Cztery wyzwania przyszłości

Coś groźnego dzieje się z Polską i w jej otoczeniu. Coś, co nie ma jednej przyczyny, jest połączeniem wielowątkowych nurtów, ale może przynieść jeden skutek: utratę przez nasz kraj bezpieczeństwa i podmiotowości.

Czyli utratę zdolności kształtowaniu naszego losu. Żeby to zrozumieć, trzeba zobaczyć te zjawiska razem, a nie osobno – i szukać odpowiedzi w całości. Nie walczyć z pojedynczymi „smokami”, takimi jak złe rządy Jarosława Kaczyńskiego czy agresywna Rosja.

Nowe rozdanie w Niemczech

Zacznijmy od wydawałoby się normalnej w demokracjach rzeczy, którą jest zmiana władzy w Berlinie. Może i ważna, bo po szesnastu latach, ale nie takie zmiany przecież już bywały. Nowa koalicja pod egidą socjaldemokracji ma tak radykalnie inne wrażliwości i agendę przyszłości niż jej środkowoeuropejskie odpowiedniki, że już to wystarczy, by spodziewać się innej niż do tej pory układanki politycznej w Europie.

Zielona energia, praworządność (szczególnie akcentowana przez koalicyjnych liberałów), wyczulenie na prawa człowieka i rewolucję technologiczną (zieloni), a nade wszystko odważne traktowanie Unii Europejskiej nie jako zamkniętego projektu, ale terytorium zmian. Od wzmocnienia roli europarlamentu po sugestie (na razie delikatne) federalizacji Europy. „Wzmocnienia” – przynajmniej dla tych, którzy chcą czegoś nowego i silniejszego niż pogrążona w kryzysie wiecznego spóźnienia i reaktywności dotychczasowa UE.

Powitanie tej koalicji przez Kaczyńskiego epitetem odwołującym się do niemieckiej Rzeszy jest nie tyle głupotą, ile świadomym wejściem na kurs kolizyjny z nową władzą w Berlinie. I powiedzeniem „nie” jakimkolwiek próbom zmiany sytemu Unii Europejskiej – jej dotychczasowe braki służą rządzącym w Warszawie, a nie przeszkadzają. Jednym ruchem polskie władze zdystansowały się i od nowych Niemiec, i od potencjalnej reformy UE, wybierając dalszą marginalizację.

Wielki test Europy

Polityka bezpieczeństwa europejskiego przechodzi właśnie teraz test, potencjalnie o brzemiennych skutkach – kryzys ukraiński. Rosja, grożąc inwazją na Ukrainę, wymusiła dialog z Waszyngtonem o swoim nowym miejscu w Europie, co było postulatem Władimira Putina zgłaszanym od dawna. Rosja chce rozmawiać jak równy z równymi poza formalnymi mandatami Zachodu w rodzaju NATO czy UE, chce powrotu do szachownicy gry mocarstw, a nie prawa i procedur chroniących mniejsze kraje.

Ten dialog będzie się toczył, ale Polski w nim nie ma. Spadła do „trzeciego stolika” – krajów granicznych Sojuszu, z którymi się rozmawia po tym, jak odbyły się rozmowy na szczycie Biden–Putin, i po tym, jak konsultowane oraz informowane były Niemcy, Wielka Brytania, Francja i Włochy. A także Ukraina.

Potencjał szkodzenia, jaki zaprezentowała Moskwa, wspierając kryzys graniczny między Białorusią a Polską i grożąc wojną Ukrainie, wystarczył, by wobec tych kłopotów Waszyngton wszedł w proces deeskalacji, który skutkuje nieuchronnymi kompromisami. Rosnące wyzwanie ze strony Chin sprawia, że łagodzenie kryzysów w Europie staje się dla supermocarstwa za Atlantykiem oczywistą koniecznością.

Cenę zapłaci Ukraina, co stawia całą prowadzoną od 1989 roku polską politykę w bezradnej pozycji braku miejsca przy stole, co kontrastuje z naszą wcześniejszą rolą na Wschodzie. A w konsekwencji prowadzi do osłabienia naszego znaczenia i bezpieczeństwa.

Na marginesie energetycznej rewolucji

Do tego dochodzą problemy klimatyczne i energetyczne wymuszające coraz to nowe sposoby radzenia sobie z rosnącymi cenami energii i systemem zapobiegania katastrofom naturalnym, których źródłem są zmiany klimatyczne.

Wysokie ceny energii, rosnąca inflacja w krajach europejskich to zwiastuny problemów, które wkrótce staną się kluczowe dla wszystkich rządów. Raczej należy spodziewać się przyspieszenia restrykcji wobec tradycyjnych sektorów energetycznych i represyjności wobec krajów, które w zielonej rewolucji nie wzięły dotąd udziału.

Dzieje się to od dłuższego czasu, teraz może nabrać tempa. Tu różnice między Polską ze swoimi zaniedbaniami a resztą krajów UE są tak wielkie, że od razu spycha nas to na margines i prowadzi do najwyższych cen prądu w Unii.

Choroba państw

I ostatni element – pandemia. Stopień wyszczepienia społeczeństw stał się „cywilizacyjnym paszportem covidowym” – dzieli Europę na te państwa, które zdały egzamin z odpowiedzialnych rządów i społeczeństw, oraz na te, które tego egzaminu nie przeszły i spadły do kategorii „barbarzyńskich krajów pogranicza”. Pandemia jest też chorobą państw, nie tylko ludzi – te zdrowe, czyli sprawne, będą naturalnie chronić się przed chorymi, czyli niewydolnymi.

Nikt z polityków tego głośno nie mówi, ale jest kwestią czasu, gdy ten czynnik będzie miał konsekwencje praktyczne. Zresztą już się zaczęły – Wizz Air skasował część lotów z Polski i paru innych krajów o niskim poziomie wyszczepienia, powołując się na nieopłacalność i niepewność prowadzenia biznesu. Niedługo pojawią się obostrzenia państwowe, a nowa odmiana wirusa (omikron) może być do tego dobrym pretekstem. W tym teście państwo polskie okazało się dramatycznie nieodporne, czego widocznym znakiem są nadmiarowe zgony, jedne z najwyższych Europie.

Zła synergia dla Polski 

Te cztery czynniki, każdy na swój sposób, łącznie mogą wywołać dla Polski efekt „złej synergii”, czyli stanu, w którym nakładające się nieszczęścia zmieniają radykalnie położenie państwa. Wobec każdego z tych procesów nasz kraj jest albo bezradny, albo zapóźniony, albo w ogóle niezdolny do systemowego zrozumienia wyzwań.

I na nic konkluzja, dość oczywista, że to konsekwencja przyjętej od 2015 roku złej polityki: braku wyobraźni, rozmontowania państwa i zastąpienia go partią, propagandy zamiast działania, w czym specjalizuje się premier Mateusz Morawiecki. To nie tylko kwestia złych rządów, ale systemowy problem Polski, spadającej ruchem jednostajnie przyspieszonym na dno znaczenia politycznego i gospodarczego Europy.

Polityczna wojna z UE i Berlinem, zakupy na oślep uzbrojenia z USA, w złudzeniu, że kupuje się bezpieczeństwo i prestiż, likwidacja profesjonalnej dyplomacji i zastąpienie jej warknięciami z Nowogrodzkiej, zastój inwestycyjny, który coraz bardziej odbija się na gospodarce, szaleństwo opodatkowania wszystkiego i rosnący dług – to tylko niektóre grzechy obecnej ekipy rządzącej.

Systemowy skok w nową rzeczywistość

Jednak ich likwidacja w wyniku zmiany władzy może już nie wystarczyć, by powstrzymać te negatywne makroprocesy. Na to trzeba czasu, a nie jednego dekretu zmieniającego wszystko. Do momentu, kiedy nastąpi zmiana polityki, wszystkie elementy „złej synergii” jeszcze się pogłębią.

Jeśli chcemy wyjść z tego korkociągu, musimy myśleć o systemowej zmianie, a nie cząstkowej. Musimy przeprojektować cele państwa w taki sposób, by nie tyle wrócić do przeszłości, co przecież byłoby niemądre i praktycznie niemożliwe, ale uciec w przyszłość. To konieczność wyjścia poza utarte resortowe schematy i resortowe polityki.

Musimy skonstruować pomosty, które unieważnią nasze deficyty i będą kolejnym po 1989 roku skokiem w nową rzeczywistość. Skokiem, który nie będzie oznaczał wyrzeczeń dla obywateli, ale będzie realną obietnicą sprawczości państwa i mądrej troski.

I jeśli po stronie opozycyjnej jest jakaś równie ważna rzecz, oprócz zdobywania poparcia w celu wygrania wyborów, to właśnie ta: dyskusja nad sposobami ucieczki w przyszłość. Całej opozycji, zdolnej do dialogu i układania wspólnych celów, nawet jeśli przy tej okazji ujawnią się kolejne różnice.

Świadomość ich istnienia raczej pomaga, a nie przeszkadza – lista rozbieżności, jeśli jest wspólny cel, ułatwia porozumienie. W tej dyskusji nie pomoże nam rytualne potępianie Kaczyńskiego ani nostalgia za przeszłością. Liczy się tylko przyszłość.

Żałoba narodowa. Kto upamiętni ofiary pandemii?

Szanowni Państwo!

W ostatnim dniach w Polsce z powodu pandemii umiera dziennie około 500 osób. Nasz kraj jest pod tym względem w światowej czołówce. Przychodzą kolejne fale pandemii, ale nie widać, abyśmy jako państwo byli do nich coraz lepiej przygotowani. Wkrótce łączna liczba ofiar może sięgnąć już 200 tysięcy osób. To więcej niż 0,5 procent populacji Polski.

To wielka narodowa katastrofa. Jednak śmierć tych osób nie została jak dotąd uznana ani dostatecznie upamiętniona w sferze publicznej. W tym kontekście warto wysunąć jasny postulat do rządu i opozycji. Biorąc pod uwagę liczbę ofiar i polskie kody kulturowe, brak żałoby po ofiarach pandemii jest zupełnie niepojęty.

Continue reading

Dziennik współumierania. O książce „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły

„Umieranie jak umieranie – ogłady w tym żadnej”

Gdy czytałam debiut prozatorski Pakuły, przez cały czas towarzyszyło mi zdanie Zyty Rudzkiej, którym rozpoczęła „Tkanki miękkie”: „Umieranie jak umieranie – ogłady w tym żadnej”. Bo jak pisać o świadomym, bolesnym umieraniu na raka? O niemożności złapania tchu, o bólu, który nie pozwala trzeźwo myśleć, o wszechogarniającej słabości ciała, które nie ma już siły podnieść się z łóżka? O wymiotach, którymi kończy się większość przyjętych posiłków, albo strachu, że połknięcie czegokolwiek może spowodować uduszenie? Jak wyjaśnić, że jednocześnie łapiemy się kurczowo życia i marzymy o śmierci, która zakończy te cierpienia? Czy literatura jest w stanie to zrobić? Umierający nie piszą takich książek. Mogą je napisać tylko ich najbliżsi.

Taką książkę napisał Pakuła. Rak trzustki ojca to wyzwanie, na które rodzina narratora nie jest gotowa. Nie bardzo wiedzą, co jest dla ojca/męża/brata najlepsze, a boją się go o to zapytać. Dlatego wielokrotnie kluczą, zgadują, zastanawiają się i ważą każde słowo. Czy powinni udawać, że wszystko będzie dobrze, że na raka nie zawsze się umiera, że będą jeszcze lepsze dni? Lepsze dla ojca i lepsze dla nich.

Kiedy choroba jest w pierwszym stadium, mogą jeszcze udawać, powtarzać formułki, że cuda się przecież zdarzają – co za różnica, w co wierzysz. W obliczu śmierci wierzy się we wszystko i wszystkich. Na przykład w lekarzy – że akurat w tym przypadku zastosują leczenie, które ocali albo przynajmniej przedłuży życie chorego na tyle, że wszyscy będą względnie zadowoleni. Może nie sam chory, ale przynajmniej jego najbliżsi. Będą mieli czas poukładać sobie wszystko, zaplanować, zadać właściwe pytania, ułożyć scenariusz tego, co potem, jakie życzenia chorego trzeba jeszcze spełnić, żeby mógł odejść spokojny i szczęśliwy. Nikt przecież nie pyta umierającego, czy boi się śmierci.

A może powinniśmy rozmawiać właśnie o strachu, którego nie da się oswoić? W literaturze pisze się dużo o nieobecnych zmarłych, tych ze wspomnień, które pojawiają się w naszej głowie niczym czarno-białe fotografie, kiedy porządkujemy rzeczy, które pozostały. Nie pisze się o samym umieraniu. No bo co o tym tak naprawdę wiemy? Możemy tylko patrzeć na umierającego i pytać, czego potrzebuje. Ale czy możemy mu to dać?

Ojciec narratora w ostatnim etapie choroby prosi o pomoc w eutanazji. Ta prośba szokuje najbliższych. Nie wiedzą, co powinni w związku z tym czuć. Rozum mówi: to cierpienie jest nie do zniesienia, a emocje: jak mam zabić swojego ojca? W jaki sposób pozbawić kogoś życia? Może poduszka na twarz? Nie, są łatwiejsze sposoby. Wystarczy podać odpowiednio dużą dawkę morfiny, a do tej jest przecież łatwy dostęp. To jedyne, co opieka medyczna chętnie proponuje ludziom umierającym na raka.

Narrator wciąż o tym myśli, planuje krok po kroku, jak mógłby to zrobić, a w momencie, kiedy ojciec krztusi się tabletką, pierwszy biegnie, żeby go ratować. Bo jak pomóc odejść komuś, kogo nieobecność w naszym życiu jest nie do wyobrażenia?

Drogi ucieczki

Nikt nie wie, ile potrwa umieranie ojca. Może kilka tygodni, może miesięcy, a może lat. Świat nie przestał pędzić. Jest praca zawodowa, są spotkania, rozmowy, inni członkowie rodziny i codzienne sprawy. Proza życia. To ocalenie przed szaleństwem.

Narrator ratuje się, kończąc pisanie sztuki o Stanisławie Lemie i Philipie K. Dicku dla Łaźni Nowej w Nowej Hucie w Krakowie. Ten tekst pozwala mu oddychać, ale też zadawać pytania o wiarę, duchowość, mistykę, siłę rozumu, miłosierdzie, cienką granicę między zdrowiem a szaleństwem. W tym tekście dwóch wielkich pisarzy rozmawia też o tajemnicach ludzkiego mózgu, ewolucji, świadomości, o absurdach PRL-owskiej rzeczywistości. Dramat kontrastuje ze szpitalno-domową rzeczywistością, w której żyje narrator. Jest od niej ucieczką, sposobem na jej rozbicie.

Język dramatu, którym na co dzień posługuje się autor, widać też wyraźnie w strukturze książki, która jest „poszarpana”. Rodzina nie jest w stanie żyć tylko rakiem ojca, więc czytelniczce i czytelnikowi też będzie to oszczędzone. W zamian za to otrzymamy kilka obrazków obyczajowych. Na przykład rozmowę matki z synem o jego pierwszej, niedoszłej kochance, z którą matka przypadkiem spotkała się na ulicy. Albo kłótnie z babcią, która nie chce zachowywać się tak, jak oczekuje od niej wnuk. Jest nieprzystająca, wypowiada słowa, na które nie ma miejsca, próbuje skupić całą uwagę na sobie. Na własnych bolączkach.

Są też rozmowy z drugą babcią – mamą ojca, która właśnie traci syna. O przeszłości, robotach w Niemczech w czasie wojny. Jest próba zrozumienia, nadania sensu swojej obecności tu i teraz. Takie chwile są potrzebne, by przetrwać. Składa ją się na nie robienie zakupów, blendowanie posiłków, żeby ojciec mógł je przełknąć, albo kupowanie mu frytek i burgerów, na które ma ochotę, a których nigdy nie zje. Te drobne, codzienne czynności są wszystkim potrzebne, by zająć czymś myśli, by przeczekać. Bo wszyscy czekają na jedno – aż ojciec umrze. Ze smutkiem, z nadzieją, z poczuciem winy.

Porozmawiajmy

Mateusz Pakuła w wywiadach, których udziela, często powtarza, że chciałby, żeby ta książka była przyczynkiem do społecznej dyskusji o eutanazji. W kraju, w którym gloryfikujemy cierpienie i śmierć w „sprawie większej od nas”, na taką rozmowę nie było i nie ma miejsca. Ale jest miejsce w literaturze.

I z pewnością Pakuła taką dyskusję podejmuje. Choć nie jest to rozmowa zerojedynkowa, bo ostatecznie sam pozostaje z myślą o tym, jak nie był w stanie spełnić prośby swojego umierającego ojca: „Jak nie zabiłem swojego ojca? Nie zabiłem go szybko i bezboleśnie, nie udusiłem go poduszką, nie zakatrupiłem go we śnie, nie podałem mu śmiertelnej dawki morfiny, nie podciąłem mu żył, nie strzeliłem mu w łeb. Jak bardzo żałuję? Nie potrafię określić rozmiarów żalu, głębokości tej przepaści” [s. 219].

Koniec końców z cierpieniem umierającego pozostają jego najbliżsi. To oni pamiętają każdy kolejny dzień, kiedy ten nie mógł złapać tchu, kiedy „przelewał się” przez ręce, kiedy jęczał z bólu, kiedy patrzył pustym wzrokiem w kierunku czegoś, do czego nikt inny nie miał dostępu. To najbliżsi zostają z obrazami człowieka pozbawionego nie tylko sił, ale i godności, obrazem człowieka, który był zdany na łaskę innych ludzi. Pakuła daje w tej książce upust swojej wściekłości. Jest ona wyrazem żałoby, ale i niezgody na to, jak wygląda dziś umieranie na raka w polskich realiach. I choć nie lubię tego porównania, to tak – ta książka to forma autoterapii autora. Czy udana? Tego nie wiem. Bo przecież każdy z nas inaczej przeżywa żałobę.

 

Książka: 

Mateusz Pakuła, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2021.

 

Musimy upamiętnić ofiary pandemii

W ostatni piątek o godzinie 18 w oknach wielu osób w Polsce zapłonęły świece. Informację o akcji rozpowszechniano w mediach społecznościowych. Był to cichy obywatelski wyraz żałoby po ofiarach pandemii wirusa covid-19. Rząd w tej sprawie milczy. Inicjatywy nie przejmuje również opozycja, tracąc w ten sposób szansę na wyrażenie ważnych wspólnotowych uczuć i doświadczeń.

Kilka tygodni temu pandemia koronawirusa osiągnęła nowy, przerażający rekord. John Hopkins University oblicza, że od jej rozpoczęcia zmarło już 5 milionów osób na całym świecie. „The Economist” zwraca uwagę, że są to oficjalne dane i liczbę wszystkich śmierci z powodu pandemii szacuje na blisko 20 milionów.

W naszym kraju od kilku tygodni utrzymuje się dzienna liczba ofiar około 500, co sprawia, że podobnie jak w trzeciej fali, jesteśmy w światowej czołówce nadmiernej śmiertelności. A jednak upamiętnień u nas niemal całkowicie brakuje.

Ze śmiercią nam nie po drodze

Dlaczego tak jest? Po pierwsze, w przeciwieństwie do wielu epidemii w historii ludzkości, ta zabiera ludzi w sposób trudny do dostrzeżenia. Wirus SARS-Cov-2 nie wywołuje przerażającej wysypki na ciele, jak niegdyś ospa prawdziwa. Nie zniekształca ciał dzieci, jak choroba Heinego-Medina. Ci, którzy umierają, najczęściej są zamknięci na szpitalnych oddziałach.

W pandemii umiera też więcej ludzi niechorujących na covid – to ci, którzy z powodu przepełnienia oddziałów nie mogli otrzymać pomocy w nagłym przypadku. Oni też nie są jednak społecznie widoczni.

Po drugie, covid-19 w szczególny sposób wchodzi w relację z polityką populistyczną. Wydawałoby się, że zbiorowe doświadczanie śmierci może być silnym spoiwem dla wspólnoty, gratką dla populistów, którzy chętnie mówią o narodzie i wspólnej kulturze.

Prawda jest jednak taka, że poza retoryką nieliberalni populiści nie dysponują spójną koncepcją społeczeństwa. Mają, owszem, wyobrażenie popierających ich grup wyborców. A także naszkicowaną linię polaryzacji. I na tych podstawach uważają, że skuteczniejsze z punktu widzenia utrzymania władzy będą inne tematy. Ich rządy są rządami obojętności na wspólnotę. Stąd premiowanie na przykład wolności od obowiązku szczepień – która w istocie sama tożsama jest z obojętnością.

Niestety, niechętna do wyrażania zbiorowej żałoby jest w naszym kraju również opozycja. To błąd, bo żałoba ma rzadki potencjał łączenia ludzi bez względu na dzielące ich różnice. Jeśli opozycja na poważnie pragnęłaby zastępować populistyczną anomię wspólnotą wartości, powinna zdobyć się na odwagę podjęcia tematu żałoby po covid-19.

W innym przypadku można oskarżać ją o to, że obawia się wyrażenia własnego zdania; że przyjmuje polaryzację jako swoje naturalne środowisko i że brakuje jej odwagi, aby mocniej wyrazić własną koncepcję społeczeństwa, tak ważną w dobie walki z populizmem.

Zdjęcie: Ministry of Foreign Affairs of the Republic of Poland, źródło: flickr;

Żałoba indywidualna i zbiorowa

Dlaczego żałoba jest tak ważna? W pięknej książce na jej temat psychiatra Colin Murray Parkes i socjolożka medycyny Holly G. Prigerson piszą o niej w kategoriach indywidualnych. Życie ludzkie, przekonują, polega na bezustannym godzeniu się ze zmianą.

Dojrzewamy, a potem starzejemy się. Doświadczamy sukcesów i porażek. Zmieniamy miejsca, w których mieszkamy. Tracimy gdzieś pracę i zyskujemy nową. Te zmiany wiążą się zarówno z uzyskiwaniem czegoś ważnego, jak też utratą. Zazwyczaj, pod warunkiem, że otaczają nas inni, jesteśmy w stanie zintegrować wszystkie te doświadczenia bez zbytniego cierpienia.

Czasem jednak – i to jest najważniejszy argument Parkesa i Prigerson – w naszym życiu dochodzi do szczególnie intensywnych doświadczeń utraty: wtedy na przykład, gdy chodzi o osoby szczególnie bliskie. Autorzy zwracają uwagę na wielość sposobów, jakimi dysponuje każda ludzka kultura, aby uczynić te przeżycia możliwymi do zniesienia.

Temu właśnie służy żałoba, a wraz z nią, wszystkie wpajane nam kulturowo sposoby jej wyrażania, rytuały pożegnania, zasady dotyczące stroju, sposobu mówienia, aż po sposób, w jaki opiekujemy się osobami przeżywającymi odejście swoich bliskich. W naszej kulturze często zachowujemy się wobec nich jak wobec chorych. „Połóż się” – mówimy – „przyniosę ci koc, zaparzę ci herbaty”. Doświadczenie opieki nad ludźmi przechodzącymi przez żałobę jest ćwiczeniem w empatii.

Jednak także zbiorowe przeżycie utraty domaga się wyrazu i utrwalenia. Dramatyczne doświadczenie zbiorowej śmierci – czy to podczas wojny, czy kryzysu ekonomicznego, czy wreszcie katastrofy naturalnej zawsze niesie ze sobą potrzebę i potencjał budowania wspólnego sensu. Ci, którym zmarli bliscy, przeżywają osobistą utratę, ale czasem udaje się też zbudować na ten temat opowieść o istnieniu szerszej wspólnoty i przynależności do jej wartości.

Od katastrofy naturalnej do wspólnoty politycznej

Pandemia covid-19 jest rodzajem katastrofy naturalnej, zaś lata 2020 i 2021 ze względu na nią są latami utraty. Oznacza to nie tylko, że wielu osobom umierają bliscy. Tym, którzy pytają, dlaczego należy zbiorowo upamiętniać ofiary pandemii, a nie, dajmy na to, chorób onkologicznych, należy odpowiedzieć, że pandemia nie sprowadza się do liczby śmierci. To również dramatyczna zmiana sposobów życia i komunikacji, pogłębienie nierówności społecznych, wzmożenie zaburzeń psychicznych, eksplozja otyłości.

Nie jest wykluczone, że zbiorowe wybuchy frustracji i gniewu, które obserwowaliśmy na świecie w ostatnim czasie, także miały związek z pandemiczną utratą. Psychiatra Elisabeth Kuebler-Ross w swoich pracach wymieniała pięć etapów żałoby: wyparcie, gniew, próbę targowania się z losem, depresję, akceptację. Etapy te nie muszą występować w tej kolejności, raczej mieszają się ze sobą w długim procesie przeżywania, niespodziewanie nawracają.

Zbiorowe protesty Black Lives Matter po zabiciu George’a Floyda, demonstracje przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego w Polsce, ale także marsz na Kapitol w Waszyngtonie w początkach mijającego roku – wszystkie one, niezależnie od oczywistych różnic ideologicznych, prawdopodobnie nie osiągnęłyby takich rozmiarów, gdyby nie płynące pod spodem silne frustracje czasu pandemii.

Pisarz i autor książek o godzeniu się z umieraniem David Kessler dodaje do powyższych pięciu etapów żałoby jeszcze jeden: nadawanie znaczenia. Do tego właśnie etapu odwołują się dziś politycy i autorytety moralne w różnych miejscach na świecie, organizując zbiorowe rytuały żałoby doby pandemii.

Choćby w samej Europie odbyło się już wiele takich prób. W Madrycie zorganizowano specjalny koncert, w ramach którego wykonano requiem dla ofiar c-19. W Pradze zapalono tysiące świec. We Włoszech i Wielkiej Brytanii obywają się dni pamięci. W Niemczech i we Włoszech prezydenci zabrali głos w specjalnych przemówieniach, przypominając o znaczeniu cierpienia w społeczeństwie.

A jednak jest nadal wiele krajów, gdzie zbiorowa żałoba nie jest wyrażana. Należy do nich Polska, gdzie jedyne upamiętnienie, które się odbyło, miało charakter internetowy. Pozostawia to niedosyt. Na Węgrzech, gdzie podobnie jak w Polsce rząd milczy na temat potrzeby żałoby po licznych covidowych śmierciach, obywatele zorganizowali spotkanie, podczas którego układano obok siebie podpisane imionami i nazwiskami zmarłych kamienie. Przy tym upamiętnienie w mediach społecznościowych, choć lepsze niż nic, wydaje się jedynie namiastką.

Od polityków, nie tylko polskich, ale i europejskich, można jednak oczekiwać jeszcze więcej. Nie tylko polscy liberalni demokraci, ale również Unia Europejska, poszukują przecież pilnie sposobów zbliżania do siebie bardzo różnych grup społecznych. Taka praca ze zbiorowymi emocjami może być przy tym bardzo przydatna, bo aby wygrać z populizmem, nie wystarczy go krytykować, nie wystarczy go nawet wyjaśnić – trzeba mieć alternatywną i przekonującą wizję wspólnej przyszłości.

Udane projekty polityczne powinny opierać się na pozytywnych wizjach, z którymi wiele osób jest w stanie współodczuwać. To właśnie można byłoby powiedzieć o wspólnej żałobie po ofiarach pandemii c-19, zarówno na poziomie narodowym, jak i europejskim. Wspólne przeżywanie może stać się rodzajem mostu do przyszłości.

Najlepszy przewodnik po Holandii. Recenzja „Pocztówki z Mokum” Piotra Oczki

Różnorodność tylko pozornie podobnych do siebie fasad kamienic. Urok jednolicie pomalowanych płotów oddzielających sąsiadujące ze sobą domy jednorodzinne, okalających ogrody, w których kwitną „passiflory z niebieskimi pręcikami i ciemnoróżowymi płatkami delikatnie wpadającymi w odcień fuksji” [s. 56]. Tajemniczość lekko zsuniętej pończochy ukazującej goliznę nogi mężczyzny przedstawionego na obrazie. Smak prostego śniadania: dobrego chleba z dobrym serem.

Wszystko to są drobiazgi. Jeśli jednak przydamy im odpowiednią wagę i umieścimy je we właściwym kontekście, powiedzą nam one o rzeczach znacznie ważniejszych.

Co dokładnie znaczą te przywołane wyżej, tłumaczy Piotr Oczko w swojej książce „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii”, na którą składają się w większości rozszerzone i zmienione teksty publikowane na łamach miesięcznika „Znak” w latach 2018–2020. Zebrane w jednym tomie tworzą erudycyjny przewodnik po Holandii, w którym autor – posługując się swoją rozległą wiedzą o historii, sztuce i kulturze – tłumaczy fenomen odrębności i niezwykłości Kraju Nizin, nie bez przyczyny nazwanego przez Charles’a Baudelaire’a „l’Orient de l’Occident, la Chine de l’Europe” – Wschodem Zachodu, Chinami Europy.

Nie tylko przelotna fascynacja

Czytelnik, który choć trochę interesuje się Holandią, zapewne zauważy, że to nie pierwsza taka książka wydana w Polsce i że Oczko ma z kim konkurować. Ten, oczywiście, ma tego świadomość. Więcej, pozostaje lojalny wobec swoich poprzedników: Elli i Andrzeja Banachów, którzy w połowie lat 70. opublikowali „Odkrycie Amsterdamu”, oraz Zbigniewa Herberta, autora „Martwej natury z wędzidłem” [1993]. Poświęca im i ich dziełom osobny tekst. Jak sam przyznaje, to oni w jego czasach licealnych przybliżyli mu świat Holandii i stali się przyczyną jego trwającej do dziś fascynacji tym krajem.

Czy można być bardziej błyskotliwym niż Banachowie i bardziej erudycyjnym niż Herbert? A jednak uczeń przerósł mistrzów. Piotr Oczko, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, zajmujący się w pracy naukowej głównie literaturą, kulturą i historią sztuki krajów niderlandzkojęzycznych, góruje nad poprzednikami przede wszystkim tym, że trzyma się faktów, nie pozwala sobie na domysły i dopisywanie historii (a jeżeli już, to zaznacza wprost, że dany fragment jest wytworem jego wyobraźni i nie znajduje oparcia w źródłach). Ma też tę przewagę, że doskonale zna język niderlandzki, co pozwala mu sięgać po oryginalne teksty. Co więcej, wiedzę o Kraju Nizin Oczko czerpie nie tylko z książek – ma przyjaciół Holendrów, których często odwiedza, a jak wiadomo, nic nie zastąpi długich i częstych wizyt w danym miejscu i rozmów z jego mieszkańcami. Last but not least, Holandia, inaczej niż dla wspomnianych twórców, nie jest dla Oczki przelotną fascynacją. Pozostaje ona od lat jego miłością absolutną. Możemy więc uwierzyć autorowi, gdy w eseju „Torebka Elli” stwierdza stanowczo, aczkolwiek niezwykle taktownie, że „Banachowie zabierają nas do kraju, którego nie ma już od dawna”. I ufamy mu, gdy zwraca uwagę, że Herbert to „kulturalny kokiet, besserwisser i snob, łaskawie zaprasza nas w podróż po kraju, którego nigdy nie było” [s. 42].

Historia w obrazach

Piotr Oczko chce przedstawić nam kraj, który istnieje. Nie robi tego jednak w typowy sposób, na przykład wyliczając zabytki i inne warte odwiedzenia miejsca w różnych miastach Holandii albo opisując wybranych znanych twórców, którzy się z nią kojarzą. Każdy esej buduje wokół jednego tematu przewodniego: rozwoju piśmiennictwa i walki z analfabetyzmem, kolonializmu i handlu niewolnikami, wiatraków, prostytucji, religijności, kuchni, obsesji sprzątania… Jedne tematy są poważne, inne – zdawałoby się – mniej; część bardzo kojarzy nam się z Holandią, a część zupełnie nie. Każde wybrane zagadnienie Oczko potrafi jednak naświetlić w perspektywie historycznej i przez to ukazać jego znaczenie dla zrozumienia współczesnej Holandii.

Tłumaczy on dzisiejsze fenomeny między innymi przy pomocy historii sztuki – sięga często po obrazy, grafiki czy szkice, których reprodukcje umieszcza w książce. Przykład? Punktem wyjścia do refleksji nad wysokim stopniem piśmiennictwa i czytelnictwa w Holandii jest znajdujący się na okładce „Pocztówki z Mokum” obraz Jana Ekelsa młodszego „Pisarz, który ostrzy swe pióro” [1784], jedno z ulubionych płócien Oczki. Z właściwą sobie czułością dla detali autor studiuje obraz: zdjętą z szyi czerwoną, muślinową chustkę, na której mężczyzna usiadł, pewnie przez nieuwagę; rozwichrzoną, modną fryzurę typu catogan; domowe trzewiki na stopach… Oczko potrafi znaleźć uzasadnienie dla każdego pociągnięcia pędzla, a z morza drobiazgów – utkać baśniową opowieść: o młodzieńcu, piszącym być może list miłosny, i drugiej osobie, dla której na obrazie jest miejsce, ale która nie może lub nie chce się na nim pojawić.

Jeden obraz ukazujący piszącego człowieka niewiele znaczy, ale Oczko wie, że nie jest to jedyne takie płótno. Przeciwnie, to jedno z wielu: „[n]a siedemnastowiecznych obrazach holenderskich znajdziemy bez liku ludzi piszących, czytających, trzymających listy lub odbierających je od posłańców” [s. 20]. Nie jest to oczywiście przypadek. W XVII wieku edukacja w prowincjach niderlandzkich staje się niemal powszechna – w połowie tego stulecia umie się podpisać ponad 50 procent kobiet i 65 procent mężczyzn, w tym służących, praczek, woźniców czy tragarzy. Sytuacja poprawia się z roku na rok i w końcu XVIII stulecia, kiedy w Rzeczypospolitej litery zna jedynie około 10 procent mieszkańców [!], w Holandii piśmiennych jest już około 68 procent kobiet i 84 procent mężczyzn w całym społeczeństwie. Co więcej, ze statystyk, po które sięga Oczko, wynika, że wieki edukacji lub jej braku przekładają się na współczesny poziom czytelnictwa w obu krajach: w 2020 roku przynajmniej jedną książkę przeczytało 93 procent Holendrów i… 42 procent Polek i Polaków.

Holandia bez wybielania

W swoich esejach Oczko z wielu małych elementów buduje wielowymiarowy obraz współczesnej Holandii. Pokazuje, jak duży wpływ na to, jaki jest ten kraj współcześnie, ma to, co wydarzyło się na jego terenach na przestrzeni dziejów. A działo się bardzo wiele i bardzo dynamicznie – nie bez przyczyny Amsterdam w ciągu zaledwie dwóch stuleci przekształcił się z wioski rybackiej w największe miasto siedemnastowiecznego świata. Zawdzięcza to w dużej mierze wirom historii, między innymi krwawemu powstaniu antyhabsburskiemu z 1568 roku, w wyniku którego do nowo powstałej Republiki Zjednoczonych Prowincji wyemigrowały rzesze ludzi zamożnych i wykształconych, którzy przywieźli ze sobą pieniądze, wiedzę i kontakty, a z czasem przyciągnęli do kraju elity z całej Europy. Krótko mówiąc, Oczko opisuje, jak Holandia stała się potęgą, która do dziś pozostaje jednym z najbogatszych państw Europy. Nie doszłoby do tego, mówi, gdyby nie jej mieszkańcy – a ci mają w Holandii bardzo dobrze, bo od wieków panuje tam przekonanie, że „jeśli tylko zapewni się ludziom dobre warunki mieszkaniowe, swobodny dostęp do natury i kultury, piękną i przyjazną przestrzeń do życia oraz stworzy się dla nich wszelkie możliwe ułatwienia, to rozkwitną oni w pełni” [s. 33].

Oczko nie ukrywa, że wielu rzeczy Holendrom zwyczajnie zazdrości. Pomimo swojej głębokiej fascynacji, nie stara się jednak ani samego kraju, ani jego mieszkańców wybielić. Pozostaje krytyczny wobec świata i wierny faktom – pisze chociażby o tym, że w czasach drugiej wojny światowej w Holandii zginęło około trzech czwartych żyjących tam Żydów, a przez długie lata, aż do lat osiemdziesiątych XX wieku, homoseksualiści – którzy dziś są w społeczeństwie szeroko akceptowani, mogą zawierać małżeństwa (od 2001 roku), a nawet adoptować dzieci (od 2005 roku) – byli na różne sposoby prześladowani i uznawani za obywateli drugiej kategorii. Rozwiewa w ten sposób mit Holandii jako państwa od zawsze otwartego i tolerancyjnego.

Obsesjonat holenderskich fliz 

Obalanie stereotypów o Kraju Nizin (czy tulipanowa gorączka naprawdę miała miejsce?) jest bez wątpienia jednym z celów tej książki. Nadrzędne pozostaje jednak przybliżenie Holandii zwykłej, codziennej, takiej, w której Piotr Oczko kiedyś na dobre się zakochał i w której czytelnik również łatwo może się zadurzyć. Kluczem do zrozumienia autora są drobiazgi, w tym te wspomniane na wstępie. W „Pocztówce z Mokum” mamy w końcu do czynienia z obsesjonatem holenderskich fliz i wiatraków, kolekcjonerem dawnych fajansowych pojemników na produkty i przyprawy, wielbicielem detali na zakurzonych obrazach nieznanych i mniej znanych mistrzów, ale przede wszystkim – z piewcą codzienności, który potrafi docenić piękno najmniej znaczącego przedmiotu, wypucowanego okna okolonego typowo holenderskimi okiennicami w biało-czerwone romby, odcieni wielobarwnych kwiatów kwitnących w ogrodzie. Dla mnie książka Oczki jest nade wszystko fenomenalnym studium fascynacji i zachwytu. Zachwytu, który, jak pisał Leopold Staff, „pozostaje najwyższym życia usprawiedliwieniem i jego afirmacją”.

 

Książka:

Piotr Oczko, „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii”, wyd. Znak, Kraków 2021.

Biedniejący Łukaszenka musi straszyć wojną

„Wszyscy rozumieliśmy, że Krym to de facto rosyjski Krym. Po referendum Krym stał się rosyjskim także i de iure”, oświadczył pod koniec listopada Łukaszenka rosyjskiemu propagandziście, Dmitrijowi Kisieliewowi. Kilka tygodni wcześniej białoruski dyktator wyraził żal, że Putin nigdy nie zaprosił go na półwysep – a przecież chętnie by go zwiedził.

To znacząca zmiana. Od momentu aneksji Krymu przez Rosję w 2014 roku Mińsk rozmawiał w tej sprawie zarówno z Rosją, jak i Ukrainą – Łukaszenka zaś pozycjonował się jako mediator.

Przełom listopada i grudnia to seria Łukaszenkowych wypowiedzi o radykalnie odmiennej treści. Oprócz akceptacji dla rosyjskiej aneksji ukraińskiego półwyspu, satrapa obiecał, że jest gotów rozmieścić rosyjską broń jądrową na terytorium Białorusi, jeśli NATO umieści analogiczne instalacje w Polsce. W świetle niepokojących doniesień o gromadzeniu rosyjskich wojsk na granicy z Ukrainą, dyktator enigmatycznie zastrzegł, że „jeśli tylko Ukraina będzie próbować rozpoczynać konflikt z Rosją, Białoruś nie będzie stać z boku”.

„Migracyjna” klęska Łukaszenki

Te symboliczne ustępstwa na rzecz Rosji stanowią wypadkową niedawnej porażki Mińska. Kryzys graniczny, z perspektywy rządzących Białorusią, okazał się blamażem. Oczywiście, tysiące migrantów przedarły się przez granice Unii Europejskiej, a w krajach granicznych mieliśmy do czynienia z poważnymi wstrząsami politycznymi – ale cel domyślny, czyli rozpoczęcie dialogu na linii Mińsk–Zachód, nie został osiągnięty.

Od połowy listopada migranci tysiącami opuszczają Białoruś po nieudanej próbie sforsowania przejścia w Kuźnicy Białostockiej. Nie powinno to dziwić, bo zebranie ich w takiej liczbie doprowadziło do szeregu sytuacji, w których oszukani przez reżim ludzie z Bliskiego Wschodu zaczęli zwracać się przeciwko Białorusinom: obrzucając cegłami służby mundurowe czy skarżąc się na warunki zakwaterowania. Coraz częściej sami mieszkańcy Białorusi wskazywali, że wykreowany przez rządzących proceder przerzutu ludzi odbijał się na nich samych: ruch graniczny jest utrudniony, a „turyści” śpią w miejscach publicznych.

Już w trakcie kryzysu Łukaszenka podbijał stawkę, strasząc jednostronnym wstrzymaniem tranzytu paliw do Europy – co w dobie niedostatków gazu i rosnących cen ropy w UE pogorszyłoby sytuację jeszcze bardziej. To jednak gołosłowne obietnice, bo to Kreml kontroluje białoruską część przebiegającego przez Białoruś gazociągu, a przerwanie dostaw ropy nie jest w interesie rosyjskich spółek.

Ponadto, to Mińsk bardziej obawia się jednostronnego zamknięcia granic z UE. Można debatować, czy polskie ultimatum – postawione w połowie listopada, domagające się usunięcia migrantów z obozowisk przy Kuźnicy Białostockiej – spełniło swoją rolę. Polska straż graniczna zagroziła zamknięciem kolejowego tranzytu, wcześniej zawieszając drogowe przejście. Faktem jest, że po postawieniu ultimatum, Białorusini w trzy dni siłowo wycofali grupy migrantów. Innymi słowy – Łukaszenka ustąpił.

Mądrość etapu 

Pod żadnym pozorem dyktator nie przyzna jednak, że poniósł porażkę – walczy więc o zachowanie twarzy. Abstrahując od przerzutu ludzi i tego, czy proceder zostanie ponownie zainicjowany na szeroką skalę, Łukaszenka musi szukać nowych sposobów na przymuszenie zachodnich decydentów do rozmów.

Zgodnie z tym kluczem należy oceniać buńczuczną retorykę satrapy, grożącego wojną i zawierzającego naród białoruski Putinowi. Mińsk chce w ten sposób zapewnić kremlowski reżim, że warto w niego inwestować, choć prorosyjskość oświadczeń jest także skierowana na Zachód.

Łukaszenka straszy wojną, tak jak straszył „zalaniem” Europy uchodźcami, narkotykami i niekontrolowanym przerzutem broni. W świadomy sposób podwyższa stawkę, aby zachodni politycy w końcu ukorzyli się przed nim i zakończyli jego międzynarodową izolację.

„Referendum odbędzie się w lutym nadchodzącego roku, o ile nie będzie wojny”, podkreślił na posiedzeniu rządowym dyktator, mówiąc o konstytucyjnym referendum, które w założeniu ma przeformułować białoruski ustrój. Groźba wojny w komunikacie skierowanym dla wewnętrznego audytorium jest symptomatyczna.

Łukaszenka nie ma pola manewru, musi więc straszyć inwazją NATO, wrogiem zewnętrznym. Tych „wewnętrznych” wrogów jest już mało: wszyscy siedzą w więzeniu. Wprowadzane na przestrzeni ostatniego roku zachodnie sankcje zaciskają pętlę na białoruskiej gospodarce, a Mińsk nie ma możliwości, żeby odwinąć się w ten sam sposób.

Wstrzymanie tranzytu towarów do Europy nie wchodzi w grę ze względu na obiekcje Chin czy Rosji. Dodatkowo, perspektywa uchylenia sankcji oddala się coraz bardziej ze względu na samego Łukaszenkę, który stanowi już nie tylko zagrożenie dla własnego społeczeństwa, ale też dla regionalnego bezpieczeństwa naszego regionu Europy.

Poparcie Moskwy nie jest bezwarunkowe

Jednak uznanie Krymu za rosyjski sześć lat po wątpliwym referendum to dość ambiwalentne ustępstwo ze strony Łukaszenki. W gruncie rzeczy, portretując się jako wierny sojusznik, miński reżim upokorzył Kreml.

Dyktator zdecydował się krok uznania aneksji tylko w obliczu przyparcia do muru – Białoruś desperacko potrzebuje kolejnego kredytu od Moskwy. Retoryczna zmiana postawy białoruskiego reżimu stanowi przedłużenie dotychczasowej polityki – maksymalizacji zysków i minimalizacji kosztów.

Uznanie Krymu za rosyjski i wyrażenie nadziei na odwiedziny półwyspu nic Łukaszenkę nie kosztuje – na Zachodzie jest już uważany za pariasa, może więc swobodnie odcinać rosyjskie kupony. Z drugiej strony, Mińsk może już liczyć wyłącznie na wsparcie ze strony Kremla.

Niewiadomą pozostaje, czego sojusznik będzie żądać. Deklaracje o braterstwie broni są mało wiążące. Związek Rosji z Białorusią można skonsumować na o wiele trwalsze sposoby: lokując rosyjską bazę wojskową na białoruskim terytorium, łącząc systemy podatkowe czy odsprzedając Rosjanom białoruskie spółki eksportowe.

Kreml nie pozostaje bierny. 18 listopada sam Putin oświadczył, że Łukaszenka powinien rozmawiać z białoruską opozycją – ten drugi natomiast odpowiedział w typowy sposób: porozmawia, o ile Kreml nawiąże dialog z Aleksiejem Nawalnym. O ile rosyjski sygnał był pozbawiony treści – opozycja w kraju jest przetrącona, nie licząc minimalnych i koncesjonowanych grup – to przekaz jest jasny: poparcie Rosjan dla Łukaszenki nie jest bezwarunkowe.

Spisek Putina i Merkel  

Retoryczne chwyty mają przeciągnąć Rosję na stronę Łukaszenki w obliczu potencjalnego konfliktu. Przedstawić hipotetyczny konflikt nie jako przygraniczną awanturę pomiędzy Mińskiem a zachodnią flanką NATO, a starcie cywilizacyjne: faszystowskiego Zachodu z potomkami zdobywców Berlina.

Oderwany od rzeczywistości dyktator być może naprawdę wierzy w to, że istnieje jakaś tajna umowa pomiędzy Zachodem a Moskwą. Deal ma na celu jego obalenie, stąd presja Moskwy na rozmowy z opozycją i przeprowadzenie referendum konstytucyjnego w Białorusi. Bolesnym ciosem dla dyktatora był fakt, że zachodni decydenci omawiali kryzys graniczny z Putinem ponad głowami mińskiego reżimu.

Przez cały poprzedni rok białoruski dyktator udowodnił, że jest w stanie pójść na całość. I tym razem należy oczekiwać, że za eskalującymi napięcie słowami pójdą również czyny. Póki co, testowania tego scenariusza można upatrywać na granicy białorusko-ukraińskiej. 4 grudnia Mińsk oskarżył ukraińskie wojsko o naruszenie przestrzeni powietrznej przez helikopter, który wleciał na Białoruś na głębokość jednego kilometra podczas patrolowego przelotu.

W przyszłości można się spodziewać zatem podobnych oskarżeń wobec wojsk NATO – w tym i na polskiej granicy. Tak jak wcześniej reżim zmuszał migrantów do przekraczania granicy, tak teraz może urządzać wypady swoich służb w głąb polskiego terytorium, co rodzi ryzyko eskalacji zbrojnego konfliktu.

Pomyłki Świętego Mikołaja. Recenzja książki „Prezenty z okienka” Taro Gomiego [KL dzieciom]

Każdy popełnia błędy. Czasem niewielkie, a czasem spore. To nieunikniona część naszego życia i rozwoju. Ale czy mogą się one przytrafić również Świętemu Mikołajowi? Pewnie! Zwłaszcza w Święta, kiedy ma tyle pracy, tyle prezentów do rozdania i to w tak krótkim czasie!

„Prezenty z okienka” to zabawna i zaskakująca opowieść o przygodzie Mikołaja podczas wykonywania pracy. Na kolejnych stronach książeczki podążamy za nim, pomagając mu w wypełnianiu dorocznego ważnego zadania. Przez wycinankowe okna zaglądamy do kolejnych domów, zgadując, kto w nich mieszka.

Czy jednak to, co wraz z Mikołajem dostrzegamy w okienkach, na pewno odzwierciedla rzeczywistość? Oto w okienku pojawia się urocza brązowa kotka, ale zaraz, zaraz… gdy przekręcimy kartkę, odkrywamy, że to tylko mała przytulanka, leżąca na brzuchu swojego właściciela – śpiącego w najlepsze prosiaczka! Obrazek widziany przez okno okazuje się częścią większej całości! W oknie kolejnego domu dostrzegamy czarno-białe pasy. Musi tu mieszkać zebra, czy jednak na pewno? Nie, to trzy śpiące strusie na tle czarnej ściany. W następnym domu jest pusto, ale… przewracając kartkę, dostrzegamy nasz błąd. Miś jest tak duży, że zasłonił cały widok. Biedny niedźwiedź! Nie dostał prezentu, bo Mikołaj był pewien, że nikt tu nie mieszka. W kolejnym z okienek wyłaniają się główki śpiących bliźniąt. Oj, pomyłka, to chłopiec i… jego balon! Lis okazuje się krokodylem, krokodyl stadem królików. Prezenty lądują w niewłaściwych rękach. Co teraz się stanie? Co zrobić z tym zamieszaniem?

Nie otrzymujemy odpowiedzi, jak naprawić galimatias, do którego doprowadził Mikołaj. Zabawna przygoda ma otwarte zakończenie, które pozwala snuć przypuszczenia, co wydarzyło się potem. Dzięki temu powstaje przestrzeń do tworzenia rozmaitych rozwiązań zaistniałej sytuacji. A może jednak pomyłki wcale nimi nie są?

W ten prosty i pomysłowy sposób książka zachęca dziecko do interakcji. Pobudza jego ciekawość i fantazję, a czytanie staje się wspólną rodzinną zabawą.

„Prezenty z okienka” bawią treścią i przykuwają uwagę znakomitymi ilustracjami. Taro Gomi, jeden z najpopularniejszych japońskich twórców książek dla dzieci, znakomicie oddaje w nich świąteczną atmosferę przygody Mikołaja. Stosowane przez ilustratora jednocześnie intensywne i stonowane barwy, komponowane z niezwykłym wyczuciem i smakiem, koncentrują uwagę małego czytelnika na najważniejszych elementach opowieści. Prowadzą go przez nią. Wspomagają to również uproszczone formy postaci bohaterów i przedmiotów namalowane płaską plamą. Kolory i środki artystyczne użyte przez artystę wskazują na jego inspiracje japońskim drzeworytem.

„Prezenty z okienka” to druga książka Taro Gomiego, która ukazała się w Polsce. Wydana przez TAKO w 2017 roku „Gdzie jest rybka” jest propozycją dla najmłodszych czytelników i najbardziej znanym na świecie dziełem autora. Opowieść o przygodach różowej rybki, która ukrywa się w nietypowych miejscach, zachwyca odbiorców walorami plastycznymi, tak jak wszystkie dzieła Japończyka, który od 1973 roku wydał w ojczystym języku ponad 300 tytułów. Jego prace doceniono na wielu konkursach branżowych; otrzymał między innymi prestiżową Bologna Ragazzi Award, zwaną „Noblem literatury dziecięcej”.

„Prezenty z okienka” to znakomity pomysł na gwiazdkowy upominek, bo gwarantuje radosny czas, spędzony wspólnie przy pięknej pod względem treści i formy lekturze.

 

Książka:

Taro Gomi, „Prezenty z okienka”, przeł. Anna Karpiuk, wyd. Tako, Toruń 2021.

Proponowany wiek odbiorcy: 2+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Pieśń ofiarnego kozła. Recenzja filmu „Noc królów” w reżyserii Philippe’a Lacôte’a

Najnowszy film Philippe’a Lacôte’a otwiera olśniewający obraz: kamera sunie nad wzburzoną leśną gęstwiną, by dotrzeć do tajemniczej cementowej wyspy – to MACA, największe więzienie Abidżanu. Za chwilę wstąpimy do niego wraz z młodocianym przestępcą – świeżo osadzonym, przerażonym witającymi go z okien wściekłymi okrzykami żądnych rozrywki współwięźniów. Wśród obserwatorów znajduje się Czarnobrody – to obecny „Dangoro”, władca w „jedynym więzieniu, którym rządzą sami osadzeni”, jak określa je sfrustrowany oficjalny kierownik. Tradycja przyznaje Dangoro niekwestionowaną władzę obarczoną jednym warunkiem – w momencie, gdy zachoruje, musi on ustąpić ze stanowiska i przyjąć śmierć – z rąk własnych czy współwięźniów. Czarnobrody, śledząc nowoprzybyłego, co chwila sięga po aparat tlenowy; otaczająca go świta wie, że jego dni są policzone. Władca więzienia nie pogodzi się jednak tak łatwo z wiszącym nad nim wyrokiem: na swojego pomocnika wyznacza właśnie nowoprzybyłego chłopaka.

Materiały prasowe dystrybutora Nowe Horyzonty

„Dziady” z Wybrzeża Kości Słoniowej

W ten sposób zbliżamy się do tytułowego rytuału „Nocy królów”, który może pozwolić na przedłużenie życia obecnego Dangoro; przybyszowi zostanie w nim przypisana – wbrew jego woli – najważniejsza rola, Opowiadacza. Po naznaczeniu, chłopak zostaje natychmiast otoczony troskliwą opieką współwięźniów – co może budzić słuszne obawy przed ukrytymi kosztami, które towarzyszą nieoczekiwanym przywilejom. Gdy na horyzoncie ukaże się wypatrywany czerwony księżyc, wkroczymy w noc, podczas której nastąpi najważniejsza rozgrywka między bohaterami: nieskorym do oddania władzy Czarnobrodym, mistrzem ceremonii zabiegającym o jej przejęcie, innym konkurentem marzącym o zastąpieniu tradycji Dangoro siecią finansowych wpływów, wreszcie: kierownikiem więzienia, pragnącym odzyskać kontrolę nad placówką.

Najciekawsza część filmu to właśnie osobliwa Wielka Improwizacja, której towarzyszyć będzie podskórna walka o władzę jej uczestników.

Grzegorz Brzozowski

Najciekawsza część filmu to właśnie osobliwa Wielka Improwizacja, której towarzyszyć będzie podskórna walka o władzę jej uczestników. Chłopak zaczyna przeczuwać, że stawką widowiska jest jego własne życie – ma potrwać tak długo, jak sama opowieść. Początkowo niepewny siebie, zaczyna snuć historię szefa gangu, do którego przystał; po jakimś czasie koryguje błąd przedwcześnie zdradzonego zakończenia; zaczyna wypełniać historię coraz bardziej odrealnionymi epizodami tworzonymi w reakcji na elementy więzienia. Opowieść wypełnia się postaciami tajemniczego ślepca-żebraka czy legendarnej królowej zmierzającej na mistyczną bitwę ze swym bratem. Mieszająca czasy i realia narracja zdaje się poniekąd szukać mitycznego komentarza do niedawnych wydarzeń politycznych Wybrzeża Kości Słoniowej – brutalnego przewrotu prezydenckiego. Nie zabraknie w niej też odwołań filmoznawczych: gang bohatera, wyspecjalizowany w morderstwach i kradzieżach, wziął swą nazwę od młodocianych przestępców sportretowanych w „Mieście Boga” Fernando Meirellesa i Kátii Lund z 2002 roku.

Materiały prasowe dystrybutora Nowe Horyzonty

Liryzm osadzonych

Pomimo znakomitego punktu wyjścia, film Lacôte’a niestety zdaje się szybko osiadać na mieliźnie niezbyt wiarygodnego liryzmu. Obraz więzienia jest daleki od naturalizmu – chwilami przypomina ono raczej siedzibę uwięzionych między próbami tancerzy. Przemocowy charakter tamtejszych relacji pozostaje raczej zasugerowany niż pokazany. Być może zła sława MACA została przez realizatorów przyjęta za pewnik – to wszak sceneria nawracających zamieszek (podczas jednej z nich, w 2013 roku, zginąć miały trzy osoby), stanowiących swoiste odbicie politycznych napięć kraju, który w 2010 roku doświadczył konfliktu na tle nieuznania wyniku wyborów prezydenckich przez jednego z kandydatów. Być może Lacôte uległ też swoistej tradycji romantyzowania świata przestępców – wyraźnej w literaturze francuskiej, chociażby w wydaniu François Villona czy Jeana Geneta. Wyrzutkom społecznym wszak nie musi być daleko od poetów przeklętych.

Niezależnie od przyczyn przyjęcia lirycznej konwencji, jej efektem jest to, że obietnica wyrafinowanej szekspirowskiej intrygi pozostaje właściwie niespełniona. Jej rozbudowaniu nie sprzyja też potraktowanie głównych i drugoplanowych postaci jako emblematyczne, ledwo zarysowane typy. Nie dowiadujemy się tu za wiele o historii samego Opowiadacza ani o motywacji Czarnobrodego, która go popchnie do gestu zmieniającego trajektorię rytuału. Być może twórcy liczyli na pobudzenie wyobraźni widzów, by sami uzupełnili luki w eliptycznej opowieści budowanej głównie przez patetyczne obrazy, chwilami wspomagane przez komputerowo wygenerowane efekty specjalne. Ich nagromadzenie zbliża chwilami konstrukcję „Nocy królów” do swoistej opery o dramaturgii raczej domniemanej niż porywającej. O ile najciekawszym elementem rytuału są sekwencje podchwytywania przez więźniów sekwencji opowieści – w spontanicznych, a świetnie dopracowanych choreografiach mieszających elementy afrykańskich tradycji i break dance’u – mogą one przywodzić na myśl viralowe nagranie aranżacji barokowej „Les Indes Galantes” Jean-Philippe’a Rameau w Opéra Bastille sprzed kilku lat.

Pomimo nieco przesyconego liryzmem sposobu realizacji, twórcom udało się stworzyć arcyciekawą opowieść o poszukiwaniu legitymizacji władzy przez magiczne obrzędy.

Grzegorz Brzozowski

Oczywiście twórcy nie oderwali się zupełnie do lokalnych tradycji – chociażby rola Opowiadacza pozostaje nawiązaniem do postaci „griotów”, swoistej instytucji nadwornych śpiewaków, rozpowszechnionej w Afryce Zachodniej. Widowiskowe sekwencje transu więźniów dawały jednak pole do znacznie odważniejszych rozwiązań – by wspomnieć chociażby nakręcony w Ghanie znakomity dokument Jeana Roucha z 1955 rku, „Władców opowieści” [Les maîtres fous]: przedstawiał on transowe obrzędy sekty Hauka, podczas których następowało wcielanie uczestników w typowe role związane z brytyjską biurokracją kolonialną kraju.

Materiały prasowe dystrybutora Nowe Horyzonty

Król-kapłan musi umrzeć

Pomimo nieco przesyconego liryzmem sposobu realizacji, twórcom udało się stworzyć arcyciekawą opowieść o poszukiwaniu legitymizacji władzy przez magiczne obrzędy. Zdają się one swoją drogą trwałym elementem tradycji Wybrzeża Kości Słoniowej: Vidiadhar Naipaul wspomina chociażby o legendzie towarzyszącej długowiecznemu prezydentowi kraju, Houphouët-Boigny’emu: miał on pozwolić na rozczłonkowanie swojego ciała, które po ugotowaniu w kotle przemieniło się w węża, a ten po mistycznej walce przyjął znowu postać prezydenta. Władca miał otaczać się „prywatną magią”, podtrzymywaną chociażby przez rytualne karmienie krokodyli w sadzawce sąsiadującej z jego siedzibą, co zbliżało go do tradycji deifikowanych faraonów: „Wbrew temu, co można by sądzić, nie była to rzecz ośmieszająca; dzięki takim baśniowym czy magicznym przypowieściom mit władcy żył wśród jego ludu” [s. 171]. Choć pozornie egzotyczna, tradycja takiej legitymizacji władzy może przywoływać skojarzenia chociażby z mistyką dwóch ciał króla w średniowiecznej Anglii, opisywaną przez Ernsta Kantorowicza. Rozpatrywany pod tym kątem film staje się ukrytą przypowieścią o tęsknocie za mitycznym uzasadnieniem dla władzy w „odczarowanym” kraju, rozdzieranym nawracającymi przewrotami i wojnami domowymi.

O ile zasłuchanie w kunsztowną historię może podarować uwięzionym złudzenie wolności, jednym ze sposobów na zachowanie godności w ekstremalnych warunkach okazuje się właśnie przeistoczenie we władcę opowieści.

Grzegorz Brzozowski

Antropologicznych korzeni obrządku „Nocy królów” można zresztą szukać głębiej. Sama pozycja Dangoro jako władcy ustępującego pod warunkiem przyjęcia śmierci przywołuje wątek królów-kapłanów-morderców opisywanych przez George’a Frazera w „Złotej gałęzi”: „Kandydat na kapłana nie miał wyboru. Aby objąć stanowisko, musiał zgładzić swego poprzednika, a urząd po nim piastował do chwili, gdy sam ginął z ręki następcy silniejszego i bardziej przemyślnego” [s. 7]. Punktem wyjścia dla badań Frazera są rytuały w sanktuarium Diany Namorensis – w tym kontekście zastanawiające jest, że Czarnobrody z filmu Lacôte’a marzy o pośmiertnym przeistoczeniu w łanię, która stanowiła ulubione zwierzę tejże bogini. Ceremonia „Nocy królów” ma też spełniać zadania podobne do rytuałów krwawych ofiar niezbędnych dla legitymizacji władzy, opisywanych przez René Girarda (swoją drogą, badacza tradycji szekspirowskiej). Pozycja Opowiadacza przypomina poniekąd rolę kozła ofiarnego, który ma przynieść zażegnanie konfliktów mimetycznych targających wspólnotą: „Ludzkość wywodzi się z ofiary; jesteśmy więc dziećmi religii. To, co za Freudem nazywam mordem założycielskim – inaczej mówiąc, złożeniem ofiary, która jest zarówno obarczana winą za brak porządku, jak i zdolna do jego przywrócenia – jest stale odtwarzana w rytuałach dających początek naszym instytucjom” [s. 15].

Materiały prasowe dystrybutora Nowe Horyzonty

Władcy więziennych opowieści

Niewątpliwym walorem „Nocy królów” pozostaje jej sceneria: dzięki niej film Lacôte’a wpisuje się w tradycję historii o szczególnej potrzebie opowieści rodzącej się w warunkach radykalnego uwięzienia. Odnajdziemy ją nie tylko w trzeciej części „Dziadów” Mickiewicza, ale też chociażby w nagrodzonym w Berlinie w 2012 roku filmie „Cezar musi umrzeć” braci Taviani, gdzie w rzymskim więzieniu wystawiana jest sztuka Szekspira. Wątek ten obecny jest też w jednym z najbardziej poruszających „Opowiadań kołymskich” Warłama Szałamowa. Jego bohater, Andriej Płatonow, były scenarzysta, przywołuje doświadczenia z pobytu w obozie pracy GUŁagu przy kopalni Dżanchara. Już pierwszego dnia zostaje brutalnie potraktowany przez współwięźniów – upokorzenia trwają do momentu, gdy samozwańczy herszt celi, Fiedeczka, odkrywa w nim talenty do „ciskania romansów”. Płatonow staje przed dylematem: „Zostać błaznem na dworze księcia Mediolanu, błaznem, którego żywiono w nagrodę za dobre żarty, a bito za złe? Można jednak na to spojrzeć również z innej strony. Zapozna ich z prawdziwą literaturą. Będzie krzewicielem oświaty. Rozbudzi w nich zainteresowanie dla kunsztu słowa i tutaj, będąc na dnie ludzkiego życia, wypełni swoje dzieło, wykona swój obowiązek. […] nie chciał się przyznać przed sobą, że całkiem po prostu będzie dokarmiany, będzie otrzymywał dodatkową zupkę nie za wynoszenie kibla, za inną, szlachetniejsza pracę. Czyżby? To przecież bliższe jest czochraniu brudnych złodziejskich pięt niż krzewieniu oświaty. Ale przecież głód, chłód, bicie…” [s. 98]. Podobnie jak bohater „Nocy królów”, Płatonow przyjmuje rolę Opowiadacza – referuje swoim kolegom „Nędzników” Hugo – dzięki czemu zapewnia sobie przynajmniej na jakiś czas przetrwanie. O ile zasłuchanie w kunsztowną historię może podarować uwięzionym złudzenie wolności, jednym ze sposobów na zachowanie godności w ekstremalnych warunkach okazuje się właśnie przeistoczenie we władcę opowieści.

Przypisy:

James George Frazer, „Złota gałąź. Studia z magii i religii”, przeł. Henryk Krzeczkowski, Wydawnictwo KR, Warszawa 2002.

Rene Girard, „Apokalipsa tu i teraz. Rozmawia Benoît Chantre”, przeł. Cezary Zalewski, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018.

V.S. Naipaul, „Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności”, przeł. Agnieszka Nowakowska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.

Warłam Szałamow, „Opowiadania kołymskie”, przeł. Juliusz Baczyński, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2017.

 

Ludzie znikają. A nam tragicznie brakuje solidarności

Tomasz Sawczuk: W jaki sposób Węgrzy przeżywają pandemię? 

Zsófia Bán: Jak pan zapewne wie, na Węgrzech prawie wszystkie kanały telewizyjne, radiowe i inne media zostały przejęte przez państwo. Dlatego główny problem to brak jasnych i godnych zaufania informacji. To powoduje zamęt i zmniejsza liczbę chętnych do przyjęcia szczepienia.

W dodatku rząd jak na razie nie powiedział niestety ani słowa na temat tych, którzy umarli, ofiar pandemii. To powoduje ogromne oburzenie części opinii publicznej. Nie wydano żadnego oficjalnego stanowiska w imię pamięci ofiar. Między innymi z tego powodu w Budapeszcie powstał niedawno obywatelski pomnik pamięci.

Czy istnieje na Węgrzech wspólne, zbiorowe doświadczenie pandemii? 

Tak, opiera się ono na strachu. Chodzi, na przykład, o strach przed hospitalizacją, ze względu na katastrofalną sytuację w szpitalach. Jak dotąd media mają zakaz wstępu do szpitali, przeciwko czemu powinna protestować opozycja.

Powiedziała pani o potrzebie publicznego upamiętnienia ofiar pandemii. Dlaczego powinniśmy to zrobić? 

Cóż, przede wszystkim dlatego, że umarły. Nie wystarczy pamiętać o przeszłości, w pewnym sensie trzeba także upamiętniać teraźniejszość – prowadzić refleksję nad tym, co ma miejsce w codziennym doświadczeniu. I wie pan, ludzie znikają… Dzieje się to z dnia na dzień. Każdy zna już kogoś, kto zna kogoś, komu umarł ktoś bliski.

Upamiętnienie ofiar jest potrzebne, żeby wzmocnić poczucie wspólnoty w naszym kraju, zbliżyć ludzi niezależnie od poglądów politycznych. Trzeba sprawić, aby stało się jasne, że w takiej sprawie nie ma miejsca na partyjność.

Jednak istnieją również grupy ludzi, których nie upamiętniamy w ten sposób – tak jest choćby w przypadku osób umierających na raka. Na czym polega różnica? 

Po pierwsze, nie można przeoczyć tego, że mówimy o globalnym doświadczeniu. Myślę, że pandemia jest pierwszym prawdziwie globalnym doświadczeniem. A zatem wydarzenie jest bez precedensu. Co więcej, używa się go w celach politycznych, w związku z czym jego znaczenie wykracza poza czysto medyczny kontekst. Tak było w wielu krajach, wliczając Stany Zjednoczone pod rządami Donalda Trumpa, Brazylię, a także i Węgry. Używa się pandemii, aby manipulować ludźmi, a ta manipulacja niesie w tym przypadku śmiertelne skutki.

Czy istnieją w historii dobre przykłady upamiętnienia podobnych wydarzeń, z których moglibyśmy się czegoś nauczyć? 

Węgry to kraj, który zwyczajowo nie zajmuje się sprawami, które już dawno powinny zostać upamiętnione. A zatem w przypadku Węgier mówimy raczej o braku podobnych praktyk. Jednak ten brak jest odczuwalny z każdym dniem coraz bardziej. Na przykład, jeśli zwrócimy uwagę na tabliczki upamiętniające wojnę, to nigdzie na Węgrzech nie znajdziemy na nich słowa „Żyd” albo „żydowski”. Walczący byli „antyfaszystami”, ofiary również były „antyfaszystami”. W pewnym sensie chodzi tutaj o czytanie między wierszami, o dostrzeżenie tego, co nie zostało wyrażone, a powinno zostać wyrażone.

W 2015 roku w Budapeszcie wzniesiono pomnik ofiar drugiej wojny światowej, który jest typowym przykładem tego rodzaju fałszowania historii. Wzniesiono go zresztą w nocy, obawiając się protestów społecznych. Węgry zostały na nim przedstawione jako archanioł Gabriel, niewinna ofiara atakowana przez faszystowskiego orła… I ten pomnik wzniesiono w celu upamiętnienia siedemdziesiątej rocznicy rozpoczęcia okupacji Węgier przez nazistów w 1944 roku.

A co będzie, jeśli nie upamiętnimy ofiar pandemii? Jeśli jako społeczeństwo po prostu będziemy żyć dalej, zignorujemy lub zapomnimy ofiary? 

Oczywiście, będzie to przyczyną kolejnej traumy, a myślę, że to społeczeństwo przeżyło już wystarczająco wiele historycznych traum, które nie zostały przepracowane. W konsekwencji urośnie jeszcze bardziej przepaść dzieląca ludzi, która już teraz jest ogromna. Wie pan, węgierskie społeczeństwo rozpadło się w wyniku podziałów partyjnych w czasie ostatnich jedenastu lat. Jeśli ofiary zostałyby upamiętnione, mogłoby to pomóc zbliżyć ludzi do siebie.

Czy tego rodzaju zbiorowa żałoba jest podobna do indywidualnego doświadczenia żałoby?

Myślę, że jest to coś innego. W tym przypadku częścią procesu ozdrowieńczego jest świadomość, że jesteśmy częścią większej grupy, większej wspólnoty, nasza żałoba jest również żałobą innych ludzi. To zaś pomaga umocnić więzy empatii i solidarności, które zostały w międzyczasie głęboko naruszone.

W obecnej chwili w sposób tragiczny brakuje nam solidarności. W przypadku społeczeństwa węgierskiego jest to problem, który istnieje od czasów socjalizmu i który pogłębiał się w ostatnich 10–15 latach. Myślę, że akt solidarności, rodzaj pamięci i upamiętnienia, może być częścią procesu naprawy tego stanu rzeczy.

Na początku pandemii można było wyobrażać sobie, że jesteśmy w tym wszystkim razem. Jednak w ostatnim czasie mamy zaszczepionych i niezaszczepionych. W Polsce zaszczepieni często patrzą na niezaszczepionych z pogardą: jak chcą umierać, to sami są sobie winni, niech umierają. W takich warunkach coraz trudniej o solidarność i empatię. 

Osoby, które nie przyjęły szczepienia, rzeczywiście przyczyniają się do zmniejszenia szansy na solidarność, ponieważ działają w sposób całkowicie niesolidarny. Jakie przedstawiają wyjaśnienia? Po pierwsze, mówią, że nie wiadomo, co jest w szczepionkach. Po drugie, że ktoś próbuje nami manipulować za pomocą pandemii. Po trzecie, na całym świecie postrzegają szczepienia jako naruszenie ich wolności.

W jaki sposób powinniśmy upamiętnić ofiary, aby było to godne i wystarczające? 

Przede wszystkim rząd musi uznać ofiary w sposób publiczny. Nie można wciąż tego pomijać. Na przykład, oglądałam wystąpienie prezydenta Niemiec. Jest to jeden ze sposobów pamiętania o zmarłych w trwającej katastrofie. Musimy pamiętać o nich co dzień, ponieważ z każdym dniem jest ich coraz więcej. To dodatkowo powoduje, że mówimy o szczególnym wydarzeniu, ponieważ nie jest ono zamknięte. W istocie, myślę, że potrzebujemy nowego języka pozwalającego na wizualne oraz pojęciowe wyrażenie wciąż trwającego procesu upamiętniania.

Nie wiemy, kiedy to wydarzenie dobiegnie końca. 

Właśnie, a jednocześnie nie możemy czekać z upamiętnieniem do jego zakończenia.

Często mówi się, że Europę łączy prawo, ale brakuje jej wspólnej podstawy emocjonalnej, którą była w przeszłości trauma drugiej wojny światowej. Czy tego rodzaju zbiorowa żałoba może być nowym źródłem solidarności europejskiej? 

Tak, chociaż nie jestem pewna, czy powinniśmy wykorzystywać taką sprawę jako europejską, ponieważ trzeba pamiętać i akceptować, że jest to wydarzenie globalne – i jest to jednym z powodów, dla których jest ono tak niesamowitym doświadczeniem. Oczywiście, wspólne doświadczenie zbliża i teoretycznie może wzmocnić również UE. Można dokonać upamiętnienia ofiar na poziomie europejskim. Myślę jednak, że jest to wydarzenie, które jest w rzeczywistości czymś dużo większym i nie powinno być używane przez Unię Europejską ani żadną inną siłę polityczną dla własnych celów.

PraworządźMy! Zrozumieć kryzys praworządności

Szanowni Państwo!

Czy zmiany przeprowadzone w ustawach o sądach to reforma, czy też próba podporządkowania sędziów władzy? Łatwiej odpowiedzieć na takie pytania, podpierając się interpretacją polityków albo prawników, którym ufamy, niż samemu ocenić.

Na tym właśnie opiera się trwający w Polsce od ponad sześciu lat kryzys praworządności. Po pierwsze, mamy chaos prawny i nieustające niejasne manewry polityczne. Wyborcy najłatwiej na to wszystko machnąć ręką. Po drugie, w tej sytuacji ważne okazuje się odpowiednie nazwanie wprowadzonych zmian, ponieważ w jednym zdaniu określa się albo usprawiedliwia intencje władzy. Czy władza polityczna dowodzi wyższości prawa polskiego nad unijnym? A może po prostu szuka sposobów na to, by nie przestrzegać wyroków europejskich trybunałów?

„Kultura Liberalna” opisuje kryzys praworządności w Polsce od samego początku. Od dzisiaj pomagamy Wam prześledzić go w sposób bardziej systematyczny.

Continue reading

Naruszanie niezależności sądów nazywają reformą

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: „Walka o realne znaczenie prawa jest fragmentem walki o władzę”. To pani słowa. Co pani przez to rozumie?

Ewa Łętowska: Dominacja rzeczywistości nad prawem może sprowadzać je do roli „fałszywej etykiety”.

Czym jest fałszywa etykieta?

System prawa stopniowo staje się zewnętrzną fasadą skrywającą prawną rzeczywistość kształtowaną decyzjami władzy podejmowanymi w miarę pojawiającej się w pewnym momencie politycznej potrzeby. Paradygmaty prawoznawstwa (abstrakcyjność stabilnych reguł, przewidywalność) tracą wówczas na znaczeniu, ich miejsce zajmuje czysta instrumentalizacja prawa i absolutny prymat polityki. Szwindel z etykietami dotyczącymi zjawisk prawnych sprawia, że pojawiają się atrapy: prawo naciągane, zmanipulowane i ukrywające się w cieniu nieprzestrzeganego Prawa pisanego od dużej litery. Pojawiają się instytucje wydmuszki, korzystające z nobliwej reputacji tych przez siebie wypartych. W konsekwencji prawo także jest stopniowo wciągane w dezinformacyjną, kamuflującą grę.

Obecna władza posługuje się takimi etykietami? 

To się dzieje, spektakularnie, na naszych oczach. W związku z tym, że kończy się termin, wprowadzonego zresztą niekonstytucyjnie, stanu wyjątkowego w pasie przygranicznym, a Konstytucja nie pozwala już go przedłużyć, Sejm uchwalił ustawę o ochronie granic. Ustawa ta reglamentuje wstęp na tereny przygraniczne obywatelom i dziennikarzom. Więcej – daje carte blanche ministrowi spraw wewnętrznych, aby rozporządzeniem wprowadzał taką reglamentację.

Otóż, jeśli coś chodzi jak kaczka, kwacze jak kaczka, wygląda jak kaczka, to jest to kaczka. Jeśli nazwiemy inaczej coś, co spełnia cechy ograniczeń właściwych dla stanu wyjątkowego, to nie znaczy, że to nie jest stan wyjątkowy. Mamy więc do czynienia z fałszywą etykietą nadawaną ustawie o ochronie granic, która ma wprowadzać w błąd co do istoty rzeczy. To niedozwolone konstytucyjnie przedłużenie stanu wyjątkowego.

To jest jeden z aktualnych przykładów, ale takie rzeczy dzieją się ciągle. Od sześciu lat w państwie roi się od fałszywych etykiet. To jest technika nazywania zjawiska, stanu, procedury, środka prawnego tylko po to, żeby stworzyć fałszywe wrażenie legitymizacji.

Co jeszcze opatrzono fałszywymi etykietami?

Polska przegrała niedawno sprawę przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu dotyczącą naruszania prawa sędziów do ochrony prawnej. Co natychmiast zrobił prokurator generalny, który może składać wnioski do Trybunału Konstytucyjnego? Złożył, z resztą kolejny w niedługim czasie, wniosek, który udaje kontrolę konstytucyjności, a w rzeczywistości służy do kontroli orzecznictwa ETPCz. Fałszywie nadana etykieta umożliwia rzekomą kontrolę konstytucyjności rozstrzygnięć sądów międzynarodowych.

Trybunał Konstytucyjny dał się wykorzystać kolejny raz. W lipcu mieliśmy do czynienia z podobnym manewrem, dotyczącym kontroli rozstrzygnięć Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu. I co tam przeczytaliśmy? Trybunały zachodnie działają ultra vires, czyli poza zakresem swoich kompetencji i emitują wyroki non existens, czyli nieistniejące. A my to kontrolujemy. Ta sama technika co teraz – fałszywa etykieta nadana Konstytucji i procedurze kontroli konstytucyjności.

Jakie to ma znaczenie?

Ma to sens propagandowy. Propaganda stwarza zasłonę dymną, sugerując istnienie rzeczywistości, której nie ma. Służy temu, żeby osoby, które nie znają się na rzeczy, odniosły wrażenie, że władza ma prawniczą rację, gdy idzie o znaczenie wzajemnych relacji pomiędzy prawem europejskim i wewnętrznym, że tylko ona we właściwy sposób interpretuje związki pomiędzy prawem krajowym a prawem unijnym.

To jest dobrze znana technika manipulacji prawem. Była wykorzystywana w dwóch sytuacjach historycznych, do których przyrównanie nie przynosi nam chluby. Po raz pierwszy opisał ją niemiecki socjolog Ernst Fraenkel, który w latach trzydziestych XX wieku ukuł pojęcie Doppelstaat, podwójne państwo. Opisał zjawisko, które istniało w państwie nazistowskim w Niemczech. Ale technika, która tam została wykorzystana, nie ma charakteru narzędzia jednokrotnego użytku i drugi raz została wykorzystana na szeroką skalę w państwach obozu socjalistycznego, zwłaszcza w Związku Radzieckim. Konstytucja stalinowska gwarantowała prawa, których nie można było realizować, była atrapą. W patriotycznej pieśni radzieckiej była fraza: Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek [nie znam drugiego takiego kraju, gdzie człowiek oddycha tak swobodnie – przyp. red.]. W podwójnym państwie co innego sugerują atrapy prawa, atrapy wyroków, uzasadnień, a co innego jest w rzeczywistości. Przy czym nie stawiam znaku równości między Polską i wspomnianymi tyraniami, ale chodzi o wspólność metody prowadzącej do autokracji.

Właśnie – Polska nie jest państwem totalitarnym, a jednak mówi pani, że wykorzystuje techniki państwa podwójnego.

Bo przy pomocy łyżki można jeść zarówno zupę, jak i budyń. Zupa nie jest budyniem, ale łyżki używa się identycznie. W tym znaczeniu mówię o Doppelstaat.

Mamy napisane, że prawo zgromadzeń jest prawem konstytucyjnym, natomiast na podstawie fałszywej etykiety narodowcy wygryźli kobiety, które w Warszawie na Rondzie Dmowskiego zgłosiły zgromadzenie przed nimi. Chodzi o sytuację, w której organizatorzy Marszu Niepodległości zapomnieli na czas zgłosić własnego zgromadzenia jako cyklicznego i na ich trasie zgromadzenie zgłosiło 14 Kobiet z Mostu. Potwierdziły to wyroki sądowe. Aby ten skutek zniweczyć, zgromadzenie narodowców dostało patent uroczystości państwowej (ma wtedy priorytet) i mogło przejść zajętą już trasą. Na czym tu polega szwindel z etykietami? Marsz narodowy nie zmienił przecież swojego charakteru, by stać się uroczystością państwową. Ogłoszono jedynie, że nią jest. Użyto fałszywej etykiety „uroczystość państwowa”, aby obejść konstytucyjną zasadę, że każdemu równo zapewnia się wolność do zgromadzeń i wykluczyć skutek zapadłych rozstrzygnięć sądowych. A cechą charakterystyczną Doppelstaat jest to, że jednym daje się prawa, a drugim odbiera. Zacytuję peruwiańskiego prezydenta Óscara Benavidesa, który ukuł zręczną formułę: „Dla moich przyjaciół wszystko, dla moich wrogów – prawo”. Wynika z niej, że tam, gdzie prawo powinno być jednakowo stosowane wobec jednych i drugich, inaczej traktuje się nieprzyjaciół. Zasada równości dostaje fałszywą etykietę.

Przy czym prawo tu brzmi złowieszczo, bo jest dla wrogów.

O tak, bo prawo ma przecież pewien luz w stosowaniu. Znana jest anegdota o sędzim, który lubił chudy ser i dlatego łagodnie, w ramach przysługujących mu widełek, traktował kobiety, gdy dolewały wodę do mleka. Korzystał z luzu interpretacyjnego. Jeżeli luz interpretacyjny jest stosowany nie sytuacyjnie, nie do konkretnego przypadku, tylko z zasady do pewnej grupy, którą się lubi i traktuje łagodnie, dochodzi do wypaczenia zasady równości. Do wybiórczości stosowania prawa. Mieliśmy z tym do czynienia, gdy we Wrocławiu narodowcy robili okropne rzeczy pod pobłażliwym, ojcowskim okiem prokuratury. Nierówność traktowania, czyli że jednych traktuje się lepiej, a innych gorzej, jest dawaniem fałszywej etykiety równości wobec prawa.

Nazwała pani kiedyś stosowanie fałszywych etykiet „legislacyjnym marketingiem”. Dzięki niemu etykiety zyskują rację bytu, bo ludzie w nie wierzą.

Niedawno minister sprawiedliwości urządził konferencję prasową, na której przedstawiał, nie mając jeszcze aprobaty Rady Ministrów, projekt dalszych etapów tej żałosnej reformy wymiaru sprawiedliwości. Marketing typowy.

Reforma to w tym wypadku też jest etykieta, bo tu nie chodzi o reformę.

Oczywiście, a pierwszy raz pojawiała się w odniesieniu do oświaty – jako jej „ deforma”. Wróćmy do konferencji ministra. Projekt nie jest gotowy, ale minister przedstawiał go jako gotowy. Po co to zrobił? Przepraszam, użyję trywialnego określenia – żeby zaznaczyć terytorium. Żeby wywrzeć nacisk na rząd, bo skoro już to zapowiedział, to trzeba iść z tym dalej. Trzeba też oswoić ludzi z pomysłem, sprawdzić, jak to zadziała propagandowo. Żaden zdrowo myślący prawnik i odpowiedzialny mąż stanu nigdy by w sposób tak nieodpowiedzialny tak ważnej sprawy nie przedstawił. Ale minister sprawiedliwości chciał stworzyć fałszywą etykietę projektu reformy sądów, żeby osiągnąć cel polityczny.

Fałszywość etykiet wynika z jednej jeszcze rzeczy, już pozaprawnej. Z braku odpowiedzialności za słowo. Właściwie fakty i słowa kreują równoległą rzeczywistość. Fakty to: działania bez trybu, poza granicami kompetencji, zaniechanie konstytucyjnych i ustawowych obowiązków władzy, metamorfoza instytucji. Słowa natomiast to fałszywe etykiety, mylące nazwy nadawane zjawiskom prawa, ale także czarny PR, fałszowanie rzeczywistości, ukrywanie szykan wywoływanych przez złe użycie prawa i maskowanie ich mrożącego efektu pod przykrywką celowości i legalizmu.

Ilustracja: Max Skorwider;

Część osób wierzy tym etykietom, bo łatwiej zrozumieć ich komunikat niż rzeczywistość, którą one nazywają. 

Jednak tłumacząc rzeczywistość, trzeba uważać na uproszczenia. Jestem aktywna na Facebooku, gdzie tłumaczę mechanizmy prawne bieżących wydarzeń. Użyłam tam terminu „opaczne posługiwanie się prawem”. Pewna osoba zaoponowała – dlaczego pani owija w bawełnę, to jest łamanie prawa. Odpowiedziałam, że używając łagodniejszego terminu, oceniam krytycznie szersze spektrum zachowań niż pani. Bo złamanie prawa to działanie zerojedynkowe, a jeśli mówię o opacznym stosowaniu, to między innymi mam na myśli fałszywy etykietaż. To jest obejście prawa, wydrążenie go, zmiana jego funkcji i z punktu widzenia ewentualnej odpowiedzialności za te czyny to jest zupełnie co innego niż złamanie prawa. Do identyfikacji opacznego stosowania prawa trzeba użyć innego narzędzia niż wtedy, kiedy mówimy o złamaniu go. Jeżeli do opacznego posługiwania się prawem przyłożę papierek lakmusowy służący do wykrywania łamania prawa, to on nie wykaże zmiany i nie będziemy mieć narzędzia do opisania zjawiska. Będziemy je czuć, ale nie będziemy umieli się z nim uporać. Dlatego ważne jest użycie właściwej terminologii. Osoba, która ze mną dyskutowała, uważa, że jestem ugodowa, o sobie myśli, że jest radykalna i zwalcza zło, podczas gdy ona ubezskutecznia możliwość zwalczania zła. Fałszywe etykiety są wyjątkowo wrednym narzędziem demoralizacji opinii publicznej.

Jednak skoro fałszywe etykiety są tak skuteczne, to może ci, którym zależy na praworządności, powinni nauczyć się stosować prawdziwe, ale równie proste etykiety? 

Bardzo ciężko jest to prosto wytłumaczyć. Dlatego myślę, że nie bez przyczyny akurat ustroje totalitarne sięgały bardzo szeroko do Doppelstaat, a w tej chwili ustroje autorytarne albo zmierzające w stronę autorytaryzmu z zachwytem przyjmują tę metodę. A to stawia w bardzo trudnej sytuacji prawnika. Dlatego, że kiedy tłumaczymy ludziom, co się stało, denerwują się, że komplikujemy im rzeczywistość. A problem polega na tym, że to nie my komplikujemy rzeczywistość, tylko ulega ona deformacji na skutek użycia fałszywej etykiety.

Jak więc Polacy mają zrozumieć wyroki TSUE czy mechanizm etykiety o wyższości konstytucji nad prawem unijnym…?

Trzeba próbować. Wiem, to trudne, nic na to nie poradzę. Moim zdaniem jedynym ratunkiem jest sytuacyjne reagowanie na fałsz etykiety. Bo cóż z tego, że nazwiemy samo zjawisko, kiedy ludzie nie wiedzą, że sytuacja, z która mają akurat do czynienia w dyskusji o prawie przy granicy czy o reformie sądów, to jest właśnie to.

Istotą tego zjawiska jest jego niedostateczne rozpoznanie, niedostatecznie uświadamiane zła, które ono wywołuje. Po drugie – jego masowość. Po trzecie – jego demoralizujący charakter. Dlaczego ja z taką uporczywością wszędzie, gdzie się da, o tym opowiadam, ciągle o tym piszę, ciągle o tym mówię? Bo jeśli nie będzie się tego robiło, to fałszywe etykiety będą jak klapki na oczach, ludzie w nich pójdą, nie wiedząc dokąd.

Taka skala tego, z czym my mamy do czynienia, jest możliwa dzięki obecnemu ustrojowi politycznemu, dzięki ograniczeniom dotyczącym mediów, mąceniu przejrzystości prawa, naruszaniu niezależności sądów. Zjawisko, o którym rozmawiamy, nie jest nowe, tyle tylko, że kiedy realnie istnieje podział władz, ono nie ma szans urosnąć do rangi elementu polityki centralnej. Eksces łapie się wtedy na niższym poziomie. Dlatego potrzebny jest mechanizm ujawniania. Jednocześnie jednak potrzebna jest też trochę wyższa świadomość ludzi niż tej pani, która mówi już o łamaniu prawa, gdy ono nie tyle jest łamane, co nadużywane. Mówiąc w ten sposób złapie się tyle co w garści, a ja, mówiąc o opacznym stosowaniu prawa, złapię tyle, co w obu rękach. Trzeba użyć odpowiedniej siatki.

Czuję się w tych czasach okropnie niekomfortowo, bo jestem kimś, kto służy słowu, a ono traci na znaczeniu, bo słowo tworzy narzędzia, które teraz nie są skuteczne.

Jakie są konsekwencje działania fałszywych etykiet? Takich jak na przykład ta, że Polska sama decyduje, w jakim stopniu stosować się do konwencji praw człowieka czy traktatu o Unii Europejskiej. 

Kiedy zaczęło się mówić o prawnym polexicie, nastąpiła nerwowa reakcja, że straszymy na zapas, przesadzamy. Oczywiście – formalny polexit wymaga pewnej (zresztą chyba zbyt łatwej) procedury, a tej nie zastosowano. Ale ja mówię, że prawny polexit pojawił się sam, już w momencie, kiedy władza powiedziała, że nie będzie honorować wyroków TSUE, bo traktat o Unii Europejskiej tu akurat zakłada posłuszeństwo. Politycy chętnie stosują argumentację, niby-porównawczą: że przecież w Niemczech odrzucono orzeczenie TSUE, że Francja, Hiszpania, Włochy i inne państwa też ignorują wyroki. Tylko że nikt jeszcze nie zaatakował frontalnie samej zasady , że wyrok TSUE wymaga stosowania i nie ma od niego odwołania do sądu krajowego. Zdarza się, że w jakiejś konkretnej sytuacji prawo krajowe i unijne kolidują. Wtedy uruchamia się procedury pomagające przewalczyć kolizję. U nas tego nie zastosowano. Zamiast robić prowokacyjnie pokazową sprawę w Trybunale Konstytucyjnym, można było zadać pytanie prejudycjalne w Luksemburgu, ale tego nie zrobiono. Druga rzecz to skala kwestionowania prawa unijnego. Nikt poza nami nie powiedział, że Traktat o Unii Europejskiej jest podporządkowany prawu wewnętrznemu. Mówiono o dyrektywach, o konkretnych rozstrzygnięciach, ale u nas ogłoszono absolutny priorytet i pierwszeństwo prawa krajowego w wyborze tego, do czego mamy zamiar się stosować. No i mamy teraz taką sytuację prawną, że będziemy uznaniowo wykonywali wyroki TSUE i ETPCz, a jeżeli będą nas dręczyć kolejnymi, to my skierujemy kolejne pytania do naszego Trybunału Konstytucyjnego, a on nam pięknie wyłoży, że TSUE i ETPCz działają ultra vires i produkują wyroki non existens – bo po łacinie ładniej to brzmi niż „działanie poza kompetencją” i „wyrok nieistniejący”. I znów fałszywe etykiety.

Według mnie, dla prawników zasiadających w Trybunale sytuacja, która się wytworzyła, musi być nie do wytrzymania. Są granice sprzeniewierzenia się swojemu zawodowi. I nie można uważać, że ten deszcz nie pada.

Wracając do prawnego polexitu, są już jego konsekwencje polityczne. O sytuacji na polskiej granicy z Białorusią z Łukaszenką i Putinem rozmawiają Angela Merkel i Emmanuel Macron. To tak wstaliśmy z kolan? To jest kompletna marginalizacja Polski. Nas nikt z Unii nie wyrzuci, bo nie ma powodu, będziemy sobie egzystowali na tych marginesach, gdzie nie liczy się nasz głos ani nasze stanowisko, bo nikt o nie nie zapyta. O czym rozmawiać we wspólnocie z krajem deprecjonującym zasady, na których wspólnota się opiera?

A jak skutki fałszywego etykietowania odczuwają obywatele?

Od końca drugiej wojny światowej w całej Europie już wiedzą, że podporządkowanie prawa polityce daje autorytaryzm i nieposzanowanie praw jednostki. U nas właśnie prawa jednostki nie są szanowane. Nie poszanowano prawa do demonstrowania Kobiet na Moście, ograniczono wolności obywatelskie z powodu pandemii, co mógłby usprawiedliwiać stan wyjątkowy, ale tego nie zrobiono. Prokuratura inaczej traktuje tych, którym władza polityczna sprzyja, niż tych, którym nie sprzyja, policja bezpodstawnie wręcza mandaty na demonstracjach i w strefie przygranicznej. Szykany dotykają niektórych sędziów za to, jak orzekają. Czytam relację zastępczyni RPO: „Nagle zatrzymuje nas Straż Graniczna i nie chce przepuścić, mimo że to normalna droga, poza strefą chronioną stanem wyjątkowym, nie ma absolutnie żadnych podstaw. Musiałam interweniować i to wysoko, u pana generała Andrzeja Jakubaszka, komendanta podlaskiej Straży Granicznej. Zareagował i strażniczka stwierdziła, że możemy dalej jechać. Ale wtedy podchodzi policjant i oświadcza, że nigdzie nie pojedziemy, bo to on zawiaduje tym odcinkiem i nas nie przepuści. Pytam, na jakiej podstawie. Mówi, że bez podstawy. Każe się nam wylegitymować, okazujemy legitymacje”.

Decydenci nie muszą się trzymać procedur. Od ich woli zależy, co i jak zrobią. To ułatwia niekontrolowane przekraczanie granic kompetencji (na przykłąd policjant traktujący drogę poza strefą nadgraniczną jak drogę w granicach strefy, mundurowi utrudniający udzielanie dozwolonej pomocy humanitarnej, szykany wobec legalnych demonstrantów czy krytyków); umożliwia szykany (na przykład krzyki czy szyderstwa); odbiera ochronę osobie, wobec której się interweniuje, zarówno merytorycznie, jak i dowodowo – nawet zwierzchnikom funkcjonariusza utrudnia kontrolę nad korupcją czy prywatą.

Tam, gdzie powstaje podwójność państwa, następuje stopniowe wygaszanie zasad rule of law.

Rządy prawa nie dopuszczają do autorytaryzmu poprzez nałożenie na władzę więzów prawnych. Mając do dyspozycji fałszywe etykiety, władza, kiedy chce, robi tak, jak jest w prawie, a kiedy jej wygodnie, sięga po etykietę. Mamy więc podporządkowanie państwa interesowi polityki partyjnej. Nawet nie większości parlamentarnej, bo to by oznaczało, że parlament jest ośrodkiem władzy, a nie jest nim, bo sam staje się atrapą, maszynką do głosowania. A z kolei aktualna większość parlamentarna także posługuje się etykietą fałszywą – podaje się za suwerena, a konstytucyjnie jest nim naród, nie ona.

Jakie są tego skutki? To jest tak jak z żywnością. Etykieta ma zaświadczać, że jest przydatna do spożycia. A etykieta fałszywa wprowadza w błąd: zjemy jakieś paskudztwo, kierując się deklaracją etykiety i zaszkodzimy sobie. Tak samo zaszkodzi nam życie w państwie, w którym prawo jest atrapą.

 

Saunders albo konceptyzm korporacyjny. O zbiorze opowiadań „Sielanki”

Tak czasem bywa, że trzeba wydawać utwory jakiegoś obcojęzycznego pisarza w odwrotnym porządku chronologicznym. Najpierw tłumaczy się i wydaje najnowszy, ten, o którym akurat szumi w mediach. Potem pisarz wskakuje na szczyt fali i dostaje na przykład Bookera. A kiedy zaczyna już być naprawdę popularny, trzeba sięgać po jego wcześniejsze publikacje, o których w razie słabszego powodzenia nawet by się nie pomyślało.

Tak ostatnio stało się u nas z George’em Saundersem. Do roku 2016 mało kto o nim w Polsce słyszał, nie mówiąc o czytaniu. W tamtym roku W.A.B. wydało zbiór jego opowiadań „10 grudnia” (pierwodruk w Stanach trzy lata wcześniej), który wzbudził spore zainteresowanie. W następnym roku pisarz wydał swoją pierwszą i jak dotąd jedyną powieść – „Lincoln w bardo” – za którą otrzymał Nagrodę Bookera, więc trzeba było ją również przełożyć i wydać. Saunders zadomowił się wśród polskiej publiczności. Problem w tym, że nie należy on do pisarzy bardzo produktywnych. Dlatego kolejny zbiór jego opowiadań wydany właśnie w naszym kraju, „Sielanki”, pochodzi z roku 2000. Nie jest to więc nowalijka (choć niektóre teksty wchodzące w skład „10 grudnia” również pisane były i publikowane w czasopismach znacznie wcześniej niż wydano je w tym tomie).

Wiele utworów literackich powstałych na pograniczu XX i XXI wieku wygląda dziś tak, jakby pochodziły z jakiejś zamierzchłej epoki historycznej. Tak dużo wydarzyło się na świecie w ciągu ostatnich dwóch dekad, że czasy, kiedy nie istniały smartfony, istniały wieże World Trade Center, Donald Trump był telewizyjnym celebrytą, a nazwisko Marka Zuckerberga mówiło coś jedynie jego rodzinie i znajomym, wydają się niemal tak samo dalekie, jak któraś z mitycznych dekad poprzedniego stulecia, i to nie tych ostatnich. Jednak opowiadania Saundersa z tamtej epoki nic nie straciły przez upływ czasu. Przeciwnie, można je dziś czytać jako zapowiedź dalszych wydarzeń czy raczej ich nastroju mentalnego.

Urok prozy Saundersa polega, zgrubnie biorąc, na niezwykłych pomysłach, które uwodzą nawet mocno zblazowanych czytelników, takich, co to wszystko już w książkach widzieli, i które autor podaje zręcznie, bystro i ironicznie, tworząc danie idealne dla bywalców lepszych lokali. Jego twórczość przypomina trochę dzieła niektórych pisarzy barokowych, zwłaszcza tych, dla których niezwykłe, zaskakujące formy wyrazu stanowiły główny cel. Pisarzy tych nazywa się w historii literatury konceptystami i termin ten dobrze pasuje również do Saundersa. Z jednym wszakże istotnym uzupełnieniem. Pisarze barokowi tworzyli mianowicie swoje osobliwe dzieła na ogół z dala od problematyki społeczno-politycznej, której poruszanie mogłoby ich narazić na duże przykrości ze strony ich wysoko urodzonych mecenasów. Natomiast Saunders buduje swoje koncepty przede wszystkim na odniesieniach do tej właśnie problematyki, a ściślej – jej późnokapitalistycznej odsłony. Dlatego jego styl pisarski można określić jako „konceptyzm korporacyjny”, w skrócie „korpokonceptyzm”, albo jeszcze krócej: „korkonceptyzm”.

Saunders jest konsekwentny w stosowaniu zasad korkonceptyzmu. Każdy jego utwór zbudowany zostaje w oparciu o jeden koncept determinujący wszystkie cechy fabuły i stylu. W przypadku opowiadań sprawdza się to na ogół znakomicie, natomiast pełnowymiarowa powieść, jaką jest „Lincoln w bardo”, oparta w całości na koncepcie zestawienia epizodu z biografii Abrahama Lincolna z buddyjską ideą religijną „międzyświata”, w którym dusze zmarłych ludzi przebywają przed następną inkarnacją, nie w pełni dobrze zniosła ten zabieg, bo, choć jej maestria formalna jest poza dyskusją, przeprowadzanie kolejnych wariacji na wciąż ten sam temat po czasie dłuższym niż sto stron może stać się odrobinę nużące. Wskazywali na to i utyskiwali co bardziej marudni recenzenci.

W tytułowym długim opowiadaniu z tomu „Sielanki” mamy natomiast do czynienia z majstersztykiem korkonceptyzmu. Jego tytuł (w oryginale „Pastoralia”) otwiera pole skojarzeń kulturowych w kierunku „sielanki” i „idylli”, ale kategorie sielankowości i idylliczności są tu karykaturalnie zdeformowane, mamy bowiem do czynienia z parą bohaterów zarabiających na życie odgrywaniem ról jaskiniowców w parku rozrywki. Oboje najęli się do tej roboty, rozpaczliwie potrzebując pieniędzy na utrzymanie swoich rodzin. Firma, która ich zatrudniła, manipuluje nimi w sposób skrajnie cyniczny, minimalizując ich dochody i maksymalizując własne. Najbardziej śmieszno-strasznym aspektem ich sytuacji jest zaś konieczność udawania jaskiniowców bez przerwy w całym dniu pracy, również wtedy, kiedy nie ma żadnych zwiedzających, ponieważ ci mogą pojawić się w każdej chwili, a zatem iluzja sceny musi być zachowywana permanentnie. Bohaterowie, pogrążając się w coraz głębszej desperacji po kolejnych fatalnych wiadomościach od swoich rodzin (które otrzymują przez faksy na zapleczu swojej „jaskini” – faks jest tu elementem „z dawnej epoki” dla osób czytających „Sielanki” w 2021 roku), muszą więc nadal wydawać nieartykułowane dźwięki, czochrać się i chodzić na czworakach, mimo że na ogół nikt ich nie ogląda, ich stanowisko znajduje się bowiem na uboczu głównych szlaków parku rozrywki. Nie trzeba dodawać, że funkcjonuje tu system totalnej kontroli – zwiedzający stale wypełniają arkusze ocen, robią to również sami „jaskiniowcy”, oceniając nawzajem swoją pracę, zaś cała dokumentacja spływa regularnie do centrali.

„Sielanki” są nie tylko znakomitym ujęciem bezsensowności pracy korporacyjnej i gorzką parodią dawnych wzorów literackich, są również nieoczywistym nawiązaniem do dawnych wystaw światowych z ekspozycjami „prawdziwych tubylców z egzotycznych krain”. Były to aranżowane dla publiczności sceny, w których wykorzystywano żywych ludzi, na przykład Samoańczyków czy Hotentotów, jako elementy „spektaklu egzotycznej obcości”. Wyzysk ekonomiczny i symboliczny, który w epoce kolonialnej przejawiał się między innymi przez eksponowanie ludzi z podbitych krain tak, jakby byli martwymi przedmiotami, zwraca się pod koniec XX wieku do wewnątrz naszej ekspansywnej cywilizacji (chociaż nie było w jej dziejach momentu, w którym nie byłby obecny pod innymi postaciami). Jeśli na początku XXII wieku komuś jeszcze będzie się chciało sporządzać syntezy historycznokulturowe zakończonego poprzedniego stulecia, to opowiadanie będzie miało szanse wejść do zestawu tekstów szczególnie dobrze ujmujących paradoksy i sprzeczności kultury późnego kapitalizmu.

Ale nie gorzej nada się do tego celu opowiadanie „Morszczyn”, w którym narrator, młody chłopak pracujący z braku lepszych perspektyw jako striptizer i mieszkający w niebezpiecznej dzielnicy z dysfunkcjonalną rodziną, opowiada o nagłej śmierci swojej ciotki, osoby o dobrym charakterze, nikomu niewadzącej i źle potraktowanej przez los. Wstępne partie tej historii mogłyby być podstawą dla filmu Seana Bakera, ale w drugiej połowie nastrój przechodzi gwałtownie do rejonów właściwych dla Tima Burtona – ciotka wstaje z grobu, wraca do domu i zaczyna agresywnie zarządzać rodziną oraz dopominać się o niezaznane za życia przyjemności, ulegając zarazem szybkiemu rozkładowi. Korkonceptyzm w pełnym blasku. I o to chodzi.

Skoro wspomniało się w tym felietonie o dużym powodzeniu Saundersa w Polsce, należy dodać, że miał on szczęście do tłumacza. Wszystkie trzy jego książki wydane dotąd w naszym kraju wyszły bowiem spod ręki Michała Kłobukowskiego, tłumacza, który lubi ostrą jazdę, ale zarazem ani na moment nie traci panowania nad maszyną przekładu, dzięki czemu potrafi poradzić sobie nawet na takich zakrętach, przy których tłumacze o nieco gorszym panowaniu skończyliby w rowie lub na drzewie. Nie będzie to może taka symbioza, jaka istniała kiedyś między Julio Cortázarem a Zofią Chądzyńską, ale czasy już też mamy nie takie, żeby po spotkaniu z tłumem rozentuzjazmowanych czytelników w obcym kraju autor powiedział do tłumaczki: „cholera cię wie, co ty tam napisałaś!” (a tak podobno powiedział do Chądzyńskiej autor „Gry w klasy”, przeglądając bezradnie egzemplarz jej tłumaczenia tej niegdyś kultowej powieści).

 

Książka: 

George Saunders, „Sielanki”, przekład Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Znak, Kraków 2021.

 

Grunt to rodzinka (choć bywa grząski). Recenzja filmów „Moje wspaniałe życie” oraz „Wszystko zostaje w rodzinie”

Rodzina, według ogólnych, socjologicznych definicji, powtarzanych na Wikipedii, to „najważniejsza, podstawowa grupa społeczna, na której opiera się całe społeczeństwo”. W tradycyjnym modelu – małżeństwo mężczyzny i kobiety, w optymalnym scenariuszu wspólnie wychowujące dzieci. Dla których, jak zwykło się mawiać, warto za wszelką cenę o rodzinę walczyć i w niej trwać. Na dobre i na złe. Zarówno „Moje wspaniałe życie”, jak i „Wszystko zostaje w rodzinie” pokazuje, jak trudne i złożone bywa to w rzeczywistości, z jak daleko idącymi konsekwencjami może się wiązać usilne trwanie w konwenansach. Oraz że nie zawsze wychodzi to wszystkim na dobre.

Materiały prasowe dystrybutora Gutek Film

„Moje wspaniałe życie”, czyli sekrety i kłamstwa

Nysa to niewielkie miasto na zachodzie Polski. Na tyle małe, że główni bohaterowie filmu – Joanna, nauczycielka angielskiego w technikum (Agata Buzek), i jej mąż Witek, dyrektor w tej samej szkole (Jacek Braciak), są osobami rozpoznawalnymi, dbającymi o swoją reputację. Mają dwóch synów – młodszy, Janek (debiutujący Paweł Kruszelnicki), chodzi do ostatniej klasy szkoły średniej, a starszy, Adam (Jakub Zając), wychowuje z partnerką (w tej roli Wiktoria Wolańska) synka. Wszyscy mieszkają razem w niezbyt dużym mieszkaniu, dodatkowo opiekując się seniorką (Małgorzata Zajączkowska) cierpiącą na chorobę Alzheimera. Jo, bo tak nazywają Joannę najbliżsi, stara się być troskliwą mamą, babcią i córką, wspierającą żoną, dobrą nauczycielką. Jest łagodna, cierpliwa (do czasu!), uśmiecha się i nie poddaje trudnościom związanym z chaotycznym trybem życia. Rodzina uważa ją za hipochondryczkę, choć z jej zdrowiem najwyraźniej dzieje się coś niedobrego – drżą jej ręce, boli ciało, psuje się skóra, a nastrój bywa labilny. Mimo to po aktywnym dniu przygotowuje się wieczorami do lekcji, rano – po zadbaniu o wszystkich członków rodziny – stylowo się ubiera, delikatnie maluje i jedzie do pracy. A po niej udziela korepetycji w mieszkaniu odziedziczonym po dziadkach. Tam też odreagowuje to, jak bardzo gniecie ją rola przykładnej żony i matki – po zakończonych zajęciach pali skręty z marihuany, swobodnie tańczy do głośno puszczanych starych szlagierów i oddaje się cielesnym uciechom z kolegą z pracy – Maćkiem (Adam Woronowicz), będącym na ścieżce wojennej z dyrektorem Witkiem. Prowadzi podwójne życie do czasu, aż tajemniczy nieznajomy (lub nieznajoma) odkrywa sekret i zaczyna ją szantażować. Przyparta do muru, staje przed wyzwaniem wyjawienia rodzinie prawdy i… no właśnie – nie wiadomo co dalej. Reżyser pozostawia widza z domysłami.

Główni bohaterowie obu filmów zmagają się z wiązanką podobnych, szarpiąco sprzecznych problemów: to z jednej strony wyobrażenia o idealnej rodzinie, przysięgi małżeńskie, role społeczne, poczucie obowiązku i winy, z drugiej zaś – pragnienie wolności, szczęścia, swobody i beztroski.

Agnieszka Sawala-Doberschuetz

Rodzina Joanny przechodzi skrajnie różne emocjonalne momenty. Raz wspólnie się śmieją przy posiłku, by za chwilę krzyczeć na siebie niewybredne obelgi. Mają siebie dość, ale wracają, by się przytulać. Scenariusz nieustannie zaskakuje. Nic nie jest jednoznaczne. I żadna postać w filmie nie jest po prostu „dobra” albo „zła”.

Materiały prasowe dystrybutora Gutek Film

„Wszystko zostaje w rodzinie”, czyli opóźniony zapłon

Choć tytuł oryginału w dosłownym tłumaczeniu oznacza „sznurówki” – co ma znaczenie! – to jego polska wersja również jest adekwatna i daje do myślenia. Co właściwie powinno pozostać w rodzinie? Miłość? Urazy? Tajemnice? A może sekretne zdjęcia?

Lata osiemdziesiąte. Znany radiowiec włoskiej stacji RAI, Aldo (Luigi Lo Cascio) po dwunastu latach małżeństwa z Vandą (Alba Rohrwacher) wdaje się w romans w pracy. Wyznaje to żonie, która wyrzuca go z domu. Zostaje sama z dwójką dzieci (Anną i Sandrem). Aldo odchodzi, pochłonięty nową miłością i pracą zaniedbuje dzieci, traci z nimi więź. Ale Vanda nie odpuszcza. Nie radzi sobie z samotnością i romansem męża. Za wszelką cenę chce jego powrotu. Posuwa się do szantażu, gróźb, rękoczynów, manipulacji dziećmi, a nawet nieudanej próby samobójczej. I stawia na swoim. W drugiej części filmu widzimy Alda (Silvio Orlando) i Vandę (Laura Morante) trzydzieści lat później, razem, w pięknie urządzonym i wyposażonym mieszkaniu pełnym książek, płyt i pamiątek. Wybierają się na wakacje. W powietrzu wisi jednak pewien chłód, napięcie. Żona nie szczędzi mężowi złośliwych przytyków, nie pozwala zbliżyć się do siebie. Aldo jest zdystansowany, spokojny, ale przygaszony. Z dziećmi najwyraźniej nie mają zbyt dobrego kontaktu, szczególnie z córką.

Materiały prasowe dystrybutora Aurora Films

Wydaje się, że Vanda wygrała – zdobyła męża z powrotem, choć jej uczucia znacznie przygasły i nie potrafi powstrzymać się od złośliwości pod jego adresem. Trwają więc razem w dziwnym układzie, w którym, jak się okazuje, nikt tak naprawdę nie jest szczęśliwy. Ani szczery – każdy tłumi emocje i uczucia, które w formie rodziny zdają się trzymać jedynie tytułowe sznurówki (to tata nauczył dzieci wiązać je w nieoczywisty sposób – były symbolem ich więzi – ale z czasem stały się symbolem wzajemnego, wewnątrzrodzinnego zniewolenia). Minie trzydzieści lat, zanim Anna (Giovanna Mezzogiorno), Sandro (Adriano Giannini), Aldo i Vanda pozwolą sobie na wybuch szczerości i prawdziwych emocji.

Obie produkcje pozostawiają widza z domysłami i dają swobodę interpretacji, nikogo nie oceniając ani nie pozycjonując w jednoznacznej ocenie. Tylko jedno jest jasne i pewne – rodzina to twór skomplikowany.

Agnieszka Sawala-Doberschuetz

Życie według własnych zasad

Trafnym komentarzem do obu produkcji wydają się słowa otwierające „Annę Kareninę” Tołstoja: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Główni bohaterowie obu filmów zmagają się z wiązanką podobnych, szarpiąco sprzecznych problemów: to z jednej strony wyobrażenia o idealnej rodzinie, przysięgi małżeńskie, role społeczne, poczucie obowiązku i winy, z drugiej zaś – pragnienie wolności, szczęścia, swobody i beztroski. I Joanna, i Aldo wybierają życie według własnych zasad, ale krzywdzą tym innych, cierpią więc i oni. Nie potrafią zdecydować i klarownie odciąć się od jednego z modeli, w których żyją. Mimo iż kochają swoje rodziny, równie gorąco ich nienawidzą. Ukrywanie prawdziwych uczuć i pragnień (także przed samym sobą) prowadzi do frustracji i eskalacji. W przypadku Alda – do kapitulacji i powrotu do pozornie poprawnego życia w rodzinie. W przypadku Joanny – do buntu i porzucenia najbliższych (którzy jednak tak łatwo porzucić się nie pozwalają). Żaden film nie daje odpowiedzi, który scenariusz jest lepszy, właściwy. Triumfująca Vanda przyznaje, że przez całe życie pragnęła głównie zemsty. Ani ona, ani Aldo nie są szczęśliwi, a dzieci nawet w dorosłości borykają się z traumami skomplikowanego dzieciństwa i ciężarem trudnej relacji rodziców. W przypadku Joanny kulminacyjna katastrofa zdaje się mieć na wszystkich wpływ oczyszczający – choć nie dowiemy się, czy rodzinie (i kochankowi) ostatecznie wyszło to na dobre. W żadnym z filmów nie dostajemy od reżysera oczywistych odpowiedzi. W żadnej sytuacji nie widać jednoznacznych rozwiązań.

Materiały prasowe dystrybutora Aurora Films

Rodziny od kuchni

Oba filmy łączy, oprócz wątku rodzinnego, niezwykła atmosfera zdjęć (podwórka i ulice typowe dla włoskich i polskich miasteczek) oraz mistrzowskie aktorstwo. Ciepłe, ale nie cukierkowe kolory, ujmująca (momentami z premedytacją przaśna) muzyka, intrygujące ujęcia bez dźwięku (rozmowa Alda i Vandy za szybą w studiu nagraniowym) czy sekwencje pełne poczucia humoru (postać Maćka, kochanka Joanny, tańczącego w negliżu w PRL-owskim mieszkaniu).

W obu produkcjach główne bohaterki odegrały swe role brawurowo. Agata Buzek z wirtuozerią połączyła tak różne oblicza kobiety, oddała je bez wzbudzenia cienia wątpliwości w autentyczność postaci. Podobnie Alba Rohrwacher – specyficzna, rozedrgana, zdesperowana, przekonująca, chwilami wręcz przerażająca. Pozostali aktorzy, szczególnie w polskiej produkcji, również pokazali się z jak najlepszej strony – w obsadzie filmu nie ma żadnego zgrzytu. Włoscy bohaterowie, ukazani na kilku etapach życia, zostali znakomicie dobrani – u starego Alda widzimy wciąż ten sam błysk w oku, Vanda ma tak samo upięte, choć już siwe włosy i powściągliwy styl, a ich dorosłe dzieci wciąż charakterystyczne, piękne oczy.

Jak filmowcy poradzili sobie z rozwikłaniem rodzinnych komplikacji? „Moje wspaniałe życie” ogląda się łatwiej – być może za sprawą płynnej fabuły, która prowadzi widza do wyjaśnienia zagadki. We „Wszystko zostaje w rodzinie” szybko dowiadujemy się, jak potoczyły się losy bohaterów, po czym przeskakujemy w przeszłość i znów w przyszłość, by odkrywać niedopowiedziane niuanse. Obie produkcje pozostawiają widza z domysłami i dają swobodę interpretacji, nikogo nie oceniając ani nie pozycjonując w jednoznacznej ocenie. Tylko jedno jest jasne i pewne – rodzina to twór skomplikowany.

 

Filmy:

„Moje wspaniałe życie”, reż. Łukasz Grzegorzek, Polska 2021.

„Wszystko zostaje w rodzinie”, reż. Daniele Luchetti, Włochy 2020.

 

Kryzys praworządności. Historia zmian w sądach po 2015 roku

Jak doszło do kryzysu

Zmiany w ustawach, za pomocą których większość rządząca w Polsce ograniczyła niezależność sądów, przeprowadzane były wbrew zasadom trójpodziału władz oraz legislacji –  szybko, bez konsultacji ze środowiskiem, którego dotyczą.

Polski system wymiaru sprawiedliwości rzeczywiście  potrzebował reformy. Postępowania toczyły się przewlekle, sądy pracowały przestarzałymi metodami, nie wykorzystując nowych technologii, piętrzyły przed obywatelami formalności i komunikowały się z nimi w nieprzyjazny i skomplikowany sposób. To wszystko sprawiało, że nie zapewniały obywatelom poczucia bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Politycy po 2015 roku wykorzystali to, by przeprowadzić publiczną kampanię przeciw sędziom.

Zmiany w ustawach stanowiących „reformę” sprawiedliwości poprzedziła kampania billboardowa „Sprawiedliwe sądy” wymierzona w sędziów, a zorganizowana przez Polską Fundację Narodową. Media przychylne władzy nazywały sędziów „kastą”, pokazywały ich jako bezkarną, uprzywilejowaną grupę zawodową, która bez skrupułów kradnie i „kala godność togi”. Celem tych działań było nastawienie obywateli przeciwko sędziom, tak aby uzasadnić dalsze działania.

Zmiany nazwane „reformami” przyniosły jednak tylko możliwość sterowania sądami, uciążliwe procedury pozostały niezmienne, a postępowania trwają jeszcze dłużej.

Podporządkowanie prokuratorów

Zaczęło się jednak od prokuratury. Zmiany w jej działaniu również są nazywane „reformą”. Wprowadzając je, ich autorzy zapowiadali usprawnienie postępowań – w rzeczywistości jednak doprowadziły do podporządkowania prokuratorów ministrowi sprawiedliwości, dyscyplinowania i kontroli. Oczywiście, w prokuraturze, jako instytucji hierarchicznej, zawsze istniało zwierzchnictwo, jednak prokuratorzy byli niezależni podczas prowadzenia postępowań.

Niezależność tę stracili po 2015 roku. Jedną z kluczowych zmian, jakie wtedy zaszły w prokuraturze i które wpłynęły na jej podporządkowanie politykom, było połączenie stanowisk prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości.

Stanowiska te były rozdzielne od 2010 roku (tej zmiany dokonano w czasie rządów Platformy Obywatelskiej). To wtedy wprowadzono znane w Europie i postulowane przez prawników w Polsce rozwiązanie chroniące prokuraturę przed naciskami polityków. Prokuratorzy powinni być niezależni, gotowi przeprowadzić śledztwo także przeciw rządzącym i osobom z nimi związanym. Jeśli podlegają politykowi tej partii, czyli ministrowi sprawiedliwości, mogą obawiać się, że za takie postępowanie spotka ich kara albo że nie będą mogli ich przeprowadzić uczciwie.

Widocznym dowodem na to, że rozdzielenie stanowisk ministra i prokuratora generalnego jest konieczne, była działalność prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry za czasu pierwszych rządów PiS-u, w latach 2005–2007. Wówczas Ziobro obsadził zaufanymi ludźmi ważne stanowiska, po to żeby kreować śledztwa, które miały mu przynieść korzyści polityczne. W czasach pierwszych rządów PiS-u powszechna była też współpraca służb specjalnych i prokuratury przy ściganiu przeciwników politycznych, prokurowanie zarzutów przeciw nim, urządzanie prowokacji.

W ustawie rozdzielającej funkcje prokuratora generalnego od ministra sprawiedliwości zapisano, że prokuratora generalnego powołuje prezydent spośród dwóch kandydatów zgłoszonych odrębnie przez Krajową Radę Sądownictwa i Krajową Radę Prokuratury.

Przepisy ustawy zakazywały prokuratorowi generalnemu jakiejkolwiek aktywności politycznej. Możliwość nacisków politycznych na prokuraturę miała być w miarę możliwości wyłączona. Pierwszym i ostatnim prokuratorem generalnym urzędującym zgodnie z tymi zasadami był Andrzej Seremet.

Ustawa o prokuraturze zawierała gwarancję niezależności prokuratorów. Na decyzje podejmowane w śledztwach mogli wpływać tylko bezpośredni przełożeni prowadzących je prokuratorów.

28 stycznia 2016 roku, a więc niecałe dwa miesiące po pierwszym posiedzeniu Sejmu z większością PiS-owską, posłowie uchwalili nową ustawę o prokuraturze, która ponownie połączyła funkcję prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. Od tej pory sprawuje ją Zbigniew Ziobro.

Na mocy „reformy” w Prokuraturze Krajowej powstał też Wydział Spraw Wewnętrznych zajmujący się przestępstwami popełnianymi przez sędziów, prokuratorów i asesorów.

Dzięki zmianom prokurator generalny dostał prawo powoływania i odwoływania na wniosek prokuratora krajowego szefów prokuratur regionalnych, okręgowych i rejonowych. „Reforma” zniosła kadencyjność szefów prokuratur na wszystkich szczeblach – a więc można było natychmiast ich odwołać. To zaprzeczenie idei kadencji, która po to właśnie jest, żeby kogoś nie można było odwołać ze stanowiska, kiedy staje się niewygodny albo kiedy chce się obsadzić to stanowisko własnymi ludźmi. Zniesiono konkursy na wyższe stanowiska w prokuraturze, co oznacza, że prokurator generalny może powoływać na nie kogo chce i kiedy chce. Podobnie jest w prokuraturach regionalnych, które powstały na miejsce prokuratur apelacyjnych z bardzo podobnymi zadaniami (a więc tylko po to, aby zmienić ich skład osobowy). Zmiany te otworzyły więc prawną możliwość do tego, by minister sprawiedliwości, Zbigniew Ziobro, mógł obsadzić swoimi ludźmi prokuratury na każdym szczeblu.

Pod wodzą Zbigniewa Ziobry wymieniono niemal wszystkich prokuratorów na kierowniczych stanowiskach w Prokuraturze Krajowej, w prokuraturach okręgowych i rejonowych. Awanse dostawali członkowie założonego przez Ziobrę stowarzyszenia o nazwie Ad Vocem, osoby związane z politykami PiS-u.

„Po wejściu w życie w dniu 4 marca 2016 r. nowej ustawy Prawo o prokuraturze rozpoczęto w iście expresowym tempie wymianę kadry kierowniczej w Prokuraturze Krajowej, we wszystkich prokuraturach regionalnych, w 44 (na 45) prokuraturach okręgowych i w ponad 90% prokuratur rejonowych” [„Królowie życia w prokuraturze dobrej zmiany”, Raport Stowarzyszenia Prokuratorów „Lex Super Omnia”].

„Wyodrębniono grupę prokuratorów pozostających w układzie towarzysko-koleżeńskim, skupionych wokół aktualnego kierownictwa prokuratury, wiernych i lojalnych, którzy zastąpili na stanowiskach kierowniczych prokuratorów niezależnych, doświadczonych i kompetentnych. Dla osiągnięcia tego celu zniesiono kadencyjność na stanowiskach kierowniczych i konkursy na wyższe stanowiska służbowe, by móc dowolnie awansować bardzo młodych, ambitnych, ale często bez większego doświadczenia zawodowego prokuratorów” [„Królowie życia w prokuraturze dobrej zmiany”, Raport Stowarzyszenia Prokuratorów „Lex Super Omnia”].

Prokurator generalny poza ogromnymi uprawnieniami kadrowymi zyskał też uprawnienia merytoryczne. Może głęboko ingerować w postępowania i w czynności podejmowane przez prokuratorów. Może polecić wykonanie jakieś czynności albo uchylić decyzje czy zmienić je. Jednocześnie ślady po tych poleceniach nie znajdują się w aktach sprawy, nie wiadomo więc, kto podjął kontrowersyjne decyzje – a odpowiedzialność za nie ponosi prokurator, który prowadzi sprawę.

Co zrobiła i czego nie zrobiła prokuratura?

Prokurator Tomasz Kuroszczyk pełniący funkcję naczelnika w Prokuraturze Okręgowej Warszawa–Praga, awansowany w sierpniu 2016 roku, najpierw odmawiał wszczęcia, a potem umorzył śledztwo w sprawie zaniechania publikacji wyroków Trybunału Konstytucyjnego w Dzienniku Ustaw przez premier Beatę Szydło.

Śledztwo w sprawie wykorzystania niezgodnie z przeznaczeniem 40 tysięcy euro dotacji z UE na organizację konferencji klimatycznej przez partię Solidarna Polska, której liderem jest Zbigniew Ziobro, było prowadzone powoli i bez efektów. Film o tym, że pieniądze wydano na organizację konwencji partyjnej, został usunięty z YouTube’a.

Akt oskarżenia wobec Daniela Obajtka – obecnego prezesa Polskiego Koncernu Naftowego Orlen, właściciela części mediów lokalnych, w sprawie przyjęcia łapówki i działania na szkodę zarządzanej wówczas przez niego spółki skarbu państwa – przygotowany w 2016 roku przez prokuraturę w Ostrowie Wielkopolskim, kilka miesięcy później został wycofany, a sprawę przejął krakowski wydział zamiejscowy Prokuratury Krajowej. Te same dowody zostały inaczej ocenione i w czerwcu 2017 roku sprawa została umorzona.

Śledztwo w sprawie wielokrotnego naruszenia prawa przez ówczesnego szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego, Mariusza Kamińskiego, podczas operacji „Krystyna”, które miało pogrążyć byłą prezydentową Jolantę Kwaśniewską (w sprawie zakupu ziemi w miejscowości Kazimierz Dolny), zostało w ciągu jednego dnia wszczęte na nowo i umorzone w lipcu 2016 roku. Prokurator wszczął śledztwo na nowo tylko po to, żeby nie dopatrzeć się przestępstwa w działaniach Kamińskiego.

W tej samej prokuraturze 30 września 2016 roku umorzono śledztwo przeciwko byłemu funkcjonariuszowi CBA Tomaszowi Kaczmarkowi, czyli „agentowi Tomkowi”, podejrzanemu o złamanie prawa w trakcie realizacji prowokacji w ramach akcji „Krystyna”. Śledztwo umorzył prokurator, który później awansował na wyższe stanowisko.

Szefowa prokuratury Okręgowej w Opolu zakwestionowała w sierpniu 2016 roku wyrok uniewinniający wpływową prawicową dziennikarkę Dorotę Kanię od zarzutu o przyjęcie pieniędzy w zamian za protekcję w PiS-ie przedsiębiorcy i lobbysty Marka Dochnala. Tydzień później cofnęła kasację, którą sama wniosła.

Śledztwo w sprawie posiedzenia Sejmu, które zostało przeniesione do Sali Kolumnowej (z Sali Posiedzeń, w której regulaminowo odbywają się sesje parlamentu), tak aby ułatwić przegłosowanie budżetu i utrudnić opozycji głosowanie przeciw, zostało dwukrotnie umorzone w prokuraturze okręgowej w Warszawie.

Za śledztwa, które nie podobają się Zbigniewowi Ziobrze albo jego otoczeniu prokuratorzy są wysyłani w delegacje do innych miast, kilkaset kilometrów od domu, degradowani, dostają zadania poniżej swoich kompetencji. Przykładem jest prokurator, który specjalizował się w najtrudniejszych sprawach dotyczących przestępczości zorganizowanej, a został przeniesiony do prokuratury, w której zajmuje się [sic!] kradzieżami rowerów. Do do ustawy o prokuraturze zostały wprowadzone postępowania dyscyplinarne, degradacje. Nie można zwolnić bez powodu, ale można uprzykrzyć komuś życie, to skutecznie hamuje opór przed naciskami.

W opinii Komisji Weneckiej prokuratura w Polsce w obecnym kształcie nie jest niezależna i autonomiczna i nie posiada zabezpieczeń przed interwencją rządu w poszczególnych sprawach.

Ilustracja: Max Skorwider;

Sądy powszechne

Zmiany wprowadzane w funkcjonowaniu sądów również oficjalnie nazywano „reformą”. Jednak jej efektem, jak wynika z danych Ministerstwa Sprawiedliwości, jest spowolnienie pracy sądów we wszystkich wydziałach i instancjach.

Najważniejszym efektem „reformy” jest natomiast otwarcie możliwości wywierania przez polityków nacisków na sędziów. Niezależność i niezawisłość trzeciej władzy, a więc i prawo obywatela do bezstronnego sądu, zostało ograniczone. Tym samym podkopany został jeden z filarów praworządności.

Według polskiej ustawy zasadniczej, czyli Konstytucji, ale i wedle podstawowych zasad praworządności, sądy i trybunały są władzą odrębną i niezależną od innych władz. Natomiast sędziowie w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli i podlegają tylko Konstytucji oraz ustawom.

Aby zrealizować te konstytucyjne zapisy, prawo gwarantuje sędziom nieusuwalność ze stanowiska. Chodzi o to, aby żaden polityk, któremu nie będzie się podobał sposób, w jaki orzeka sędzia, nie mógł się go pozbyć z sądu, wymienić na innego, sterowalnego. Właśnie dlatego sędziowie są powoływani na czas nieoznaczony. Ma im to dawać gwarancję orzekania zgodnie z prawem i własnym sumieniem, bez obaw, że swoim orzeczeniem sprowadzą na siebie jakiekolwiek konsekwencje ze strony władz. Między innymi na tym polega ich niezawisłość. Z tego samego powodu sędziowie nie mogą bez swojej zgody zostać przeniesieni do innego sądu lub na inne stanowisko – nic nie może stać się okazją do wywierania na nich nacisku.

W zasadzie ustawa o sądach powszechnych dawała sędziom te gwarancje. Obwarowała to jednak pewnymi wyjątkami. Sędzia nie może być przecież bezkarny, łamać prawa i orzekać wbrew niemu. Cała sztuka polega na znalezieniu balansu między niezawisłością sędziego i kontrolą tego, czy działa zgodnie z prawem. Dlatego w ustawie były od początku pewne warunki, zgodnie z którymi sędziego można pozbawić funkcji, odsunąć od orzekania, oddać pod sąd czy przenieść. I właśnie istotą „reformy” stało się rozszerzenie katalogu tych warunków. To tym zajęło się Ministerstwo Sprawiedliwości i posłowie, nowelizując stopniowo ustawy o sądach powszechnych, Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Chodziło o to, by stworzyć system, który pozwoli łatwo oskarżyć sędziów o przewinienia dyscyplinarne i na tej podstawie odsunąć od orzekania, pozbawić prawa do wykonywania zawodu, oskarżyć o naruszenia czy przestępstwa i w ten sposób na nich naciskać.

Pierwsze zmiany przyniosły nowelizacje ustawy o sądach powszechnych. Wiosną 2017 roku minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro został zwierzchnikiem dyrektorów sądów powszechnych. Dotychczas zwierzchnikami dyrektorów byli prezesi sądów, a dyrektorzy byli wybierani w konkursach. Po zmianie są powoływani i odwoływani przez ministra sprawiedliwości bez wniosku prezesa sądu czy obowiązku przeprowadzenia konkursu.

Jakie to ma znaczenie? Dyrektorzy są przełożonymi pracowników niebędących sędziami. Zarządzają działami finansowymi, decydują o zakupach, obsadzie sekretariatu, a więc też o sprawności przeprowadzania postępowań sądowych. Minister wymienił około pięćdziesięciu dyrektorów.

W lipcu, dzięki kolejnej zmianie ustawy, minister sprawiedliwości dostał prawo do swobodnego odwoływania i powoływania prezesów sądów.

Prezes sądu jest zwierzchnikiem służbowym sędziów, asesorów sądowych (sędziów pracujących na próbę, do czasu uzyskania bezterminowej nominacji) i innych pracowników związanych z orzekaniem; powierza stanowiska sędziom funkcyjnym (przewodniczącym wydziałów i ich zastępcom, wizytatorom, którzy kontrolują pracę sędziów); powierza sędziom i asesorom pełnienie funkcji albo zwalnia z ich pełnienia (co nie oznacza, że może dowolnie zwalniać z pracy); analizuje orzecznictwo w sądzie, a jeśli dopatrzy się w nim rozbieżności, informuje o tym Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego.

Zbigniew Ziobro szybko skorzystał ze swoich kompetencji, zwolnił 158 prezesów i wiceprezesów, wysyłając odwołania faksem i zastępując ich wybranymi przez siebie osobami.

Przede wszystkim jednak ustawa wprowadziła nowy system dyscyplinowania sędziów – dała ministrowi sprawiedliwości narzędzia do powoływania i odwoływania rzeczników dyscyplinarnych i sędziów do sądów dyscyplinarnych. Oznacza to, że osoby zależne od ministra prowadzą przeciwko sędziom postępowania dyscyplinarne, stawiają im zarzuty i wydają wyroki. W ten sposób minister za pomocą kilku elementów układanki dostał możliwość wywierania nacisków na z definicji niezawisłych sędziów. Czas po 2017 roku pokazuje, że chętnie z tych możliwości korzysta. Zanim to jednak było możliwe, należało dołożyć jeszcze trzy elementy układanki.

Kolejnymi elementami były jeszcze dwie ustawy z pakietu trzech ustaw przegłosowanych w lipcu 2017 roku – nowelizacje ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i o Sądzie Najwyższym. Ta „reforma” sądownictwa wywołała masowe protesty społeczne. W lipcowe wieczory tamtego roku ulice polskich miast zapełniały się dziesiątkami tysięcy ludzi, którzy z lampkami w rękach, tworząc łańcuch świateł, domagali się od prezydenta Andrzeja Dudy, by zawetował ustawy. Wznoszono hasło „3 razy veto”.

Prezydent zawetował dwie ustawy – o KRS i o SN, a tę o sądach powszechnych podpisał (została ona omówiona powyżej). Kilka miesięcy później prezydent przedstawił swoje własne projekty, jednak nie gwarantowały one sędziom niezawisłości. Sejm je poprawił i tak weszły w życie nowe ustawy o KRS i SN, które nie różniły się znacząco od poprzednich wersji i otworzyły drogę do obsadzenia niezależnych z definicji instytucji ludźmi związanymi z władzą. Umożliwiły tym samym politykom kontrolowanie sędziów.

Krajowa Rada Sądownictwa

Krajowa Rada Sądownictwa ma ogromny wpływ na sądy i pracę sędziów. Po zmianach wprowadzonych w ramach „reformy”, jej uprawnienia w tej kwestii zwiększyły się dodatkowo. To ważne, bo zmienił się także skład KRS, są w niej ludzie związani z politykami partii rządzącej oraz sami politycy. I osoby te mają narzędzia do wywierania nacisku na sędziów oraz decydowania o ich zawodowym losie.

Po kolei. Na mocy nowej ustawy o KRS Sejm przerwał kadencje jej członków i powołał nowy skład rady. Stało się tak, chociaż po to właśnie są kadencje, żeby osoby na stanowiskach przez nie chronionych nie mogły zostać przedwcześnie usunięte, kiedy zmieni się władza polityczna. Kadencje gwarantują niezależność. Po drugie, kadencje poszczególnych członków KRS zaczynały się, a więc i kończyły w różnym czasie, co dodatkowo uniemożliwiało wybór całego gremium przez jedną siłę polityczną. Kiedy Sejm przerwał kadencje, a wszystkich członków KRS wybrał na nowo – i ten bezpiecznik został wyłączony. Umożliwił to wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej (czyli podporządkowanego władzy Trybunału Konstytucyjnego), który orzekł 20 czerwca 2017 roku, że liczenie kadencji sędziów indywidualnie jest niezgodne z Konstytucją. Innymi słowy – można przerwać kadencje wszystkich naraz.

Następnie, aby obsadzić KRS wybranymi przez siebie osobami, większość sejmowa zmieniła ustawę o KRS, posługując się pretekstem „reformy” sądownictwa, i powołała nową KRS, którą obsadziła wybranymi przez siebie osobami.

Sejm uchwalił też nową strukturę i nowy sposób obsadzania miejsc w KRS. Po zmianach KRS ma dwie izby i w tej drugiej zasiadają politycy. W pierwszej izbie zasiada piętnastu sędziów wybranych przez Sejm, chociaż jak zwróciła uwagę Komisja Wenecka, większość członków rad sądowniczych powinna być wybierana przez sędziów.

Sędziowie wybrani do „neo-KRS” są przeważnie związani z ministrem Zbigniewem Ziobrą albo popierani przez osoby z nim związane.

Kancelaria Sejmu nie ujawniła list poparcia dla kandydatów do neo-KRS, zrobiła to dopiero w lutym 2020 po wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego z czerwca 2019 roku.

Tak powstało ciało, które działa nielegalnie, dlatego od legalnej KRS odróżnia się je nazwą „neo-KRS”.

W efekcie, upolityczniona neo-KRS opiniuje kandydatów na sędziów i przedstawia prezydentowi wnioski o ich powołanie; rozpatruje wnioski o przeniesienie sędziów w stan spoczynku; wyraża zgodę na pracę sędziom powyżej 65. roku życia; wybiera rzeczników dyscyplinarnych sądów powszechnych; występuje z żądaniami wszczynania postępowań dyscyplinarnych wobec sędziów; opiniuje akty normatywne dotyczące sądownictwa i sędziów; ma prawo zwracać się z wnioskami do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie z konstytucją aktów dotyczących sądownictwa i sędziów.

Chociaż zdaniem środowisk sędziowskich nowa Rada powstała niezgodnie z Konstytucją, w marcu 2019 roku Trybunał Julii Przyłębskiej (czyli działający niezgodnie z prawem Trybunał Konstytucyjny) orzekł, że przepis dotyczący wyboru 15 sędziów-członków Rady przez Sejm jest zgodny z Konstytucją. Neo-KRS nie miała już żadnych przeszkód, by działać.

Głównym jej zadaniem było obsadzenie sądów zaufanymi sędziami. W Sądzie Najwyższym dzięki powołaniom neo-KRS jest obecnie więcej neo-sędziów niż powołanych prawidłowo. W sumie w systemie wymiaru sprawiedliwości sędziów powołanych przez neo-KRS jest ponad tysiąc. Oczywiście wielu z nich mogłoby być sędziami także wtedy, gdyby KRS działała legalnie, jednak fakt, że powołał ich organ, który nie ma do tego zdolności, ciąży na ich karierze. Sędziowie odmawiają orzekania z neo-sędziami, powołując się na to, że skład z ich udziałem nie jest sądem (dalej wyjaśnimy, że mają podstawy, by odmawiać), uważając to za swój obowiązek. Z kolei wyroki wydane przez nieprawidłowo powołanych sędziów mogą być podważane. Konsekwencje działania neo-KRS są więc istotą chaosu, który w polskim sądownictwie wprowadziły „reformy”.

Szerszy efekt wprowadzonych zmian jest taki, że neo-KRS ma zasilić system lojalnymi osobami, a Izba Dyscyplinarna ma zniechęcić do sprzeciwu albo wyrzucić z zawodu sędziów, którzy nie zgadzają się na naruszanie ich niezależności lub na nielegalne zmiany w sądownictwie.

Sąd Najwyższy

Trzecia z pakietu ustaw „reformy sądownictwa” dotyczy Sądu Najwyższego. Początkowo ustawodawcy poszli tym samym tropem co w przypadku neo-KRS – wszyscy sędziowie SN mieli być wybrani na nowo. Po wecie prezydenckim wprowadzone zostały jednak inne zasady: wszyscy sędziowie powyżej 65 roku życia mieli przejść w stan spoczynku, a potem ewentualnie zostać przywróceni do pracy przez prezydenta. Oznaczało to, że prezydent zweryfikuje 40 procent sędziów SN, w tym Pierwszą Prezes Małgorzatę Gersdorf. Ostatecznie, po interwencjach instytucji unijnych (o czym dalej) większość rządząca wycofała się z tej zmiany i prezes Gersdorf pozostała do końca kadencji.

Najważniejsze zmiany, które wprowadzono w Sądzie Najwyższym, to utworzenie dwóch nowych izb: Dyscyplinarnej oraz Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Ta druga decyduje między innymi o zatwierdzeniu wyników wyborów i rozdysponowaniu finansów publicznych pomiędzy partie polityczne. Izba Dyscyplinarna uzupełnia budowany „reformą” system dyscyplinowania sędziów i ograniczenia ich niezawisłości. Sędziów do nowych izb wybrała neo-KRS.

W kwietniu 2020 roku skończyła się kadencja Pierwszej Prezes Małgorzaty Gersdorf, a w maju SN wybrał jej następczynię, Małgorzatę Manowską. W zgromadzeniu brali udział sędziowie wybrani według nowych zasad, a więc nielegalni. Sędziowie wybrani legalnie zwracali uwagę na uchybienia i procedurę. W końcu zgromadzenie wybrało sędziów, spośród których jeden zdobył większość głosów – sędzia Włodzimierz Wróbel. Głosowali na niego wszyscy legalni sędziowie. Jednak, mimo że Konstytucja nakazuje przedstawić prezydentowi wybranych kandydatów, Zgromadzenie pod przewodnictwem nie-sędziów nie zrobiło tego. Andrzej Duda wybrał sam – Małgorzatę Manowską. Od tej pory środowiska prawnicze uważają, że Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego nie została powołana na swoje stanowisko prawidłowo.

Ustawa kagańcowa

Ostatni element układanki to „ustawa kagańcowa”, czyli kolejna ważna nowelizacja ustawy o sądach powszechnych i o Sądzie Najwyższym z grudnia 2019, która weszła w życie w lutym 2020 roku. Upolitycznione KRS i SN dostały dzięki niej narzędzia do wykonywania zadań.

W Sejmie ustawę przedstawił poseł Jan Kanthak związany politycznie z ministrem Zbigniewem Ziobrą.

Zanim została uchwalona, sędziowie odpowiadali dyscyplinarnie za oczywistą i rażącą obrazę przepisów prawa i uchybienie godności urzędu. To, że byli niezawiśli, nie oznaczało, że nie wiążą ich żadne normy. Sędzia, który sprzeniewierzył się obowiązkom i prawu, mógł odpowiadać dyscyplinarnie albo można mu było odebrać immunitet, żeby sądzić go w sprawach karnych. Po wprowadzeniu „ustawy kagańcowej” katalog działań prowadzących do odpowiedzialności dyscyplinarnej znacznie się poszerzył. Od tej pory sędzia może odpowiadać dyscyplinarnie za utrudnianie działania wymiaru sprawiedliwości. Jest to pojęcie na tyle pojemne i niejednoznaczne, że można w nim zmieścić uznaniowo wybrane działanie sędziego. Sędzia może też odpowiadać za kwestionowanie skuteczności powołania sędziego oraz za działalność publiczną niedającą się pogodzić z jego niezawisłością i niezależnością sądów.

Sędziowie muszą informować, do jakich partii i stowarzyszeń należą. A należą na przykład do stowarzyszeń sędziowskich, które protestują przeciw zmianom w wymiarze sprawiedliwości.

Samorząd sędziowski nie może podejmować uchwał politycznych, a szczególnie w sprawie funkcjonowania władz. Jak ma więc protestować przeciwko zmianom we własnej sprawie, które przecież są dziełem polityków i władz?

Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych może kwestionować wyroki SN oraz innych sądów (rozpatrywać skargi nadzwyczajne).

Jak się dyscyplinuje sędziów i za co

Jak wyliczyli adwokaci z KOS (Komitet Obrony Sprawiedliwości – porozumienie organizacji prawniczych i innych angażujących się w obronę niezależności sądów), wobec sędziów i prokuratorów do lipca 2021 toczyło się około 150 postępowań wyjaśniających i dyscyplinarnych, a także immunitetowych, pozwalających poddać ich odpowiedzialności karnej. Większość postępowań kończy się na etapie postępowania wyjaśniającego, ostatecznie rzecznicy dyscyplinarni, czyli sędziowscy prokuratorzy, nie przedstawiają sędziom zarzutów, bo nie znajdują ku temu podstaw, jednak samo wszczęcie postępowania ma wywołać efekt mrożący i zniechęcający do sprzeciwu.

Procedury dyscyplinarne i wyjaśniające ruszają po tym, gdy sędziowie kwestionują publicznie zmiany w systemie sądownictwa (dlatego nazywa się ją „ustawą kagańcową”), orzekają w sposób niezadowalający dla polityków. Pretekstem do postępowań bywają tweety, występy publiczne albo „naruszenia” wynalezione podczas przeczesywania archiwów dotyczących pracy sędziów.

Izba Dyscyplinarna pozbawiła immunitetu sędziego Igora Tuleyę. Zrobiła to na wniosek Prokuratury Krajowej, w której jego sprawę prowadzi utworzony za pomocą „reformy” wydział zajmujący się prokuratorami i sędziami. Prokuratura zarzuca sędziemu, że nie dopełnił obowiązków służbowych i przekroczył uprawnienia, bo pozwolił dziennikarzom, by wysłuchali i nagrali jego orzeczenie, a więc ujawnił osobom nieuprawnionym tajemnicę śledztwa. Sprawa, w której orzekał, dotyczyła posiedzenia Sejmu, podczas którego marszałek z PiS-u przeniósł obrady z sali plenarnej do innej (Kolumnowej), ponieważ opozycja blokowała mównicę. Opozycja protestowała przeciwko planowanemu ograniczeniu dziennikarzom możliwości relacjonowania prac Sejmu. Na obrady przeniesione do innej sali nie wpuszczono części posłów opozycji, a odbywały się wówczas ważne głosowania nad ustawą budżetową. Opozycja złożyła w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury, jednak ta nie dopatrzyła się uchybień i umorzyła sprawę. Sędzia Tuleya nakazał ponowne śledztwo. W uzasadnieniu do orzeczenia, które pozwolił nagrywać, mówił, że posłom opozycji blokowano wejście do Sali Kolumnowej, przerabiano protokoły z głosowania oraz że podczas głosowania mogło nie być kworum. Nakazał prokuraturze zbadanie, czy posłowie PiS-u nie składali w tej sprawie fałszywych zeznań. Prokuratura tego jednak nie zrobiła, postanowiła natomiast postawić zarzuty sędziemu. W efekcie sędzia nie może pracować, orzekać, odczuwa więc skutki finansowe prowadzonego przeciwko niemu postępowania politycznego.

Sędzia Paweł Juszczyszyn z olsztyńskiego sądu rejonowego w listopadzie 2019 roku na delegacji w sądzie okręgowym w Olsztynie rozpatrywał apelację w sprawie cywilnej. W pierwszej instancji sprawę rozpatrywał sędzia mianowany przez neo-KRS. Sędzia Juszczyszyn uznał za konieczne rozstrzygnięcie, czy sędzia ten miał prawo orzekać. Rzecznik dyscyplinarny przedstawił wówczas sędziemu Juszczyszynowi zarzuty dyscyplinarne, a Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego zawiesiła go bezterminowo w orzekaniu.

Sędziemu Włodzimierzowi Wróblowi z Izby Karnej Sądu Najwyższego, który, przypomnijmy, został wybrany przez sędziów na prezesa SN (ale nie został powołany przez prezydenta), prokuratura chce przedstawić zarzuty karne za przestępstwo, którego nie było. Doszło do niedopatrzenia w pracy sekretariatu sądu, z powodu którego pewien człowiek spędził w areszcie miesiąc dłużej, niż powinien. Prokuratura chce jednak oskarżyć sędziego i zwróciła się do Izby Dyscyplinarnej o uchylenie sędziemu immunitetu. Izba Dyscyplinarna tego jednak nie zrobiła. Sędzia, który jest też wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim, jest znany z krytykowania zmian w systemie sądownictwa, krytykuje ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę.

Sędzia Waldemar Żurek stawia się w Sądzie Apelacyjnym w Rzeszowie na rozprawach dyscyplinarnych z powodu 38-letniego traktora, który sprzedał sześć lat temu. Rzecznicy dyscyplinarni odkryli, że nie zapłacił od tej czynności cywilnoprawnej 820 złotych podatku. Transakcja była zwolniona z podatku, co potwierdził nawet Urząd Skarbowy, jednak rzecznik dyscyplinarny uważa, że Waldemar Żurek uchybił godności sędziego i przedstawił mu zarzuty, które ma rozstrzygnąć sąd. Sędziemu grozi nagana, obniżenie pensji o połowę lub pozbawienie stanowiska. To jedno z kilkunastu postępowań dyscyplinarnych sędziego. Wśród nich jest inne, za wywiad dla „Gazety Wyborczej”. Sędzia komentował w nim to, że prokuratorzy, którzy krytykują Zbigniewa Ziobrę, są przenoszeni do pracy nawet kilkaset kilometrów od swoich domów. Żurek nazwał to szykanami, których nie pamięta nawet schyłkowa komuna.

Sędzia Piotr Gąciarek został przeniesiony ze stołecznego Sądu Okręgowego, gdzie orzekał w dużych, skomplikowanych sprawach, do wydziału, w którym już nie wydaje wyroków, tylko wykonuje te wydane przez innych. Z sali sądowej został więc przeniesiony do biura. Tydzień wcześniej sędzia, podczas rozprawy, publicznie skrytykował zmiany w sądownictwie wprowadzone przez władzę i zakwestionował awanse zarządzane przez neo-KRS. Gąciarek jest też jednym z najaktywniejszych sędziów sprzeciwiających się zmianom w systemie sądownictwa. Do innego wydziału przeniósł go nominowany przez Zbigniewa Ziobrę prezes sądu okręgowego w Warszawie, Piotr Schab.

To tylko kilka przykładów. Postępowań wobec sędziów jest znacznie więcej, można je liczyć w setkach. Jedno z nich, zbiorowe, wobec 32 osób, dotyczy podpisania listu do Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego i Rady Europejskiej w sprawie łamania przez polski rząd praworządności. Część z postępowań jest w fazie wyjaśniającej. „Sędziego prosi się na przykład o wyjaśnienie, dlaczego miał koszulkę z napisem «Konstytucja» albo dlaczego był w krótkich spodenkach, kiedy prowadził na festiwalu Woodstock symulację rozprawy, albo dlaczego podpisał do OBWE list w sprawie wyborów prezydenckich, które nie powinny odbyć się w maju [chodzi o tak zwane „wybory kopertowe” z 2020 roku]. Wiele z postępowań wyjaśniających prawdopodobnie nigdy nie przerodzi się w postępowanie dyscyplinarne, jednak tego nie wiadomo, a wyjaśnianie może trwać nawet latami. Te działania pełnią funkcję mrożącą. Sędzia ma wiedzieć, że mogą go dotknąć konsekwencje, jeśli zrobi coś, co nie spodoba się władzy. Ma się bać na przykład zadać pytania prejudycjalne do TSUE w sprawie zagrożenia niezawisłości sędziowskiej przez nowe przepisy dyscyplinarne, jak pani sędzia Ewa Maciejewska. Ma się bać wydać wyrok, który nie spodoba ministrowi Zbigniewowi Ziobrze. Postępowania wyjaśniające to straszak, nie wobec znanych sędziów, o których jest głośno, tylko tych z mniejszych miast, oni mają się bać” [Sylwia Gregorczyk-Abram, adwokatka z inicjatywny Wolne Sądy, która broni oskarżanych sędziów, w rozmowie z „Kulturą Liberalną”].

Co na to Unia Europejska

Na stopniowe, konsekwentne ograniczanie niezależności prokuratury i wymiaru sprawiedliwości od samego początku tego procesu reagowały instytucje unijne i prawnicze organizacje międzynarodowe. Komisja Europejska, Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE), Komisja Wenecka, Europejski Trybunał Praw Człowieka, wydawały opinie, orzeczenia, wyroki, zabezpieczenia. Polskie władze albo je ignorowały, podważając ich legalność w wypowiedziach medialnych, albo próbowały unieważniać (bezskutecznie) za pomocą przejętych przez siebie instytucji.

Wyroki, zabezpieczenia (czyli tymczasowe postanowienia wydane do czasu wydania wyroku) czy orzeczenia wydawane były w pojedynczych sprawach i odnosiły się do zasadniczych zmian w systemie. Wszystkie uznają zaskarżane zmiany za bezprawne.

Najważniejsze reakcje instytucji unijnych na zmiany w sądownictwie to orzeczenia, zabezpieczenia i wyroki w sprawie zmian w Krajowej Radzie Sądownictwa, Sądzie Najwyższym i Trybunale Konstytucyjnym. Wynika z nich, że każdy odcinek planu, którego celem było podporządkowanie sądownictwa władzy, sądy unijne zakwestionowały, a wszelkie działania na podstawie tego planu uznały za bezprawne.

5 listopada 2019 roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wydał wyrok, którego konsekwencją było uniemożliwienie weryfikacji części sędziów przez ministra sprawiedliwości. W 2017 roku Sejm obniżył wiek emerytalny dla sędziów z 67 lat – do 60 dla kobiet i 65 dla mężczyzn. Po ukończeniu tego wieku sędziwie mieli móc nadal pracować tylko wtedy, kiedy zgodzi się na to minister sprawiedliwości. TSUE uznał ustawę za niezgodną z prawem unijnym, ponieważ prowadzi do dyskryminacji płci oraz narusza zakaz nieusuwalności i niezawisłości sędziów.

Kolejna interwencja TSUE również dotyczyła próby weryfikacji sędziów, tym razem tych na najwyższych stanowiskach. Znowu miała to umożliwić zmiana wieku, w którym sędziowie przechodzą w stan spoczynku. Sejm uchwalił, że wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, którzy ukończyli 65 lat (w tym ówczesna prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf) automatycznie odchodzą w stan spoczynku. 24 czerwca 2019 roku TSUE wydał wyrok, że Polska naruszyła zasady niezawisłości i nieusuwalności sędziów. Pierwszy raz w historii TSUE wydał taki wyrok w sprawie państwa członkowskiego UE.

TSUE zajmował się sprawami dotyczącymi statusu Izby Dyscyplinarnej i neo-KRS z powodu pytań prawnych (pytań prejudycjalnych) zadawanych przez polskie sądy. 19 listopada 2019 roku TSUE określił, według jakich kryteriów należy oceniać, czy neo-KRS jest niezależna od władzy, oraz jak należy oceniać bezstronność i niezawisłość Izby Dyscyplinarnej. Sąd Najwyższy wykonał ten wyrok i stwierdził, że neo-KRS nie jest niezależna, a Izba Dyscyplinarna nie jest sądem, zarówno z punktu widzenia prawa UE, jak i polskiego. Twierdzenia te zostały później zawarte w głośnej uchwale połączonych izb Sądu Najwyższego z 23 stycznia 2020 roku.

Kolejna ważna decyzja dotyczyła sędziów Sądu Najwyższego powołanych przez neo-KRS. 2 marca 2021 roku TSUE uznał, że zmiany w Krajowej Radzie Sądownictwa mogą naruszać prawo Unii Europejskiej.

Po kolei. Zaczęło się od tego, że neo-KRS ogłosiła konkurs na nowych sędziów SN, między innymi do nowo powołanych izb, czyli także do Izby Dyscyplinarnej. Do tego konkursu zgłosili się sędziowie ze Stowarzyszenia Sędziów Iustitia, znanego z krytyki zmian w sądownictwie. Dostali przezwisko „kamikadze”, bo z góry wiedzieli, że nie dostaną żadnych stanowisk w najważniejszym sądzie Polski, neo-KRS z pewnością nie będzie ich premiować. Chodziło im o to, żeby, kiedy zostaną odrzuceni, odwołać się od procedury konkursowej. A właściwie o to, żeby nie móc się odwołać, bo ta możliwość została przez nowelizację ustawy o KRS wyłączona – ten, kto startował w konkursie, ale nie dostał się do SN, nie mógł się od tej decyzji odwołać, bo mu to uniemożliwiono. Sędziowie, tak jak przewidywali, odpadli, a potem poskarżyli się do Naczelnego Sądu Administracyjnego, że nie mogą się odwołać od tej decyzji. A NSA zapytał TSUE, czy jest to zgodne z prawem unijnym (czyli zadał pytanie prejudycjalne). Jeśli ustawa nie jest zgodna z prawem Unii, to sąd ma prawo ją ominąć i jej nie zastosować. TSUE stwierdził, że nietransparentna procedura wyboru sędziów może łamać prawo unijne. Oznaczało to, że do NSA należało rozstrzygnięcie, czy pominąć przepisy o wyborze sędziów do SN, czy też nie pominąć ich i tym samym uznać, że nowi sędziowie zostali powołani prawidłowo. Mówiąc prościej – NSA miał prawo rozstrzygać, czy na przykład sędziowie Izby Dyscyplinarnej mogą pełnić swoje funkcje.

29 marca 2021, a więc jeszcze w tym samym miesiącu, premier Mateusz Morawiecki zareagował na wyrok TSUE, składając wniosek do Trybunału Julii Przyłębskiej o uznanie wyższości prawa polskiego nad unijnym. Pozwoliłoby to Polsce nie uznawać wyroków TSUE w sprawie zmian w systemie sądownictwa i innych dotyczących praworządności. Sprawa przed Trybunałem Julii Przyłębskiej wielokrotnie była odraczana.

Wyrok zapadł w końcu 7 października 2021 roku. Został nazwany „prawnym polexitem”, bo Trybunał Julii Przyłębskiej uznał, że TSUE nie może decydować, czy nowelizacja ustawy o KRS narusza prawo Unii Europejskiej. NSA, według niego, nie może więc orzekać na podstawie decyzji TSUE, czy sędziowie wybrani przez neo-KRS są rzeczywiście sędziami. Uznał, że wyroki TSUE ingerują w polskie sądownictwo i wykroczyły poza kompetencje Unii Europejskiej. Izba dyscyplinarna nadal orzekała, zawieszeni sędziowie nie mogą wrócić do orzekania. TSUE nałożył za to na Polskę karę – milion euro dziennie, do czasu, aż wykona orzeczenie.

Z kolei 7 maja 2021 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł, że obecność sędziego „dublera” (czyli wybranego niezgodnie z prawem, na zajęte już miejsce w Trybunale Konstytucyjnym), Mariusza Muszyńskiego, w składzie Trybunału Julii Przyłębskiej orzekającym w sprawie Xero Flor sprawia, że skład ten nie jest prawowity. A więc sąd z dublerem nie jest sądem. A skoro nie jest, to jego wyroki nie mogą być ważne. Od tej pory każdy wyrok, który wydał skład z dublerem, można zaskarżyć i spodziewać się uznania go za nieważny. Warto zauważyć, że głośny wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej z 22 października 2020 roku, w którego efekcie niemalże niemożliwa jest w Polsce legalna aborcja, wydał skład, w którym zasiadał nie tylko Mariusz Muszyński, ale i drugi dubler – Jarosław Wyrembak. Ten sam Trybunał uznał w listopadzie 2021 r., że Polska nie musi się stosować do wyroku ETPCz w tej sprawie.

14 lipca 2021 roku TSUE zamroził możliwość orzekania przez Izbę Dyscyplinarną w Sądzie Najwyższym w sprawach dotyczących immunitetów sędziowskich. A więc nie może odbierać sędziom immunitetów. Tych, którym odebrała, należy przywrócić  do pracy.

15 lipca 2021 roku TSUE uznał kluczowe zmiany w systemie sądownictwa dyscyplinarnego w Polsce za sprzeczne z prawem Unii. Izba Dyscyplinarna w Sądzie Najwyższym nie może być uznana za niezależny i bezstronny sąd. To kolejny przełom.

Przełom, ale na papierze. Mimo orzeczeń TSUE, Izba Dyscyplinarna nie przestała działać.

W Polsce rozpętała się natomiast antyunijna kampania polityczna i publicystyczna w mediach publicznych i innych mediach prorządowych. Sprawa budzi emocje, bo Komisja Europejska zagroziła, że nie przekaże Polsce pieniędzy z Europejskiego Funduszu Odbudowy, jeśli ta nie zastosuje się do orzeczeń TSUE.

 

Redakcję merytoryczną tekstu przeprowadziła Maria Ejchart-Dubois, prawniczka, współzałożycielka inicjatywny Wolne Sądy, oraz KOS – Komitetu Obrony Sprawiedliwości, prezeska Zarządu Stowarzyszenia im. Zbigniewa Hołdy.

 

W obronie Patryka Jakiego

Król ludów 

Teoderyk, zwany później Wielkim, z ostrogockiej dynastii Amalów, będąc w młodych latach zakładnikiem na dworze Cesarstwa Wschodniego w Konstantynopolu, ubierał się w miękkie szaty, a nie chodził w futrach, ulubionym stroju barbarzyńców. Tam też poznał siłę symboliki władzy, siłę kultury będącej zwieńczeniem potęgi. A także nauczył się innej niż wiece plemienne polityki.

Działo się to po upadku Cesarstwa Zachodniego, w V wieku naszej ery, w tyglu migracji i wojen, rozpadu świata starożytnego i narodzin nowych porządków epoki średniowiecza. W Konstantynopolu bystry młodzieniec zauważył, że siła cesarzy jest mniejsza niż dowódców jego armii.

Wybrany królem Ostrogotów, politycznie zhołdowanych cesarstwu, na powrót ubrał się w wilczą szubę, by zaatakować Italię na czele armii swoich wojowników. Zdobył Rawennę, stolicę tego, co kiedyś było zachodnim cesarstwem i stworzył państwo ostrogockie jako sukcesora Rzymu.

Znów chodził w jedwabnych szatach, wypowiedział posłuszeństwo Konstantynopolowi i stał się władcą Zachodu, a raczej tego, co z niego pozostało. Okazał się nie tylko niezwykle sprawnym politykiem, ale i wybitnym mecenasem kultury, odnawiającym rzymskie budowle, wznoszącym imponujące do dziś katedry chrześcijańskie w Rawennie, zbierającym prawa swojego królestwa w kodeksy.

Pokój, który wprowadził, i siła, jaką dysponował, zapewniły mu miano „króla ludów” i przydomek wyróżniający go z setek barbarzyńskich władców zaludniających arenę czasów przełomu. Na moment to on sam był Zachodem, także w tym najgłębszym, cywilizacyjnym znaczeniu, mimo że po łacinie mówił ledwo.

Siła aspiracji

Aspiracja do wyższego kulturowo świata to jeden z najważniejszych czynników ciągłości kultury. Dzięki temu dochodziło do przeniesienia w nowe czasy tego, co stanowiło dorobek podbitych imperiów, obalonych ancien regime’ów, umarłych klas arystokracji i intelektualistów minionych epok.

Choćby w Polsce – w czasach rewolucji PRL-owskiej, otworzyła się perspektywa awansu dla całego pokolenia ludzi o rodowodach chłopsko-robotniczych. Dzięki temu instynktowi aspiracji, zasilili oni w ciągu jednego pokolenia elity naukowo-kulturalne, przejmując nie wzorce narzucane przez komunistyczne państwo, ale przyjmując kod kulturowy starej polskiej inteligencji – nośnika ciągłości.

I kiedy przyszedł rok 1980 i rewolucja „Solidarności”, odnaleźli się po właściwej stronie historii, ramię w ramię z tymi, dla których polska kultura była naturalnym kapitałem rodzinnym od pokoleń. To właśnie inkluzyjność kultury stanowi o jej sile – każda aspiracja do niej jest już zwycięstwem ciągłości nad entropią.

Z trzepaka do Alzacji 

Piszę to wszystko w nawiązaniu do małej burzy, jaka przetoczyła się przez media społecznościowe po wpisie na FB Patryka Jakiego. Europarlamentarzysta opisuje w nim, że czyta książkę, zwiedza Alzację i podziwia katedrę we Strasburgu. Wpis, powiedzmy to szczerze, nieporadny językowo, wręcz prowokujący do kpin, jest kolejną odsłoną działalności tego polityka manifestującego co jakiś czas aspirację do świata bardzo odległego od początków jego drogi życiowej.

Patryk Jaki zaczynał od filmików z gimnastyki na trzepaku przed blokami w Opolu, gdzie się urodził, potem fotografował się w kampanii wyborczej na tle fototapety z książkami. Epatuje ubraniami tak modnymi, że stają się one przebraniami, lub informuje o przeczytanych książkach.

W Parlamencie Europejskim z podziwu godną determinacją wygłaszał przemówienia po angielsku, mimo że nie musiał tego robić, bo większość eurodeputowanych mówi w ojczystych językach, korzystając ze świetnej ekipy tłumaczy tej wieży Babel. Ilekroć Patryk Jaki, doktor praw, co też zostało obśmiane wielokrotnie, próbuje pokazać się jako członek elity, spotka go fala sarkazmu i nieskrywanej pogardy.

Krytyka wypacza winę Jakiego 

Patryk Jaki jest też byłym wiceministrem sprawiedliwości i członkiem Solidarnej Polski. Jego rola polityczna jest taka sama jak całej ekipy młodych współpracowników ministra Zbigniewa Ziobry. Ekipy wykonującej kolejne egzekucje na dotychczasowym systemie prawnym Rzeczpospolitej – od zniszczenia niezależnej prokuratury, do systemu represji wobec sędziów wydających wyroki sprzeczne z partyjnymi interesami prawicy. A do tego radykalnie antyeuropejskiej, widzącej w Unii Europejskiej wroga powstrzymującego porządki, jakie wprowadza w wymiar sprawiedliwości Jarosław Kaczyński za pomocą Ziobry.

Patryk Jaki jest więc jedną z kluczowych publicznie postaci tego najazdu prawicowych barbarzyńców na zasady leżące u podstaw zachodniego rozumienia prawa – istoty naszego zakorzenienia na Zachodzie. Patryk Jaki rozczulający się nad katedrą w Strasburgu w swoich działaniach politycznych z tym dziedzictwem ma niewiele wspólnego.

Ale krytyka, która go dosięga, nie wiąże się z jego działalnością polityczną, ale z jego aspiracjami kulturowymi. Można z nich szydzić i uważać je tylko za przebranie, ale to zamienia winę Jakiego z politycznej na estetyczną.

Szyderstwo z czytania książek to dowód słabości 

Bo to, że Patryk Jaki chce być elitą, ma aspiracje kulturowe – raczej powinno budzić sympatię i nadzieję. Nadzieję niekoniecznie związaną z samym Jakim, ale może pokoleniem jego dzieci i wnuków. Raz rozbudzone aspiracje przechodzą często w odruch następnych generacji i są drogą do uznania wartości, jakie chciało się zniszczyć w początkowej fazie najazdu.

Szyderstwo z czytania książek nie jest tą drogą, jest raczej dowodem słabości. W tym ujęciu chcielibyśmy zostać z „naszymi” katedrami i książkami jako znakiem odróżniającym nas od „nich”, a kiedy „oni” po nie sięgają (zawsze nie te, które my czytamy), oburzamy się mocniej niż na istotnie barbarzyńskie praktyki w realniej polityce.

Eskapizm w kulturowy skansen

Fotografia na Facebooku Patryka Jakiego czytającego książkę wywołuje większy odzew niż jego ekstremistyczno-antyeuropejskie i sprzeczne z polską racją stanu wypowiedzi w Europarlamencie. Ta nierównowaga w krytyce rodzi podejrzenie eskapizmu w jakiś zazdrośnie strzeżony kulturowy skansen. Jakbyśmy zapominali, że stawką w tym sporze jest obrona zasad politycznych naszej republiki, co jest trudniejsze niż budowanie estetycznych płotów przed barbarzyńcami, by na chwilę poczuć się dobrze w wyłącznie naszym towarzystwie.

Kiedy Gallowie czy Ostrogoci zaczynają przemawiać na Forum Romanum, nie należy wyśmiewać ich łaciny, trzeba się raczej skupić nad tym, co mówią. I warto pamiętać, że ich dzieci mogą razem z naszymi rządzić Rzymem. Bądź Brukselą lub Warszawą. Połączyć ich może ten sam kod kulturowy, który, jeśli jesteśmy dostatecznie otwarci i inkluzyjni, ma czasami większą siłę niż kohorty legionów.