Wyjście z limbo, czyli Vegry i Wasiak prezentują pieśni Laksa

Pierwszy komplet pieśni Szymona Laksa

Muzyka Szymona Laksa nadal czeka na odkrycie. Wiele z jej bogactwa można odnaleźć w pieśniach, zwłaszcza w „Ośmiu popularnych pieśniach żydowskich” czy „Portrecie ptaka, którego nie ma”. Mamy ku temu doskonałą okazję, po raz pierwszy bowiem ukazuje się nagranie kompletu jego pieśni – w wykonaniu Ani Vegry i Katarzyny Wasiak.

Chociaż niewydawane przez lata nagrania pieśni Laksa zrealizowane w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dla Polskiego Radia i Telewizji w wykonaniu Haliny Szymulskiej dawno popadły w zapomnienie, najprawdopodobniej to współpraca ze śpiewaczką dała kompozytorowi podstawy, by sądzić, że to właśnie po tę część jego twórczości będą sięgać wykonawcy: „[…] [N]ie mam pewności czy utwory instrumentalne mnie przeżyją. Mam natomiast niewzruszone przekonanie, że moje pieśni […] okażą się dość istotną pozycją, jeśli nie uniwersalną, to przynajmniej polską” [1].

Laksowi chodziło właśnie o pieśń kameralną z akompaniamentem fortepianu, a nie o pieśń masową czy piosenkę popularną, mimo że spośród wielu jego utworów to te dwa ostatnie gatunki miały chyba najszerszą recepcję – jak znany swego czasu „Marsz robotników” do słów Roberta Stillera [Polskie Wydawnictwo Muzyczne 1951].

Utwór, który zyskał jednak dużo trwalszą popularność to „Alkoholik” do słów Juliana Tuwima, choć funkcjonuje on raczej po prostu jako piosenka Mieczysława Fogga. O Laksie w jej kontekście mało kto pamięta [2].

Za życia kompozytora nakładem Polskiego Wydawnictwa Muzycznego ukazało się jedynie kilka jego utworów na głos i fortepian – „Pięć pieśni do wierszy Juliana Tuwima” [PWM 1968] oraz „Elegia żydowskich miasteczek” do słów Antoniego Słonimskiego [PWM 1963]. Żydowski twórca, co prawda pochodzący z Polski, ale będący obywatelem francuskim, nie mógł liczyć, podobnie jak inni kompozytorzy emigracyjni, na szczególnie szeroką recepcję w PRL.

W przypadku Laksa sytuacja ta nie zmieniła się ani po jego śmierci w 1983 roku, ani nawet po transformacji ustrojowej. Zarówno jego muzyka instrumentalna, jak i pieśni pojawiają się w programach koncertów niezwykle rzadko i nie uległo to żadnej radykalnej zmianie z przynajmniej kilku powodów.

Szymon Laks, lata 60., fot. z archiwum rozinnego Andre Laksa

„Takich rzeczy się nie śpiewa”

Aż za dobrze pamiętamy, kiedy jedna z uczestniczek Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki w 2016 roku za włączenie do konkursowego programu „Elegii żydowskich miasteczek” została skrytykowana przez przewodniczącą jury, Izabelę Kłosińską, słowami: „Takich rzeczy się nie śpiewa”.

Tymczasem utwór ten, zdecydowanie wart jest docenienia. A to dlatego, że łącząc trudny tekst z wyrafinowaną warstwą muzyczną, pozwala zaprezentować zaawansowane umiejętności interpretacyjne i stanowi oryginalny wybór, odbiegający od konkursowej sztampy.

Możliwe, że za opinią jury kryje się zwyczajna niechęć do utworów nieznajomych, a może też łatka, która przywarła do Laksa jako autora pieśni mniej poważnych, w rodzaju: „Ach muzyczko, muzyczko, / pełna wdzięku i szyku, / Ogródkowa muzyczko, / Staroświecki walczyku”, jak brzmi początek „Walczyka” skomponowanego do słów Tuwima przed wojną. Innych motywów złego przyjęcia muzyki Laksa strach by się było domyślać i nie chcielibyśmy o nie nikogo posądzać.

Do niedawna jedynym racjonalnym wytłumaczeniem niewielkiej popularności pieśni Laksa mógł być brak dostępu do nut. Polskiemu Wydawnictwu Muzycznemu udało się wydrukować jedynie sześć jego pieśni. Dopiero niedawno oficyna Boosey & Hawkes wydała 37 niepublikowanych dotąd pieśni Laksa, nadrabiając ten dotkliwy brak i wyręczając tym samym polską państwową instytucję kultury. W ślad za publikacją poszedł pomysł nagrania tych utworów, na który wpadła Katarzyna Wasiak – polska pianistka działająca w Berlinie, gdzie mieszka i skutecznie upowszechnia twórczość polskich kompozytorów.

Taki repertuar w ostatnim czasie prezentowała z wiolonczelistką Zuzanną Szambelan w prestiżowym programie Daniela Hope’a (telewizja ARTE). Wasiak dużo uwagi poświęca w swojej pracy kompozytorom prześladowanym z powodów politycznych czy ideologicznych – organizuje między innymi Kolektyw LIMBO (Lifting Immortal Music Beyond Oblivion).

W czasie trwającej od 2019 roku, pracy nad prezentowanym tu projektem poświęconym liryce wokalnej Laksa, który zrealizowała z Anią Vegry, Wasiak zdołała również nagrać płytę z muzyką Mieczysława Wajnberga (pisaliśmy o tym na łamach „KL”),

Arcydzieła w niejednorodnym zbiorze 

Wydany przez EDA Records album „Simon Laks. Complete songs works for work and piano” zawiera komplet (czyli 44) pieśni Laksa. Jest to zbiór bardzo niejednorodny. W niebanalnej historii powstania tych utworów dużą rolę odegrały wspomniana śpiewaczka Halina Szymulska i Tola Korian, aktorka i pieśniarka, której umiejętności i ekspresję Laks bardzo cenił i przed wojną szereg pieśni napisał z myślą właśnie o niej.

Pieśni tworzone dla Szymulskiej i pisane dla Korian znajdują się na przeciwnych biegunach stylistycznych dorobku Laksa. Szczególnie biorąc pod uwagę jego powojenną twórczość, na której odbiły się także jego osobiste doświadczenia związane z Zagładą i gdzie znaleźć można prawdziwe arcydzieła.

Laks czerpie z różnych tradycji: z francuskiej chanson oraz z liryki wokalnej polskiej i żydowskiej. Wasiak i Vegry znakomicie odnajdują się w tym różnorodnym, pod względem stylu i ciężaru gatunkowego, zbiorze pieśni. Wasiak świetnie sobie radzi ze zmianami metrum i bardzo czytelnie prowadzi narrację wpisaną w partię fortepianu, „podpowiadając” Vegry kierunek interpretacji.

Wasiak zdaje się tu poetką fortepianu, a Vegry jej lektorką, tłumaczką, która zajmuje się tekstem poetyckim i w zależności od potrzeby traktuje go raz mniej, raz bardziej wokalnie, nigdy jednak nie rezygnując z tego, by fraza była nasycona muzyką.

W pieśniach Laksa Wasiak i Vegry znajdują detale, których bez wyobraźni muzycznej nie można przedstawić spójnie ani logicznie. W ich wykonaniu mamy do czynienia z niezwykle klarownym źródłem umuzycznionej poezji wypływającym ze wzajemnego zrozumienia między pianistką i śpiewaczką.

***

Nagrania zostały udostępnione między innymi w serwisie Spotify, warto jednak zaopatrzyć się w płytę, która została dopracowana także pod względem edytorskim – zamieszczono w niej komplet tekstów z tłumaczeniami oraz cztery teksty przedstawiające historię pieśniopisarstwa Laksa.

Przypisy:

[1] Szymon Laks w „Ruchu Muzycznym” (nr 1964/12).
[2] Piosenka „Alkoholik” w nagraniu Mieczysława Fogga dla Syrena Rekord z 1934 roku została dodana jako ciekawostka do omawianego albumu z utworami Laksa.

 

Płyta CD:

Ania Vegry, Katarzyna Wasiak, Dominique Horwitz, „Simon Laks. Complete songs works for work and piano”, EDA 2021

Gra w „Niemca – wiecznego wroga”. Trzy strategie polityczne

Granie resentymentem niemieckim, zarówno w polityce zagranicznej, jak i wewnętrznej, jest w Polsce opłacalne. Propagandowy chwyt „na złego Niemca” po raz pierwszy na dużą skalę został użyty w kampanii wyborczej 2005 roku przez sztab Lecha Kaczyńskiego. Fraza o „dziadku z Wehrmachtu” stała się synonimem politycznej manipulacji i w dydaktyce uniwersyteckiej służy jako przykład tak zwanej czarnej propagandy. Z perspektywy czasu, tamta sprawa wygląda na zapowiedź o wiele szerszej strategii.

Konteksty: status quo ante bellum

Na przełomie ostatnich stuleci wydawało się, że o historii polsko-niemieckiej potrafimy sobie wzajemnie powiedzieć wszystko. Od listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku ze słynną frazą „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”; polityki pojednania Willy’ego Brandta w latach siedemdziesiątych; przez prekursorskie doświadczenie bilateralnych badań i dydaktyzacji historii w ramach Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej Historyków i Geografów (utworzonej w 1972 roku); aż po powołanie profesjonalnych instytutów historycznych w Warszawie (1993) i Berlinie (2006) oraz setek wspólnych projektów naukowych, kulturalnych i oświatowych – wydawało się, że o przeszłości polsko-niemieckich relacji można mówić bez tabu i politycznych animozji.

Dzięki woli politycznej obu stron, „wieczną wrogość” zastąpiła w działaniu historia wzajemnych oddziaływań, czyli patrzenie na przeszłość tak, by zrozumieć sąsiada. Co wcale nie oznaczało, że trzeba go usprawiedliwiać.

Widoczne pęknięcie przyszło na początku XXI wieku, gdy działacze niemieckiego Związku Wypędzonych uruchomili nie tylko falę resentymentów, lecz także rewindykacyjnych żądań. Naturalna potrzeba wspominania dramatu przymusowego opuszczenia ziemi rodzinnej, stała się casus belli w medialnych relacjach między Niemcami a Polską. Uruchomiona po stronie niemieckiej roszczeniowość była tym bardziej niebezpieczna, że zbiegała się z rozpoczęciem procesu akcesyjnego Polski do Unii Europejskiej. W liście do wiceszefowej Związku Wypędzonych pisałem wówczas, w 2003 roku, że eskalacja żądań niemieckiej prawicy grozi zaprzepaszczeniem dorobku polsko-niemieckiego pojednania.

W 2004 roku, w odpowiedzi na roszczenia politycznych środowisk „wypędzonych”, Sejm z większością liberalno-socjaldemokratyczną [!] podjął rezolucję o wystąpieniu do rządu niemieckiego o reparacje za zniszczenia Polski w wyniku niemieckiej okupacji. Część lewicowych mediów niemieckich uznała tę reakcję za „histeryczną”. Później jeszcze, w 2009 roku, premier Donald Tusk podjął wysiłek pojednawczego gestu, aranżując na Westerplatte spotkanie z Angelą Merkel i Władimirem Putinem z okazji siedemdziesiątej rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej. Bezprecedensowość tego spotkania nie przełożyła się na społeczne reakcje. Te zostały rozbudzone w Polsce cztery lata później przez emisję największego szlagieru historycznego telewizji niemieckiej ZDF „Nasze matki, nasi ojcowie”, gdzie w pobocznym dla całej fabuły fragmencie wyeksponowany został polski antysemityzm. Prawie równolegle w różnych mediach zagranicznych, głównie w Niemczech i USA, pojawiały się wzmianki o „polskich obozach koncentracyjnych”.

Był to swoisty point of no return historycznego dialogu, którego nie złagodziła ani wystawa o powstaniu warszawskim w berlińskiej „Topografii Terroru” (w 2014 roku), otwarta przez prezydentów Joachima Gaucka i Bronisława Komorowskiego, ani zupełnie niezauważona medialnie wystawa w parlamencie Berlina o biskupie Bolesławie Kominku, z okazji pięćdziesięciolecia listu biskupów polskich (2015). Ale również w Niemczech brakowało dostatecznej woli politycznej, by dokonać większego zwrotu w zainteresowaniu polską historią. W 2013 roku inicjatywa Władysława Bartoszewskiego, by upamiętnić w stolicy Niemiec polskie ofiary wojny, przeszła bez echa.

A jednak w ciągu dwudziestu lat suwerennej Polski w relacjach z Niemcami stworzono realne ramy dialogu opartego na partnerstwie. Masowa wymiana szkolna i pozaszkolna, kontakty samorządowe systematycznie poszerzały w Niemczech krąg zainteresowań kulturą i historią Polski. Sprzyjała temu odgórna polityka porozumienia, której efektem był również drugi na świecie bilateralny podręcznik do nauczania historii „Europa. Nasza historia”.

Kontratak

Po roku 2015 pisanie historii od nowa, często w nawiązaniu do relacji polsko-niemieckich, stało się jednym z programowych zadań rządzącej w Polsce prawicowej koalicji. Azymut działań ustawiła opisywana przez politologów zasada backlashu – czyli gwałtownej zmiany, kontrataku i odcięcia się od poprzedników.

Przybiera ona dziś różne formy: od próby napiętnowania przeciwnika (figura zdrajcy), poprzez ciągle formułowane pogróżki (reparacje), po łagodniejsze, pozornie perswazyjne metody zawłaszczanie przestrzeni medialnej (wymazywanie i misja). W efekcie chodzi o wyparcie z pola dyskursu publicznego alternatywnych idei i dorobku poprzedników, wymazanie realnych przeciwników politycznych.

Odniosę się tylko do trzech wybranych, aktualnych przykładów, które odzwierciedlają tak zarysowaną strategię „gry w Niemca – wiecznego wroga”.

Przykład pierwszy: kreowanie zdrajcy

„Wróg” jako zewnętrzne niebezpieczeństwo i jako zdrajca państwa/narodu wszedł do powszechnego użycia z wyżyn warsztatu naukowego profesora Andrzeja Nowaka, poprzez polityczne przesłanie Jarosława Kaczyńskiego, wyrażonego w ojkofobii, czyli wrogości wobec własnej ojczyzny – i z takim wsparciem uzyskały nową moc już nie tylko w środowiskach narodowców i kiboli. W publicznym wymiarze „wróg” służy mobilizacji społeczeństwa wokół rządzących, którzy mają najwięcej instrumentów obronnych. Ci, którzy krytykują bądź zachowują dystans, stają się automatycznie „zdrajcami”, skazanymi na wykluczenie ze wspólnoty.

Najczęstszym sposobem wykluczenia rzekomych zdrajców jest dopisanie im stosownych genealogii i przedstawienie jako „obcych narodowo”, splamionych komunistycznym, lewackim zaangażowaniem rodziców albo dziadków, czy wreszcie zmanipulowanie publicznych działań, tak by wpisywały się w „antypolski” schemat.

W latach dziewięćdziesiątych próby takiego zdyskredytowania Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Aleksandra Kwaśniewskiego czy w szczególności Adama Michnika należały do marginesu sfery publicznej. Od prawie dekady (czego początkiem była książka „Resortowe dzieci” z 2013 roku) stały się normą prawicowych mediów, dla których „pierwszym zdrajcą” jest Donald Tusk.

Na początku listopada 2021 ofiarą kreowania wizerunku „zdrajcy” stał się dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku i naczelny redaktor polsko-niemieckiego magazynu „Dialog” – Basil Kerski. W celu uwiarygodnienia spreparowanych argumentów, atak rozpoczęła nie gazeta ogólnopolska, lecz lokalny (czytaj: bliski miejscu działania) „Dziennik Bałtycki”, wchodzący w skład koncernu prasowego Polska Press, od niedawna należącego do PKN Orlen. Autor tekstu „Niemiec, ale nasz?” posłużył się całym wachlarzem socjotechnicznych środków, by zdyskredytować Basila Kerskiego. Były to między innymi „niemieckie koneksje środowiska «gdańskich liberałów»”, z którym jest związany, „niszczenie Polonii Niemieckiej”, irackie pochodzenie ojca i koronny dowód zdrady – przyjęcie obywatelstwa niemieckiego w wieku 17 lat. Dyskredytującym go faktem jest również redagowanie „Dialogu”, którego wydawcą jest Federalny Związek Niemiecko-Polskich Towarzystw, przedstawiony jako rodzaj „piątej kolumny” relacji polsko-niemieckich.

Odwieczny problem z tekstami jak ten w „Dzienniku Bałtyckim” polega na tym, że z de facto kłamliwymi insynuacjami nie sposób podjąć racjonalnej polemiki. Dodatkowo, w wyniku rewolucji technologicznej na „wieczność” zalegać będą w internecie – i w każdej chwili będą mogły posłużyć jako argument w walce politycznej. Czy z tak fałszywie wykreowanym wizerunkiem może się równać fakt, że Basil Kerski już w połowie lat dziewięćdziesiątych jako najmłodszy, 24-letni korespondent paryskiej „Kultury” kontynuował najlepsze tradycje polskiej eseistyki politycznej, a jego mieszkanie w Berlinie było drugą, społeczną ambasadą kultury polskiej?! I pomyśleć, że w 2005 roku za tę działalność otrzymał złoty Krzyż Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej…

Przykład drugi: gra na emocjach

Medialny spektakl zaczął się w przededniu kolejnej rocznicy wybuchu powstania warszawskiego w 2017 roku. Na niespotykaną skalę w historii III Rzeczpospolitej ruszyła akcja propagandowa polskiej telewizji publicznej skierowana przeciw Niemcom. Jej celem, wyznaczonym kilka tygodni wcześniej przez prezesa PiS-u, było przygotowanie gruntu pod żądanie od państwa niemieckiego reparacji za polskie straty podczas okupacji w czasie drugiej wojny światowej.

Początek kampanii propagandowej dał antyniemiecki spot reklamowy wyemitowany 1 sierpnia, zaraz po głównym wydaniu „Wiadomości” w pierwszym programie TVP. Potem nastąpiła seria informacji i zaaranżowanych dyskusji. Finałem zaś stały się medialne wyrazy poparcia dla kibiców Legii, którzy 2 sierpnia w charakterze oprawy meczowej pokazali baner przedstawiający niemieckiego żołnierza przykładającego pistolet do głowy polskiego dziecka. Kontekst był w oczywisty sposób polityczny i nie miał nic wspólnego z wyjaśnianiem tragicznego losu Polaków pod okupacją niemiecką. Ot, po prostu, od czasów „dziadka z Wehrmachtu” wiadomo, że „na Niemcach” można zbić polityczny kapitał.

W 2017 roku, uruchamiając emocje i mechanizm mobilizacji wewnętrznej wobec rzekomego zagrożenia polskich interesów, posłużono się metodami znanymi z komunistycznej propagandy antyniemieckiej czy antyżydowskiej lat sześćdziesiątych. Partia rządząca osiągnęła połowiczny sukces na krótki dystans, bo z różnych środowisk zaczęły dochodzić głosy satysfakcji w stylu: „no wreszcie im pokazaliśmy!”, „teraz Niemcy przestaną nam dyktować swoje warunki w Unii Europejskiej!”. Oficjalnie rząd polski nie wystąpił dotychczas z żadnymi roszczeniami. Ostatecznie porażkę dyplomatyczną zastąpiono pozornym sukcesem w polityce wewnętrznej – mobilizacją elektoratu „w obronie przed niemieckim zagrożeniem”. I tak, od ponad czterech lat temat jest odgrzewany w zależności od politycznego zapotrzebowania.

W połowie 2020 roku większość niemieckiej opinii publicznej (68 procent) była przeciw reparacjom dla Polski, a większość polskiej opinii publicznej (57 procent) za żądaniami polskiego rządu. Interesujące, że grupą najbardziej roszczeniową w Polsce nie jest pokolenie 60+, czyli ewentualni świadkowie niemieckiej okupacji czy ich dzieci, lecz grupa w wieku 25–34 lata (67 procent), czyli pokolenie wnuków ofiar wojny. Można by powiedzieć, że jest to pokolenie „porozumienia” i „stabilizacji sąsiedzkich relacji”. Zasadne wydaje się w tym kontekście pytanie: Jak będą reagowały kolejne pokolenia? Być może z nadmiaru historii zrodzi się pokolenie buntu i odejścia od przeszłości w ogóle.

Zdjęcie: Felix Mittermeier, źródło: pexels;

Przykład trzeci: zagranie wizerunkowe „Teraz my!”

Przed dwudziestu laty, w kontekście przejmowania władzy przez komunistów w latach czterdziestych XX wieku, Marcin Zaremba pisał, że przeszłość musiała być wówczas na nawo wynaleziona i odpowiednio spreparowana. Daleki jestem od prostych paraleli ze współczesnością, idąc jednak tropem interpretacji Anny Wolff-Powęskiej [„Przegląd Polityczny”, nr 168, 2021], również obecnie następuje próba całkowitego przeobrażenia wiedzy i struktur instytucjonalnych.

Powoływane są nowe instytucje, którymi kierować mają nowe elity, z wypracowanymi intencjami i mechanizmami nowoczesnego backlashu ubranego w pozorną koncyliacyjność. Jednym z przykładów może być prowadzona od 2018 roku miękka strategia programowa oddziału Instytutu Pileckiego w Berlinie. Z jednej strony, oferuje on medialne oraz nowoczesne w formie programy i stypendia. Z drugiej – strategia realizuje taktykę odrzucenia (wymazywania) wszystkiego, co dotychczas w dziedzinie badań i upowszechnienia historii i dydaktyki między Polską a Niemcami zrobiono.

W czerwcu 2020 roku ukazał się czwarty (ostatni) tom drugiego na świecie bilateralnego podręcznika do nauczania historii „Europa. Nasza historia”, przygotowanego przez zespół polskich oraz niemieckich historyków i dydaktyków dla wydawnictwa WSiP. Wiadomość zelektryzowała środowiska oświatowe w wielu krajach europejskich i w Azji Wschodniej.

Ewenementem był fakt, że podręcznik powstawał w kooperacji rządów obu państw, w ciągu niespełna dwunastu lat wspólnej pracy – co znaczy, że w Polsce pieczę nad projektem sprawowały rządy różnych koalicji politycznych, a ze strony obywatelskiej Wspólna Polsko-Niemiecka Komisja Podręcznikowa. Sukcesem niezaprzeczalnym, z perspektywy polskiej, jest fakt, że podręcznik oferuje niemieckim nauczycielom i uczniom wiedzę o Polsce i Europie Wschodniej, która dotychczas była mocno zaniedbana bądź zupełnie pomijana. Francuski historyk Etienne François uznał, że polsko-niemiecki podręcznik o głowę przewyższa pionierski podręcznik niemiecko-francuski.

Upublicznienie faktu wydania podręcznika nastąpiło na początku grudnia 2020 roku w polskojęzycznym wydaniu Deutsche Welle, a już 4 grudnia PAP opublikowała rozmowę z Hanną Radziejowską, kierowniczką Instytutu Pileckiego, która jakby nigdy nic oznajmiła, że rozpoczęły się właśnie prace nad badaniem stanu świadomości historycznej niemieckiej młodzieży na temat historii Polski, które mają „rozpocząć dyskusję nad niemieckim nauczaniem historii”. Koincydencja czasowa wywiadu i ukazania się podręcznika „Europa. Nasza historia” wydaje się symptomatyczna. Ten sam schemat wypowiedzi kierowniczka berlińskiego oddziału Instytutu Pileckiego przyjęła w wypowiedziach dla polskiej i niemieckiej prasy.

Być może nie bez znaczenia jest także fakt, że o ile w Niemczech (poza Bawarią) podręcznik został dopuszczony do nauczania już ponad rok temu, o tyle w Polsce Ministerstwo Edukacji i Nauki ciągle, wbrew procedurom i dwustronnym ustaleniom, nie podejmuje decyzji. Dorobek edukacyjny Polsko-Niemieckiej Wymiany Młodzieży, unikalna współpraca oświatowa między Warszawą a Berlinem czy Saksonią i województwem dolnośląskim, setki innych historycznych projektów szkolnych i samorządowych nie istnieją z perspektywy kierownictwa Instytutu Pileckiego. W miejsce kreacji wroga jest sztucznie wykreowana pustka i… misja, by ją wypełnić.

Puenta

Gra w „Niemca – wiecznego wroga” ciągle jeszcze przynosi wizerunkowe sukcesy koalicji, która rządzi Polską. Osobnego artykułu wymagałby problem, dlaczego w Niemczech są tego tak słabe reperkusje albo jakie trupy w szafie własnej świadomości historycznej mają nasi zachodni sąsiedzi.

W Polsce ani liberałowie czy liberalni konserwatyści, ani lewica nie mają pomysłu na alternatywną interpretację historii. Liberalno-lewicowa idea dialogu (na przykład Chantal Mouffe) przegrywa z silnym archetypem filozofii wroga Carla Schmitta, tak preferowanej przez kręgi konserwatywne, skupione między innymi wokół „Teologii Politycznej”. W kontekście relacji polsko-niemieckich nie wróży to dobrze.

Strategia grania „na wroga” będzie trafiała na podatny grunt. Ponad 60 procent żywo pamiętanych miejsc wspólnej historii, a więc takich, które oddziałują na nasze wybory i identyfikacje, odnosi się zarówno w Niemczech, jak i Polsce do drugiej wojny światowej oraz jej bezpośrednich skutków. Z tego wynika, że co najmniej jeszcze pół wieku (do czasu odejścia pokolenia wnuków) tematy związane z drugą wojną światową mogą pulsacyjnie powracać do centrum debat publicznych i polaryzować aktywnie scenę polityczną.

Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.

 

 

Śmierć Izabeli. „Ani jednej więcej”

Szanowni Państwo!

Wiadomości, które wysłała krótko przed śmiercią trzydziestoletnia Izabela z Pszczyny do matki, czytane dzisiaj, brzmią wstrząsająco i złowrogo. SMS-y ujawnił TVN w programie na temat sprawy, którą żyje w ostatnich dniach wielu Polaków. „Przyspieszyć nie mogą. Musi albo przestać bić serce, albo coś się musi zacząć”. „Zaczekają, aż umrze, lub coś się zacznie, a jeśli nie, to extra mogę spodziewać się sepsy”. Kobieta była w piątym miesiącu ciąży, a płód nie miał szans na przeżycie z powodu choroby. Niewiele później Izabela zmarła w wyniku sepsy.

Mówiło się, że tak będzie. Kiedy Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej wydawał rok temu wyrok mający na celu zaostrzenie prawa aborcyjnego, wywołało to ogromne protesty społeczne. Organizacje zajmujące się prawami kobiet ostrzegały, że ktoś przez to umrze. Jak widać, miały rację. Drakońskie prawo w praktyce zagraża życiu, zamiast je chronić.

Continue reading

Kaczyński chciał zagrać tematem aborcji i przekombinował

Karolina Wigura: Po wielkich protestach po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji jesienią 2020 napisałeś na Facebooku gorący wpis, że cieszysz się, bo to jest krok w dobrą stronę. Co dziś o tym sądzisz? 

Tomasz Terlikowski: Wtedy bardziej niż same protesty zastanowiła mnie postawa polityków, którzy doprowadzili do tamtej zmiany. Musieli wiedzieć, że takie rozstrzygnięcie wywoła sprzeciw. Wrzucili granat do ogniska, a zachowywali się tak, jakby zupełnie nie wiedzieli, że po czymś takim nastąpi wybuch. Jeśli na poważnie podejmuje się taką decyzję – trzeba znać jej konsekwencje. I tu zaskoczyły mnie dwie rzeczy.

Po pierwsze – nerwowe ruchy obozu rządzącego. Najpierw opóźniono publikację wyroku, kompletnie nie wiadomo na jakiej podstawie. Potem zobaczyliśmy prezydenta, który wbrew swoim wcześniejszym jednoznacznym wypowiedziom przedstawił propozycję ustawy, która była kompletnie nieprecyzyjna. Potem wskazano politykom i sądom wyjątek, który miałby zastąpić przesłankę eugeniczną czy embriopatologiczną, w zależności od tego, jakim będziemy się posługiwać językiem. Tu znów sprzeczność, bo wskazanie, że przesłanką do aborcji może być „zdrowie kobiety”, a więc także zdrowie psychiczne, jest jeszcze szerszym otwarciem furtki aborcyjnej, niż mieliśmy poprzednio. A oni chcieli przecież aborcję ograniczyć.

Po drugie, stanowisko Trybunału było przecież pewne i z góry znane, więc w dniu, w którym TK opublikował swoją decyzję, powinien zostać przedstawiony pakiet ustaw, które uregulują kwestie pomocy rodzinom ponoszącym konsekwencje wyroku. Wzorców takich ustaw jest wiele – to powinno było być już przygotowane. A nie było. Ale ogłoszono, że za miesiąc pojawi się propozycja i taki pakiet zostanie przygotowany. A teraz mijają kolejne miesiące i nic. Uważam, że to więcej niż błąd – to jest zbrodnia.

Otworzyliśmy temat, który rozchwiał emocje. Natomiast wprowadzone rozwiązanie wcale nie poprawiło ochrony praw dzieci nienarodzonych, a pozostawiło bez koniecznej pomocy rodziny z dziećmi niepełnosprawnymi. To jest mój zarzut do tego, co się wydarzyło.

W gruncie rzeczy temat aborcji był grillowany przez ostatnie sześć lat. Osoby, które były przeciwko rozmontowaniu tak zwanego kompromisu aborcyjnego, czuły się grillowane od 2015–2016 roku. Przez wiele miesięcy uważałam, że ten temat był cynicznie wykorzystywany do utrzymywania po stronie opozycyjnej stanu moralnej paniki. Protesty w 2016 roku zrobiły na wszystkich bardzo duże wrażenie, ale wtedy wyglądało na to, że mamy do czynienia raczej z modelem orbánowskim. To znaczy – rządzący w praktyce chcą niewiele zmienić. Chcą natomiast utrzymywać w szachu emocjonalnym opozycję. Inna bardzo istotna inna rzecz: populistom bardzo na rękę jest radykalizowanie ruchu feministycznego, który siłą rzeczy w takiej sytuacji wyraża intensywny gniew – bo to pozwala tworzyć negatywne portrety w rządowych mediach. 

Stało się jednak inaczej. Temat aborcji był bardzo dobrym narzędziem do grillowania strony opozycyjnej – a po wyroku TK się go pozbyto. Dziś, po historii pani Izabeli z Pszczyny, zakaz aborcji jest raczej argumentem na rzecz bezduszności ludzi u władzy. 

Osobną kwestią są kolejne wpadki Jarosława Kaczyńskiego. On w ostatnich latach coraz częściej wykonuje ruchy, które są nieprzemyślane. Mówiłeś, że obóz rządzący nie przewidział protestów – a ja uważam, że to Kaczyński tego nie przemyślał. 

Uważam, że w tej sprawie Jarosław Kaczyński przekombinował. Potrzebne mu było poparcie konserwatywnych katolików, bardziej konserwatywnej prawicy – i chciał zagrać tematem aborcji.

Ale czy w tej sytuacji środki, które są używane, nie niweczą samego celu? Co jest dla ciebie ważniejsze – po prostu doprowadzić do zmiany czy zrobić to, ale nie rozpalając pożaru trawiącego wspólnotę? 

Wywołanie pożaru może mieć sens tylko wtedy, gdy straty, które poniosą społeczeństwo, państwo i debata publiczna, będą równoważone długofalową korzyścią. Wtedy decydujemy politycznie, co jest ważniejsze. Radykalizacja mija – protesty w najostrzejszej formie się skończyły. Jednak w efekcie wyroku bardzo mocno zmobilizowała się młodzież, szczególnie młode kobiety. To może być istotne przy najbliższych wyborach.

Do debaty wróciło również pytanie o referendum w sprawie aborcji. Prawo i Sprawiedliwość nigdy się na nie nie zgodzi, ale z perspektywy innych partii, w razie innego wyniku wyborczego, taka inicjatywa może się stać opłacalna. Wyniku takiego głosowania nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Ale znając doświadczenie choćby Irlandii, możemy domyślać się, jak referendum może zmienić ustawę. W dłużej perspektywie, nawet jeśli nie dojdziemy do pełnej liberalizacji aborcji, to druga przesłanka (dotycząca wad prenatalnych) zacznie być interpretowana w taki sposób – a być może dojdzie również do powrotu pierwszej – że prawo stanie się o wiele bardziej liberalne niż wcześniej.

Obóz rządzący płaci cenę radykalnego kroku, nic na nim nie zyskując. Politycznie, bo zrazili do siebie niezdecydowaną, ale bardziej liberalną stronę pisowską – tacy wyborcy też są – ale wbrew temu, co im się wydawało, nie pozyskali też konserwatywnych katolików. Ich zirytowało zachowanie prezydenta, miganie się od publikacji wyroku i pokrętna logika wypowiedzi. Przegrali na całej linii – ideowo, politycznie i wydaje się też, że prawnie. Bo po wyborach, wzorem PiS-u, natychmiast zostanie powołany nowy Trybunał Konstytucyjny, do którego wejdzie młodsze pokolenie prawników o znacząco mniej konserwatywnych poglądach niż ich poprzednicy.

Z tego wynika, że niezależnie od kształtu dyskusji filozoficznej, dla osób, które pragnęły ustawę wzmocnić, wprowadzić silniejszy zakaz, ta sprawa jest w Polsce politycznie przegrana.

Po tym, co się wydarzyło – moim zdaniem tak. Mówię to jako osoba, która chciała to prawo zmienić.

Czeka nas bardzo długi proces odbudowywania wiarygodności, związany nie tylko z decyzjami polityków, lecz także z zaangażowaniem kluczowych postaci ruchu pro-life, takich jak Kaja Godek czy Mariusz Dzierżawski. Ich działania poszły w kierunku nieakceptowalnym przez sporą część młodszego pokolenia – nawet tę katolicką. Poszli w kierunku antymaseczkowym, antycovidowym, radykalnie anty-LGBT. Tym samym powtórzyli wszystkie błędy amerykańskich ruchów pro-life z lat siedemdziesiątych. Stali się ruchem dziadersów, radykalnie kwestionującym wszystkie zjawiska modernizacyjne, które zachodzą. Zamiast oddzielić najważniejszą sprawę od innych – zanegowali wszystko.

Efekt jest taki, że musimy zacząć od początku. Bardzo cierpliwie zbudować narrację troski nie tylko o nienarodzonych, lecz także o narodzonych, niepełnosprawnych, o ich rodziny. To nie może być narracja opierająca się na pieniądzach. Trzeba mówić o opiece zastępczej, która jest niezbędna dla tych rodzin, głębokiej pomocy psychologicznej i emocjonalnej. O wsparciu samotnych kobiet, które zostają same z powodu nieodpowiedzialnych ojców. To są wyzwania, które przed nami stoją. Mimo tego krótkoterminowego, można powiedzieć, zwycięstwa, jesteśmy w dużo gorszej pozycji politycznej. PiS przegrał i w tę sprawę już się nie zaangażuje. Pozostałe partie – nawet te, które były za kompromisem aborcyjnym – zaczęły opowiadać się za liberalizacją. Nie przeceniałbym deklaracji Platformy Obywatelskiej, ale ona rzeczywiście padła. Ruch Hołowni nie jest jeszcze znaczącą siłą polityczną i w Sejmie będzie głosował w zależności od tego, jakich przyciągnie do siebie posłów, ale jest za referendum.

Zgadzam się z tobą, że jeśli chodzi o Platformę – mogą trzymać się swoich deklaracji bardzo długo. Podobnie zresztą jak PiS cynicznie traktowało swoje postulaty. Nie wykluczam też, że referendum w sprawie aborcji mogłoby zostać wygrane przez osoby opowiadające się po stronie liberalizacji. Referendum to jednak jedno z najmniej inteligentnych narzędzi do sprawowania demokracji – tak kiedyś trafnie ujął to Jan Zielonka po referendum brexitowym. Kłopot polega na tym, że przy obecnym stylu prowadzenia polityki, technologiach, social mediach itd., trudno sobie wyobrażać, że te narzędzia staną się lepsze. Do tej kwestii jeszcze wrócę.

Mówisz o kompromitacji PiS-u. Moim zdaniem, najwięcej szkody wyrządził tu Andrzej Duda. Wypowiedzi Kai Godek, choć mnie głęboko przerażają, są przynajmniej konsekwentne. 

Sama wychodzę z pozycji, że wolałabym nie dyskutować, czy do dwunastego tygodnia ciąży to jest „płód” czy „dziecko”. Zupełnie nie chcę o tym dyskutować. Bardzo do mnie przemawia argumentacja amerykańskiego filozofa Ronalda Dworkina, który twierdzi, że ta dyskusja dotyczy życia ludzkiego. Tutaj każdy prawdopodobnie się zgodzi, nie musimy spierać się o pojęcia. W dyskusji o aborcji każda strona przyjmuje ustalane w sposób arbitralny wyjątki. Arbitralne jest przyjęcie, że ciążę można zakończyć do dwunastego tygodnia, ale równie arbitralne jest, że można to zrobić, gdy dziecko cierpi na tę, a nie inną chorobę. Albo że można to zrobić, kiedy życie matki jest zagrożone. W każdej z tych sytuacji decyduje człowiek. Warto sobie to uświadomić, bo to niesie za sobą pewną ostrożność w ferowaniu moralnych wyroków.

Wedle wyroku TK, okazało się, że istnieje siła polityczna, która usiłuje dążyć do sytuacji, gdzie nie ma wyjątków. Skoro to życie ludzkie i nie mamy prawa go zakończyć, to likwidujmy wszystkie wyjątki po kolei. 

Natomiast kiedy okazało się, że takie podejście jest nie do przeforsowania, prezydent i jemu podobni politycy nagle stwierdzili, że zrobią nową listę, „kiedy można, a kiedy nie można” przeprowadzać aborcji. Ja się w tym momencie złapałam za głowę – skąd ci panowie wiedzą, który chromosom jest jeszcze w porządku, a który już nie? Jakie oni mają prawo, żeby konstruować ten wyjątek na nowo?

To moim zdaniem było straszliwie kompromitujące. Nie chodzi nawet o to, że natychmiast wyszła cała niewiedza dotycząca uszkodzeń i wad prenatalnych. Oczywiście, wyszło na to, że nie mają pojęcia, o czym mówią, ale miałam też wrażenie, że przypisują sobie rolę Boga – i mogą decydować, kto zasługuje na życie, a kto nie. 

Ja się z tobą zgadzam. Dla mnie to też jest kompromitujące i moim zdaniem poniekąd wiąże się z kwestią języka i percepcji zagadnienia. Nie chcę oceniać języka Strajku Kobiet, bo to nie jest moja rola, wolałbym mówić raczej o języku mojej strony, ale jeśli mamy ze sobą rozmawiać, albo chociaż spróbować się przekonywać, to nie możemy zaczynać od brutalnych ocen i bardzo mocnego ataku na rodziny czy osoby podejmujące inne decyzje niż te, które nam się podobają. To całkowicie zamyka nas na możliwość rozmowy. Nie mówię o porozumieniu, bo to oczywiście sprawa, która dzieli nie tylko nasze społeczeństwo – chodziło by mi raczej o więcej empatii i świadomość, że pojęcie tego, o czym rozmawiamy, bardzo szybko może się zmienić. Pamiętajmy na przykład, że doświadczenie pokolenia naszych rodziców było kompletnie inne – aborcja w PRL była rzeczą powszechną. Obecnie rozmawiamy już inaczej.

Zmiany społecznej świadomości zależą od kilku rzeczy. Z pespektywy osobistej – ludzie są dzisiaj znacznie bardziej wyczuleni na swoje prawa. Z drugiej strony, jeśli chodzi o postrzeganie tego, czym jest życie – rozwój ultrasonografii sprawił, że znacznie więcej osób ma świadomość tego, że w macicy rozwija się dziecko. A to jest to samo społeczeństwo. 

To nie jest to samo społeczeństwo. Społeczeństwo na początku lat dziewięćdziesiątych było zdecydowanie za tamtym, peerelowskim prawem niż za nowym, które wchodziło w 1993 roku. Do zmiany prawa doprowadziła zdeterminowana mniejszość, której udało się przekonać swoich kolegów z innych partii, że to jest optymalne rozwiązanie. Nie bez znaczenia był tu również autorytet papieża. Teraz po latach nagle okazało się – oczywiście nie dla wszystkich – że w przestrzeni społecznej ideałem stał się kompromis, który przecież w momencie, w którym był wprowadzany, nie był kompromisem. Zmiana prawa długofalowo może zmieniać postawy społeczne. Z tej perspektywy mądrze, w konsekwentny sposób wprowadzone prawo, obudowane całym zespołem dodatkowych rozstrzygnięć, mogłoby mieć długofalowo zupełnie inne skutki. Ale w tej chwili wydaje mi się, że możliwość zmiany prawnej w kierunku mi bliskim się zamknęła. Rzeczywiście zostaje nam tylko dyskusja.

Zastanawiam się, czy w przypadku nieistniejącego już „kompromisu aborcyjnego” i ustawy z 1993 roku nie było aby tak, że im więcej mijało czasu, tym bardziej stawało się jasne, że ruszenie ich ma tak trudne do przewidzenia skutki, że lepiej tego nie robić. 

Tymczasem PiS rozmontowuje III RP i można powiedzieć, że wyrzucenie do kosza ustawy z 1993 roku należy do tej samej kategorii, co niszczenie Konstytucji. Są takie punkty węzłowe naszej republiki, które mogą się podobać albo nie, ale które fundują tę rzeczpospolitą. Kilka lat temu, przed PiS-em, pewnie bym powiedziała, że trzeba zmienić Konstytucję, bo jest niespójna – jedne artykuły przeczą drugim itd. Dzisiaj użyłabym innego argumentu: zostawcie te artykuły w świętym spokoju, niech będzie, tak jak jest, bo stabilność i zwyczaj polityczny liczą się bardziej niż idealna spójność. Tylko należy tej Konstytucji przestrzegać. 

Dokładnie tak mogło się stać z kompromisem aborcyjnym. Sam widzisz, że rozmontowanie go przynosi skutki, które są nie do przewidzenia, bo teraz jest wychylenie w jedną stronę, a prawdopodobnie za kilka lat będzie w drugą i nie ma szansy, żeby te dwa obozy były zadowolone. 

Wolałabym poszukać odpowiedzi na inne pytanie. Skoro wiemy już, że w kraju są różni ludzie – ty, ja, twoje katolickie środowisko, moje lewicowe koleżanki i jeszcze inaczej myślący ludzie – to czy możemy przyjąć jakiekolwiek rozwiązania, które sprawią, że wszyscy się tutaj zmieścimy? Jak to zrobić?

Tu dochodzimy do najbardziej dyskusyjnego punktu w naszej rozmowie. Tu tkwi różnica – nawet nie w języku, ale w czymś innym. Inaczej bowiem rozumiemy słowo „wszyscy”.

Z mojej perspektywy „wszyscy” obejmuje również tych, którzy jeszcze się nie narodzili. Ja nie uznaję tych arbitralnie określonych wyjątków, o których istnieniu mówiłaś. Nie uznaję, że możemy się na nie zgodzić i wedle pewnych warunków wybrać, kogo uznajemy za podmiot praw. Możemy co najwyżej mówić o konflikcie dóbr w pewnych sytuacjach. Wtedy ten konflikt możemy spróbować rozstrzygnąć. Są takie sytuacje, kiedy możemy i powinniśmy to zrobić.

Natomiast rzeczywiście, nie chciałbym, żebyśmy przeszli do tematu wyznaczania granic. Bo ja uważam, że ,,wszyscy” oznacza również interesy tych nienarodzonych. Inni powiedzą: „wszystkie istoty należące do gatunku ludzkiego”. Jeszcze inni wyznaczą jakieś inne granice, a efekt jest taki, że na tym poziomie nie jesteśmy w stanie się porozumieć. Na dodatek za chwilę będziemy podobne rozstrzygnięcia rzutować na końcówkę naszego życia, nie tylko na jego początek – i otworzymy dyskusję dotyczącą dobrowolnej i niedobrowolnej eutanazji, względnie „zabójstwa z litości”.

Ty cytujesz Dworkina, a według mnie najbezpieczniejszym podejściem jest perspektywa prawa rzymskiego, które mówi, że w razie wątpliwości – rozstrzygamy na rzecz życia. In dubio pro vitae. Jeśli mam wątpliwości, w którym momencie zaczyna się uprawnienie człowieka do życia, przesuwam je na pierwszy możliwy moment, czyli koniec procesu poczęcia. To jest to, co nas prawdopodobnie będzie różnić.

Ale tak jak mówiłem wcześniej – pamiętajmy, że pojęcie tego, o czym rozmawiamy, bardzo szybko może się zmienić. Dziś ta debata jest bardzo istotna, ale zyskała ten status w ciągu ostatnich stu lat. Wcześniej ją pomijano – z bardzo różnych powodów. Nawet jeśli zasady prawne w jakimś stopniu odrzucały aborcję, w gruncie rzeczy społecznie się na nią godzono i to mimo że jej przeprowadzenie było znaczenie bardziej skomplikowane, nie było takich technik i tak dalej.

Wracamy do kwestii technologii. Ona wyprzedziła nasze myślenie moralne. Ale mnie zawsze najbardziej zastanawia, co zrobić z tym, że ludzie są bardzo przywiązani do pewnych odpowiedzi. Bo że mają różne przekonania to sprawa oczywista.

Jak doskonale wiesz, w bardzo różnych kwestiach mamy różne poglądy. Jednak czasem państwo pewne rozstrzygnięcia – nawet silnie dyskusyjne moralnie – narzuca lub wprowadza. Wydaje mi się, że w tej sprawie jesteśmy skazani na szukanie takich kompromisów, które niezadowalaną nikogo, ale które jednocześnie budują w miarę stabilną sytuację. I że po tym bardzo silnym rozchwianiu emocji jesteśmy skazani na powrót do jakiejś formy – nie wiem, czy starego kompromisu, bo prostego powrotu zwyczajnie nie ma…

Jeśli mogę, chciałabym to rozdzielić. Pierwszą kwestią jest działanie polityczne i to, jakie są realistyczne dalsze drogi w obecnej sytuacji, bo przez działanie PiS-u nie wiemy dokładnie, jakie one są. Zgadzam się z twoją diagnozą. Uważam, że znajdujemy się teraz w sytuacji, kiedy usuwa się jedną przesłankę po drugiej, aż do całkowitego zakazu aborcji. Dla mnie to jest ewidentny przejaw radykalizowania prawa aborcyjnego. A powody nie są bardzo chwalebne – nie chodzi o to, aby rzeczywiście zadbać o życie, tylko przez radykalizację obronić się przez politycznym słabnięciem. Wypunktowałeś bardzo słusznie to, na co chętnie zwraca uwagę również mój obóz, czyli że za radykalizacją nie idzie ochrona życia narodzonego, czyli dzieci, rodziców, opiekunów. 

Druga kwestia jest filozoficzna. Tam, gdzie zastanawiamy się, co by to miało znaczyć, że każdy może się w tym świecie zmieścić. Czyli: jeśli ktoś jest wierzącym katolikiem, to aborcji nie musi przeprowadzać, ale jeśli ktoś i tak to zrobi, niezależnie od tego, czy jest wierzącym katolikiem, czy kompletnym lewakiem, to niechże to się dzieje w ramach prawnych. Inaczej skala nadużyć, oszustwa i hipokryzji jest po prostu trudna do przyjęcia. 

Dyskusja na temat polskiego procesu politycznego to jedno, a dyskusja na temat tego, co moglibyśmy chcieć zrobić z naszym społeczeństwem, żeby tutaj się móc zmieścić, to drugie. Zastanawiałam się nad twoim argumentem na temat ,,wszystkich” i pomyślałam, że on mnie nie przekonuje. Wcale nie dlatego, żebym odmawiała czegoś dzieciom w macicach kobiet, ale dlatego, że kiedy na przykład rozmawiamy o kształcie edukacji czy podatkach, to także nie rozmawiamy o tym, że w tym kompromisie mają się mieścić dzieci. To dorośli rozmawiają ze sobą. To dorośli ostatecznie decydują – głosują. 

Mam problem z tymi pojęciami „pro-choice” i „pro-life”, bo w istocie przecież osoby, które uważają, że liberalizacja byłaby lepszym rozwiązaniem, takie jak ja, nie namawiają do przeprowadzania aborcji. Wręcz przeciwnie. Chciałabym, żeby tych aborcji było jak najmniej. Ostatecznie mamy ten sam cel. 

Oczywiście prawo stanowią osoby dorosłe, pełnoletni obywatele państwa. Jednak stanowiąc prawo, kierujemy się także interesem nieletnich. Rozmawiając o podatkach czy modelu edukacyjnym, kierujemy się także ich dobrem. Gdyby było inaczej, co zresztą się zdarza, to w wielu państwach interesy osób starszych byłby najistotniejsze, bo to oni powoli stają się największą grupą wyborczą. Tak przynajmniej w teorii być nie powinno.

Powinniśmy kierować się również interesem tych, którzy przyszli po nas – bo są na świecie, chociaż nie mają jeszcze praw. Powinniśmy myśleć także o tych, których jeszcze nie ma, a którzy będą przychodzić. To jest pierwsza sprawa.

Druga sprawa to pytanie, jak stanowić prawo – i to w najbardziej fundamentalnej kwestii życia. Czy jako osoby decydujące politycznie mamy prawo ograniczać najbardziej fundamentalne prawo jednych – na przykład dla zachowania spokoju społecznego czy spójności społecznej? Czy rozwój techniki i technologii zaprowadzi nas do czegoś lepszego? Ja bym powiedział, że postawi nas przed jeszcze trudniejszymi pytaniami. Będą pojawiać się nieustająco nowe problemy i obawiam się, że coraz częściej będą na nie odpowiadać politycy – co niestety, w naszym kontekście kulturowym, nie mówię jedynie o Polsce, oznacza, że decydować będzie emocja tłumu.

Zdjęcie: Can Ayaz, źródło: flickr;

À propos technologii, która się zmienia, pomyślałam, że jej rozwój prawdopodobnie rozwiąże wiele naszych problemów i jednocześnie stworzy nowe, o czym mówiłeś. Będą być może takie czasy, kiedy zatęsknimy za sporem o aborcję, bo będzie wydawał się bardzo prosty. 

Ale wracając do najważniejszego dla mnie pytania o wspólnotę – żeby było bardziej realistyczne, można je ująć inaczej: Jak przeciągać linę? 

Jesteśmy na to skazani. Ale w jaki sposób możemy to robić, żeby – po pierwsze – ograniczyć nagłe zmiany, bo jednak zmiany rewolucyjne niosą za sobą większe koszty niż ewolucyjne. A po drugie – jak przeciągać linę w taki sposób, żeby druga strona za każdym razem nie czuła się upokorzona. To jest coś, co mnie bardzo zajmuje. 

Po pierwsze, jednym z zabezpieczeń przed rewolucyjnymi zmianami były instytucje. Do pewnego czasu je mieliśmy. To znaczy na przykład: rząd i parlament działały zazwyczaj w kadencji ustanowionego przez poprzedników Trybunału Konstytucyjnego. Nawet jeśli ktoś podejmował decyzję o szybkiej zmianie, musiał się liczyć z jej ograniczeniem przez Trybunał. W tej chwili to się skończyło.

Po drugie, chodzi o zmianę mentalną, która dotyczy wszystkich stron sporu. Częściowo odpowiedzialna jest za nią kultura, również media społecznościowe. Jako społeczeństwo przestaliśmy chcieć czekać, natychmiast chcemy efektów.

Po trzecie, przestaliśmy chcieć ze sobą rozmawiać i próbować zrozumieć swoje argumenty.

Aby to przeciąganie liny, o którym mówisz, nie przekształciło się w nieustającą wojnę wszystkich ze wszystkimi, musimy pamiętać, że my oczywiście żyjemy w tym momencie, jesteśmy zanurzeni w „teraz”, ale nasze państwo, społeczeństwo i to, co nas otacza, ma istnieć dalej. Nie od nas się one zaczynają i miejmy nadzieję – nie na nas się skończą. Jeśli coś może doprowadzić do rozsadzenia tego świata, to będzie to nawet nie spór, ale nieustająca gorąca wojna. Może to brzmieć patetycznie, ale należy pamiętać, że dobro społeczeństwa również jest wartością. Nawet święty Tomasz przyznawał, że nie jest to coś, co możemy całkowicie zignorować.

Tak zwany mój obóz chętnie mówi, że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy przeciwko aborcji – powinno być ich jak najmniej, a w wielu sytuacjach sprawę rozwiązałby lepszy dostęp do antykoncepcji i edukacja seksualna. Można założyć, że ludzie, którzy są lepiej wyedukowani i mają dostęp do antykoncepcji, będą mieli niechcianych ciąż mniej. Wtedy sytuacja byłaby bardziej przejrzysta, nieoparta na abstrakcyjnych zakazach i przemilczeniach. Co ty na to?

Ja byłbym bardzo ostrożny z tezą, że szerokie rozpowszechnienie antykoncepcji i edukacji seksualnej zlikwiduje problem aborcji. Nie zlikwiduje. Inna sprawa, czy w sprawie antykoncepcji państwo w ogóle powinno się wypowiadać. Tu dla mnie też sytuacja jest dość oczywista. O ile w przypadku aborcji uważam, że rozstrzygnięcia prawne powinny funkcjonować, bo to jest – przyjmując twój dużo ostrożniejszy niż mój język – kwestia życia ludzkiego. Musimy przyjąć jakieś rozstrzygnięcia. W przypadku antykoncepcji nie są one potrzebne. Ona jest legalna, dopuszczona do obrotu i nieszkodliwa w takim znaczeniu, że nie wywołuje skutków ubocznych większych niż inne leki. W tę sprawę nie mieszałbym państwa.

A w kwestii edukacji? Powiedziałeś, że wprowadzenie edukacji i antykoncepcji nie doprowadziłoby do zlikwidowania problemu z aborcją. Ja tego nie powiedziałam – na pewno byłoby ich znacznie mniej. Choć na pewno znaleźliby się ludzie, którzy będą z niej korzystać w sposób dowolny – tak jak z wolności słowa korzystają czasem w sposób absurdalny i głupi. Nie możemy zrobić tak celowanych przepisów, żeby tego uniknąć. 

Nie mam nic przeciwko edukacji seksualnej. Problem zaczyna się wtedy, gdy ktoś ma zdecydować, jak ona będzie wyglądała. Dzieci i młodzież mają niewątpliwie prawo do wiedzy na temat własnej cielesności czy seksualności – i decydowania o niej. Mamy też prawo rodziców do wychowania zgodnie z własnym światopoglądem, które nie powinno być nieograniczone, ale powinno być szanowane. Mamy także instytucję szkolną, w której są dzieci o różnych poglądach, ale i rodzice o bardzo różnych poglądach. Jak wprowadzić taką metodę edukacji, która nie będzie silnie dzielić? Tu wchodzimy w bardzo delikatną sferę, w której z jednej strony mamy wiedzę zupełnie obiektywną, niedyskutowalną, ale mamy też cały zakres jej interpretacji. Na tym poziomie jest to już dyskusja dużo trudniejsza – jednocześnie praktyczna, teoretyczna i moralna.

Zgadzam się – dostrzegam problemy, o których mówisz. 

Widzę również problem wzajemnego zaufania i zaufania do państwa, które u nas jest o wiele słabsze niż choćby u Brytyjczyków czy Niemców. To widać w sprawach znacznie mniej istotnych niż edukacja seksualna. Ale wydaje mi się, że można zacząć od stwierdzenia wspólnego minimum. Na przykład, żeby uświadomić dzieciom, które sytuacje są dla nich niebezpieczne. 

Zgoda, trzeba o tym mówić, dzieci muszą wiedzieć, na co zwrócić uwagę, czy to w sytuacjach dotyczących ich samych, czy ich rówieśników. Powinny umieć zaobserwować, co się dzieje, i to ocenić. Choć należałoby edukować także rodziców, tak żeby oni wychwytywali sygnały u swoich dzieci czy u swoich znajomych. Wspólne minimum to dobry pomysł. Tu wracamy do poprzedniego punktu: jak cokolwiek ustalić?

Chciałabym cię jeszcze zapytać o „dzieci nienarodzone”. Powiedziałeś, że trzeba szukać przestrzeni i takiego języka, żebyśmy mogli ze sobą przynajmniej rozmawiać. Zgadzam się z tym, choć w naszych facebookowych czasach będzie to zapewne bardzo trudne. 

Czy twoja deklaracja oznacza, że byłbyś gotowy przesuwać się na pozycję języka drugiej strony – czyli byłbyś skłonny na przykład zrezygnować z mówienia, że to są „dzieci nienarodzone”? Spierając się o to, czy to są „płody”, czy „dzieci”, nie dochodzimy do istoty sprawy. Skupiamy się na sporze o słowa, zamiast szukać sposobu na to, żeby współistnieć. Czy byłbyś skłonny zrezygnować się z pewnych sformułowań?

To jest bardzo dobre pytanie – także dla mnie. Język kreuje pewną rzeczywistość i nasze myślenie. Nie mamy gotowego języka, który rzeczywiście byłby neutralny. Mamy tylko języki zaangażowane po jednej lub po drugiej stronie. Od jakiegoś czasu staram się używać określenia ,,istota ludzka”, mając świadomość, że sformułowanie ,,osoba ludzka” jest bardzo nacechowane. Z drugiej strony używanie pewnych słów sygnalizuje nasze założenia i ułatwia komunikację. Niestety, przy takim tempie debaty, z którym mamy do czynienia, wszelkie uproszczenia bardzo utrudniają wyeksplikowanie swoich poglądów. Uważam, że są sytuacje, w których dla dobra sporu, rozmowy i dla lepszego zrozumienia warto poszukać języka neutralnego. Ale nie możemy zupełnie zrezygnować z naszego języka, bo to on kształtuje nasze myślenie.

Alaksandr Łukaszenka – pierwszy foliarz Białorusi

Łukaszenka przeszedł długą drogę w swoim osobistym podejściu do covid-19. Od wirusowego denializmu – z sugerowaniem szeregu środków na odporność, takich jak praca na roli, gra w hokeja i picie alkoholu – do momentu, w którym sam nie kwestionuje zagrożenia niesionego przez wirusa. To zresztą nic dziwnego, skoro – jeśli wierzyć jego zapewnieniom – sam ma za sobą zakażenie, które zniósł dość ciężko.

Przebyta infekcja nie przywiodła jednak rządzącego Białorusią do refleksji, żeby w skuteczny sposób hamować rozprzestrzenianie się wirusa, który buszuje po kraju ze wzmożoną siłą za sprawą wariantu Delta.

Mało tego – Łukaszenka zdaje się ignorancko torpedować starania przeciążonej od tygodni państwowej służby zdrowia. Wojna, którą toczy przeciwko własnemu narodowi od sierpnia 2020 roku, przeniosła się z ulic i więziennych cel do szpitali i kostnic.

Dwójmyślenie pandemiczne

22 października władze Białorusi zniosły obowiązek noszenia maseczek w miejscach publicznych i transporcie zbiorowym. Decyzję podjęto po niecałych dwóch tygodniach obowiązywania obostrzeń. I to pomimo że od początku października w niespełna 10-milionowym kraju notuje się około dwóch tysięcy zakażeń dziennie. Ponadto – są to oficjalne dane, odpowiednio preparowane przez decydentów w celu uniknięcia paniki.

Czym kierowały się białoruskie władze w swojej decyzji o „uwolnieniu” ludzi od maseczek? Powołały się na badania, stwierdzające ich hipotetyczną nieefektywność? Nie, powodu cofnięcia restrykcji nie wytłumaczono w żaden sposób.

Nie bez znaczenia jest tu natomiast fakt, że na trzy dni przed zniesieniem nakazu odbyło się rządowe posiedzenie poświęcone sytuacji w służbie zdrowia. Obecny na nim Łukaszenka wygłosił uwiecznioną przez propagandystów tyradę. „Dlaczego straszymy ludzi?!”, pytał dyktator, rozwijając swój wywód: „Dlaczego podnieśliśmy rwetes na cały kraj? Dlaczego zmobilizowano milicję, by pilnowała tych obostrzeń? Kto wam dał prawo na karanie ludzi grzywną? W którym artykule jest to napisane?!”. Szedł nawet dalej, dając upust swojej foliarskiej złości na szczepionki: „Widziałem, jak w Brześciu siłą, przyciskając kolanem, zaczęli zmuszać do zaszczepienia się. Ja was prosiłem, abyśmy do tego nie dopuszczali!”.

Kogo Łukaszenka miał na myśli, gdy mówił o przymuszaniu do szczepień – nie wiadomo, najwyraźniej rządzącego poniosła fantazja. Mimo to sygnał został zrozumiany od razu. Trzy dni po posiedzeniu obowiązek noszenia masek zniesiono. Mało tego, w ciągu jednej nocy zniknęły naklejki i banery informujące pasażerów komunikacji zbiorowej w Mińsku o epidemiologicznym niebezpieczeństwie. Dyktator, niczym Bóg, słowem zniwelował siłę wirusa.

Szczepionka made in Belarus 

Białoruskie ministerstwo zdrowia, niewrażliwe na słowa swojego prezydenta, apeluje do mieszkańców o szczepienie się – rosyjskim Sputnikiem bądź chińskim Sinopharmem, bowiem to te preparaty są dystrybuowane w kraju. Przedstawiciele resortu postawili sobie poprzeczkę wysoko. Docelowo chcą zaszczepić 60 procent społeczeństwa, podczas gdy obecnie zastrzyk przyjęło nieco ponad 20 procent Białorusinów i Białorusinek.

Promocji szczepionek na pewno nie pomaga to, że rządzący nawzajem sobie przeczą. Pracownicy ministerstwa apelują i chcą wyszczepić populację, tymczasem ich zwierzchnik posyła przeciwstawny komunikat.

Łukaszenka bowiem szczepić się nie zamierza tak długo, jak nie pojawi się ojczysta, białoruska szczepionka: „Jak tylko będzie ona na stole, to od razu na lewo, na prawo i w nogę – gdzie trzeba, tam wbijemy igłę”, zapowiadał.

Być może jest tak, że społeczeństwo białoruskie nie chce się szczepić przez dość wąską ofertę preparatów, których skuteczność w porównaniu z zachodnimi odpowiednikami jest kwestionowana. Na inne szczepionki nie ma jednak co liczyć. Łukaszenka jest obrażony na Zachód, a uprawiana przez niego retoryka po prostu nie pozwoli mu na zakup – bądź nawet na dostawy w ramach pomocy humanitarnej – preparatów z Europy czy Stanów Zjednoczonych. Pozostaje więc czekać na produkt krajowy, którego dystrybucja jawi się jako pieśń przyszłości.

Maska symbolem opozycji

Koronawirus tymczasem zbiera żniwo. Białoruskie kanały na Telegramie publikują zdjęcia z przepełnionych szpitali. Niezbędny do tlenoterapii gaz – przez wyczerpywanie się zapasów szpitalach – zaczęła dostarczać armia. Pracownicy zakładów pogrzebowych z całego kraju anonimowo informują o gwałtownym wzroście ilości pracy. Według ich słów, nie ma już reguły – umierają osoby z każdej grupy wiekowej, zdrowi czy schorowani.

Na sytuację w kraju odpowiedziała antyłukaszenkowska opozycja zgromadzona poza granicami. Swiatłana Cichanouska, jej nieformalna liderka, zaapelowała do wszystkich w kraju o szczepienie się, noszenie masek i trzymanie dystansu. „Lepiej dziś założyć maskę i się zaszczepić, niż jutro na własnej skórze przekonać się, że łóżek w szpitalach nie ma”, podkreśliła Cichanouska.

Zniesienie „maskowego reżimu” i wypowiedź opozycyjnej liderki pociągnęły za sobą silną reakcję w antyłukaszenkowskim polu informacyjnym, kiedy to opozycyjne media i kanały na Telegramie wykazywały, że stosowanie się do pandemicznych obostrzeń stanowi oznakę sprzeciwu wobec reżimu. Ruszyła akcja pod hasłem „Kto bez maski – ten jebaćka”, odnosząca się do pogardliwego przezwiska twardogłowych zwolenników reżimu.

Łukaszenka coraz bardziej krótkowzroczny

Co ciekawe, to właśnie denializm Łukaszenki w 2020 roku – kiedy to wyśmiewał zagrożenie, jakie niósł ze sobą wirus – stanowił jeden z motorów społecznej frustracji, która tak szeroko rozlała się na kraj ubiegłego lata.

Społeczeństwo białoruskie poczuło się pozostawione samo sobie, co jeszcze bardziej podkopało zaufanie do państwowych instytucji. Nawet jeśli dyktator dokonałby wolty światopoglądowej i zaczął wzywać wszystkich do szczepień, to obywatele prawdopodobnie po raz kolejny by mu nie uwierzyli.

Postawa Łukaszenki zastanawia, biorąc pod uwagę rachunek polityczny. Od sierpniowych protestów dyktator świadomie gra na polaryzację, konfrontując ze sobą dwa segmenty społeczeństwa: swoich zwolenników oraz tych, którzy popierają opozycję. Przy wsparciu struktur siłowych i wciąż jako tako działającej gospodarce, reżim zdołał przetrwać oraz utrzymać stan posiadania.

Ta strategia jednak nie poprawia liczebności grupy popierającej władzę, a jedynie dolewa oliwy do ognia, radykalizując oba segmenty. Z przeprowadzanych internetowo badań wynika, że społeczeństwo białoruskie obecnie dzieli się na trzy bloki, z których każdy odpowiada za mniej więcej jedną trzecią populacji: „jądro” protestu, bastion Łukaszenki oraz „neutralnych”.

Wirus może uderzyć w Łukaszenkę

Wirus nie zważa na afiliacje polityczne, panosząc się wśród społeczeństwa. Przeciwskuteczna postawa rządzących, wzmocniona przez wypowiedzi dyktatora, niesie za sobą opłakane skutki dla wszystkich mieszkańców Białorusi.

Potwierdza zresztą kolejny raz, że białoruscy obywatele są pozostawieni sami sobie i nie mogą liczyć na państwową opiekę w tej kwestii. Co więcej, klęska akcji szczepionkowej w Białorusi stanowi także wypadkową niskiego zaufania do państwa, co teraz generuje koszty dla całego aparatu.

Uwidocznienie się braku państwowej pomocy w kontekście pandemii może szczególnie uderzyć w grupę „neutralnych”, zasilając przeciwników Łukaszenki. Tu już nie będzie chodziło o politykę, a o zwykłą niedołężność państwa, które nie potrafi zapewnić minimalnego poczucia bezpieczeństwa w walce z wirusem.

 

***

Opublikowano w ramach linii projektowej „RAZAM-RAZEM-ZUZAM” z przekazywanych przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec.

 

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Maksim Goncharenok, źródło: Pexels.

Miasto w stanie erozji. Rzym i „Szczury z via Veneto” Piotra Kępińskiego

„Najchętniej zamieszkałbym w Bolonii” – rzekł rozmarzonym głosem Andrea, którego tego lata przypadkowo poznałem na przystanku autobusowym w Portici na przedmieściach Neapolu. „Albo w Genui. Genua też jest dobra”. „A Rzym?” – wtrąciłem. „No co ty! Rzym absolutnie nie”. Zrobiłem zdziwioną minę. „Straszne miasto!” – wzdrygnął się mój rozmówca. „Zapchane, brudne, drogie, z wysokim bezrobociem. W życiu nie chciałbym tam mieszkać”.

Nadal nie dowierzałem. Rzym jest przecież sto razy lepszy Genui. No i od prowincjonalnego Triestu, w którym Andrea pracował jako pomocnik opieki społecznej. Przypomniałem sobie mój pobyt w Wiecznym Mieście sprzed dwudziestu lat. Koloseum, Zamek Świętego Anioła, Fontanna di Trevi, orzeźwiająca woda tryskająca z niezliczonych ujęć w kształcie pyska wilczycy. Doświadczenie to można by zamknąć w trzech słowach – starożytny splendor, olśniewający barok i wielkomiejski szyk. Podobało mi się. Andrea był jednak nieprzejednany. Pochodził z Bari, z Południa, z którego wyjechał za robotą, i wiedział, że Rzym to w zasadzie też Południe, tylko ze stołecznym zadęciem, co daje nieznośną mieszankę chaosu i poczucia wyższości.

Jak to zatem jest z tym Rzymem? Czy pamięć, jak zwykle, płatała mi figle i lukrowała to, co w istocie było zderzeniem z najbardziej nieznośnym miejscem we Włoszech?

Odpowiedź znalazłem w zbiorze reportażowych tekstów Piotra Kępińskiego „Szczury z via Veneto”, który wpadł mi w ręce zaraz po powrocie do Polski. Pewnie bym do niego nie zajrzał, sądząc, że to kolejny zapis dość powszechnych turystycznych zauroczeń, gdyby nie notka Filipa Łobodzińskiego na pleckach okładki: „Per Giove, co za ulga! Wreszcie książka pełna szkiców o Włoszech, w której antyk i odrodzenie pojawiają się ledwie jako statyści”.

Kto by wierzył blurbom? A jednak westchnienie ulgi Łobodzińskiego jest jak najbardziej usprawiedliwione. Teksty Kępińskiego to nie notatki niespiesznego przechodnia cierpiącego na syndrom Stendhala, który raczy zawiesić oko tylko na najwybitniejszych wytworach kultury. Nie jest to też – co ważne – bezładna zbieranina drobnych obserwacji, która ma sprawiać wrażenie naturalności, wniknięcia w atmosferę miejsca. Innymi słowy, „Szczurom z via Veneto” równie daleko do nowej rzymskiej wersji „Barbarzyńcy w ogrodzie”, jak i do pretensjonalnego reportażu w stylu gonzo.

Kępiński, który w Rzymie mieszka od jakiegoś czasu, ale nie udaje, że zna go lepiej niż tuziemcy, wybiera drogę pomiędzy. Z rozmysłem dobiera tematy i pogłębia je za pomocą lektur, ale jedocześnie zawsze pilnuje, żeby były przedstawione na tle zwykłej codzienności, skomentowane przez współczesnych mu rzymian. Robi to lekko, niemal jak kumpel, oprowadzający znajomych po co ciekawszych zakamarkach miasta, w którym zdążył się już zadomowić, choć wiemy, że za tym bezpretensjonalnym tonem stoją dziesiątki przeczytanych stron.

Jaki jest zatem Rzym Kępińskiego? Przede wszystkim niełatwy do życia (punkt dla Andrei!). Stolica Włoch to w zasadzie miasto w stanie wiecznej erozji. Jest ono zaszczurzone (szczury wychodzą tu na żer w dzień i w najbardziej reprezentacyjnych częściach miasta), zaśmiecone (wynik zamknięcia okolicznego wysypiska i kilku spalarni niespełniających europejskich norm), niechętne rowerom (ścieżek rowerowych – i to często w okropnym stanie – jest tu trzy razy mniej niż w Warszawie), zanieczyszczone (w Rzymie zawiesisty smog zbiera co roku obfite żniwo), opanowane przez mafijne interesy (wbrew pozorom mafie z Południa czują się równie znakomicie w Rzymie) i wreszcie – pełne koczowisk bezdomnych i naprędce skleconych romskich siedlisk (nierozwiązanych problemów społecznych dałoby się wymienić więcej).

Jednak portret Wiecznego Miasta wcale nie jest w „Szczurach z via Veneto” przedstawiony wyłącznie w czarnych barwach. Kępiński te metropolię wyraźnie lubi i potrafi sprawić, że i my czujemy się tu dobrze. Dzieje się tak, kiedy opisuje dzielnicę Flaminio, w której mieszka, albo słynną dzielnicę Coppedè, gdzie znajdował się legendarny klub Piper. Do jego bywalców należał między innymi Andy Warhol i cała śmietanka odwiedzających Rzym muzyków – Pink Floydzi, Duke Ellington, Procol Harum.

Również przypominająca Paryż via Merulana wzbudza ciepłe uczucia. Tym bardziej, że Kępiński w jej opisie robi to, co wychodzi mu równie dobrze, jak oprowadzanie nas po ulicach Rzymu – opowiada nam jej historię przez pryzmat literatury. Dla złaknionych kulturowego tła czytelników odwołań do tej ostatniej w reportażach Kępińskiego nie brakuje.

Na via Merulana główną postacią jest oczywiście Carlo Emilio Gadda, jeden z czołowych włoskich eksperymentatorów językowych, którego nowatorską powieść „Niezły pasztet na via Merulana” kilka lat temu w przekładzie Anny Wasilewskiej wydał Państwowy Instytut Wydawniczy. W książce pojawia się jednak również kilku innych słynnych rzymskich pisarzy. Dobrym duchem „Szczurów z via Veneto” jest Pier Paolo Pasolini, któremu Kępiński poświęca osobny tekst. Rzym pozwalają nam również lepiej zrozumieć Elsa Morante i Alberto Moravia.

Ale największym plusem książki jest wprowadzenie mniej znanych w Polsce nazwisk. To dzięki Kępińskiemu po raz pierwszy usłyszałem o Ugo Fantozzim, dziś we Włoszech powszechnym uosobieniu lenia, nieudacznika i pechowca, postaci wymyślonej w 1971 roku przez Paolo Villagio, który nie tylko uczynił z niej głównego bohatera serii książek, ale również wcielił się w nią w niezwykle popularnych ekranizacjach. To również „Szczury z via Veneto” uświadomiły mi, na czym polega włoski fenomen sędziów, którzy masowo zaczęli pisać kryminały. O kilku innych intelektualnych długach, które zaciągnąłem u autora, nie wspomnę.

Duszny, zatłoczony i męczący Rzym pod piórem Kępińskiego niespodzianie nabiera więc głębi. I to wcale nie dzięki wysmakowanym opisom obleganych przez turystów zabytków. Jeśli dodać do tego fakt, że Kępiński jest również dobrym politycznym komentatorem, który nie operuje wytartymi kliszami, „Szczury z via Veneto” należy uznać za jedną z lepszych, a przy tym jedną z najmniej pretensjonalnych książek reportażowych o współczesnych Włoszech.

Po jej lekturze nadal nie dowierzam Andrei. Ale z innego powodu. Rzym jest zapewne zapchany, brudny, drogi i z wysoką stopą bezrobocia. Ale chętnie bym tu pomieszkał i powłóczył się po nim z Piotrem Kępińskim.

 

Książka:

Piotr Kępiński, „Szczury z via Veneto”, seria Sulina, wyd. Czarne, Wołowiec 2021.

 

To mogłam być ja

„Ani jednej więcej!”, krzyczał tłum zgromadzony na ulicach polskich miast i miasteczek. Na transparentach, kartonach, w rozmowach brzmiały bolesne i osobiste zdania: „To mogła być moja córka”, „To mogła być każda z nas”, „To mogłam być ja”. Kiedy szłam w sobotę w wielkim warszawskim marszu, myślałam o pani Izabeli, o jej samotności, przerażeniu, bólu. Zastanawiałam się, co ja bym zrobiła w takiej sytuacji. I z każdym krokiem, z każdą chwilą, z każdym napotkanym spojrzeniem, czułam coraz większy ciężar tragedii.

Śmierć trzydziestoletniej ciężarnej kobiety z Pszczyny uświadomiła wielu osobom, że zakaz aborcji w Polsce to nie jest akademicki problem, który można spokojnie roztrząsać w zaciszu gabinetów, w salach posiedzeń czy podczas dyskusyjnych paneli. To nie jest temat scholastycznych dyskusji z gatunku, „kiedy zaczyna się człowiek”. To jest historia kobiety, która zgłosiła się do szpitala w 22. tygodniu ciąży z powodu odejścia wód płodowych. W takiej sytuacji płód nie miał szans na przeżycie. Lekarze nie zdecydowali się jednak na ratowanie matki, dopóki biło jego serce. Potem było już za późno, bo sepsa rozwinęła się błyskawicznie.

Decyzja marionetkowego Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej z 22 października 2020 roku była wyrokiem na kobiety. Wyrokiem, który nie poprawił sytuacji demograficznej, nie wpłynął na zwiększenie dzietności i z całą pewnością nie natchnął nikogo myślą o tym, że w Polsce warto zostać mamą. To wyrok skazujący na lęk, na odebranie poczucia bezpieczeństwa, na brak pomocy w sytuacji, kiedy jest ona najbardziej potrzebna. Dopóki ten wyrok i ta ustawa obowiązują, nic się nie zmieni, choćby nie wiem, ile miało powstać nad Wisłą Instytutów Rodziny i Demografii, w jak wielu pokojach można się było „wypłakać”, ile by nie mówić o „prawie do życia”. Kobiety straciły podmiotowość, oficjalnie zostały inkubatorami bez prawa do głosu.

fot. Adam Tuchliński.

Po śmierci pani Izy, głos zabrali również politycy rządzącej koalicji. Premier Mateusz Morawiecki zrzucił winę na lekarzy, bo jego zdaniem, „zgodnie z prawem”, powinni byli podjąć decyzję o ratowaniu życia kobiety. Łatwo jest obwiniać lekarzy, ta grupa wyjątkowo dobrze nadaje się do tego, żeby zrzucać na nią ciężar odpowiedzialności, „brać w kamasze”, zmuszać do pracy w warunkach urągających wszelkim standardom. Do obowiązków polskich lekarek i lekarzy orzeczenie pseudo-TK dodało jeszcze obligatoryjne bohaterstwo, które w całej historii ludzkości było zawsze raczej wyjątkiem niż standardem.

Przerażające jest uświadomienie sobie, że to, co spotkało panią Izę, tak naprawdę może spotkać każdą kobietę w Polsce. Nie ma takiej kultury, która nie wytworzyłaby szeregu rytuałów związanych z porodem. W naszym kręgu opowiadają nam o tym mamy, przyjaciółki, koleżanki. Nigdy nie słyszałam opowieści o idyllicznym, spokojnym, łagodnym rozwiązaniu. Nawet jeśli wszystko idzie dobrze i szczęśliwie się kończy, samo wydarzenie zawsze jest dramatyczne, burzliwe, przełomowe. Poród to doświadczenie graniczne i właśnie dlatego poczucie bezpieczeństwa rodzącej i zaufanie do otoczenia są przy nim kluczowe. A co, jeśli nie mogę zaufać? Jeśli nie mogę czuć się bezpiecznie? Do naturalnego strachu dokłada się ten dodatkowy, paraliżujący – bo polski Trybunał Konstytucyjny zawiesił prastare, hipokratejskie zasady, powodując, że życie i zdrowie pacjentki przestało być traktowane nie tylko jako priorytet, ale w ogóle jako wartość.

Gdyby nie słuszne i szybko podjęte decyzje mądrych lekarzy, najprawdopodobniej nie byłoby dzisiaj wśród żywych ani mojej córki, ani mnie. Gdyby prowadzący moją ciążę doktor zaczął się zastanawiać nad tym, które serce jest ważniejsze, obydwa przestałyby bić.

Wszystkie nasze puste krzyże. Recenzja filmu w reżyserii Łukasza Rondudy

„Wszystkie nasze strachy” – film, by nie rzec „dzieło filmowe”, które dostało główną nagrodę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, już ma wręcz lawinę recenzji ze sformułowaniami typu: „objawienie Festiwalu”, Tadeusza Sobolewskiego: „kino chrześcijańskiego niepokoju”, Dawida Dudko: „I Bóg stworzył geja”. Bardzo ważna jest szersza analiza Łukasza Adamskiego w „Więzi”, wydobywająca jedno z najważniejszych przesłań filmu o współczesnym chrześcijaństwie i tęczowych osobach, określająca „Strachy…” jako „najbardziej duchowy polski film od lat”.

„Strachy…” to film o mniejszościach w ogóle, nawet więcej: pomagający zrozumieć, iż polityczna i popularno-powierzchowna teza o istnieniu niewzruszalnej „większości” z jedyną racją jest błędna.

Tomasz Kozłowski

„Strachy…” z Gdyni

Na samym Festiwalu w Gdyni film wywoływał gorące dyskusje i uczucia – co było tym bardziej cenne, iż tegoroczna 46. edycja przechodzi do historii jako wyjątkowa, pełna otwartej atmosfery młodych, świeżych i odważnych spojrzeń. Tym razem naprawdę można było współczuć jury.

Film został nagrodzony nie tylko Złotymi Lwami. Dostrzeżono też pracę Łukasza Gutta nad zdjęciami do tego filmu. Ale właściwie wszyscy twórcy, cała niezwykle zgrana ekipa tego filmu, zasługują na wyróżnienia i dalszą uwagę co do ich artystycznych losów. Na podziw zasługuje oczywiście wysiłek reżysera Łukasza Rondudy, Gutta, który był też współreżyserem, czy producenta Kuby Kosmy, przejmująco zabierającego głos przy odbieraniu nagrody. Nie mniej istotny i organiczny wydaje się jednak również wkład scenarzystów – wśród nich Kasi Sarnowskej – a także scenografia, kostiumy, muzyka, dźwięk, postprodukcją. W kwestii gry aktorskiej zachwyca Dawid Ogrodnik, który zdaje się mówić zarówno sam za siebie, jak i za Rycharskiego, Jacek Poniedziałek w szwajcarsko precyzyjnej roli kuratora, Andrzej Chyra w popisowym aktorstwie w roli ojca ma tylko kilka krótkich „wejść”, ale daj Boże każdemu aktorowi w życiu choć jedno takie wejście. Warto wreszcie docenić wkład Leventa Gultana z Kino Polska TV S.A., który przełamał jak najbardziej zasadne obawy co do wspierania finansowego tego filmu z punktu widzenia komercyjnego.

© Fot Jaroslaw Sosinski, Materiały prasowe dystrybutora Kino Świat

Bardzo ciekawe jest zlanie się w przypadku tego filmu ról zawodowych i zainteresowań, co znajduje szczególny wyraz w osobie Łukasza Rondudy, kuratora Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Warto też zwrócić uwagę na ciekawe zachodzące podczas produkcji procesy zwrotne. Dawid Ogrodnik wraz z ekipą wpadają na pomysł ufarbowania na jasny blond włosów granego przez niego bohatera. Daniel Rycharski to akceptuje, sam zmienia kolor fryzury i taką nosi do dziś.

Wspomnianej ekipie filmowej udało się wraz z Danielem dokonać rzeczy niebywałej, Wykracza ona zdecydowanie poza „filmowość” tego filmu. Wykrzykują oni, że z wielkiej tradycji polskiej otwartości „ostał się ino sznur” – nastąpił swoisty koniec obecnego narodowego wesela, na którym tak wielu ino ten sznur zaoferowano. Pokazują oni od nowa, w wysublimowany, ale i dogłębny sposób, że Chrystus został zdjęty w Polsce z krzyża. Że krucyfiks zamieniono w pusty krzyż. Daniel odziewa go w stroje osób LGBT, które popełniają w Polsce samobójstwa ze względu na odrzucenie i społeczną nienawiść.

Daniel kocha po swojemu – choć pozornie kocha inaczej. Kochając po ludzku, kocha po chrześcijańsku. Kocha z siłą tego pojmowania Boga, które już od dawna wygasa, a nawet przemienia się w czyste formy lub wręcz w samonegacje.

Tomasz Kozłowski

Polska pustych krzyży?

Tych pustych krzyży na polskiej drodze powstało wiele. Różne mogą być też przyczyny ich pojawiania się. Z jednej strony, są to krzyże pustego w sensie wiary Kościoła, które mogą zostać wypełnione przez powroty do najgorszych ciemnych kart polskiej historii. Chrystusa jak wiadomo nie skazał sam Piłat, uczynił to głos pozostawionego sobie ludu.

Ale te pustki można uznać za wynikłe z zaniedbań nie tylko Kościoła katolickiego. Ich przyczyną są także deficyty modelu wychowania czy działalności publicznych mediów. Jeśli sięgniemy przyczyn głębszych, warto zwrócić uwagę na dziedzictwo PRL-u, które przyjmuje obecnie postać – podążając tropem znakomitego określenia Marii Szyszkowskiej – swoistej próżni światopoglądowej, powstającej między tak zwanym realnym socjalizmem a jak najbardziej realnym katolicyzmem. Nie można też zapomnieć o zaniedbaniach niektórych rządów: miałem zaszczyt współdziałać, właśnie pod egidą Szyszkowskiej u początków III RP przy pierwszym projekcie ustawy o związkach partnerskich. Nadal nawet takiej podstawowej ustawy nie ma.

Warto zwrócić uwagę na przesłanie, jakie film Rondudy zawiera w kwestii funkcjonowania demokracji. „Strachy…” to film o mniejszościach w ogóle, nawet więcej: pomagający zrozumieć, iż polityczna i popularno-powierzchowna teza o istnieniu niewzruszalnej „większości” z jedyną racją jest błędna. Film przy okazji uświadamia, jak bardzo polityczne okulary fałszują obraz rzeczywistości społecznej. Konieczne istnienie pojęcia większości politycznej nie oznacza przecież tego samego w języku życia codziennego, a tak to jest zwykle wtłaczane nam do głów. Jako społeczeństwo składamy się z przecinających się, zmieniających się mniejszości. Dzisiejsza większość polityczna jutro jest mniejszością, obywatele zmieniają poglądy. Znakomitym tego przykładem jest kapitalnie grana przez Marię Maj babcia głównego bohatera: to swoista „babcia z ludu”, tego ludu tej niby większości antyhomoseksualnej. Wbrew pozorom, nie tylko broni ona wnuka: tworzy ona z nim tandem bardzo nowoczesny w pojmowaniu świata.

© Fot Jaroslaw Sosinski, Materiały prasowe dystrybutora Kino Świat

Katolicka nauka miłości?

„Strachy…” to oczywiście niezwykle ważny głos w kwestii LGBT i nauk Kościoła katolickiego. Daniel kocha po swojemu – choć pozornie kocha inaczej. Kochając po ludzku, kocha po chrześcijańsku. Kocha z siłą tego pojmowania Boga, które już od dawna wygasa, a nawet przemienia się w czyste formy lub wręcz w samonegacje.

LGBT powinno stanowić swoiste przypomnienie, iż miłość leży u źródeł chrześcijaństwa, a rzucanie kamieniem w Innego to zaprzeczenie ewangelicznych przesłań. Zatrzymam się przy tym aspekcie z baczniejszą uwagą. „[…] Wolność, wolność wychowania, nauki i oświaty, wolność głoszenia nowych poglądów, zrzeszania się. Te wolności tworzą prawdziwą kulturę. To, co przeciwne tym wolnościom, jest antykulturą”. Kto to powiedział? Kardynał Wyszyński w 1966 we Włocławku. Te same słowa poniekąd przepełniają cały film – spokojnie mógłby je powiesić Daniel w swoim pokoju albo na swojej wystawie. Niestety trudno je przypisać, nie znając ich Autora, obecnemu Kościołowi katolickiemu.

„Strachy…” przypominają mi słynny kiedyś film „Jesus Christ Super Star”. Wracamy tu poniekąd do klimatów rewolucji kulturowej lat sześćdziesiątych. Kościół postanowił w nią wejść w postaci II Soboru Watykańskiego, do czego obecnie nawiązuje też papież Franciszek. „Strachy…” są swoistym powrotem do źródeł rewolucji dzieci kwiatów, związanej społecznie i prawnie z rozwojem praw człowieka.

Tym samym „Strachy…” rezonują poniekąd ze słowami pierwszej encykliki Jana Pawła II – deklaracją, że od tej pory to nie Kościół ma być drogą człowieka, ale człowiek ma być drogą Kościoła.

Tomasz Kozłowski

Film „Jesus Christ Super Star” pokazuje zbieżność drogi Chrystusa z klimatem drogi tejże rewolucji. W rewolucji tej żyjemy nadal, ale powierzchownie – w sensie ubioru, obyczajów, muzyki, zmienienia relacji międzypokoleniowych, ale w dużej mierze porzuciliśmy ją w tych głębszych wymiarach. Daniel nam ją przywraca: jest człowiekiem, który odkrywa i tworzy miłość. Tym samym „Strachy…” rezonują poniekąd ze słowami pierwszej encykliki Jana Pawła II – deklaracją, że od tej pory to nie Kościół ma być drogą człowieka, ale człowiek ma być drogą Kościoła. Twórcy filmu poniekąd uzupełniają te słowa swą artystyczną wizją: człowiek tylko częściowo rodzi się i jest na poziomie ciała, podczas gdy naprawdę staje się na poziomie ducha.

Dzięki „Strachom…” można poczuć – wbrew propagandowo-politycznemu katolicyzmowi, a zgodnie z książką „Jezus” papieża Benedykta – że w chrześcijaństwie człowiek staje się cząstką Boga. Bóg, który schodzi na ziemię, nie jest Bogiem rozkazów, ale Bogiem, który krzyczy przez Chrystusa: przez miłość możesz dojść do wieczności! Droga krzyżowa jest zarówno refleksją za nasze grzechy, jak i drogą uświęcenia miłości. W sposobie bycia Daniela bezwarunkowo obecna jest wiara – jest ona wiarą odrzucanych, poniewieranych i wiarą w potęgę ludzkiej miłości.

© Fot Jaroslaw Sosinski, Materiały prasowe dystrybutora Kino Świat

Trzecia Polska?

Warto wreszcie zwrócić uwagę na obraz „Trzeciej Polski”, jaki film oddaje. „Wszystkie nasze strachy” zdają się dowodzić, że podział Polaków na dwa obozy – czy, jak to niektórzy określają, na „dwa plemiona” – jest kompletnie chybiony. Oczywiście, wielu ludzi szuka samych siebie w tych obozach, a raczej bezrefleksyjnie deklaruje przynależność do jednego z nich. Jednakże twórcy filmu pokazują obecność innej Polski, w której te podziały są dosłownie bezsensowne. Film nie jest „przeciw” któremukolwiek z obozów: jest za miłością i za wspólnotowością jako taką.

W tym kontekście film jest oczywiście zarówno arcytrudny, jak i arcyważny. Odkrywa, że samo przyznanie wolności i tolerancji to pustosłowie bez ich zakorzenia w innych wartościach. Odkrywa, że pustosłowiem są także często powtarzane zarzuty wobec osób LGBT – niemożność reprodukcji, rozwiązłość, obraza moralności tak zwanej większości czy obraza uczuć religijnych. Zarzuty te okazują się zarzewiem czystej nienawiści i czynienia z życia innych ludzi piekła na ziemi – aż po doprowadzanie ich do samobójstwa. Zarówno pusta deklaracja wolności, jak i ślepa nienawiść mogą stać się piekłem.

Daniel Rycharski bierze „swój” krzyż, krzyż koleżanki lesbijki popełniającej samobójstwo z powodu społecznego odrzucenia, krzyż wszystkich miłujących „inaczej”, krzyż nas wszystkich miłujących. Daniel bierze swój krzyż i wyrusza z nim na „swoją” drogę krzyżową, rusza za nim ekipa filmowa, za nią możemy ruszyć my, a towarzyszyć nam będą wszystkie nasze strachy i wszystkie nasze nadzieje.

Pożytki z kuriozów. O wrocławskiej serii wydawniczej Bibliotheca Curiosa

Polskie edytorstwo dwudziestowieczne miało sporo wybitnych osiągnięć. Jednym z nich była Biblioteka Klasyków Filozofii, seria wydawnicza założona w 1952 roku, w środku stalinizmu, pod auspicjami Polskiej Akademii Nauk, między innymi po to, aby odsunięci wówczas od pracy na uczelniach „nieprawomyślni” autorzy mogli dorabiać tłumaczeniami i opracowaniami. Mimo tych niezbyt komfortowych początków BKF, wydawana przez Państwowe Wydawnictwo Naukowe, nie tylko przetrwała kolejne epoki PRL-u, ale stała się serią niemającą odpowiedników w skali światowej. Ani Anglicy, ani Francuzi, ani nawet Niemcy nie dorobili się bowiem serii wydawniczej, w której w ciągu siedemdziesięciu lat ukazałoby się przeszło dwieście tytułów reprezentujących myśl filozoficzną od antyku do połowy dwudziestego stulecia, nie tylko europejską zresztą (wydano w niej bowiem również „Klasyczną jogę indyjską” i „Asztawakragitę” oraz pisma Ibn-Arabiego i Al-Gazalego) – na ogół w znakomitych przekładach i opracowaniach. W naszych czasach podobny standard reprezentuje chyba tylko seria Il pensiero occidentale mediolańskiego wydawnictwa Bompiani, którą wprawdzie założono ledwo dwadzieścia lat temu, ale przez ten czas wyszło w niej więcej tytułów niż w BKF-ie przez siedem dekad. Włosi nie tylko dają dobre tłumaczenia, ale jeszcze zamieszczają na ogół oryginalne wersje językowe, wskutek czego wydane przez Bompianiego edycje pism Pascala, Plutarcha i Diderota mają ponad trzy tysiące stron (w pojedynczych woluminach!). Jak przy takich imprezach wydawca wychodzi na swoje, jeśli chodzi o finanse, w warunkach wolnego rynku i powszechnego cyfrowego piractwa słowa drukowanego – to już jego słodki sekret.

W Polsce transformacja ustrojowa nie wyszła natomiast na dobre ani Bibliotece Klasyków Filozofii, ani kilku innym znakomitym seriom wydawniczym. PWN (a właściwie już WN PWN) od roku 2010 przez dziesięć lat nie wydało w niej ani jednego nowego tytułu, zadowalając się wznowieniami starych. Dopiero w ostatnich latach BKF ponownie ruszyła z miejsca. Ale podobnie ma się sprawa choćby z legendarną Biblioteką Narodową wydawaną od stu lat przez Ossolineum, która przez pewien czas na przełomie pierwszej i drugiej dekady naszego wieku była praktycznie martwa, potem wyglądało na to, że odrodziła się, przybrała nawet znacznie atrakcyjniejszą formę edytorską, lecz obecnie znów jest raczej w zaniku, zasilając się głównie e-bookami na kanwie starszego repertuaru. Kwestie finansowe okazują się, niestety, istotniejsze od intelektualnych, a spory kompetencyjne niekiedy działają bardziej rozkładowo niż odgórne planowe zarządzanie. Ciekawe skądinąd, że obie wspomniane serie radziły sobie jeszcze całkiem nieźle w latach dziewięćdziesiątych, czyli w okresie dla Polski najcięższym pod względem kolejnych szoków transformacyjnych, a wytraciły impet dopiero po względnym ustabilizowaniu się w naszym kraju mechanizmów wolnego rynku. Zresztą po innych seriach o podobnym prestiżu, jak choćby Czytelnikowska Nike, niegdyś fundament polskich księgozbiorów inteligenckich, pozostały nam dziś tylko wspomnienia, a zainicjowana w ostatnich latach ubiegłego wieku świetna Biblioteka Antyczna Prószyńskiego także już umarła, mimo wysiłków resuscytacyjnych podejmowanych przez szereg osób i instytucji. Wiele tytułów wydanych w tych seriach to dziś antykwaryczne białe kruki, wystawiane przez bukinistów za bajońskie (w porównaniu z innymi książkami z czasów PRL) kwoty.

O tym, aby w naszym stuleciu powstawały nowe serie o takim ciężarze gatunkowym, jak BKF czy BN, nie ma mowy. Żyjemy dziś w innym klimacie – co miano wydać, to już wydano, a co miano przeczytać, przeczytano. Pozostają jednak teksty niepierwszorzędne, dla dzisiejszych odbiorców niekiedy bardziej interesujące niż przebadana na wszystkie sposoby kanoniczna klasyka.

Z takich właśnie tekstów składa się seria Bibliotheca Curiosa wydawana pod redakcją profesora Jacka Sokolskiego przez wrocławską oficynę ATUT. Na okładkach jej książek można przeczytać, że „prezentuje teksty, o których samym istnieniu dziś wiedzą już zwykle tylko specjaliści” i tak jest w istocie. Wśród czterdziestu zaprezentowanych w niej jak dotąd tytułów znajdują się na przykład „Uczta Cypriana”, jeden z bardziej skandalizujących tekstów średniowiecznych, o którym półsłówkami wspominają bohaterowie „Imienia róży”, oraz dziełko „O sekretach białogłowskich” przypisywane niegdyś Albertowi Wielkiemu, nauczycielowi Tomasza z Akwinu, gdzie można znaleźć przestrogi przed żelazem ukrytym w kobiecej waginie, co świadczy o istnieniu lęków kastracyjnych już w odległych czasach. Są tam również: ezoteryczne poematy orfickie z późnej starożytności, antyczne traktaty o magicznych właściwościach kamieni i roślin, oryginalna wersja „Historii o kobiecie papieżu” (która była podstawą dla legendy o papieżycy Joannie), starożytne utwory paradoksograficzne i onejrokrytyczne (czyli dotyczące niezwykłych zjawisk i znaczenia snów), alternatywne względem Biblii średniowieczne opisanie życia Adama i Ewy, teksty poświęcone czarownicom i potworom, a wreszcie traktat demonologiczny napisany przez Jakuba I Stuarta, króla Szkocji i Anglii, następcę Elżbiety Wielkiej.

Dla każdego miłośnika i każdej wielbicielki osobliwości literackich, mało znanych tematów z historii kultury czy zapomnianych autorów i tekstów z dawnych epok seria Bibliotheca Curiosa to kopalnia złota. Obszerne wstępy, komentarze i objaśnienia towarzyszące każdemu publikowanemu w niej tekstowi sprawiają wraz z samymi tekstami, że całość serii jest jednym z ciekawszych obecnie przedsięwzięć wydawniczych w polskiej humanistyce. Można z niej zresztą wynieść pożytki dużo większe niż zaspokojenie ciekawości [łac. curiositas] zblazowanego czytelnika. Weźmy choćby tom 24 serii: „Rozmowy Salomona z Marchołtem” w opracowaniu Macieja Edera.

Postać Marchołta należy do sfery średniowiecznej karnawalizacji świata – był to osobnik nadzwyczaj odrażający z wyglądu, a nadto skrajnie ordynarny i wulgarny. Zarazem jednak był bystry i wymowny, dzięki czemu mógł „dissować” (to wyrażenie pasuje tu bardzo dobrze) przemądrego króla Salomona, postać symbolizującą w świecie symboliki dawnych epok najwyższy stopień ludzkiej wiedzy, doświadczenia i roztropności. Inaczej niż na przykład antyczny motyw Edypa i Sfinksa, w którym mądrość ludzka wystawiona jest na próbę w starciu z istotą nadprzyrodzoną i starcie to wygrywa, motyw Salomona i Marchołta polega na konfrontacji postaci ze szczytu hierarchii społecznej i kulturowej z postacią z dna tej hierarchii – i tutaj zwycięża postać z dna, która bez żadnych zahamowań ośmiesza, karykaturuje i sprowadza do absurdu wysmakowane wypowiedzi swojego rozmówcy. Chodzi tu nie tylko o pogrążenie wzniosłości w nieczystościach, podobne do defekowania na klawiatury fortepianów, w którym podobno lubowali się bolszewicy plądrujący rezydencje ziemiańskie. Ważne jest też – co podkreśla autor opracowania – że paskudny Marchołt swoimi ciętymi replikami na słowa wyrafinowanego Salomona obnaża pozorność każdej „wyższej” formacji kulturowej, demaskuje sekret każdej sublimacji, każdego nakazu savoir-vivre, demonstruje to, że nie unicestwiają one brudu i ohydy naszej egzystencji, lecz tylko je przesłaniają, i to przesłoną nader cienką.

Obleśny rechot Marchołta przez wieki był tylko kulturową ciekawostką (czyli kuriozum), świadczącą po trosze o przenikaniu kultury ludowej do obiegów słowa pisanego, a po trosze o odreagowywaniu kompleksów hommes des lettres przez wprowadzanie do intelektualnych dyskusji postaci Innego, który te dyskusje unieważnia w podstawie. Lecz po radykalnej destrukcji norm i hierarchii kulturowych zachodniej cywilizacji w trakcie kataklizmów dziejowych XX wieku – której skutki oglądamy dziś we wciąż narastającej skali – Marchołt okazuje się figurą nadzwyczaj aktualną. Udowadnia on mianowicie, że nie ma ani jednej mądrej myśli oraz ani jednej wzniosłej idei, której nie dałoby się skutecznie zadeptać w błocie i gównie. Strach pomyśleć, ilu uczestników współczesnej debaty publicznej mogłoby go sobie obrać za patrona.

 

Seria książkowa:

Bibliotheca Curiosa, seria wydawana od 2007 roku pod redakcją Jacka Sokolskiego, Oficyna Wydawnicza ATUT – Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe, Wrocław.

Społeczeństwo obywatelskie w służbie partii

Szanowni Państwo!

Jest to informacja, którą trudno zlekceważyć. W ostatnim czasie Marsz Niepodległości oraz Straż Narodowa otrzymały od państwa 3 miliony złotych. Pojawiają się doniesienia o nowych dotacjach dla organizacji skrajnej prawicy. Jak na skalę polskich organizacji pozarządowych, mówimy o bardzo dużych pieniądzach. Jeszcze kilka lat temu sukcesem dla wielu NGO było pozyskanie w publicznym konkursie kilkudziesięciu tysięcy złotych na realizowany projekt. Ale 3 miliony złotych? Takich pieniędzy nie mógł zobaczyć na własne oczy w środowisku organizacji pozarządowych prawie nikt.

Najwidoczniej nie jest to przypadek, lecz nowa polityka. W ostatnich latach PiS utworzyło Narodowy Instytut Wolności – celem jego utworzenia była centralizacja publicznego finansowania organizacji społeczeństwa obywatelskiego. Z licznych doniesień medialnych wynika, że duże pieniądze w konkursach często otrzymują znajomi królika – organizacje bez żadnego doświadczenia, a czasem nawet bez stałej siedziby, ale powiązane personalnie z obozem rządzącym. Mimo że chodzi o zjawiska patologiczne, ujawnianie tego rodzaju informacji nie prowadzi do konsekwencji politycznych.

Continue reading

Nieubłagalna logika pożerania społeczeństwa obywatelskiego

Kardynalne tematy

W zasadzie każdy kraj ma pewien kardynalny temat swojej polityczności. Niektóre narody boją się powrotu wojny domowej, inne ostatecznej utraty imperialnej roli. Często węzłowe tematy wywodzą się z dawnych, traumatycznych przejść zbiorowości. Z czasem zostają przesłonięte bieżącymi wydarzeniami, niemniej wciąż płyną podskórnym nurtem opowieści o sobie samych. Można je oglądać w muzeach narodowych, są przetwarzane w tekstach kultury, niekiedy zdarza się je usłyszeć w rozmowach prywatnych. W czasach zawirowań, zatem takich, jak obecne, wypływają na wierzch – niezależnie od tego, czy rozmawiamy o historii dawnej Rzeczypospolitej, czy o nadrzędności prawa krajowego nad unijnym. W przypadku naszego kraju takim kardynalnym tematem jest kwestia suwerenności, fundamentalny strach przed jej utratą, podawany sobie przez sztafetę pokoleń – od trzeciego rozbioru w roku 1795.

W niniejszym tekście chciałbym zarysować, jak ideologia władzy zmierza do pożerania społeczeństwa obywatelskiego i co z tym należy zrobić.

Ideologia władzy

„Czy ONI się nie boją polexitu?”, „Czy ONI naprawdę chcą wyprowadzić Polskę z Unii?!” – słychać pytania o kardynalny temat naszej polityczności.

Wiele osób wciąż nie rozumie, co dzieje się od 2015 roku. Tymczasem sednem ideologii obecnej władzy jest odrzucenie odpowiedzi na pytanie o polską suwerenność, która co do zasady obowiązywała po 1989. Od sześciu lat marginalizuje się lub odrzuca wcześniejszą odpowiedź, wedle której rozwiązaniem naszych traum i geopolityczną kotwicą jest mocne członkostwo w UE oraz NATO, czyli Zachód. W miejsce tej odpowiedzi pojawia się inna. Oto przyszedł czas na przyjmowanie alternatywnego software’u, jakim jest (wyidealizowana) II RP jako wzór państwa całkowicie suwerennego. Oczywiście oswajanie się obywateli z nową odpowiedzą na tak zasadnicze pytanie jest i będzie rozłożone w czasie, przedstawione jako najbardziej nowoczesne lekarstwo na aktualne wyzwania czy bolączki współczesności, jak globalizacja, europeizacja, masowe migracje itd.

W sumie, jak widać, sednem ideologii obecnej władzy jest stwierdzenie banalne dla każdego Polaka, lecz dla obserwatora z zewnątrz często trudne do zrozumienia. Otóż, najważniejszym problemem politycznym w Polsce, począwszy od XVIII wieku, było najpierw odzyskanie niepodległości, a potem, kiedy już została odzyskana po czasie zaborów – jej zagwarantowanie. Tak zarysowany cel jest również „powszechny” dla polskiej polityczności w ogóle. Historycznie bowiem, czy u władzy znajdowały się nurty prawicowo-narodowe, czy lewicowe – co do zasady (wyjątki pomijam) wszystkie przez ponad sto lat musiały się mierzyć właśnie z zagadnieniem niepodległości.

Wprowadzanie pewnego rodzaju dramatyzmu do polskiej polityczności w III RP jest jednym z podstawowych sposobów działania obecnego obozu władzy. Permanentne zagrożenie suwerenności, pistolety przystawione do głowy, nawet III widmo wojny światowej – mogą wydawać się absurdalne dla kogoś, kto normalnie żyje na co dzień. Te słowa jednak rezonują na tle Historii. I w tym sensie ich absurdalność staje się relatywna. Doświadczenie poprzednich pokoleń dowodzi, że z suwerennością nie ma żartów.

Często powracające odwołania do niepodległości i ważnych dla niej dat – roku 1918 i 1989 – pokazują, że zestaw przekonań obecnej władzy budowany jest na tle szerszego widzenia polskiej historii. Dramatyzm zaś łączy się z innym kluczowym pojęciem dla obecnej władzy, jakim są „elity”. Na przykład Jarosław Kaczyński przywiązany jest do stwierdzenia, że historycznie część polskich elit – czasami elity w ogóle – są skłonne poszukiwać patronów wśród innych mocarstw, ponieważ mają wątpliwości co do samych siebie i co do państwowości polskiej w ogóle.

Starodawne rozumienie suwerenności

Kolejnym elementem ważnym dla ideologii obecnej władzy jest autarkiczne, maksymalistyczne rozumienie suwerenności, wywodzone właśnie z II Rzeczpospolitej i będące uzasadnieniem dla prowadzenia specyficznego rodzaju polityki.

Dokonuje się tu fuzja myśli Dmowskiego i Piłsudskiego – na tle polskiego myślenia o polityczności bardzo istotna. Wspomniany Jarosław Kaczyński z pełną premedytacją nie rozdziela w swej wizji tych dwóch postaci. Piłsudski jest tu synonimem specyficznej interpretacji silnej państwowości polskiej, a Dmowski sankcjonuje obecność ideologii narodowej. Krótko mówiąc, do piłsudczykowskiej wizji państwa „wlewamy” endecki naród.

W ujęciu obecnego obozu rządzącego, II Rzeczpospolita staje się więc pozytywnym punktem odniesienia, a symboliczny dla Polaków moment – rok 1926 i zamach majowy – może być oceniany korzystnie.

Kiedy bowiem zagrożona jest suwerenność, na drugi plan schodzi demokracja, a pytanie o konsekwencje działań staje się irrelewantne – ważny jest moment osiągania maksymalnej suwerenności. Zagadnienia społeczeństwa obywatelskiego są więc w tej wizji marginalizowane nie bez powodu jako przeszkoda w realizowania celów władzy.

W wizji obozu rządzącego, zwrotem w historii Polski, który bezpośrednio ciąży na interpretacji znaczenia społeczeństwa obywatelskiego, jest rok 1944. Jak to określa Jarosław Kaczyński, odtąd w centrum sprawowania władzy znajduje się odłam inteligencji, który co do zasady okazał się antynarodowy i antyniepodległościowy. Tu znów następuje zupełnie arbitralne połączenie elementów myślenia Piłsudskiego i Dmowskiego oraz bardzo istotne dla tej wizji przechodzenie od wielkiej historii do biografii i prywatnych motywacji ludzi.

Zejście na poziom doświadczeń codziennych jest istotne, pozwala bowiem na oceny moralne – że oto po roku 1944 do ośrodków władzy wchodzą na przykład ludzie bez honoru, elity pozbawione elementarnych cech, takich jak godność, wierność, religijność i tym podobne, które na tle kultury polskiej XIX wieku i II Rzeczypospolitej były nie tylko wartościowane pozytywnie, ale wręcz traktowane jako gwarancja suwerenności dla narodu bez państwa, jako gwarancja odróżniania się od sąsiednich ludów.

Społeczeństwo obywatelskie jako obelga

W historii Polski Ludowej jeszcze ważniejszy w ideologii Prawa i Sprawiedliwości jest jednak jej finał – to znaczy wyłanianie się i zwycięstwo opozycji antykomunistycznej. Otóż, zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojawia się koncepcja anarodowego i apaństwowego myślenia antykomunistycznego. Wówczas – jak lider PiS-u stwierdza wprost – znaczenia nabiera pojęcie społeczeństwa obywatelskiego, które umożliwia dystansowanie się od narodu i państwa zarazem. W tej wersji antykomunizm okazuje się powiązany ze społeczeństwem obywatelskim, co wedle ideologii obecnej władzy musi być oceniane negatywnie, odbywać się może bowiem kosztem interesu państwa.

Niejeden krytyk PiS-u mówił o powrocie komuny po 2015 roku. Prawda jest bardziej skomplikowana. Polska Ludowa stała się rodzajem menu, z którego wybiera się, co komu odpowiada. To już nie jest rodzaj antykomunizmu, który po stronie ideologów obecnej partii władzy był mocno obecny w latach dziewięćdziesiątych i później. Jeśli bowiem dziś myślimy w kategoriach interesu państwa i stawiania państwa na mocnych nogach, to stanowisko wobec Polski Ludowej wręcz musi być bardziej zniuansowane – i nie jest to tylko kwestia przypodobania się temu elektoratowi, który pamięta PRL.

Koncepcje z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, mówiące o społeczeństwie obywatelskim jako o celu, w retoryce partii rządzącej są krytykowane i oceniane jako pomysł sprzyjający tym, którzy chcieli utrzymać własną pozycję po 1989 roku, pomimo wcześniejszego uwikłania w komunizm. Społeczeństwo obywatelskie okazuje się przeciwieństwem silnego państwa, a nie jego wsparciem.

Silne państwo polskie, ze świadomą jego interesów elitą i zintegrowanym narodem, są rzekomo niewygodne dla tych, którzy myślą w kategoriach społeczeństwa obywatelskiego. To wizja – a teraz już ideologia – która przez swą naturę, jeśli zostanie przyjęta, musi zastępować rozumienie i praktykę społeczeństwa obywatelskiego w formie, którą znamy od lat siedemdziesiątych. I obóz rządzący chce to forsować w pełni świadomie.

Kolejna rzecz, która nie jest od razu widoczna, jest jednak centralna dla ideologii obozu rządzącego, to zmiana w wartościowaniu zadań władzy. Odwołując się do tekstów ideologa obecnej władzy, Jarosława Kaczyńskiego, kwestie takie jak idea państwa prawnego, problematyka transformacji, instytucji czy gospodarki są traktowane bardzo elastycznie, co umożliwia łatwe przechodzenie pomiędzy z pozoru skrajnymi postawami.

W 1991 roku Jarosław Kaczyński bronił na przykład planu Balcerowicza, by 25 lat później bez wahania mówić, że „trzeba się pozbyć myślenia tego szkodnika”. Dla Jarosława Kaczyńskiego omawianie tematów takich jak ekonomia, państwo prawne, budowanie i usprawnianie samorządu to odwracanie uwagi od ambitnych celów państwowych. Wracamy tu do traumy utraty niepodległości, gdzie maksymalna suwerenność ma być nadrzędnym celem.

Zdjęcie: Ketut Subiyanto, źródło: Pexels;

Etatystyczne społeczeństwo obywatelskie 

Naturalne wydaje się tu pytanie o rolę obywatela. Warto zacytować dwie wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego: „Tylko w ramach państwa narodowego można być w pełni obywatelem” oraz „podtrzymanie państwa narodowego jest obowiązkiem wszystkich obywateli”.

Tych zdań nie należy bagatelizować, mówią one bowiem, jak ma wyglądać nasza przyszłość.

Jak wobec tego oceniać status organizacji pozarządowych związanych z obozem władzy? Uważna analiza tego zagadnienia pozwala dostrzec, że – wbrew pozorom – nie jest to społeczeństwo obywatelskie, przynajmniej nie wedle wcześniej przyjętego rozumienia. Otóż dziś cele stowarzyszeń czy fundacji finansowanych ze środków publicznych chce wyznaczać państwo. To jest ogromna różnica.

W myśleniu wcześniejszym, choćby w przywołanym antykomunizmie społeczeństwa obywatelskiego w czasu PRL, cele miało definiować samo społeczeństwo obywatelskie. Dziś natomiast można się nawet zastanawiać, na ile stosowny byłby tutaj oksymoron „etatystyczne społeczeństwo obywatelskie”.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Jarosław Kaczyński stwierdził w jednym z wywiadów, że świadomość społeczna jest plastyczna i można ją zmieniać. To nie jest tylko figura retoryczna i regenerowanie dyskursu poprzez odwołanie do siatki starych pojęć, co robi każde społeczeństwo – również francuskie czy niemieckie.

W tym wypadku jest to kolejny element ideologii władzy. Celem owej inżynierii świadomości społecznej jest odrzucenie postrzegania Polski jako małego narodu przez samych Polaków. Stąd wynikają postulaty szczegółowe: polityka historyczna ma być prowadzona aktywnie; należy wywierać wpływ na naukę i oświatę; Polska potrzebuje ambitnych, własnych projektów, na przykład wielkiego portu lotniczego. A to tylko kilka znanych przykładów.

Obywatelskość jako zadanie intelektualne

Z powyższego wynika kilka kwestii, na które warto zwrócić uwagę na przyszłość.

Po pierwsze, po 2015 roku nie mamy do czynienia z pojedynczymi przypadkami nieprawości czy doraźnymi aferami – praktyka ta stała się ideologią władzy. Jakkolwiek niespójna, potrafi mobilizować wyborców, ponieważ sięga do zasobów kulturowych i znanych z przeszłości interpretacji historii Polski. Wobec tego zmierzenie się z obecną sytuacją nie jest wyłącznie zadaniem politycznym, jest to przede wszystkim zadanie intelektualne. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że część polskiego społeczeństwa nie traktuje tego zadania dość poważnie – a ideologia obozu władzy polega właśnie na utrzymaniu pasywnej postawy większości obywateli w Polsce. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby trzeci sektor w Polsce był czymś więcej niż obecnie jest.

Po drugie, w sposobie uprawiania polityki, który proponuje obecny obóz rządzący, musimy się mierzyć ze starodawną interpretacją suwerenności, która mówi, że władza ma być taka, aby była w stanie narzucać swą wolę. W liberalnym społeczeństwie obywatelskim myślimy jednak inaczej. Dla nas istotne są dialog, współpraca międzynarodowa czy wyciąganie wniosków z przeszłości. Innych jednak niż nakazuje to ideologia obecnej władzy, polegająca raczej na fundowaniu nam nowych białych plam.

Po trzecie, wielką trudnością jest także przejmowanie języka liberalnej demokracji na potrzeby ideologii władzy. Stajemy niekiedy bezradni wobec sytuacji, w której środowiska związane z obozem władzy odwołują do terminów takich jak „społeczeństwo obywatelskie”, wypełniając je zupełnie inną niż dotychczas treścią. Lub domagają się wolności słowa tylko po to, żeby nas samych następnie uciszyć. Czy też opowiada o nierównościach, po to żeby powiedzieć, iż w III Rzeczypospolitej istniała „nierówność szans ideowych”…

Nie załamywać rąk

Judith Shklar, ważna dla postzimnowojennego liberalizmu, pisała, że źródłem siły liberalizmu nie jest filozofia, lecz pamięć historyczna. Książki historyczne i opowieści są dla niej ważniejsze od wywodów teoretycznych. Jej słowa być może nie są odpowiednie do każdych okoliczności, lecz do tych, w których się znaleźliśmy – na pewno tak.

Społeczeństwo obywatelskie w Polsce ma swoje słabości, ma również swoją historię. Wywodzi się z nowej tradycji non violence (nowej – na tle insurekcyjnej historii), odchodzenia od przemocy na rzecz dyplomacji, pozytywnej opozycji politycznej, bez hołdowania otwartym konfliktom. Trzeba siebie opowiedzieć – na przyszłość. Lata 1989–2015 w pewnym sensie są zamknięte, ale ideologia władzy usiłuje potraktować coś, co trwało ćwierć wieku, jako nieistniejące.

Nie sądzę, aby takie pudrowanie przeszłości w ogóle mogło się udać. Ale temu należy aktywnie przeciwdziałać intelektualnie, i to bez popadania w melancholię za złotymi latami rządów prawa i liberalnej demokracji.

W tej chwili obecna władza rządzi sześć lat – i nie jest powiedziane, kto i co okaże się epizodem na tle polskiej historii.

Święty łotr. Recenzja filmu „Narcyz i Złotousty” w reżyserii Stefana Ruzowitzky’ego

Monumentalna powieść Hermanna Hessego poniekąd sama prosiła się o ekranizację jako historia mnicha i włóczęgi – dwójki przyjaciół, którzy poznają się jako chłopcy w klasztorze Mariabronn i potrafią zachować więź mimo wieloletniego rozstania, radykalnie odmiennych wyborów życiowych oraz epidemii czarnej śmierci. Twórcom filmu – dążącym do przybliżenia tej opowieści współczesnemu odbiorcy – nie zabrakło świetnych pomysłów realizacyjnych: pieczołowicie odtworzono chociażby detale średniowiecznego warsztatu rzeźbiarskiego, przewijają się tu nawet tajemnicze psychodeliki zażywane w pewnym momencie przez jednego z bohaterów podczas swoistej imprezy rave pomieszanej z danse macabre. W niecałe dwie godzinny oddano główne elementy akcji kilkusetstronicowego dzieła – co nie mogło się udać oczywiście bez zagęszczeń i uproszczeń pewnych wątków, a dopisania innych, nadających tempo powieści noblisty (chwilami, trzeba przyznać, nieco nazbyt rozlanej). Niestety, ceną za to uwspółcześnienie stało się spłycenie konstrukcji tytułowych bohaterów oraz relacji między nimi. Z filmu Ruzowitzky’ego wyłania się przede wszystkim kronika perypetii niebieskiego ptaka oraz portret ogarniętego demonami seksualnej represji mnicha, raczej niż uniwersalny egzystencjalny dramat o dwóch niemożliwych do pogodzenia – a paradoksalnie komplementarnych – postawach życiowych.

Copyright: Juergen Olczyk, Sony Pictures Entertainment, Deutschland GmbH

Złotousty, czyli leśny Brad Pitt

Złotousty w ujęciu Ruzowitzky’ego przypomina rozbrykanego, niezbyt refleksyjnego urwisa czy miotanego impulsami bawidamka – to swoista mieszanka sowizdrzała i Brada Pitta. Po odejściu z klasztoru i latach zagłębienia się w używanie, udaje mu się przekształcić liczne erotyczne doświadczenia w sztukę – chociażby rzeźba stworzona przezeń podczas terminowania w zakładzie mistrza Mikołaja, sprawia, że urasta on na swoistego prekursora baroku, nieodkryty geniusz wrzucony w świat średniowiecznego zaprzaństwa. Tym samym jednak na dalszy plan schodzą fundamentalne rysy, które nadał Złotoustemu Hesse: poszukiwanie własnej, nieoczywistej drogi do świętości oraz zmaganie z bólem, jaki może przynieść czerpanie z życia pełnymi garściami.

Copyright: Juergen Olczyk, Sony Pictures Entertainment, Deutschland GmbH

Choć pozornie oddany wyłącznie światowym uciechom, Złotousty odbywa duchową wędrówkę, swoiste misterium powrotu do natury – knieja, po której się włóczy, zaczyna mu „przypominać kolumny wielkiego kościoła klasztornego, owego właśnie kościoła, w którego czarnym portalu zniknął niedawno jego przyjaciel Narcyz” [s. 131]. Wbrew filmowej wersji, bohater odkrywa też w sobie nie tylko talenty kochanka, ale i tożsamość zabójcy: zadawanie śmierci jest swoistą ceną, którą płaci on za powrót do stanu natury, broniąc się przed atakami towarzyszącego mu włóczęgi. Kolejne lata przynoszą mu coraz większą gotowość do walki o przetrwanie za cenę życia innych. Gdy w pewnym momencie trafia do lochów możnowładcy, którego małżonkę uwiódł, jest skłonny – wbrew filmowej wersji tego wątku – zabić odwiedzającego go mnicha, by uciec w jego szatach. Doświadczenie stanu natury, pomimo licznych uroków, przynosi Złotoustemu poczucie winy, „której się nie popełniło, ale przyniosło już z sobą na świat. […] Tak, życie samo nosiło w sobie coś niby winę” [s. 138]. Ceną za bycie w świecie jest wieczne nienasycenie i nieumiejętność pogodzenia się z przemijaniem – to one przyczynią się do śmierci powieściowego Złotoustego, a zarazem zadecydują o osobliwym magnetyzmie, z jakim oddziałuje na niego postać przyjaciela, który pozostał w murach klasztoru.

Z filmu Ruzowitzky’ego wyłania się przede wszystkim kronika perypetii niebieskiego ptaka oraz portret ogarniętego demonami seksualnej represji mnicha, raczej niż uniwersalny egzystencjalny dramat o dwóch niemożliwych do pogodzenia – a paradoksalnie komplementarnych – postawach życiowych.

Grzegorz Brzozowski

Narcyz, czyli wyparcie kochanka 

Filmowy Narcyz poddany został równie gruntownym reinterpretacjom: staje się przede wszystkim mnichem o stłumionej seksualności, swoistym więźniem klasztoru raczej niż osobą do niego powołaną. To wyparty pociąg homoerytyczny do przyjaciela zdaje się główną przyczyną jego ucieczki w złożenie ślubów zakonnych. O ile stając się po latach opatem, Narcyz próbuje nadać religijnej instytucji ludzkie oblicze, w wizji Ruzowitzky’ego zachowuje ona fundamentalnie opresyjny charakter. Wyrazem tego staje się śladowo zarysowana w powieści postać surowego ojca Lothara, która tutaj urasta na głównego antagonistę bohaterów – o ile najpierw nie szczędzi on kilkuletniemu Złotoustemu rózgi za błędy w łacinie, po latach zacznie dopatrywać się bezeceństw w tworzonym przez niego ołtarzu, w którym rzeźbiarz nadaje świętym rysy byłych kochanek.

Można odnieść wrażenie, że o ile w powieści Hessego to ścieżka Złotoustego domagała się pewnego wytłumaczenia jako odbiegająca od zakonnej normy duchowego rozwoju, w filmie właśnie życie zakonne wymaga uzasadnienia. Jest ono związane z odrzuceniem oczywistych uroków świata, który pozostaje poza murami. Trudno zrozumieć, na ile ktokolwiek mógł świadomie podjąć taki życiowy wybór – to świat okrucieństwa i nerwicy związanej z wyparciem seksualnych potrzeb (realizowanych pokątnie przez masturbacyjne wyprawy adeptów poza mury klasztoru – na podobieństwo do chłopięcych pogoni za Saraghiną w „8 ½” Felliniego). Poprzez taką interpretację bohaterów, „Narcyz i Złotousty” w wydaniu Ruzowitzky’ego staje się opowieścią zsekularyzowaną w sensie, jaki nadaje temu pojęciu Charles Taylor: wiek świecki ma wyróżniać się tym, że za oczywistość uznajemy niewiarę – a każdy inny wybór życiowy wymaga specjalnego uzasadnienia.

Copyright: Juergen Olczyk, Sony Pictures Entertainment, Deutschland GmbH

Dwie świętości, czyli Mysterium Coniunctionis

Oczywiście kreśląc swoje postaci, Ruzowitzky nie zrywa radykalnie z kontrastami, nadanymi im przez Hessego – a które podkreślał również chociażby Johan Huizinga, pisząc o średniowieczu jako o czasie, gdy „życie potoczyło się tak bujnie i barwnie, że zdołano pomieszać woń krwi i róż” [s. 30]. „W średniowiecznym umyśle kształtowały się, jedno przy drugim, dwa widzenia życia: pobożnie ascetyczne, wciągające w siebie wszelkie pojęcia etyczne, i świecka mentalność, całkowicie pozostawiona diabłu i tym zapamiętalej biorąca odwet. Jeśli jedno z tych dwóch przeważa, to spotykamy albo świętych, albo rozwiązłych grzeszników” [s. 199]. Hesse pokazał jednak, że tak zarysowana sprzeczność pozostaje uproszczona: każda z radykalnie odmiennych ścieżek życiowych ma swoje mroczne strony, którymi okupuje doświadczenie właściwego jej rodzaju łaski. Powieść noblisty wymyka się grubo ciosanym kategoryzacjom: pokazuje świętego wydrążonego z miłości obok grzesznika zdolnego do odkupienia w sztuce. Jak pyta w pewnym momencie Narcyz przyjaciela: „Czyż nie wiesz, że jedną z najkrótszych dróg do życia świętego może być życie rozpustnika?” [s. 47]. Swoją drogą, pierwotnym tytułem powieści miała być właśnie „pochwała grzechu”. W przypadku filmu pochwała ta zdaje się jednak dość jednowymiarowa: relacje między bohaterami stają się kłębkiem pożądań o pomieszanych wektorach – podczas gdy Narcyz pragnie Złotoustego, ten z kolei pożąda wszystkich kobiet na niemieckiej ziemi.

Powieść Hessego, raczej niż średniowieczną wersją „Brokeback Mountain”, jest uniwersalnym traktatem o złożonej naturze przyjaźni – paradoksalnie opartej na radykalnym zróżnicowaniu, a nawet różnic poszukającej.

Grzegorz Brzozowski

Powieść Hessego, raczej niż średniowieczną wersją „Brokeback Mountain”, jest uniwersalnym traktatem o złożonej naturze przyjaźni – paradoksalnie opartej na radykalnym zróżnicowaniu, a nawet różnic poszukającej: „Przyjaźń nasza nie ma w ogóle innego celu ani innego sensu, jak pokazać ci, jak zupełnie inny jesteś niż ja!” [s. 49]. Wbrew filmowej wersji, Narcyz nie wzbrania się przed rozstaniem ze Złotoustym z lęku przed utratą potencjalnego kochanka, ale sam pomaga przyjacielowi zauważyć radykalną odmienność jego powołania: prowadzi on swoistą psychoanalizę kolegi, straumatyzowanego utratą matki i odrzuceniem przez ojca. Przyszły zakonnik gotowy jest do przyjęcia samotności i poświęcenia się w imię pozostawienia przyjacielowi prawa do własnej drogi: „Czuł się jak stopień, który został już przekroczony, jak odrzucona łupina, widział bliski koniec tej przyjaźni, która znaczyła dla niego tak wiele. Ciągle wiedział o Złotoustym więcej niż on sam” [s. 83]. Terapia, którą oferuje przyjacielowi, polega właśnie na wskazaniu radykalnych różnic między ich życiowymi wyborami: „Drogi przyjacielu, jesteśmy słońcem i księżycem, jesteśmy morzem i lądem. Celem naszym nie jest przeniknąć w siebie wzajemnie, ale poznać się wzajem i nauczyć się jeden w drugim widzieć i czcić to, czym on jest: przeciwieństwo i uzupełnienie drugiego” [s. 61]. O ile Narcyz jest myślicielem, Złotousty wybiera ścieżkę artysty, pierwszy poddaje popędy analizie, drugi idzie za ich głosem, pierwszy decyduje się na szukanie naukowych rozróżnień, drugi szuka wielkiej jedności w księdze natury – według liter, którymi Bóg miał pisać świat [s. 89]. Obie postawy są komplementarne, a pozbawione wzajemnej relacji – niewystarczające w dążeniu do szczęścia. Jak zauważał Bernhard Zeller, „obie postaci – Złotousty poprzez przezywanie i używanie świata oraz Narcyz poprzez surową dyscyplinę duchową – osiągnęły swój cel życiowy i spełnienie” [s. 120].

Być może tajemnicą siły oddziaływania powieści Hessego jest to, że zdołała ona wyrazić złożoną relację psychologiczną bez jej redukcji. „Narcyz i Złotousty” niesie w sobie energię płynącą z rozpoznania fundamentalnych psychicznych napięć raczej niż ich wyparcia. Tym samym powieść może osiągać swoisty efekt terapeutyczny, o którym Carl Jung pisał przy okazji „misterium coniunctionis” analizowanego na przykładzie średniowiecznych pism alchemicznych: „wyparcie przeciwieństwa […] prowadzi jedynie do przedłużenia i rozdęcia konfliktu, czyli do nerwicy. Dlatego cel terapeutyczny polega tu na doprowadzeniu do konfrontacji przeciwieństw, czemu przyświeca cel osiągnięcia ich trwałego zjednoczenia” [s. 13]. Swoją drogą, poszukiwanie możliwości syntezy pomimo radykalnych napięć stanowi jeden z powtarzających się wątków w twórczości noblisty: bywają nimi rozdarci nie tylko bohaterowie współcześni – jak chociażby Harry Haller z „Wilka stepowego” – ale także Siddhartha, który na swój sposób zbiera w jednej egzystencji doświadczenia analogiczne do Narcyza i Złotoustego. Po okresie duchowych nauk, postanawia on wyjść do życia w świecie: „Nie będę już rozmyślał o atmanie i bólu życia, nie będę tym żył. Nie będę się już uśmiercał i ciął na kawałki, aby wśród nich szukać tajemnicy. […] Chcę się uczyć od samego siebie” [s. 39].

Copyright: Juergen Olczyk, Sony Pictures Entertainment, Deutschland GmbH

Progresywne średniowiecze

Hesse wbrew pozorom nie planował stworzyć jedynie historycznego fresku, ale powieść mówiącą do współczesnych – w przytoczonym przez Volkera Michelsa liście pisarza z 1933 roku, wyznaje on, że jego celem było „wyrazić w powieści ideę Niemiec i istotę niemczyzny” alternatywną dla nazistowskich wizji tożsamości narodowej. Być może reinterpretacja Ruzowitzky’ego próbuje wchodzić w dialog z diagnozą społeczną przyporządkowaną naszym czasom. Znamienne, że w filmie znacząco rozbudowano chociażby wątki postaci kobiecych – potraktowanych u Hessego bądź jako niedosiężny ideał (Matka Boska jako archetyp zmieszany ze wspomnieniami matki Złotoustego) albo jako obiekt namiętności, po który bohater bez oporów sięga. Jedna z nich stanie się w filmie nawet wyemancypowaną, choć tworzącą w ukryciu, artystką (czy Hieronim Bosch był kobietą?), która nauczy Złotoustego, jak sublimować erotyczne doświadczenia w sztukę. Innym ciekawym wątkiem filmu jest rozbudowana krytyka autorytarnych aspektów męskości: w przeciwieństwie do powieści, domknięty tu zostaje wątek okrutnego ojca Złotoustego – jako figury dyscypliny, której opresyjność zostaje obnażona i ukarana.

Oczywiście, aby oddać sprawiedliwość niuansom i rytmowi prozy Hessego, trzeba by zapewne filmu znacznie dłuższego i mniej wartkiego. Być może udałoby się tym samym jednak wydobyć uniwersalizm tej opowieści i zaadresować ją do widzów konfrontujących się z własnymi pytaniami o słuszność życiowych wyborów czy oswajających perspektywę śmierci. Być może kiedyś doczekamy się takiej ekranizacji – na razie mamy do czynienia poniekąd z widowiskowym brykiem dla uczniów, zachęcającym do lektur noblisty przez ukazanie kroniki leśnych wypadków miłosnych.

 

Bibliografia: 

Hermann Hesse, „Narcyz i Złotousty”, Media Rodzina, Poznań 2018.

Tenże, „Siddhartha”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1998.

Johan Huizinga, „Jesień średniowiecza”, Vis-a-vis etiuda, Kraków 2016.

Carl Gustav Jung, „Mysterium Coniunctionis. Studium dzielenia i łączenia przeciwieństw psychicznych w alchemii”, Wydawnictwo KR 2017.

Volker Michels, posłowie do „Narcyz i Złotousty”, Media Rodzina, Poznań 2018.

Bernhard Zeller, „Hermann Hesse”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2001.

 

Polska odpowiedź na rywalizację mocarstw? Pospolite ruszenie

Parę dni temu świat obiegła informacja o udanym teście chińskiej broni hipersonicznej odpalonej z niskiej obity. Pekin tym samym potwierdził, że ma ambicje sięgające statusu supermocarstwa i potrafi na tej drodze wyprzedzić dotychczasowego hegemona.

Wydarzenie to, za „Financial Timesem”, określono powszechnie jako „moment Sputnika”, odwołując się do roku 1957, kiedy to ZSRR wystrzelił na orbitę pierwszego sztucznego satelitę i pokazał tym samym, że wyprzedził USA w dziedzinie technologii balistyczno-kosmicznych.

Specjaliści uważają, że wyścig zbrojeń, jeśli chodzi o pociski hipersoniczne, może radykalnie zachwiać dotychczasową równowagą militarną na świecie. Krótki czas osiągnięcia celu, możliwość manewrowania nimi w locie, w przeciwieństwie do międzykontynentalnych rakiet balistycznych, powoduje, że większość systemów obronnych może zostać odesłana na złom.

Narastająca konkurencja i przygotowywanie supermocarstw do militarnej konfrontacji kładzie się coraz głębszym cieniem na globalnej stabilności i z roku na rok staje się wyraźniejszym kontekstem całej polityki międzynarodowej.

USA w „militarnym szpagacie”

Dla Polski także. Raz – przez bezsilność i bierność Unii Europejskiej w tej sprawie, gdzie dotąd nie wiadomo, co miałoby znaczyć dotychczasowe balansowanie między Chinami jako strategicznym konkurentem a Chinami jako pożądanym partnerem handlowym. Dwa – przez skutki, jakie rywalizacja USA–Chiny niesie dla państw średnich i małych, poddawanych (z jednej lub z drugiej strony) presji handlowej, technologicznej, dyplomatycznej czy propagandowo-lobbystycznej.

Rząd w Warszawie z jednej strony trzyma się poły amerykańskiego płaszcza, kupując przychylność Waszyngtonu kolejnymi transakcjami za amerykański sprzęt wojskowy. Z drugiej chce, jak to ostatnio zapowiedział prezes NBP, zadłużać się w Chinach, co jak pokazują inne tego przypadki zawsze sprowadza na kredytobiorcę polityczny szantaż Pekinu.

Ale jest i inny obszar tej strategicznej rywalizacji. Wciąż nie wiadomo, czy USA będą w stanie utrzymywać wiarygodne odstraszanie i potencjał wojskowy w takim samym stopniu zarówno na terenie wschodniej Europy przeciw potencjalnej agresji Rosji, jak i na obszarze Indopacyfiku, gdzie toczy się rywalizacja z Chinami.

Czy można utrzymać zdolności bojowe w europejskim teatrze wojennym, mierząc się z pięcioma tysiącami czołgów Federacji Rosyjskiej i równocześnie powstrzymywać Chiny przed uderzeniem na Tajwan czy opanowywaniem mórz okołochińskich? Stan „militarnego szpagatu” na dłuższą metę może okazać się niemożliwy nawet dla tak potężnego supermocarstwa jak USA. To z kolei stawia zupełnie nowe wyzwania przed takimi krajami jak Polska.

Błędna rewolucja w polskiej armii 

Wydałoby się, że zapowiedź nowego programu zbrojeniowego i powiększenia armii o ponad sto procent jest właśnie odpowiedzią na tę sytuację niepewności. Nic jednak bardziej mylnego.

To, co wiemy o rewolucji współczesnego pola walki, jest w radykalnej sprzeczności z ogłoszonymi planami proponowanymi w „ustawie o obronie Ojczyzny”. Z grubsza ta rewolucja polega na zupełnie innym typie konfliktów, charakteryzujących się dwoma cechami: wielodomenowością i działaniem poniżej progu konfliktu pełnoskalowego.

W tym pierwszym aspekcie chodzi o taki typ agresji, w którym uderzenia na systemy informatyczne, sianie dezinformacji i chaosu, jest równie ważne jak otwarte działania zbrojne. We współczesnych konfliktach nie ma dziedziny społecznej, która byłaby poza zasięgiem działań nieprzyjaciela – dopiero ten całościowy wachlarz agresji przynosi pożądany skutek.

W kwestii wojny „podprogowej” oznacza to, że zadanie ciosu wcale nie wymaga pełnoskalowego konfliktu ani formalnego stanu wojny, lecz może przebiegać w wydarzeniach pozornie oderwanych od siebie, licznych incydentach lub punktowych uderzeniach, powiązanych ze sobą w taki sposób, że napadnięty nie może wypowiedzieć wojny, bo stałby się formalnie agresorem, mimo że jest ofiarą (pokazała to dobitnie wojna na Ukrainie).

To nie dojście do stolicy wojsk nieprzyjacielskich może zniszczyć suwerenność Polski, bo takie zagrożenie sprowokowałoby reakcję i Berlina, i Paryża, zagrożonych upadkiem Warszawy, ale zajęcie Białej Podlaskiej lub Białegostoku.

Za takimi działaniami stoi cała potężna maszyna wojenna, wiarygodnie grożąca ofierze i jego sojusznikom pełnoskalową wojną i nuklearnymi siłami w przypadku udanej obrony. W takich warunkach prowadzenia współczesnych konfliktów ani 250 czołgów Abrams, ani 300-tysięczna armia nie jest żadną odpowiedzią.

Pomieszane priorytety MON-u 

I ostania kwestia: przemiany współczesnego pola walki to w pierwszej kolejności zmniejszenie zaangażowania fizycznego żołnierzy na polu walki, coraz bardziej autonomiczne drony lądowe i powietrzne różnych typów.

Do tego dochodzą systemy odpornej komunikacji, zakres rozpoznania i redukcja sygnatury elektronicznej własnych wojsk, systemy antydostępowe (przeciwlotnicze i walki elektronicznej) spłaszczenie łańcucha dowodzenia, systemy sztucznej inteligencji na wszystkich szczeblach. Na koniec broń rażenia pośredniego na dalekich dystansach – oto kierunki przekształcania wiodących sił zbrojnych świata.

Żaden z tych czynników rewolucji militarnej nie jest priorytetem MON-u, a jeśli już coś się nabywa, jak ostatnio tureckie drony Bayraktar TB2, to w oderwaniu od reszty (łączności, systemów dowodzenia) i w dawkach „homeopatycznych” jak na potrzeby nowoczesnej armii.

Pospolite ruszenie w XXI wieku 

300 tysięcy żołnierzy w Polsce stanowiłoby najliczniejszą armię na kontynencie, biorąc pod uwagę proporcje ludności kraju. Żeby tę armię wyposażyć w adekwatne do opisanych wyżej przemian, potrzeba by budżetu porównywalnego z budżetami czołowych potęg gospodarczych świata, a nie ósmej gospodarki UE.

W rezultacie otrzymamy coś w rodzaju pospolitego ruszenia, słabo uzbrojonego i wyszkolonego i bezradnego wobec przeciwnika, co pokazało się już dwa razy w naszej historii, kiedy nie zrozumieliśmy, na czym polega nowoczesna wojna – raz w czasie potopu szwedzkiego, dwa – w 1939 roku.

Zostaniemy bez szans na współczesnym polu walki, ale za to z gigantycznym długiem spłacanym przez pokolenia, bo cała ta „wielka strategia” jest oparta o finasowanie pozabudżetowe w formie pożyczek na rynku.

System odpornościowy Polski nie działa

I może rzecz najważniejsza: o odporności we współczesnych czasach decyduje odporność całego systemu społecznego organizowanego przez państwo. O odporności na przykład decyduje liczba lekarzy na 100 tysięcy obywateli, w Polsce jedna z najniższych w Europie.

Decyduje zintegrowany system obrony cywilnej, którego nie mamy, odporność na cyberataki, a nie korespondencja kancelarii premiera codziennie publikowana przez hackerów. Stworzenie takiej odporności w warunkach nowego typu wojny to także zatarcie granicy między sferą cywilną a wojskową, powszechny konsensus obronny, a nie komunikaty propagandowe kierowane wyłącznie do swojego elektoratu.

Sprawdziliśmy tę regułę niedawno i nadal podlegamy temu testowi z fatalnym wynikiem: Polska ma jeden z najwyższych w Europie współczynników nadmiarowych zgonów w wyniku pandemii covid-19. System odpornościowy państwa nie zadziałał. Podobnie może być w razie zagrożenia wojną.

Pomysły na słabo wyposażoną i uzbrojoną „wielką armię” w słabym państwie, to pomysł na przegraną, bo dziś to nie totalna wojna (jak za generała Ericha Ludendorfa, autora tego pojęcia), daje szansę przetrwania, ale totalna odporność – jak z książek Nassima Taleba.

Ale by to zrozumieć, trzeba mieć głowę w XXI wieku, a nie w XIX, i wicepremiera do spraw bezpieczeństwa i obronności z pokolenia, które z racji biologicznych gwarantuje dożycie do skutków swoich własnych decyzji.

 

A któż to jest ten starzec w dżungli? Powieść „Transport A.H. do San Cristóbal”, George Steiner i Hitler jako fikcja literacka

Najpierw przychodzi spore zaskoczenie. Wśród książek George’a Steinera (1929–2020), jednego z najznamienitszych znawców i teoretyków literatury drugiej połowy XX wieku, katalog biblioteczny wskazuje powieść sensacyjną o tytule „Transport A.H. do San Cristóbal” wydaną w polskim przekładzie w tym roku przez niszową oficynę Varsovia, która ma chyba związek z wydawnictwem Vocatio, znanym z luksusowych edycji piśmiennictwa biblijnego. Może to błąd, może chodzi o jakiegoś innego George’a Steinera, którego bibliotekarze katalogujący nabytki pomylili z autorem „Po wieży Babel”? Takie pomyłki czasem się zdarzają. Jednak po bliższym oglądzie sprawy stwierdzamy, że wszystko się zgadza. To ten, nie żaden inny George Steiner napisał powieść o schwytaniu Adolfa Hitlera przez żydowski oddział tropicieli w niedostępnych rejonach brazylijskiej dżungli.

Kiedy profesorowie literaturoznawstwa, choćby bardzo wybitni, zabierają się za pisanie literatury, robi się niebezpiecznie. Nie każdemu udaje się to bowiem tak dobrze, jak się udało Umbertowi Eco. Znawstwo tematu, najgłębszy choćby intelekt wespół z erudycją, najszersze rozumienie – nie jest tym samym, czym jest talent literacki. Podobnie dzieje się zresztą w każdej umiejętności. Nadia Boulanger była zapewne najgenialniejszą nauczycielką kompozycji w ostatnim stuleciu i przyświadczyłoby temu kilka tysięcy jej uczniów, od Astora Piazzolli po Zygmunta Mycielskiego, ale jej własne utwory są znane tylko w bardzo wąskich kręgach. O tych sprawach pisał zresztą Steiner w książce „Nauki mistrzów”, a rzecz sprowadza się ostatecznie do nieprzezwyciężalnej różnicy między teorią a praktyką.

Powieść George’a Steinera napisana jest jednak sprawnie pod względem warsztatowym, właśnie tak, jak może pisać literaturę ktoś, kto wprawdzie sam nie jest artystą słowa, lecz wie dużo o tym, jak się wytwarza dzieła sztuki słowa, ponieważ spędził kilkadziesiąt lat na ich uważnym czytaniu i na pisaniu o nich uczonych rozpraw. Ukazała się po raz pierwszy w 1979 roku w jednym z najbardziej prestiżowych amerykańskich czasopism literackich, jako książka zaś – dwa lata później. Wzbudziła uznanie, miała rozgłos, wystawiono ją nawet jako spektakl w Londynie. Lecz jednocześnie podnosiły się głosy silnego sprzeciwu i oburzenia wobec niej i wobec jej autora. Steiner napisał bowiem utwór nie tylko zadowalający literacko, ale również mocno kłopotliwy.

Fabuła jest prosta, pretekstowa. Łowcy namierzyli już Hitlera i właśnie docierają do jego kryjówki. Wódz III Rzeszy jest dziewięćdziesięcioletnim milczącym starcem, daje się ująć bez oporu, po czym cały oddział podejmuje drogę powrotną do miejsca, w którym oczekuje ich zleceniodawca, luźno wymodelowany na obraz Szymona Wiesenthala. Na tej ramie fabularnej Steiner rozpina szereg monologów wewnętrznych – są to myśli Żydów wchodzących w skład oddziału, ale poza tym słyszymy też głosy przedstawicieli kilku innych narodów: Anglików, Rosjan, Francuzów i Amerykanów. Wiadomość o tym, że Żydzi wytropili żywego Hitlera i są bliscy jego ujęcia, rozeszła się bowiem po świecie i natychmiast wywołała poważne zaniepokojenie we władzach państw, które pokonały Niemców w 1945 roku. Służby przystępują więc do działania – co widzimy poprzez myśli osób uczestniczących. Chodzi o to, aby przechwycić Hitlera i użyć go do bieżącej gry politycznej, a zarazem uniemożliwić Żydom rozegranie jego osobą ich własnej gry.

Wszystko to nie odbiega od wzorców powieści sensacyjnych z gatunku political fiction i powieść Steinera, przeczytana i omówiona, spoczęłaby spokojnie na półkach bibliotek, gdyby nie jej finał. Żydzi, wiedząc, jakie mogłyby być konsekwencje wyprowadzenia Hitlera z dżungli na światło dzienne, postanawiają osądzić go doraźnie na miejscu. Wówczas Führer nagle zaczyna mówić – choć do tej pory wydawał głównie monosylaby – po czym wypowiada potężną mowę we własnej obronie. Steiner tłumaczył później, że przy pisaniu tej apologii chodziło mu o zabieg w stylu mowy Wielkiego Inkwizytora z „Braci Karamazow” i że w najmniejszym stopniu nie podziela poglądów wypowiadanych przez Hitlera, którego mowa jest ponadto w powieści kontrowana przez umieszczoną w połowie narracji mowę żydowskiego zleceniodawcy łowów, stanowiącą rodzaj gniewnego lamentu nad ofiarami Zagłady. Ale ten chwyt artystyczny dla wielu czytelników okazał się nie do przyjęcia. Steinera oskarżono o wybielanie niemieckich zbrodni i gloryfikowanie postaci Führera, a powieść dołączyła do licznej skądinąd grupy utworów podejmujących temat nazizmu i Holokaustu, zarówno literackich, jak i dyskursywnych, których dwuznaczna sława polega na tym, że wzbudzały skrajne reakcje, bardziej emocjonalne niż intelektualne. „Transport A.H. do San Cristóbal” znajduje się tam w towarzystwie na przykład „Eichmanna w Jerozolimie” Hannah Arendt, „Gorliwych katów Hitlera” Daniela Jonaha Goldhagena czy „Łaskawych” Jonathana Littella.

Najłatwiej byłoby skwitować tę powieść sposobem Saula Friedländera, który w „Refleksach nazizmu” odmówił jej wartości zgodnie z przyjętą przez siebie zasadą zabraniającą w ogóle fikcjonalizacji i estetyzacji Holokaustu i związanych z nim zjawisk. Z wywodów Friedländera wynika, że jedyne, do czego mamy prawo, to milcząca kontemplacja tego, co się wydarzyło, lub raczej nagich faktograficznych świadectw tego wydarzenia. Dodawanie czegoś od siebie oznacza brak szacunku dla ofiar, a każde lub niemal każde ujęcie pozaprotokolarne jest kiczem lub czymś podobnym, zbezczeszczeniem pamięci o zbrodniach i ich ofiarach. Zapewne tak właśnie Friedländer zakwalifikowałby wiersz Wisławy Szymborskiej „Pierwsza fotografia Hitlera”, rozpoczynający się od słów „A któż to jest ten dzidziuś w kaftaniku? / Toż to mały Adolfek, syn państwa Hitlerów!”. Z jakichś powodów wiersz ten jest rzadko antologizowany i przedrukowywany. Ale przecież także Elem Klimow użył podobnego chwytu w finalnej scenie „Idź i patrz” – jedyny strzał oddany przez głównego bohatera tego filmu to strzał do fotografii kilkuletniego Adolfa Hitlera. A co zrobić z kompensacyjną fantazją Stevena Spielberga w zakończeniu „Poszukiwaczy zaginionej Arki” i jej pastiszowym powtórzeniem, jakim są „Bękarty wojny” Tarantino? Albo z prześmiewczą powieścią Timura Vermesa z 2012 roku znaną w Polsce pod tytułem „On wrócił”? Albo z takimi filmami, jak „Życie jest piękne” Benigniego, „Pociąg życia” Mihăileanu czy „Jojo Rabbit” Waititiego – całkowicie odmiennymi stylistycznie od obrazów Luchino Viscontiego i Liliany Cavani, na których Friedländer nie zostawił suchej nitki, ale również podchodzącymi do tematu w sposób odległy od milczącego szacunku nasyconego zgrozą.

A więc nie wszyscy podporządkowują się silnej dyrektywie Friedländera. Jest nawet przeciwnie. Lista powieści, wierszy, dramatów, filmów, utworów muzycznych i widowisk poświęconych Zagładzie wypełniłaby sporych rozmiarów książkę, a wiele z nich umieszczonych jest na granicy dobrego i złego smaku lub nawet radykalnie ją przekracza w imię mniej lub bardziej sensownie określonych zasad wolności artystycznego wyrazu. Dzieje się tak w dużej mierze dlatego, że wydarzenie, jakim w historii ubiegłego wieku był Holokaust, jest tak niebywałe, że nikt lub prawie nikt, kto nabył o nim jakąkolwiek wiedzę, nie może pozostać wobec niego obojętnym, a skala reakcji odpowiada skali ludzkiej emocjonalności – jedni zatem będą milczeć ze zgrozy, a inni głośno krzyczeć, przy czym ich krzyki będą mieć bardzo zróżnicowaną tonację. Wiadomo, że niektóre osoby zwiedzające Auschwitz momentami zaczynają się histerycznie śmiać. Nie jest to przejaw lekceważenia, lecz raczej reakcja obronna ich psychiki. Być może niektóre reprezentacje artystyczne Zagłady mają podobną proweniencję. Wiele innych wynika jednak wyraźnie z niezdrowej ekscytacji makabrą.

Skądinąd powieść Steinera w zdumiewający sposób przypomina utwór Stanisława Lema „Gruppenführer Louis XVI”, wchodzący w skład zbioru „Doskonała próżnia” opublikowanego osiem lat przed nią. Jest to – zgodnie z przyjętą przez Lema konwencją – streszczenie i omówienie nieistniejącej powieści o nazistowskich uciekinierach, którzy w południowoamerykańskiej dżungli budują sobie atrapę osiemnastowiecznego dworu francuskiego i rozgrywają w niej groteskowy spektakl przed sobą samymi jako zarazem aktorami i publicznością. Lem wskazał w tym utworze i karykaturalnie uwypuklił cechę formacji nazistowskiej, która prawdopodobnie rzutuje na niektóre przynajmniej spośród jej artystycznych i artystowskich reprezentacji – była nią obsceniczna i groteskowa widowiskowość, uporczywe podkreślanie dziejowego spektaklu dokonywanych zbrodni (pomimo ich jednoczesnego utajniania), niemające wielu odpowiedników w historii naszego gatunku. Wiele świadectw pokazuje, że sprawcy tych zbrodni postrzegali je jako rodzaj niesamowitego i jedynego w swoim rodzaju widowiska na arenie dziejów, tak samo jak postrzegali całość stworzonej przez siebie III Rzeszy aż po jej ostatnie dni.

Niewykluczone, że tenor utworu Steinera, a zwłaszcza jego zakończenia, kształtowany był w celu wskazania tej właśnie okoliczności. Ale trudno powiedzieć, co właściwie chciał on wyrazić, pisząc „Transport A.H. do San Cristóbal”. Powieść ta więcej mówi o swoim autorze niż o Zagładzie, jej ofiarach i sprawcach.

 

Książka:

George Steiner, „Transport A.H. do San Cristóbal”, przełożyła Aleksandra Czwojdrak, Wydawnictwo Varsovia, Warszawa 2021.

 

Żyjemy na najśredniejszym ze światów

Tomasz Sawczuk: Dlaczego ludzie tworzą utopie?

Andrzej Waśkiewicz: Trochę z tęsknoty, trochę z desperacji, z frustracji. Niektórzy mają nadzieję, że to, o czym piszą, jest właściwie na wyciągnięcie ręki – nawet jeśli nie oni sami, to może już ich prawnuki tego dożyją. Czasem wierzą, że istnieją siły wyższe, które pomogą zrealizować projekt. Mogą być ukąszeni przez ideę, że historia powinna mieć pewien sens – i jest nie do zniesienia, gdyby dalej miało być tak jak dotąd.

Trzeba też pamiętać, że utopia była zawsze instrumentem krytyki społecznej: byłoby dobrze, gdyby nie było tak, jak jest! Niektórzy utopiści podchodzą do swoich projektów poważnie, a niektórzy z dystansem, tak jak twórca gatunku Thomas More, w którego wizji roi się od ironii.

Wszystkie utopie są podobne czy każda jest inna?

Nie są podobne, ale każda zapewnia szczęśliwe życie, różnie rozumiane. Zależy, co jest dla autora ważne. Mamy utopie świata mądrego, dostatniego, wolnego – odbijają się w tym wartości epoki. Druga cecha, która łączy utopie, polega na tym, że nie ma w nich właściwie konfliktu między prywatnym a społecznym. W cudowny sposób został rozwiązany.

Czy utopie mają lepiej wyrazić naturę ludzką? A może mierzą się z naturą ludzką, żeby ją przełamać, ulepszyć?

Wspólne jest im założenie, że natura ludzka nie może być przeszkodą w ich realizacji. Niektóre umieszczają wszelkie zło na zewnątrz człowieka, a inne zakładają plastyczność natury ludzkiej. Musi być ona co najmniej plastyczna, aby dało się ulepić z niej coś właściwego. A zatem istnieje w naturze ludzkiej, przynajmniej potencjalnie, pewne dobro. To nie zmieniło się chyba od czasów Platona.

Czasem myśli się o utopiach w kategorii projektów do realizacji, a kiedy indziej mówimy, że utopijność jest rodzajem naiwnego marzenia: „To jest utopijny pomysł!”.

Jest w tym terminie dwuznaczność. Ludzie zaczęli traktować utopie poważnie w okresie oświecenia.

Wraz z rozwojem technologii?

Wiek wcześniej. Nie licząc ważnych utopii XVII wieku, autorstwa Campanelli i Bacona, najpierw będą to idee rewolucyjne, protokomunistyczne, w które obfitowało szczególnie oświecenie francuskie. Były to utopie polityczne. Rozwój techniki był źródłem utopii dziewiętnastowiecznych. Te były bardziej społeczne niż polityczne. Ich autorzy poszukiwali enklawy dla tego, co zniszczyła technologia.

A drugie znaczenie utopii – jako naiwnego marzenia? 

Wywodzi się z przekonania samego Thomasa More’a, który postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Chodziło mu o zniesienie własności prywatnej, chociaż ta instytucja wydawała mu się akurat zgodna z zepsutą naturą ludzką. Może też chodzić o źródło projektów utopijnych, o czym wspomniałem na początku – wynikają one z pewnego rozczarowania. Autorzy utopii prezentują tak zwany „męski pesymizm”.

To znaczy?

Jest jak jest, wiele nie da się zmienić.

W rzeczywistości utopie niemal nigdy nie były programem działania. Jeśli nie liczyć tych, którzy próbowali sami wcielać w życie swoje projekty, to w praktyce nie służyły one innym – charakterystycznym wyjątkiem jest utopia Morelly’ego. Zostawmy na stronie przypadek marksizmu, bo jest dwuznaczny. Marks z pewnością nie zgodziłby się z określeniem go mianem utopisty – w „Manifeście komunistycznym” sam określił konkurencyjne projekty jako utopijne.

Czyli utopiści tak naprawdę są pesymistami? Czy utopijność nie kojarzy się wręcz z naiwnym optymizmem?

Upierałbym się, że optymiści chcą coś zrobić i chcą zobaczyć efekty własnego działania. A pesymiści puszczają wodę fantazji.

Zostaje im czysta literatura?

W przypadku utopii coś więcej niż literatura: przesłanie. To dużo, ale nic więcej.

Utopia jest czymś trwałym i niezmiennym. Dlaczego może trwać?

Ludzie muszą mieć pełną kontrolę nad własnym życiem, nad wszystkim tym, co może wpływać na kształt instytucji. W utopiach wyeliminowany został przypadek. Dlatego są to zawsze światy zamknięte. Zwykle lokowano je na wyspach, a może w dalekiej przyszłości – aby nie dosięgała ich teraźniejszość. Izolacja jest warunkiem kontroli.

Do tego potrzebna jest ogromna władza nad materią. 

A rzeczy mają wielką siłę, dlatego ludzie mogą oprzeć się im jedynie zbiorowo. Ważny w utopiach jest moment założycielski. Musi być pewien plan, który jakimś cudem – to jest właśnie ten element utopijny – zostaje wprowadzony w życie. Natomiast w tych utopiach, w których sprawę zmiany załatwia historia, wystarczy mieć zaufanie, że wypadki potoczą się właściwą drogą, a nowe wynalazki będą służyć ludziom, a nie doprowadzą do katastrofy.

Czy można powiedzieć, że utopie są dziećmi racjonalizmu? To brzmi trochę dziwnie, bo od racjonalistów oczekiwalibyśmy trzeźwego osądu. 

Można tak powiedzieć. To jest właśnie taki szczególny racjonalizm bez sprzężenia zwrotnego: „tak by mogło być, gdyby nie było tak, jak jest, a rzeczywistość nie oddziaływała na to, co być może”.

To nie za bardzo racjonalne! 

Tak, bardziej marzenie senne. Jest to racjonalizm, który bierze rzeczywistość we wspaniały nawias. Ale jest w tym przekonanie, że to sam rozum dyktuje zasady owego porządku, tradycja ani religia nie są tutaj autorytetem.

Zdjęcie: Chaos07, źródło: Pixabay;

W podtytule książki o utopiach „Ludzie–rzeczy–ludzie” sugeruje pan, że utopie to porządki społeczne, w których rzeczy łączą ludzi, a nie dzielą. Dlaczego w pewnych porządkach społecznych rzeczy łączą, a w innych dzielą? 

Łączą wtedy, gdy porządek społeczny został zaprojektowany w taki sposób, że z rzeczy można zrobić należyty użytek, ale nic więcej. Projektanci utopii nie mają wielkich oczekiwań wobec rzeczy. Nie powinny one psuć relacji między ludźmi – i to już jest wystarczająco dużo. Nie obiecują nam życia przesadnie dostatniego, lecz realizację naszych potrzeb, a także to, że nie pojawią się potrzeby, które będą nas frustrować. Dostaniemy optimum dóbr do życia. Przyjmują, że nadmiar jest szkodliwy, nawet bardziej szkodliwy niż niedobór. Tego rodzaju przekonanie było popularne nawet we francuskim oświeceniu, a przecież był to jeszcze czas oczywistego niedoboru.

Rzeczy zaczynają dzielić, gdy jest ich za dużo? 

Niedobór, paradoksalnie, ma pewien plus: wymusza dyscyplinę społeczną, solidarność. Kiedy rzeczy jest za dużo – i jednocześnie są źle rozlokowane – to pojawia się problem. Pojawiają się sztuczne potrzeby. Ci, którzy nie mają, zazdroszczą pozostałym, a ci, którzy mają za dużo, nie wiedzą, co z nimi zrobić. Wtedy rzeczy wpływają istotnie na hierarchię społeczną, zakłócają tę właściwą. Takie jest w każdym razie rozumowanie bohaterów mojej książki.

Czy demokracja liberalna, w której z definicji istnieje różnorodność społeczna i konflikty społeczne, jest z założenia antyutopijna? I czy tym samym utopie są ogółem antyliberalne?

Demokracja w tej formie jest dość daleka od ideałów oświecenia. Jeśli chodzi o utopijny reżim ekonomiczny tej epoki – taki, który dystrybuuje dobra, na pewno nie będzie on demokratyczny.

Utopia potrzebuje silnej władzy. I raczej nie będzie to władza demokratyczna, ponieważ w demokracji występuje element nieprzewidywalności, którego utopiści nie znoszą. Najchętniej oddaliby władzę w ręce oświeconego autokraty.

Czy utopijność wyklucza indywidualizm? Człowiek jest w niej podporządkowany systemowi. 

Tak się wydaje. Utopie są wizjami całości. Człowiek jest w nich szczęśliwy tylko wtedy, gdy szczęśliwi są wszyscy obok niego. Utopiści wierzą, że to jest możliwe. A my jesteśmy realistami, więc wierzymy w to, że żyjemy w najśredniejszym ze światów.

W książce pisze pan dużo o roli przyjaźni w utopiach. Dlaczego przyjaźń jest ważna dla utopijnych porządków społecznych?

Piszę o szczególnym nurcie utopii, w którym przyjaźń ma znaczenie kluczowe, ale jest to jednocześnie szczególny rodzaj przyjaźni, rzec można przyjaźń drugiego sortu. Nie jest ona czystą relacją między dwiema intymnościami, ale relacją zapośredniczoną przez rzeczy, ma ona przez to bardziej społeczny charakter. Tę społeczność nadają jej właśnie wymieniane rzeczy albo przysługi. Formą takiej przyjaźni jest choćby sport. Niemcy mają określenie: Sportsfreund.

Ale poza tym utopiści są generalnie życzliwi przyjaźni, ponieważ jest to wartość, która wykracza ponad materialność. Do tego człowiek jest ich zdaniem stworzony – do życia w harmonii z innymi. Gdyby obywatele byli wobec siebie przyjaciółmi – to wiemy już od Arystotelesa – niepotrzebna byłaby w państwie nawet sprawiedliwość.

Utopiści wyobrażają sobie harmonię społeczną bez państwa albo państwo gwarantujące warunki harmonijnego życia społecznego. Na czym polega różnica?

W pierwszym przypadku wierzymy w to, że człowiek jest zdolny w sposób spontaniczny do tworzenia ładu. Rzecz ciekawa, że w tej tradycji powstał nawet nurt wręcz prokapitalistyczny, który zakładał samorzutność ładu opartego o wymianę gospodarczą. Amerykańscy neokonserwatyści w latach osiemdziesiątych XX wieku posunęli się do tego, żeby traktować kapitalizm w kategoriach wymiany darów.

Jednak idee harmonii społecznej zwykle mają charakter lewicowy, a projekty tradycyjnie konserwatywne opierają się na idei, że człowiek ma w sobie element zła, dlatego potrzebuje silnego państwa – autorytetu, który postawi ludzi do pionu. 

Oczywiście, stąd mamy przykład rodzimego utopisty Edwarda Abramowskiego, który z pozycji anarchosyndykalizmu przekonywał, że państwo jest potrzebne tylko po to, żeby bronić granic, a społeczeństwo potrafi urządzić się samodzielnie.

W Polsce po 1989 roku wyobrażaliśmy sobie, że spontaniczne społeczeństwo obywatelskie jest źródłem postępu społecznego i jest niezależne od państwa. Jednak po 2015 roku pojawiła się inna koncepcja – że państwo wyznacza cele społeczeństwu obywatelskiemu, a zatem przestaje ono pełnić rolę niezależnego podmiotu, lecz powinno realizować zadania wyznaczone przez władzę. 

To stawia sprawę zupełnie na głowie. Nie spotkałem się w literaturze z taką ideą, że społeczeństwo obywatelskie powinno być koncesjonowane przez państwo. Nawet u Hegla, którego często przywołuje się jako filozofa silnego państwa, istnieją trzy poziomy życia etycznego, a społeczeństwo obywatelskie jest jednym z nich, niezależnym od innych. Najbardziej pomysłowemu hegliście trudno byłoby wyobrazić sobie państwo bez samodzielnego społeczeństwa obywatelskiego.

Można usłyszeć argument: rzeczywistość jest coraz bardziej złożona, pojawiają się nowe kryzysy i zagrożenia, a w tej sytuacji wyłącznie państwo może gwarantować porządek, bezpieczeństwo, jedność. Ale jednocześnie mamy polaryzację polityczną, która oznacza podział i jest niemożliwa w utopii, gdzie zło jest zawsze na zewnątrz. 

Strach przed polaryzacją jest wśród utopistów ogromny. Odgrywa kluczową rolę. Platon podzielił swoje państwo na stany, żeby nie podzieliło się na dwa państwa – bogatych i biednych.

A może jednak można sobie wyobrazić dwa społeczeństwa obywatelskie w jednym państwie? Jak patrzę na rozwój sektora wspieranego przez rząd, to mam wrażenie, że właśnie o to chodzi – żeby stworzyć prawicowe społeczeństwo obywatelskie. Obsługiwać w ten sposób centralnie gospodarkę, instytucje kultury. Rządzący zdają sobie sprawę z tego, że będą musieli kiedyś oddać władzę, więc chcą zakorzenić się w społeczeństwie obywatelskim, budując własny kontrprojekt.

Jeśli jednak tego rodzaju społeczeństwo obywatelskie staje się podsystemem państwa, ponieważ jego cele określa władza polityczna, to czy oryginalne pojęcie nie zmienia pierwotnego znaczenia?

Gdybyśmy wierzyli w heglowską rozumność dziejów, to moglibyśmy nawet powiedzieć, że nie jest to może takie złe, bo wraz z upływem czasu instytucje trzeciego sektora będą po prostu bardziej zróżnicowane. Tyle że ja nie mam przekonania, że reprezentują one takie siły społeczne, które przetrwają zmianę polityczną i ostaną się bez polityki klientelizmu.

A jaka byłaby utopia Prawa i Sprawiedliwości? 

Może to jest trochę zbyt życzliwe wobec Jarosława Kaczyńskiego, ale mam takie podejrzenie, że wierzy on w upadek ładu europejskiego, do którego skądinąd sam się przykłada. Wie, że będzie miał w tym sojuszników, premier Morawiecki zabiega o nich w Europie. I chce przygotować Polskę na ten moment. Mam też wrażenie, że przewodnią księgą polityki PiS-u jest praca George’a Friedmanna „Następne 100 lat”, moja wakacyjna lektura sprzed dziesięciu lat. Tam wieszczy się światowy konflikt w 2050 roku. Myślę, że obecna władza chce stworzyć mocne państwo, które nie będzie musiało oglądać się na konstelacje międzynarodowe. Co prawda musi brać pod uwagę techne nowoczesności – bo jednocześnie broni oczywiście tak zwanych tradycyjnych wartości – i chyba bierze, co wynika z tych wystąpień premiera Morawieckiego, w których zdarza mu się mówić prawdę. To nie może być państwo, które zupełnie boczy się na sytuację międzynarodową i ponadnarodowy charakter kapitalizmu. Chce jednak zachować – i wierzy, że to mu się uda – krajowe centrum decyzyjne, które będzie realnym graczem.

Takie państwo musi być autorytarne, przygotować społeczeństwo do zimnej, a może gorącej wojny. Wszystko inne będzie uważać za liberalne fanaberie czasów pokoju. Łatwo przekona społeczeństwo, że idea podziału władzy nie jest czymś naturalnym. Bo też trzeba pewnego wyrafinowania umysłowego, żeby uważać, że władza nie musi być skoncentrowana w jednym miejscu. Nie jest to idea przekonująca dla tak zwanych zwykłych obywateli, którzy powiedzą raczej, że „wygrali wybory, to niech rządzą!”. A że powinny istnieć jakieś ograniczenia dla władzy? To nie jest już wcale oczywiste. Myślę, że dopiero teraz dostrzegamy, jak daleko wykroczyliśmy poza horyzonty naszej kultury politycznej sprzed 2015 roku.