Skąd się bierze muzyka?
Lutosławski zapisał kiedyś taką scenę: „właścicielka sklepiku wiejskiego w Norwegii zapytała mnie raz, czy to prawda, że jestem malarzem. Gdy odpowiedziałem, że jestem kompozytorem, zapadło kłopotliwe milczenie.
Lutosławski zapisał kiedyś taką scenę: „właścicielka sklepiku wiejskiego w Norwegii zapytała mnie raz, czy to prawda, że jestem malarzem. Gdy odpowiedziałem, że jestem kompozytorem, zapadło kłopotliwe milczenie.
Szczególna epoka kultury zwana romantyzmem przyniosła ze sobą i pozostawiła po sobie między innymi jasny kod komunikacyjny obowiązujący w salach koncertowych. Jeśli wykonanie utworu było „dobre” (cudzysłów nie jest tu oznaką ironii, lecz historycznej konwencjonalności kryteriów estetycznych), publiczność klaskała, wydawała okrzyki, wstawała z miejsc.
Warszawska publiczność filharmoniczna z upodobaniem łączy dwie czynności – klaskanie i wstawanie z miejsc. Zdarza się jej to nawet wtedy, gdy sami wykonawcy nie spodziewają się aż tak dobitnego wyrazu uznania dla zaprezentowanych przed chwilą wykonań. Uważny (a może tylko uprzedzony) obserwator, jeżeli tylko siedzi (i tylko siedzi) w pierwszych rzędach, może wówczas zauważyć na twarzach artystów lekką konsternację.
Jakiś czas temu pewien wybitny krytyk muzyczny napisał felieton na temat gatunków win, jakie najlepiej pasowałyby do niektórych wielkich nagrań jazzowych.