walkena imperator – dziadziusiowaty i manipulowany przez swoją córkę Irulan (jakby nie było, narratorkę całej opowieści) – wydaje się bardzo na miejscu. Ich gra aktorska – o mile oddalona od koturnowych deklamacji obsady adaptacji Lyncha – krzesze z dosyć szablonowych postaci Herberta życie, jakkolwiek inne byłoby ono od naszego. Nieco mniej zachwyca jedynie grany przez Javiera Bardema Stilgar, którego nabożne inwokacje wzbudziły większy zachwyt w memosferze niż wśród miłośników kunsztu aktorskiego.

„Diuna 2” Villeneuve’a jest natomiast brutalnym spektaklem i cudownym delirium. Ma ona oczywiście wszystkie elementy wielkiego hollywoodzkiego blockbustera, ale sam budżet nie jest już gwarantem zachwytu w epoce cyfrowej produkcji.

Paweł Frelik

Wizualna uczta

Jednakże prawdziwą ucztą okazuje się „Diuna 2” dopiero w warstwie wizualnej, w której idealnie splatają się ze sobą dyskretny, ale wyraźny autorski sznyt Villeneuve’a, zdjęcia Greiga Frasera, odpowiedzialnego między innymi za „Zero Dark Thirty” [2013] i „Rogue One” [2016], oraz świat stworzony przez pracującego od dłuższego czasu z reżyserem scenografa Patrice Vermette’a. Pierwsza adaptacja Lyncha była surrealistyczna, ale też nieco niezgrabna. Trzyczęściowa miniseria Johna Harrisona była wierna, ale jeszcze bardziej niezgrabna. „Diuna 2” Villeneuve’a jest natomiast brutalnym spektaklem i cudownym delirium. Ma ona oczywiście wszystkie elementy wielkiego hollywoodzkiego blockbustera, ale sam budżet nie jest już gwarantem zachwytu w epoce cyfrowej produkcji. Wizualnie „Diuna 2” porwała mnie permanentnie i ze szczętem. O statkach, pojazdach i architekturze pisałem już przy okazji pierwszej części filmu; druga dostarcza jeszcze więcej okazji do ich podziwiania. To samo dotyczy mody i strojów, których dworski haute couture adekwatnie komunikuje decorum imperium. Dworskie szaty z przyszłości – czy to ceremonialne, czy to militarne – sugerują kolonialną wyższość, ale ich właściciele ostatecznie skazani są na przegraną z mieszkańcami Diuny ubranymi w zakurzone kombinezony, dosłownie podtrzymujące ich przy życiu w ekstremalnych warunkach. Ich podobieństwo do kosmicznych skafandrów nie jest przypadkowe – wszak trajektoria historii zabiera Fremenów do gwiazd.

Wszystkie te rozwiązania sprawiają, że pomimo nieziemskiej dziwności, świat „Diuny” wydaje się bardzo naturalny, niemal immersyjny tam, gdzie poprzednie adaptacje dawały poczucie zamieszkiwania w teatralnej scenografii.

Paweł Frelik

Oczywistym jest, że optyczny splendor filmu to również efekt zaawansowanej techniki: w czasie jego kręcenia Villeneuve używał między innymi vintage’owych obiektywów, filmował w podczerwieni i polegał na sandscreenach, które w wielu miejscach zastąpiły obowiązkową zieleń. Wszystkie te rozwiązania sprawiają, że pomimo nieziemskiej dziwności, świat „Diuny” wydaje się bardzo naturalny, niemal immersyjny tam, gdzie poprzednie adaptacje dawały poczucie zamieszkiwania w teatralnej scenografii. Jednocześnie prawdziwym kluczem do delirium filmu jest nie technika, a wyobraźnia nadmiaru.

Szereg scen, w których konfrontowani jesteśmy z morzem fanatycznych ludzi pustyni, ma w sobie smutek konstatacji, że ich krew zostanie ostatecznie przelana w imię vendetty wielkich rodów.

Paweł Frelik

Cała sekwencja z Geidi Prime, rodzinnej planety Harkonnenów, jawi się niczym zły narkotyczny trip. W jej fragmencie walki na arenie fani od razu dopatrzyli się podobieństw do scen ze „Ataku klonów” George’a Lucasa [2002], ale nie ulega wątpliwości, że jest ona, z militarną paradą na czele, inspirowana filmami, jakie dla nazistów robiła Leni Riefenstahl. Bombardowanie Sietch Tabr z lewitującego w powietrzu imperialnego krążownika, którego aerodynamika przywodzi skojarzenia ze statkami obcych z wcześniejszego „Arrival” [2016] reżysera, jest brutalna w sposób, do której nie zbliżają się nawet o wiele dłuższe sekwencje z „Transformersów”. Gigantyczne czerwie, czyli lokalne kaiju z Arrakis, wyglądają wyjątkowo realistycznie: chociaż ich forma fallicznych potworów ma w sobie coś głęboko zaburzonego, wcale nie jawią się one jak tanie potwory z głębin piachu. Szereg scen, w których konfrontowani jesteśmy z morzem fanatycznych ludzi pustyni, ma w sobie smutek konstatacji, że ich krew zostanie ostatecznie przelana w imię vendetty wielkich rodów. Jednakże w krótkich momentach, zanim ich moc zostanie zaprzęgnięta w tryby Atrydów, jawią się oni jako zbuntowane populacje zdolne do zmiany biegu historii. Nawet sceny walki, które w wielu współczesnych produkcjach stają się przykładem tego, co w głośnym wideo-eseju Matthias Stork nazwał „kinem chaosu”, są tu w przeważającej części bardzo klarowne, niemal klasyczne – a to czyni zawartą w nich przemoc bardziej dojmującą. 

Najnowsza adaptacja Villeneuve’a jest więc rozpięta między kontrowersyjnym przesłaniem politycznym a triumfalną wizualnością. Odbiór przesłania jej fabuły jest dobrym probierzem politycznych poglądów widzów: osoby o poglądach progresywnych wyłapią brak wyraźnego potępienia kolonialnych projektów, zaś mniej politycznie wyczulona widownia będzie identyfikować się z rozterkami Paula spod znaku „nie chcę być mesjaszem, ale muszę”. Jednocześnie „Diuna 2” jest przypomnieniem, że audiowizualność może być w filmie wartością samą w sobie. Od ponad stu lat hollywoodzka fabryka snów napędzana jest przekonaniem, że głównym kryterium jakości filmu jest jego fabuła, której kształt i ocena kształtowane są przez literackie standardy złożoności, psychologicznej głębi i spójności narracyjnej. W tych wymiarach opowieść o niechętnym zbawcy nie jawi się jako wybitna, ale jako widowisko jest ona cudownym zawrotem głowy.

Wszystko trochę bardziej. Recenzje książek o wysoko wrażliwych dzieciach [KL dzieciom]

Historie zawarte w opisywanych tu książkach pokazują nam świat dzieci, które mają szczególne potrzeby – dzieci spokojnych, a przez to często niewidzialnych i zdawałoby się bezproblemowych. Takie dzieci łatwo zignorować, a przecież ich potrzeby są równie ważne, jak potrzeby dzieci, które bardziej zwracają na siebie uwagę. 

Dzieciństwo to czas zaglądania w głąb siebie

„Jestem cichy” Andie Powers to inspirująca, pięknie ilustrowana historia, która może pomóc wielu cichym dzieciom zaakceptować to, że nie muszą być hałaśliwe ani towarzyskie, aby być akceptowane i kochane. To też ważna lekcja dla dorosłych – ciche, introwertyczne dzieci preferują typowe dla siebie formy spędzania czasu i budują relacje w specyficzny sposób, a akceptacja tego, jak funkcjonują, jest kluczowa dla tego, żeby dziecko rozwijało się w zgodzie ze sobą i mogło w bezpieczny sposób budować relacje z innymi.

Bohaterem książki Powers jest Emil, chłopiec, który zarówno przez dorosłych, jak i inne dzieci jest uważany za nieśmiałego i wycofanego. To jednak tylko pozory. Pod spokojnym zachowaniem Emila kryje się bogactwo wyobraźni – kiedy chłopiec siedzi w kącie albo bawi się patyczkami w ogródku, w jego głowie pojawiają się wspaniałe historie, których jest głównym bohaterem.

Emil nie jest nieśmiały, Emil jest cichy. To fundamentalna różnica, która dla wielu z nas nie jest widoczna na pierwszy rzut oka. Autorka historii przypomina o tym, o czym wielu z nas zapomniało – dzieciństwo to nie tylko czas uczenia się otaczającego nas świata i rozwijania relacji z ludźmi, to również czas rozwijania wyobraźni, zaglądania w głąb siebie. Emil uczy nas, że siła może być cicha, odwaga może być cicha i przyjaźń również może być cicha.

Jak przetrwać w szkole

Bohaterka opowieści, Marcelinka, to bardzo wrażliwa dziewczynka w przełomowym momencie swojego życia. Przed nią wielkie wyzwanie – rozpoczęcie nauki w pierwszej klasie. O ile pójście do szkoły jest stresujące dla większości dzieci, o tyle dzieci szczególne wrażliwe – a do takich właśnie należy Marcelinka – narażone są na przytłaczający stres i emocje, z którymi nie zawsze będą mogły sobie poradzić. 

W siedmiu krótkich opowiadaniach poznajemy trudności, z którymi mierzy się pierwszoklasistka. Już pierwszego dnia szkoły pojawia się problem – jak wytrzymać cały dzień w białej bluzce, która kłuje i uwiera? Jak odnaleźć się w klasie, w której nikogo się nie zna? Jak przetrwać szkolną zabawę, podczas której tak wiele się dzieje? Marcelinka jest wrażliwa na dotyk, smak, zapach i dźwięk, nie może znieść sztywnego ubrania, drapią ją metki, może jeść tylko niektóre dania, sytuacje społeczne szybko ją przytłaczają. Przez to, że jest inna od większości dzieci, które zna, Marcelinka czuje się niewidzialna i niezrozumiana.

Marcelinka nie jest dziwna, jest po prostu bardzo wrażliwa. Taka się urodziła. Z zewnątrz spokojna, nie zwraca na siebie uwagi, wewnątrz niej natomiast aż kipią emocje. Za sprawą swojej szczególnej wrażliwości na bodźce płynące z otoczenia dziewczynka potrzebuje zapewnienia komfortu sensorycznego, a także wymaga więcej czasu niż inne dzieci, żeby oswoić się z nowymi sytuacjami i wrócić do równowagi po przeżyciu intensywnych wydarzeń.

 

Książki:

Andie Powers, „Jestem Cichy”, il. Betsy Petersen, przeł. Paweł Beręsewicz, wyd. Frajda, Warszawa 2024.

Katarzyna Kucewicz, „Marcelinka. Opowieści dla bardzo wrażliwych dzieci i rodziców”, il. Ewa Poklewska-Koziełło, wyd. Frajda, Warszawa 2023.

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Wybory samorządowe 2024. Kolejna klęska PiS-u?

Szanowni Państwo! 

Celem koalicji rządzącej w wyborach samorządowych jest powtórzenie sukcesu z 15 października i ponowne ograniczenie władzy PiS-u w Polsce. Mobilizacja wyborców wokół tego hasła w praktyce nie będzie jednak taka łatwa, ponieważ PiS już teraz nie dominuje w samorządach. W dużych i średnich miastach co do zasady rządzą przecież politycy związani z Koalicją Obywatelską albo wywodzący się z niezależnych komitetów lokalnych. To otworzyło drogę dla nowej narracji, którą przyjęli zarówno Donald Tusk, jak i Lewica: w tych wyborach można głosować zgodnie ze swoimi poglądami, a nie taktycznie, ponieważ PiS przestało być zagrożeniem. 

Continue reading