Szanowni Państwo, słuchając pierwszych powyborczych komentarzy, można było odnieść wrażenie, że… Nie wiadomo, kto wygrał! Przegrani okazali się zwycięzcami, zwycięzcy w istocie przegrali, a – wedle innych analiz – najważniejsi gracze to ci, którzy w ogóle nie weszli do II tury wyborów prezydenckich. Wybory nie były nudne: prawica okazała się lewicą, a przy okazji ogłoszony został koniec podziału postkomunistycznego. Gloria victis czy zwykły zamęt? A może czegoś ważnego – przy okazji tych wyborów prezydenckich – dowiedzieliśmy się o sobie? Na te oraz wiele innych pytań odpowiadają w tym tygodniu: Hanna Świda-Ziemba, Barbara Fedyszak-Radziejowska, Michał Krasicki oraz Olga Wysocka. Zapraszamy do lektury!
Redakcja
W temacie tygodnia:
1. HANNA ŚWIDA-ZIEMBA: Największy podział
2. BARBARA FEDYSZAK-RADZIEJOWSKA: Opozycja to nie dinozaury
3. MICHAŁ KRASICKI: Pyrrusowe zwycięstwa Jarosława K.
4. OLGA WYSOCKA: Zwycięstwo bez zwycięzcy
* * *
* * *
Największy podział
Kiepska praca sztabu Komorowskiego, krótka społeczna pamięć, powódź, a do tego polskie umiłowanie do spisków i skandali, widoczne szczególnie po katastrofie smoleńskiej. Powodów, dla których te wybory powinien był wygrać Jarosław Kaczyński, a nie Bronisław Komorowski, jest tak wiele, że aż sama się dziwię, że tak się nie stało.
Po pierwsze, choć Bronisław Komorowski jest o wiele bardziej wartościowym kandydatem niż prezes PiS, w ogóle nie wynikało to z jego medialnego wizerunku. Miał bardzo złą kampanię wyborczą. Jej wady wyliczali już w mediach i politycy, i spece od marketingu politycznego, nie będę zatem powtarzać ich słów. Inną sprawą jest, że dla wielu ludzi, jak się wydaje, nie istniała w ogóle alternatywa w tych wyborach. Dla osób jak ja, nastawionych na liberalizm raczej nie gospodarczy, ale polityczny, Komorowski jest zbyt konserwatywny. To mogło wiele osób zniechęcić do głosowania.
Po drugie, na niekorzyść Komorowskiego działały nie tylko hasła, ale – być może przede wszystkim – atmosfera i okoliczności. Niestety, ludzie mają krótką pamięć. Zapomnieli, co się działo w latach 2005 – 2007, i że PiS wcale o nich tak wówczas nie dbało, jak dziś chętne byłoby przyznać. W zupełności wystarczyło im, że Jarosław Kaczyński obiecywał jasną przyszłość, miał bardzo dobrą kampanię wyborczą i relatywnie mało komukolwiek wymyślał. Do tego doszła powódź, która zawsze szkodzi tym, którzy są przy władzy. Nie bez znaczenia było również, że rząd Tuska ma już prawie trzy lata. Jak wiemy z historii ostatniego dwudziestolecia, rządy przeważnie po kilku latach tracą w Polsce poparcie. Tak było w wypadku SLD, AWS i zaledwie po dwóch latach – PiS. W ogóle to, że Platforma ostała się i ma jeszcze coś do powiedzenia po tak długim czasie, uważam za sytuację wyjątkową.
Po drugie, Kaczyńskiemu sprzyjała atmosfera związana z katastrofą smoleńską. Prezydencki samolot był przez cały czas w tle tej kampanii, a wraz z nim atmosfera podejrzliwości i teorie spiskowe. My – nie wiem, czy szczególnie Polacy, czy po prostu ludzie – lubimy tego rodzaju skandale. W tej całej histerii, z prawdziwej tragedii, w której zginęły osoby z bardzo różnych środowisk, zrobił się dramat przywłaszczony przez PiS. Było to śmieszne, jednak nikt nie miał odwagi tej śmieszności rozbroić.
Dlatego dziś, gdy patrzymy na wyniki obu kandydatów, którzy właściwie wygrali w cuglach, być może najważniejsze jest, co oznaczają efektowne mapy Polski, podzielone na błękitną i złotą połowę. W tym rozkładzie wyborów Polaków najchętniej widzielibyśmy historyczny pozaborowy podział. Zwolennicy Kaczyńskiego to tereny dawnego zaboru rosyjskiego i Galicji, Komorowskiego zaś – tereny dawnego zaboru pruskiego. Ta interpretacja jednak wydaje się błędna, gdy weźmiemy pod uwagę znaczącą przewagę Komorowskiego na tak zwanych Ziemiach Zachodnich, gdzie mieszkają potomkowie dawnych mieszkańców Wileńszczyzny, Polesia i Podola, przynależnych niegdyś do rosyjskiego lub austriackiego zaboru. Wobec tego przewagę głosujących na określonego kandydata w danym okręgu należałoby tłumaczyć z pomocą wielu czynników, a nie po prostu wpływem zaborów. Należałyby do nich między innymi: rozwój infrastruktury, charakter aktualnie utrwalonych obyczajów, a w wypadku mieszkańców Ziem Zachodnich – bliskość granicy z Niemcami i z tego wynikające częstsze wizyty u naszych zachodnich sąsiadów itd. Na jeszcze jedno warto zwrócić uwagę. Na terenach, gdzie wygrywał jeden z kandydatów, drugi otrzymywał również dość pokaźną liczbę głosów: od 34 do 45 procent. A więc zależność między miejscem zamieszkania a preferencjami wyborczymi nie jest zależnością bezwzględną.
Wydaje się zatem, że to nie geograficzny, ale mentalny podział polskiego społeczeństwa jest rzeczywiście ważny i, jak się wydaje, ogromny. Wszyscy chyba nieraz odczuwamy towarzyskie, wewnątrzśrodowiskowe naciski na to, żeby nie spotykać się ze zwolennikami albo przeciwnikami określonej opcji. Owe podziały towarzyskie wskazują, że w tych wyborach głosowały w istocie dwa rodzaje ludzi. Jeden – to osobowości autorytarne, pragnące silnego przywódcy, który poprowadzi i zniszczy wszystkich podłych kombinatorów. Drugi – to ludzie o osobowości demokratyczno-liberalnej. Im chodzi o tolerancję, spokój, o decentralizację władzy, bez silnej pozycji rządu. To właśnie podział, nakładając się na regiony o gorszej sytuacji materialnej czy rozwojowej, w tych okolicznościach, kiedy te bodźce w postaci katastrofy czy powodzi wzmacniają osobowości o skłonnościach autorytarnych, daje w danym miejscu wygraną jednemu bądź drugiemu kandydatowi.
* Hanna Świda-Ziemba, profesor socjologii.
* * *
Opozycja to nie dinozaury
Sukces rozumiany jako skala poparcia społecznego dla Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, to nie jest „ciekawe zjawisko”, lecz sytuacja w demokracji normalna. To prawda, że była ona nieosiągalna przez ostatnie, powiedzmy, trzy lata. Zwolennikom i politykom Platformy udało się bowiem wytworzyć przekonanie, że istnieje tylko jedna partia, licząca się w kraju i za granicą, która jest zdolna do prowadzenie polityki w zgodzie z UE, Rosją, Niemcami i…. Tu stawiam kropkę. Odnoszę wrażenie, że PO lekceważy nasze relacje z NATO, z Wielką Brytanią oraz ze Stanami Zjednoczonymi. Ale na pewno naszych największych sąsiadów ma po swojej stronie.
Ten swoisty, sprzeczny z zasadami demokracji sukces udało się osiągnąć metodą, której symbolem jest dla mnie Janusz Palikot. Nie uważam go za polityka, który „łamie” dobre obyczaje, lecz sprawnego socjotechnicznie wykonawcę zadania, które najkrócej rzecz ujmując polega na systematycznym i ciągłym deprecjonowaniu ludzi, którzy ośmielają się myśleć, że jest rzeczą słuszną głosować na PiS. Ta metoda była – w wielu wymiarach – na tyle skuteczna, że PiS zdawał się być skazany na poparcie nie wyższe, niż 20 punktów procentowych.
Było to, moim zdaniem, testowanie możliwości wprowadzenia w Polsce wariantu demokracji skutecznie zainstalowanej w Rosji przez Władimira Putina, czyli demokracji fasadowej. Można o niej mówić, że jest demokracją, bo istnieją partie opozycyjne, ale przecież żadna z nich nie ma realnych szans na zdobycie władzy. Rządzi „Jedna Rosja” i nawet nie jest ważne w gruncie rzeczy, jak się nazywa. Ważne, że popiera Władimira Putina, i w drugiej kolejności – Dmitrija Miedwiediewa.
Demokracja fasadowa ma w III RP własne także korzenie, które sięgają „historycznego kompromisu” zawartego przy Okrągłym Stole. To wtedy zrodziła się koncepcja demokracji wprowadzanej bardzo ostrożnie, wolno i w sposób kontrolowany – na 35%, potem tylko w gminach, i dopiero po 2 latach i 4 miesiącach w sejmie (rok później, niż w Czechosłowacji i na Węgrzech). Elita Okrągłostołowa zdaje się do dzisiaj sądzić, że prawdziwa rywalizacja między partiami politycznymi i programami nie jest konieczna. To taka swoista ustrojowa mutacja PRL. Poprzednio jedną słuszną wizją świata był marksizm – leninizm- dzisiaj wiemy, jak prostacka była to wizja. Nowa wersja jest mniej jednoznaczna, nieco liberalna, na pewno dobrze dostosowana do „głównego nurtu” Unii Europejskiej, ale też jedyna, nie potrzebuje ani korekty, ani opozycji, ani sporu. Ma za sobą liczne grono ekspertów, instytucji i organizacji pozarządowych, które bardzo efektywnie pełnią rolę opiniotwórczą.
Waldemar Kuczyński szczerze kiedyś napisał w Rzeczpospolitej, że nie wolno naruszać „ustroju” III RP. Nie – demokracji – lecz właśnie „ustroju”, zupełnie jak w czasach PRL. Wtedy też mieliśmy ustrój najlepszy na świecie, broniony zresztą przez gen Jaruzelskiego bardziej, niż „niepodległość”.
Zwracam przy tym uwagę, że o ile „ustrój” III RP budowano przy Okrągłym Stole, to demokrację – 4 czerwca 1989 roku. Frekwencja w I turze pokazała, że Polaków interesuje tylko demokracja, bo tłumnie pojawili się wtedy, gdy naprawdę mogli wybierać, tylko na 35% , ale jednak. Gdy żadnego wyboru nie było miedzy kandydatami partyjno-rządowymi – w drugiej turze – pojawiło się tylko 25% uprawnionych do głosowania. To było symboliczne wywrócenie okrągłego stołu. Ale nasz establishment wciąż tęskni za „ustrojem” i denerwuje go rywalizacja z niemalowaną opozycją.
PO miała wielką szansę na takie rządzenie krajem. Ma solidne, solidarnościowe korzenie, dobrze dobrane wizerunkowo twarze (nie lekceważyłabym ani słusznego wzrostu, ani ponadprzeciętnej urody), poparcie elit opiniotwórczych i miłość komercyjnych mediów. Jej liderzy zdołali przekonać Polaków, że opozycja i demokratyczne mechanizmy kontroli nie są potrzebne, przy tak doskonałej partii i światłych przywódcach. Wszystko to bardzo osłabiło i tak kruchą demokrację. I z tego punktu widzenia, wynik wyborów prezydenckich przywraca ją do życia.
Po raz kolejny, jak w 1989 roku, obywatele powiedzieli: „chcemy demokracji naprawdę, a nie na niby!”. Powiedzieli tym samym, że widzą głęboki sens w rywalizacji partii politycznych i w przywróceniu wzajemnych mechanizmów kontroli.
Tu, jedna uwaga. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież SLD, mając kiedyś prezydenta i rząd, podobnie jak PiS, gdy miało prezydenta i rząd, znajdowało się w identycznej sytuacji. Otóż, niezupełnie. SLD liczyło się z opozycją solidarnościową i jej programem. Nie zakwestionowało planu wejścia do NATO i UE, a nawet to wejście sfinalizowało. Mało tego, proszę pamiętać, jak – wg reguł demokratycznych – skonstruowano komisję sejmową ds. afery Rywina, oraz to, że premier Leszek Miller zrehabilitował pułkownika Kuklińskiego. SLD, mając świadomość własnych korzeni, nie było aż tak pełne pychy, jak PO. Musiało się z opozycją postsolidarnościową liczyć.
Natomiast PiS w czasie swoich rządów nie miał innego wyjścia i musiał(!) liczyć z opozycją, bo za nią stały mass media. Takiej medialnej kontroli nie miały żadne wcześniejsze rządy. Żadna, nawet tylko wymyślona przez media lub PO afera nie uszła ich uwagi. Nic nie umknęło „niezależnym” dziennikarzom. Mariusz Kamiński będzie ścigany za „prowokację” w niebyłej aferze rolnej, co oznacza, (przez analogię do prowokacji wobec posłanki Sawickiej, czy do afery hazardowej, której przecież też nie było), że rząd J.Kaczyńskiego nie miał żadnego powodu, by rozpisywać wybory. A mimo to wybory się odbyły. Oto skuteczność działania establishmentu.
PO od 3 lat jest w praktyce wolna od kontroli opinii publicznej, czy od presji opozycji. Dziesiątki tematów jawi się jako nietykalne, bo to liderzy i sympatycy PO decydują, o czym wolno debatować. Jeśli ktoś podejmuje „nie zatwierdzone” tematy, to rychło okaże się, że posługuje się „mową nienawiści”. Genialne.
Paradoksalnie więc, wybory skończyły się zwycięstwem demokracji. Powiedział to zresztą sam Bronisław Komorowski i w tym się z nim zgadzam. Społeczeństwo pokazało, że nie widzi nic złego w podziale politycznym. Jesteśmy wspólnotą, ale różnimy się poglądami na państwo, patriotyzm, politykę gospodarczą naprawdę, a nie na niby. A opozycja to nie są dinozaury, które mają obowiązek współpracować z PO pod groźbą wyginięcia. Opozycja ma prawo mieć inne zdanie, niż rządzący, może też współpracować, gdy zostanie przekonana. Ale ma prawo odmówić tej współpracy, gdy rządowy projekt uważa za skrajnie zły. Poparcie udzielone 4 lipca J. Kaczyńskiemu wyrównuje równowagę sił. W tym sensie wybory wygrał Br. Komorowski oraz przede wszystkim demokracja. A więc także PiS.
* Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii.
* * *
Pyrrusowe zwycięstwa Jarosława K.
Wedle tego, co się w mediach opowiada, Jarosław Kaczyński odniósł w wyborach prezydenckich nie porażkę, lecz zwycięstwo. Dobrze, skoro już trzeba, niech będzie to zwycięstwo…. ale pyrrusowe. Najpierw, dla odprężenia, rys historyczny.
Żyjący na przełomie IV i III wieku p.n.e. król Epiru, Pyrrus, wybitny strateg i przeciwnik rosnącej w siłę republiki rzymskiej, nigdy nie składał broni, toczył wojny przez całe życie. Mimo to jego główny cel, czyli stworzenie wielkiego mocarstwa na zachodzie, na wzór imperium Aleksandra Macedońskiego, nigdy się nie ziścił. „Pyrrusowe zwycięstwo” to zwycięstwo odniesione na terenie wroga, okupione wielkimi stratami, nie rozstrzygające wojny i zwiastujące w przyszłości porażkę. Pyrrus zginął podczas oblężenia w obcym mieście siedem lat po swoim słynnym „zwycięstwie” nad Rzymianami pod Ausculum.
Pierwsze, to właściwe, „pyrrusowe zwycięstwo” prezesa PiS miało miejsce w roku 2005, kiedy w wyborach parlamentarnych zdobył dla swojej partii około dwudziestu mandatów sejmowych więcej niż PO i wydźwignął brata na stanowisko prezydenta Polski. Podobno w bitwie pod Ausculum zwycięstwo Pyrrusowi zapewniła szarża dwudziestu słoni bojowych… Jak wiadomo, Kaczyński zaprzepaścił swój triumf niemal w całości.
Zrządzeniem losu prezesowi PiS została dana jeszcze jedna szansa, by zmierzyć się z przeważającymi siłami PO, tym razem dowodzonymi przez Tuska i Komorowskiego. Pyrrusowi przydarzyło się coś podobnego, w cztery lata po pierwszym „zwycięstwie”. Jak donoszą historyczne sondaże w bitwie pod Benewentem broniący swego kraju Rzymianie wystawili pod wodzą dwóch konsulów czterdziestotysięczną armię, a armia Pyrrusa liczyła wtedy trzydzieści tysięcy. Rzymianie odnieśli ponoć tylko nieznaczne zwycięstwo (historycy nie są co do tego zgodni), lecz w praktyce Pyrrus przestał być zagrożeniem dla republiki.
Dlaczego prezes Kaczyński pełen wojowniczego wigoru, z optymizmem szykujący się do kolejnych bitew, miałby być faktycznym przegranym niedzielnych wyborów? Porzućmy zabawne, historyczne analogie.
Od jutra przez pięć lat będziemy mieli na szczycie państwa rozsądnego, spokojnego, kulturalnego i porządnego polityka. Już za kilka miesięcy, jeżeli Komorowski nie popełni jakiegoś karygodnego błędu, siedemdziesiąt procent społeczeństwa będzie uważać go za swojego prezydenta. Wystarczy, że będzie kontynuował to, co zaczął robić w czasie kampanii. Kiedy PiS będzie atakował Platformę za wszystko, co tylko się da, po raz kolejny zmieniając swoją twarz i tracąc wiarygodność, na firmamencie polskiej polityki świecić będą dwie wizerunkowe, stabilne gwiazdy: premier i prezydent. Platforma może sobie niestety pozwolić na błędy i niedociągnięcia, a nawet na przegraną w przyszłych wyborach parlamentarnych, mając pewność, że trzydzieści pięć procent wyborców, bez jakiegoś wielkiego blamażu czy afery, nigdy ich nie opuści, a ci, co odejdą, wrócą w kolejnych wyborach.
Jarosław Kaczyński jest słaby, coraz słabszy. Nie udało mu się odzyskać elektoratu, który głosował niegdyś na jego brata. Jego czterdzieści siedem procent to wynik jednorazowy, który już się nie powtórzy. Dobry wynik wymusiła nieunikniona polaryzacja drugiej tury wyborów. Faktyczny elektorat PiS może wynosić co najwyżej trzydzieści sześć procent głosujących, tyle, ile uzyskał Kaczyński w Warszawie.
Prezes PiS otwarcie zrezygnował ze strategii wzbudzania antykomunistycznej histerii i autorytarnych projektów IV RP. Powrót do dawnych kolein jest już właściwie niemożliwy, chociaż miedzy wierszami Kaczyński wciąż pije do tej części swoich wyborców, których zżera resentyment. Prezes znalazł się w kleszczach własnej strategii. Albo zacznie tracić swoich dotychczasowych wyborców albo tych świeżo zdobytych i potencjalnych. Można być słodko-kwaśnym, ale słodko-gorzkim już nie.
Kaczyński postawił w partii na ludzi młodych, a młodzi to poważny problem. Mają mniejsze doświadczenie. Nie umieją tak dobrze kłamać jak starzy. Widać to po nich, oni nie nienawidzą już tak mocno swoich przeciwników lub zgoła wcale. Nie chcą być ciągle w mediach przysłowiowymi chłopcami (dziewczętami) do bicia. Pragną pokazać się z dobrej strony wszystkim Polakom, a nie tylko zamkniętej i pełnej frustracji części społeczeństwa. Ich ambicje rosną. Duża część starej gwardii zginęła w smoleńskiej tragedii i Kaczyński nie bardzo ma na kogo postawić. Pomyślmy o Ziobrze, o Kluzik-Rostkowskiej, o Poncyliuszu, o Bielanie i wielu innych. Ci ludzie mają już swoją polityczną markę i są głodni sukcesu.
Najbliższe wybory parlamentarne w najlepszym wypadku dadzą PiS czterdziestoprocentowe poparcie (co jednak mało prawdopodobne). Z takim poparciem nic nie można zrobić, bo trzeba wejść w koalicję z dawnymi wrogami. Co gorsza nad tą ewentualną koalicją czuwać będzie prezydent Komorowski. Jak tu być starym PiS w koalicji z SLD i przy takim prezydencie?! PiS będzie mógło obronić się tylko dzięki powolnej eliminacji Kaczyńskiego z gry, czyli konsekwentnemu przeobrażaniu swojej linii politycznej. Nie będzie łatwo, bo prezes będzie walczył do końca…
* Michał Krasicki, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.
* * *
Zwycięstwo bez zwycięzcy
Cała kampania prezydencka nie przyniosła mi tylu emocji, co ostatni wieczór wyborczy. A zatem, co się wydarzyło?
Trudno było o radość w sztabie wyborczym Bronisława Komorowskiego, gdy krótko po godzinie dwudziestej różnica między kandydatami okazała się niebezpiecznie mała. Obecny na sali premier przyznał całkiem szczerze, że tylko głupiec się nie boi i że czeka na ostateczne wyniki. Sam kandydat nie popisał się natomiast w pierwszym wystąpieniu powyborczym. Dowiedzieliśmy się, że oto zwyciężyła polska demokracja, że Polska prawie podzielona na pół jest jednak Polską wspólną, że w takiej oto Polsce zgoda powinna budować, zaś podziały nie mogą przeszkadzać we współpracy. Do tego wszystkiego, że warto wspólnym wysiłkiem razem budować, tak aby zgodnie z piękną tradycją solidarnościową nikt nie był wyłączony ze wspólnoty, a prezydentura była łącząca, a nie konfliktowa. Tak pustego wystąpienia dawno nie słyszałam. Będziemy zatem mieli bezbarwnego prezydenta „zgody” narodowej.
Krótko po północy scena polityczna zatrzęsła się, gdy Państwowa Komisja Wyborcza podała, że kandydat PiS ma minimalną przewagę. Zdezorientowani dziennikarze w studiach radiowych i telewizyjnych stracili pewność siebie.
W sztabie wyborczym kandydata PiS – radość. Poseł Kurski, którego przez cały czas nie opuszczało poczucie humoru, proponował zakończenie liczenia głosów na tym właśnie etapie.
Kilkadziesiąt minut później, podczas kolejnej konferencji PKW, szala zwycięstwa przechyliła się ponownie na stronę PO. Dziś wiemy, że sześcioma punktami procentowymi wygrał Komorowski.
Wystąpienie powyborcze kandydata PiS było lepsze. Zawierało prawdziwe emocje. Długo będą brzmieć w moich uszach przywołane przez Jarosława Kaczyńskiego słowa Józefa Piłsudskiego, że zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska, ale być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo. Stanie się to zapewne nową dewizą prezesa PiS. Tego wieczoru narodził się ruch. Można nazwać go posmoleńskim, ale można też nazwać ruchem zmęczonych polityką PO.
Arytmetyka w tych wyborach wielu sprawiała kłopoty. Nie chodzi tylko o wyniki, ale i o podziały. Jak się okazało i w tych wyborach, Polska jest podzielona na pół. Ta jedna czwarta, jeżeli mamy być precyzyjni, opowiedziała się za wizją Polski nieakceptowaną dla drugiej tak samo licznej grupy. W rzeczywistości, jak przyznają sami socjologowie, różnice te rozkładają się podobnie w grupie osób niegłosujących. Nie ważne jak będziemy podchodzić do arytmetyki. Dla mnie niezwykle ważne jest uświadomienie sobie, że mamy dwa oblicza, niekoniecznie wzajemnie się wykluczające, ale na pewno zwalczające się nawzajem.
Dowodem na to ostatnie była rozmowa posłanki Jakubiak (PiS) z posłem Niesiołowskim (PO) podczas wieczoru wyborczego. Miałam nieodparte wrażenie, że rozmówcom chodziło przede wszystkim o wzajemne obrażanie. Następnego dnia nurt ten kontynuował Janusz Palikot, w swoim tylko znanym stylu. Czy będzie to formuła politycznej debaty na następne miesiące? Panie Bronisławie, chyba zgoda nieco szwankuje.
PO czeka teraz wielkie wyzwanie. Jej kandydat na prezydenta obiecał w czasie kampanii między innymi tysiąc kilometrów autostrad, wycofanie polskich wojsk z Afganistanu, 50 procentowe zniżki dla studentów na komunikacje kolejową, refundacje zapłodnień in vitro i bezpłatne kształcenie na jednym kierunku, 30 procentowe podwyżki dla nauczycieli, oraz utrzymanie KRUS. Teraz należy zmierzyć się z obietnicami, jeśli nie chce się być posądzonym o populizm. PO ma pełną władzę. Co dalej? Nie ma już żadnych wykrętów. Kto jest prawdziwym zwycięzcą tej kampanii – pokażą dopiero kolejne wybory.
* Olga Wysocka, doktor nauk politycznych, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
* * *
* Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk
** Współpraca: Ewa Serzysko