WOLFF, ISKANDAR, WILCZURA, SZULECKI, BUSZA: Kmicic je kebab… „Orientalizm” po polsku?

Szanowni Państwo!

Znajdując się na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu, jak to określił Sławomir Mrożek, mamy niepowtarzalną szansę na obserwowanie przepływów kulturowego fermentu. Tymczasem szyje nas bolą od patrzenia w jednym kierunku. Czas się nad tym zastanowić. Ongiś koncepcja orientalizmu” Edwarda W. Saida słusznie wzbudziła olbrzymie emocje. Dziś dla wielu ludzi stanowi inspirację lub skłania do dyskusji. Czy Polska jest orientalizowana przez Zachód i czy sama wywiera podobny wpływ na inne kraje? Czy orientalizowanie Innego jest niezbędnym składnikiem każdej tożsamości? Na Uniwersytecie Jagiellońskim w tym tygodniu odbędzie się wielka konferencja poświęcona słynnemu intelektualiście, a my zapraszamy do lektury Tematu Tygodnia, który podejmuje te pytania.

Larry Wolff, autor ciekawej książki Inventing Eastern Europe”, opowiada o zjawisku orientalizacji naszej części świata. Adel Iskandar, uczeń Edwarda Saida, zastanawia się nad aktualnością pojęcia orientalizacji  i wskazuje miejsca, w których może ona zachodzić dzisiaj. Aleksandra Wilczura odwraca pojęcie, pytając, do jakiego stopnia Polska ulega wschodnim wpływom poprzez sushi bary czy filmowe megaprodukcje z Indii i Chin. Wreszcie Kacper Szulecki, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, wskazuje na elementy orientalizacji występujące w polskim podejściu do naszych wschodnich sąsiadów. Zapraszamy również do lektury rozmowy Karoliny Wigury w zakładce „Pytając”, w której poeta i prozaik Andrzej Busza wspomina postać Saida.

Konferencja „Saidism in XXI Century”, nad którą „Kultura Liberalna” miała przyjemność objąć patronat medialny, odbędzie się w dniach 8-9 listopada br. w Krakowie. Sympozjum zostało zorganizowane przez Instytut Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego, The Kapiszewski Center for Bridging Cultural Boundaries oraz czasopismo „Studia Bliskowschodnie” we współpracy z Międzynarodowym Festiwalem Literatury im. J. Conrada. Więcej informacji można znaleźć na stronie www.saidism.pl.

Redakcja



1. LARRY WOLFF: Postzimnowojenny półorientalizm?
2. ADEL ISKANDAR: Wielki Wybuch w globalnym kostiumie
3. ALEKSANDRA WILCZURA: Współczesny „Orient” polski
4. KACPER SZULECKI: Inna Europa i Kresowa Atlantyda. O Polsce orientalizowanej i orientalizującej


* * *

Larry Wolff

Postzimnowojenny półorientalizm?

„Gdy wjeżdża się do Polski, można odnieść wrażenie, że opuściło się już całkiem Europę” – pisał Francuz, Ludwik Filip hrabia de Ségur w latach 80. XVIII wieku. Ten dziwny rodzaj podskórnego orientalizmu – poczucie opuszczania Europy, będąc wciąż daleko od Azji – miał cechować większą część wschodnich obszarów Starego Kontynentu od czasu ich pierwszego wymyślenia jako „Europy Wschodniej” w XVIII stuleciu. Z jednej strony, byłoby geograficznym nonsensem postulowanie, że Polska jest położona gdziekolwiek indziej niż w Europie. Z drugiej jednak, fakty geograficzne zostały podporządkowane władzy wyobrażeniowej kartografii, gdy spostrzeżenia podróżników pozwalały im na własną rękę decydować, co było Europą, a co nie.

Europa Wschodnia, już od początku swego pojęciowego istnienia, była zdefiniowana osobliwie: jako region, który co prawda leżał w Europie, ale podróżnikom z Zachodu nie zdawał się europejski. Obszar, na którym podróżnicy zatracali poczucie kontynentalnego rozeznania. Dla Edwarda Saida Orient był definiowany jako „Inny” w stosunku do Zachodu. Europa Wschodnia jako region nie zyskała absolutnej odmienności „Innego” – była natomiast myląco bliska i egzotyczna zarazem. W moich pracach nazywałem to na wpół inkluzyjnym, na wpół ekskluzywnym podejściem do Europy Wschodniej, „półorientalizmem” – w przeciwieństwie do nadawania absolutnej Inności poprzez Saidowski Orientalizm.

Przykładem osiemnastowiecznego dzieła, które gładko podsumowuje tę przedziwną równowagę bliskości i różnicowania, była opera Mozarta „Così fan tutte”, w której włoscy kochankowie przebierają się za Albańczyków, zwyczajnie zakładając egzotyczne kostiumy i doklejając sobie sztuczne wąsy. W ten sposób stają się nierozpoznawalni na scenie nawet dla swych ukochanych. W komedii Mozarta różnica między Europą Wschodnią i Zachodnią była równie powierzchowna jak zwykła zmiana kostiumu. Angielskie „Eastern Europe” brzmi neutralnie i geograficznie, ale po francusku czy włosku wyrażenia „L’Europe Orientale” lub „Europa Orientale” niosą sugestywne konotacje z Saidowskimi tezami dotyczącymi Orientu. Co jednak znaczy dla Europy bycie „orientalną”? W XIX wieku Galicyjski pisarz Karl Emil Franzos napisał zbiór opowiadań o Galicji Wschodniej, zatytułowany po niemiecku „Halb-Asien” (Pół-Azja). To kolejny epitet w półorientalistycznym duchu.

Poczucie oddalenia i odmienności Europy Wschodniej było wciąż dojmująco silne w czasach Zimnej Wojny. O ile przed II wojną światową można było twierdzić, że „Europa Wschodnia” była raczej kulturowym konstruktem niż częścią historycznej i geograficznej rzeczywistości, to miedzy 1945 a 1989 rokiem geograficzna różnica między obiema połowami Europy stała się namacalna i przekonywująca jak nigdy dotąd. W Europie podzielonej żelazną kurtyną społeczne, polityczne i ekonomiczne rozwiązania podyktowane przez Stalina stworzyły warunki większej niż kiedykolwiek jednorodności Europy Wschodniej. W czasach mojego zimnowojennego dzieciństwa Europa Wschodnia, ze swoim sowieckim modelem komunizmu, zdawała się zarówno jednolita, jak i obca. Mówiliśmy o niej „blok sowiecki”, czasem „blok wschodni”. Nawet w sposobie rozumienia komunizmu jako totalitaryzmu, łączącym się z dawniejszymi, zakorzenionymi w XVIII wieku pojęciami orientalnego despotyzmu, był element klasycznego Orientalizmu.

Rozszerzenie Unii Europejskiej w latach 2004 i 2007 położyło ostatecznie kres zimnowojennemu podziałowi Europy na wschodni i zachodni obóz. Myślę, że można śmiało powiedzieć, że „Europa Wschodnia” nie istnieje już w sensie pół-Orientalistycznym, w jakim trwała przez trzy ostatnie stulecia. Widoczne różnice przecinające Europę pozostały, podobnie jak uprzedzenia i snobizmy, które je podkreślają. Jednakże włączenie tak wielu niegdysiejszych „wschodnich” krajów do Wspólnoty Europejskiej spowoduje (w przeciągu najbliższego pokolenia) stopniowy zanik różnic i nasilenie integracji. Teoria orientalizmu Saida sugeruje, rzecz jasna, że wraz z każdym włączeniem musi nastąpić nowe wykluczenie, że każde Ja potrzebuje Innego, by określić swoją tożsamość. Możliwe, że obecne granice Schengen spowodują stworzenie nowej wyobrażonej „Europy Wschodniej”, odepchniętej dalej na wschód. Tak czy inaczej, po rozszerzeniu Unii w 2004 roku jest już w zasadzie niemożliwe, by współczesny Francuz, potomek hrabiego de Segur, poczuł, że wjeżdżając do Polski, opuścił Europę całkowicie.

* Larry Wolff, dyrektor Centrum Studiów Europejskich i Śródziemnomorskich na New York University. Opublikował m.in. „Inventing Eastern Europe: The Map of Civilization on the Mind of the Enlightenment” (Stanford University Press, 1994), a ostatnio „The Idea of Galicia: History and Fantasy in Habsburg Political Culture” (Stanford University Press, 2010).

** Przełożył Kacper Szulecki.

Do góry

* * *

Adel Iskandar

Wielki Wybuch w globalnym kostiumie

W szeroko pojętej humanistyce niewiele było tak wielkich przełomów, jak opublikowanie „Orientalizmu” przez Edwarda Saida. Choć początkowo książka przyjęta była krytycznie, z dzisiejszego punktu widzenia tylko z największą trudnością moglibyśmy wyobrazić sobie język analizy kulturowej i politycznej bez pojęć i dróg interpretacji, zaproponowanych przez Saida. Był to prawdziwy Wielki Wybuch w naukach humanistycznych. Stało się tak nie dlatego, że książka ta była udanym studium relacji między Orientem a jego kolonizatorami w konkretnym momencie historycznym. Najważniejsze było, że Said potrafił uchwycić i opisać mechanizm tejże relacji. Mechanizm, polegający na tworzeniu romantycznego, a jednocześnie antagonistycznego, czy wręcz demonicznego wizerunku Innego w społecznych kodach i środkach przekazu. „Orientalizm” wyraźnie wskazywał także na głębokie uzależnienie tego procesu od polityki.

To dlatego choć książka Saida opublikowana została ponad 30 lat temu, upływający czas nie przestaje przynosić jej wciąż nowej amunicji. Dobrym przykładem jest rozwój nowoczesnych mediów informacyjnych. To prawdziwe laboratorium nowych dyskursów orientalistycznych, których Said, pracujący przede wszystkim na tekstach literackich i sztuce, nie brał jeszcze w „Orientalizmie” na warsztat. Orientalizm istnieje dziś tak samo, jak wówczas – zmieniły się tylko środki wyrazu, jego kostium, kamuflaż. Często występuje pod płaszczykiem dziennikarskiej obiektywności.

Gdzie w takim razie szukać współczesnych przejawów orientalizmu? Warto na przykład wskazać ciekawe zjawisko, jakim jest reakcja orientalizowanych społeczności na proces, któremu są poddawane. W tego rodzaju grupach rozwija się pewien szczególnie silny rodzaj autokrytycyzmu. Dobrze widać to na Bliskim Wschodzie, gdzie część rdzennych mieszkańców próbuje zdystansować się wobec języka arabskiego czy własnej historii. W Kairze istnieją całe osiedla, których mieszkańcy żyją w sposób niczym nie różniący się od sposobu życia przeciętnych Europejczyków czy Amerykanów. Co prawda dekorują swoje domy orientalnymi meblami i malowidłami, pozbawiają je jednak kontekstu, a sprowadzają jedynie do materialnych, wręcz konsumpcyjnych artefaktów. W mediach zachodnich ta skomplikowana dyskusja często sprowadzana jest do alternatywy „chusta czy mini spódniczka”, która jest jednak bardzo poważnym uproszczeniem dyskusji, jaka odbywa się na ten temat w bliskowschodnim środowisku kulturowym.

Jednak, choć „orientalizm” jest pojęciem osadzonym w pierwotnym, bliskowschodnim kontekście geopolitycznym, Saidowi chodziło przede wszystkim o to, by stworzyć krytykę systematycznej produkcji nieprawdziwych informacji na temat tego regionu. Czyniąc to, zwracał uwagę przede wszystkim na czynniki proceduralne, a nie geograficzne czy polityczne. Dlatego zaproponowana przez Saida krytyka daje się stosować również w innych kontekstach, a nie tylko palestyńskim, arabskim czy bliskowschodnim. Innymi słowy, orientalizm jest procesem zakorzenionym w naturze władzy i polityki, jednak nigdy nie był procesem unikalnym tylko dla Zachodu.

I tak, jeśli spojrzymy na relacje chińsko-japońskie, okaże się, że również one głęboko nacechowane są orientalizmem. Chińczycy krytykują historię Japończyków, zarzucając im postawy imperialne rodem z Zachodu. Z kolei Japończycy mają wyobrażenie o Chińczykach jako o dalekim, niezrozumiałym ludzie.

Inne ciekawe zjawisko polega na tym, że Zachód sam orientalizuje pewne części swojego terytorium. Nie chodzi mi o przykłady tak proste, jak imigranci z Bliskiego Wschodu czy Chin, mieszkający w Europie. Nie uwzględniają one całego skomplikowania, które cechuje projekt Unii Europejskiej i europejskiej tożsamości jako taki. Bo jak zintegrować w jednej wspólnocie Litwina, Polaka, Macedończyka, Albańczyka, Hiszpana, Mołdawianina? Jaka będzie wspólna dla nich płaszczyzna? Wielkie, pannarodowe projekty mają w swej naturze, że muszą proponować pewne znaczenie „centrum”, przestrzeni, w której większość może się spotkać. To siłą rzeczy pewne zjawiska czy grupy społeczne spycha na margines. Przykładem takiego marginesu mogą być w Unii Europejskiej na przykład francuscy Romowie. Czy istnieje sposób, by wszystkie te bardzo zróżnicowane grupy połączyć w jednym organizmie, którym jest UE? Wydaje mi się, że jedyną drogą jest myślenie i działanie w kategoriach najszerzej rozumianych wartości humanistycznych. Jeśli Europa o nich z pragmatycznych względów zapomni, grozić jej będzie odrodzenie różnego rodzaju nacjonalizmów, a potem stoczenie się ich w niebezpieczeństwo różnej maści fundamentalizmu.

* Adel Iskandar, profesor medioznawstwa na Georgetown University w USA. W przeszłości uczeń Edwarda Saida.

** wysłuchała i opracowała Karolina Wigura.

Do góry

* * *

Aleksandra Wilczura
Współczesny „Orient” polski

Orient trafia do naszej świadomości z wielu różnych poziomów. Poczynając od wystaw sklepowych z najróżniejszymi orientalnymi sosami i przyprawami, sushi barów i restauracji żydowskich w centrach większych miast, po filmowe megaprodukcje z Indii i Chin czy też orientalne nawiązania w reklamach i innych przekazach masowej komunikacji. Nie można zaprzeczyć, że Orient jest wszechobecny w Polsce, jednak czy oznacza to, że Polacy są „orientalizowani”? Powierzchowna obserwacja wzrostu popularności fenomenów takich jak Bollywood, manga i anime, kuchnia orientalna, itd., prowadzi do wniosku, że orientalizacja przebiega w szerszej skali niż tylko na łonie naszego społeczeństwa i być może jest jednym z rezultatów globalizacji. Natomiast rodzi się kolejne pytanie: czy jest to jedynie tylko przemijający trend, chwilowa moda, czy może zjawisko, które posiada potencjał do trwałej zmiany otaczającej nas rzeczywistości?

Nowatorska koncepcja Edwarda Saida narodziła się w latach 70. XX wieku na bazie prowadzonych przez niego badań komparatystycznych na temat sposobów ujmowania przez literaturę (głównie angielską i francuską) szeroko rozumianego motywu Orientu. Said koncentrował swoją uwagę na roli, jaką odgrywała europejska literatura w realizacji projektów imperialnych, oraz starał się odpowiedzieć na pytanie, jak jej twórcy, którzy w myśl założenia Michela Foucaulta mieli swoją wiedzą wspierać poczynania władzy, odczuwali ciążącą na nich odpowiedzialność. Właśnie ta Foucaultowska teoria dominacji stworzyła podwaliny pod Saidowską teorię orientalizmu. Na podstawie swoich badań Said doszedł do wniosku, że literatura i nauka nie są wolne od motywacji politycznych i są często wykorzystywane do „mało szczytynych” celów, jakim była polityczna i kulturowa dominacja epoki kolonializmu.

Mimo względnego braku kolonialnych ambicji w historii polskiej polityki, polskie ziemie również nie były wolne od podziału na dominujących i dominowanych, zaś sama koncepcja Orientu zajmowała wyjątkowe miejsce w wielowiekowych dziejach państwowości polskiej. Już za czasów dynastii Jagiellonów ziemie polskie były miejscem, gdzie dochodziło do pogłębionych interakcji między przedstawicielami tzw. Wschodu i Zachodu. Potoczne określanie Polski mianem przedmurza chrześcijaństwa w pełni oddawało charakter zderzenia Orientu i Okcydentu, chrześcijaństwa symbolicznie reprezentującego Okcydent i całej reszty, innej, nieznanej, obcej – utożsamianej z Orientem na zasadzie antynomii.

Tygiel kulturowy w Polsce Jagiellonów pozwalał jednak na zespolenie tych dwóch światów i ich wielowiekową koegzystencję w ramach jednej niepodzielnej całości. Dzięki czemu na ziemiach polskich mieliśmy do czynienia z wyjątkowym w stosunku do całego świata zjawiskiem, jakim było występowanie na ich obszarze dwóch rodzajów Orientu, tj. wewnętrznego (rodzimego) i zewnętrznego (obcego). Rodzimy Orient, swoiście polski, stanowili od pokoleń m.in. karaimi, Ormianie, Żydzi i Tatarzy. Natomiast Orient zewnętrzny, epizodycznie pojawiający się na kartach polskiej historii, to głównie Turcy i Mongołowie. Jeden i drugi Orient budził pewien dystans w społeczeństwie polskim, gdyż był postrzegany jako „inny niż my”. Jednak ten rodzimy zawsze zawierał w sobie pewien pierwiastek powinowactwa, objawiający się nierzadko w postaci zwykłej sąsiedzkiej solidarności.

Sytuacja zmieniła się, kiedy ciągłość wielowiekowego współistnienia niechrześcijańskiego „Orientu” i chrześcijańskiego „Okcydentu” na ziemiach polskich przerwały najpierw narodziny ruchów nacjonalistycznych, a następnie wydarzenia I i II wojny światowej, których kulminacją był Holokaust. Po nich przez kolejne pół wieku Polska pozostawała krajem religijnie, kulturowo i narodowościowo homogenicznym. Przełomem w takim postrzeganiu polskiego społeczeństwa stał się upadek komunizmu w 1989 roku. Jednak w rzeczywistości o znaczących zmianach można mówić dopiero we wczesnych latach 90., kiedy pojawiły się pierwsze efekty transformacji społeczno-ustrojowej.

Wtedy to o swoje prawa zaczęły upominać się odradzające się mniejszości narodowe, religijne i etniczne, w tym głównie społeczność żydowska i muzułmańska, które zaczęły nawiązywać do regulacji prawnych z czasów przedwojennej Polski. Uwieńczeniem ich starań było wprowadzenie ustawy z 6 stycznia 2005 roku o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym, przyznającej mniejszościom wiele praw sytuujących je na równi z polską większością.

Wydawałoby się, że taki stan rzeczy stwarza idealne warunki do rozwoju mniejszości narodowo-etnicznych w Polsce i ich koegzystencji z większością polską w ramach wielokulturowego społeczeństwa polskiego. I rzeczywiście, z roku na rok statystyki prowadzone przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz związki wyznaniowe religii orientalnych (judaizmu, islamu i buddyzmu) w Polsce wskazują, że społeczności te dynamicznie rozwijają się pod względem liczebności swoich członków. Ten wzrost jest o tyle ciekawy, iż podobne tendencje obserwujemy w innych państwach europejskich – w Niemczech, Czechach, Francji czy Wielkiej Brytanii.

Współczesny polski „Orient” jest jednak wyjątkowy, gdyż rozwija się nie tyle z powodu dynamicznej imigracji z krajów Bliskiego i Dalekiego Wschodu, jak to ma miejsce w Europie Zachodniej, co w dwóch innych kierunkach: na fali tzw. powrotu do korzeni Orientu rodzimego (żydowskiego, ormiańskiego lub tatarskiego) oraz konwersji na religie lub kultury orientalne, a tym samym odtwarzanie w Polsce tzw. Orientu obcego. Na polskich ulicach coraz częściej spotykamy osoby w jarmułkach oraz kobiety ubrane w stroje charakterystyczne dla kultury muzułmańskiej. Co ciekawe, badania wskazują, że większość z osób podążających za tymi trendami stanowią Polacy, którzy postanowili przyjąć nowy światopogląd i styl życia, nie posiadając żadnych orientalnych korzeni.

Odpowiedzią na takie transformacje światopoglądów i mód jest wzrost popularności licznych inicjatyw promujących kultury blisko i dalekowschodnie – żydowską, arabską, muzułmańską, japońską, chińską, indyjską lub buddyjską. W niemal każdym zakątku Polski organizowane są kolejne festiwale filmów, muzyki i sztuki orientalnej. W jakimś stopniu w ten trend wpisuje się także konferencja poświęcona myśli i twórczości Edwarda W. Saida – „Saidyzm w XXI wieku”, która odbędzie się niebawem w Krakowie. Jej nadrzędnym celem jest jednak nie tyle popularyzacja kultur orientalnych czy przybliżenie postaci Edwarda W. Saida, lecz poddanie krytycznej ocenie problemów, które ten intelektualista opisywał, oraz poszukiwanie ich konkretnych rozwiązań na polu różnych dziedzin nauki. Kierunki i metody tych poszukiwań organizatorzy konferencji określają mianem saidyzmu.

Z tej perspektywy celem organizatorów przedsięwzięcia jest z jednej strony uwypuklenie niezmiernie ważnych dla współczesnej humanistyki koncepcji orientalizmu i ich wkładu w rozwój studiów postkolonialnych, z drugiej natomiast zapoznanie szerszej publiczności z kontrapunktową formą postrzegania rzeczywistości przez Edwarda Saida i charakterystyczną dla niego polifoniczną interpretacją zjawisk i tendencji występujących we współczesnym świecie.

Zdaniem pomysłodawców konferencji to właśnie Saidowska metoda może w przyszłości pozwolić na pełne zrozumienie zjawisk zachodzących obecnie wewnątrz współczesnych społeczeństw zachodnich, a tym samym umożliwić stworzenie płaszczyzny, na której będą mogły współistnieć na zasadzie równości i wzajemnego poszanowania oba światy – Orientu i Okcydentu. A nie na której będzie dochodzić do Huntingtonowskich zderzeń wrogich sobie cywilizacji.

* Aleksandra Wilczura, doktorantka w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, pomysłodawczyni konferencji „Saidism in XXI Century”.

Do góry

* * *

Kacper Szulecki

Inna Europa i Kresowa Atlantyda. O Polsce orientalizowanej i orientalizującej

Ryszard Kapuściński powtarzał w rozmowach z Afrykanami, że Polska, choć to kraj „białych”, który nigdy nie miał kolonii, sama była przez długi czas skolonizowana. To zdanie nie jest prawdziwe. Choć rzeczywiście Polska nigdy bezpośrednio nie miała zamorskich kolonii – ani za czasów swej mocarstwowej świetności, ani też, mimo starań Polskiej Ligi Morskiej i Kolonialnej, za czasów swych mocarstwowych rojeń, można z całą pewnością powiedzieć, że była kolonizatorem.

Nasze „kolonie” zamiast za morzami znajdowały się blisko, niejako za progiem – za Bugiem, nad Dniestrem, Niemnem i Prypecią, na Ukrainie, Litwie i Białorusi. Jak pisze francuski historyk Daniel Beauvois: „Do dzisiejszego dnia Ukraina stanowi dla Polaków temat drażliwy. Emocje zastępują prawdę. Polska obecność na Ukrainie, która należy już tylko do historii, jest podobna do polskiej obecności na Litwie. Każde jej przypomnienie wkracza w sferę mitu, przywołuje czar utraconego świata, w którym ongiś żyło się tak szczęśliwie. Niektórzy Francuzi podobnie mówią o Algierii i […] porównanie to nie jest absurdalne”. Wydaje się, że wielu Polaków wciąż nie potrafi mówić o tzw. Kresach bez emocji i z dystansem do narodowych mitów. Zaś działania Jerzego Giedroycia, Czesława Miłosza lub Jacka Kuronia na rzecz normalizacji stosunków ze wschodnimi sąsiadami pozostają bez zrozumienia.

Z czego wynika ta sytuacja? Otóż istnieje mechanizm społecznej reprodukcji zideologizowanej wiedzy na temat polskości ziem „kresowych” i polskiej na nich obecności. To „orientalistyczny” (w negatywnym rozumieniu zaproponowanym przez Edwarda Saida) dyskurs kresowy, wpływający na to, co mówi się i pisze o „Kresach”. Dyskurs ten, wciąż stanowiący ważny element dyskursu publicznego w ogóle, w szczególnym stopniu uaktywniany jest, kiedy poruszane są sprawy stosunków ze wschodnimi sąsiadami, zwłaszcza w kontekście historycznym. Ma podłoże kolonialne – jest związany z militarną i kulturową dominacją Polaków na terenach dawnych wschodnich ziem Rzeczypospolitej. Ma więc w pewnym sensie charakter imperialny. Jego korzenie sięgają XIX-wiecznego mitu „Kresów”, ale przede wszystkim wzmocniła go utrata ziem etnicznie niepolskich po drugiej wojnie światowej. „Polski orientalizm” łączy się z poczuciem wyższości kulturowej Polaków, a także poczuciem moralnego prawa do „utraconych Kresów”. Dyskurs ten jest przy tym kluczowy w tworzeniu ważnego dla Polski obrazu Innego – czy może trzech odrębnych, choć bliskich sobie nawzajem, Innych. W takim ujęciu „dyskurs kresowy” staje się kluczowym elementem składowym polskiej tożsamości.

Zaobserwowane podobieństwa miedzy kolonialnym dyskursem zachodnich mocarstw – zwłaszcza Wielkiej Brytanii i Francji – wobec tak zwanego „Orientu” a dyskursem Polaków wobec tak zwanych „Kresów” pozwalają mi zaproponować mówienie o polskim orientalizmie – kresowym dyskursie kolonialnym. Czy porównanie to jest zasadne? Sam Said zajmuje się w swoim „Orientalizmie” „Orientem” pomniejszonym, zawężonym jedynie do znanego autorowi niejako z autopsji świata Islamu, konkretniej – arabskiej części tego świata. Jeśli uzasadnione jest takie zawężenie znaczenia orientalizmu, być może da się także usprawiedliwić jego rozszerzenie?

Mechanizm orientalizacji, rozumiany jako tworzenie nierównego Innego i podporządkowywanie go w dyskursywnych praktykach, można dostrzec w innych niż tylko „Zachodu” z „Orientem” relacjach. Najistotniejszym przykładem tego procesu z polskiego punktu widzenia jest „wynalezienie” Europy Wschodniej w zachodnioeuropejskiej myśli oświeceniowej, które analizuje Larry Wolff (również autor w dzisiejszym Temacie Tygodnia – przyp. red.) w swojej klasycznej już dziś publikacji „Inventing Eastern Europe”. Podążając za jego myślą, i po to by uczynić zadość polskiemu przywiązaniu do roli ciemiężonej ofiary, a nie ciemiężącego kolonizatora, przyjrzę się najpierw pokrótce temu, jak Polska i cały region były orientalizowane.

***

Państwo polskie od samego początku historii pisanej musiało aktywnie zabiegać o uznanie za część tej samej, co Włochy czy Francja, cywilizacji. Sukcesy w tych staraniach – jak przyjęcie Bolesława Chrobrego w poczet książąt europejskich przez Ottona III w roku 1000, a Rzeczypospolitej w poczet państw Unii Europejskiej nieco ponad tysiąc lat później – są tylko sporadycznym ukoronowaniem ogromnego kulturowego wysiłku Polaków przeciw geografii.

O ile uniwersalizm średniowiecza łagodził różnice geograficzne wewnątrz chrześcijańskiej wspólnoty ludów, w XVI wieku nastąpiło zderzenie światów. Pierwszy elekcyjny król Polski, Henri de Valois, przybył objąć w posiadanie obce, wschodnie państwo. Wizyta władcy trwała niecały rok, do legendy przeszły powtarzane potem we Francji historie o tym, jak w drodze przez skute lodem słowiańskie ziemie przy saniach króla zamarzły konie wraz z woźnicą. W mroźnej wschodniej krainie William Shakespeare kazał ojcu Hamleta wydawać „rozkazy, aby rozgromić Polaków ciągnących na nas saniami przez lody”. Polska, jako kraniec świata, staje się też miejscem akcji filozoficznego dramatu Pedra Calderona de la Barki „Życie snem” – miejscem równie ważnym dla akcji jak Polska z „Ubu Króla”. Rzec można: „w Polsce czyli nigdzie”. Jakkolwiek pozbawione rzeczywistej treści, te przedstawienia Polski są symptomami traktowania kraju jako możliwego do zignorowania, nieznaczącego, bo odległego. Nawet jeśli Polska nie jest u Calderona i Jarry’ego jakaś, to z pewnością jest nie tu, a gdzieś. Jest obca i pozostająca poza znanym i własnym światem, nie jest elementem Ja, podmiotu, choćby przez swoją odległość.

Ta odległość i historycznie udokumentowana odmienność rozwojowa, odniesiona nie tylko do Polski, ale całego otaczającego ją regionu, została, zdaniem Wolffa, przemieniona w kulturowy projekt tworzenia czy wynajdywania Europy Wschodniej, będącej ważnym Innym. To w niej Zachód mógł przeglądać się i dowartościowywać, widział bowiem Innych tak podobnych, a przecież tak dzikich i zacofanych. Jak z nieskrywanym zaskoczeniem konstatował podróżujący w 1914 roku po Bałkanach (w tym ujęciu części Europy Wschodniej, a jakże) William Sloane, „aż dziwne, że są biali. Dzicy biali”. Słowianie, podobnie jak ludzie „właściwego” Orientu, zakotwiczani byli w antyku, nazywani Scytami i Sarmatami. Biali i nie biali, Polacy, Czesi, Żydzi, Rosjanie, Rusini, Tatarzy i ludy Syberii – zbite w Zachodniej świadomości w jedną kategorię Europy Wschodniej, czyli w zasadzie Zachodniej Azji, jak mówił Josif Brodski. Na zjazdach zachodnich towarzystw slawistycznych do dziś prezentuje się także badania z zakresu hungarystyki i etnografii plemion turkmeńskich.

Bardzo podobna operacja została przeprowadzona na zmitologizowanych Bałkanach, o czym pisze Maria Todorova w „Bałkanach wyobrażonych”, a skutki czego analizuje Lene Hansen, badająca (brzemienny w polityczne i militarne skutki) dyskurs zachodnich mocarstw w stosunku do „dzikiej i plemiennej” Jugosławii w czasie wojny w Bośni.

Efekty oświeceniowego wynalezienia Europy Wschodniej zostały spotęgowane dodatkowo podziałem politycznym i ideologicznym kontynentu po II wojnie światowej. Jako część owej wynalezionej Europy Wschodniej, Polska i Polacy stali się przedmiotem orientalizacji – włączeni w pewną sztucznie stworzoną, wynalezioną całość, do której należeć wcale niekoniecznie chcieli. W operacji tej Zachód narzucił im cechy, które rzekomo od zawsze posiadali. Stali się zatem ledwie odróżnialnym od pozostałych elementem zbiorowego Innego – kluczowego dla pewnego modelu „europejskiej” tożsamości. W takim ujęciu „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza zaczyna jawić się jako prawdziwa kontrnarracja, postulując „naturalną” równość pomiędzy kolonialną elitą brytyjską a Polakiem Tarkowskim. Szkoda tylko, że równość ta objawia się często w dominacji nad „orientalnymi” i afrykańskimi Innymi. Sienkiewicz wpisuje się tu w nurt klasycznego Saidowskiego Orientalizmu i zdaje się być naturalną kontynuacją romantycznej kreacji „Orientu” w wykonaniu Byrona, Goethego, Chateaubrianda albo – na rodzimym gruncie – Mickiewicza z „Sonetów krymskich”. Sienkiewicz jest jednak przede wszystkim filarem polskiego orientalizmu przez małe „o”: kresowego kolonializmu.

***

Operacja, jakiej dokonał „Zachód” na „Oriencie”, miała dwa cele. Pierwszy to konstrukcja Innego, nadanie mu pewnych cech, narzucenie formy. W tym stworzonym dla własnych potrzeb obrazie kulturowej całości Innego zachodnie Ja mogło się przeglądać. Cechy „Orientu” były tym, co zachodnie Ja chciało z siebie wyrzucić, wobec czego chciało się definiować. Operacja ta wiąże się z myśleniem ideologicznym oraz nauką i kulturą w służbie władzy. W ten sposób przechodzimy do celu drugiego – podporządkowania Innego, uzasadnienia dominacji nad nim i nadania jej totalizującego charakteru. Dokonano tego przez stworzenie dyskursu, poza który wyjść nie można. Ta dyskursywna dominacja miała więc nie tylko racjonalnie uzasadnić realną zachodnią dominację, ale też faktycznie przenieść panujący układ sił (strukturę władzy) z obszaru tego, co podważalne, w obszar tego, co naturalne, a zatem niemożliwe do zakwestionowania i zrewidowania. Oba te cele ma również operacja intelektualnego przywłaszczania i skolonizowania, jakiej Polacy dokonali na „Kresach” i wobec ich mieszkańców (także innych Polaków). Użycie terminów „orientalizm” i „orientalizacja” są tu zatem całkowicie uzasadnione.

Leżące na wschód od obecnych granic Polski ziemie, nazywane powszechnie „polskimi Kresami”, stanowiły i stanowią obszar działania czegoś, co Said nazywa „geografią kreacyjną”. Jest to obszar, na którym przestrzeń, historia, polityka i kultura mieszają się, tworząc wybuchową mieszankę – zarzewie niegasnących konfliktów. „Kresy”, podobnie jak „Orient” (oba te zjawiska to twory wyobraźni zbiorowej, są w tej mierze wyraźnie pokrewne), pachną egzotyką, przygodą, nasuwają na myśl „obrońców naszych polskich granic”, a także burzany wonne i dzięcieliny pałające, tajemnicę, ale i błogą sielankę.

Od „Orientu” różni „Kresy” to, iż oprócz zapełnienia Innymi, są również „nasze”. Nie jest to tylko echo kolonialnego żądania opartego na prawie silniejszego, ale efekt autentycznej długotrwałej polskiej obecności na ziemiach wschodnich. Pytanie tylko, czy sama obecność, nawet jeśli niosła ze sobą potężne, często pozytywne wpływy kulturowe, może uzasadniać jakiekolwiek roszczenia terytorialne? Mało osób zdaje sobie chyba sprawę, iż na „Kresach” w rozumieniu pierwotnym (Ukraina prawobrzeżna, Kijowszczyzna) polscy mieszkańcy byli liczebnie przebijani przez ludność ukraińską w stosunku ponad tysiąc do jednego. Nie dolicza się tu istotnego liczebnie elementu żydowskiego, który można uznać za neutralny. Zmniejsza on jeszcze procentowy udział ludności polskiej populacji regionu. Gdyby więc taka, lub nawet nieco liczniejsza obecność, miała uzasadniać nacjonalistyczne rojenia o mocarstwie „od morza do morza”, prawo pierwszeństwa w składaniu roszczeń mógłby mieć w stosunku do części Europy… Izrael.

Operacja „kresowej” kreacji to jednak przede wszystkim zbudowana na micie autentyczna praktyka dominacji na „Kresach” bliższych – wschodnich rubieżach II Rzeczypospolitej. To właśnie tam przez wiele lat rozgrywała się dyskursywna, ale i fizyczna walka o dominację. To przez dziesięciolecia obustronnych krzywd współpraca między sąsiadami wciąż nie układała się tak dobrze, jak by mogła, gdyby nie obustronnie pokutująca narodowa mitomania. Dobrą ilustracją może być iście kiplingowski cytat z „Przewodnika po Polesiu” (1935) Dr. Michała Marczyka: „Na ten skrupuł człowiek nowoczesny zwykle odpowie, że tak czy owak pytać się o wolę ludności nie będziemy, lecz zabierzemy się do jej uszczęśliwiania według własnej recepty”.

„Kresowe” narody, którym – jak Białorusinom czy nazywanym „Rusinami” Ukraińcom – odmawiano w ramach tego systemu wiedzy prawa do samodzielnego istnienia, ubezwłasnowolniano, były „ciemną” tubylcza masą. Na gruncie kulturowym częściowa suwerenność Litwy w Rzeczypospolitej Obojga Narodów była fikcją, a etniczni Litwini czy Żmudzini podlegali identycznemu mechanizmowi orientalizacji. „Masie” tej proponowano jedyną drogę do cywilizacji – polonizację, przez utratę własnej tożsamości, która jako wyraz niższości kulturowej była nie do przyjęcia. Warto, używając Saidowskiego aparatu pojęciowego, spojrzeć na międzywojenną politykę wobec „Kresów” jako na zmaganie wszechogarniającego systemu wiedzy/władzy (polskiego orientalizmu) z budzącą się świadomością Innego – nacjonalizmami ukraińskim, litewskim i białoruskim. Zmienia to w dużym stopniu bilans przemocy na niekorzyść Polaków, bo do przemocy fizycznej ze strony polskiego aparatu państwowego dokłada jeszcze ogromne pokłady przemocy strukturalnej, wyrażanej w hegemonicznej wiedzy, kulturze, języku i odmawianiu do nich praw „obcym” (by użyć zasmucającego określenia Stanisława Lema).

Na tym tle inaczej zupełnie rysuje się nurt „anty-Kresowy”, oparty na projekcie „Polski Jagiellońskiej”. W napisanej przez siebie biografii Artur Domosławski zaatakował Ryszarda Kapuścińskiego za budowanie mitu wielokulturowości Polesia. To błąd, gdyż mitem w tym kontekście była tylko jego „polskość”, a jego nośnikiem – przytaczane przez Domosławskiego katoendeckie teksty. W obliczu dominującego dyskursu „kresowego”, wielokulturowość (istniejąca realnie, choć nie sielankowo-harmonijnie) opisywana przez Kapuścińskiego, Tadeusza Konwickiego i Czesława Miłosza to narracja oporu wobec orientalizmu, przebijanie się myślą poza duszący dyskurs kresowy. Postawę jeszcze bardziej radykalną reprezentował Oskar Miłosz, który przyjął obywatelstwo litewskie i także zaprzeczył wielokulturowości „Kresów”, ale z pozycji nacjonalizmu narodu przez stulecia zdominowanego. To wszystko jednak przeszłość, bo „Kresy” należą już tylko do przeszłości, jako co najwyżej obszar nostalgii, polska (choć wcale nie polska) „Atlantyda”.

***

Jak pokazuje przykład Polski, orientalista może stać się zorientalizowanym, jeśli tylko struktura władzy – hierarchia cywilizacyjna, układ potęgi ekonomicznej itp. – niefortunnie się dla niego ułoży. Dlatego też warto w każdej sytuacji podważać taki, zdawałoby się, „naturalny” hierarchizujący dyskurs, który podrzuca czytelne i jasne heurystyki, kryjąc jednak przy tym prawdę i rodząc niesprawiedliwość. I dlatego też krytyczne ostrze, ukryte w pojęciach zaproponowanych przez Saida ponad trzydzieści lat temu, pozostaje wciąż ostre i potrzebne.

* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji w Niemczech. Współtworzy Instytut Badań nad Środowiskiem i Polityką ESPRi we Wrocławiu.

Do góry

* Autorzy koncepcji numeru: Kacper Szulecki i Karolina Wigura.
** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

BUSZA: Ostatni żydowski intelektualista

Ostatni żydowski intelektualista

O Edwardzie Saidzie z Andrzejem Buszą rozmawia Karolina Wigura

Karolina Wigura: Edwarda Saida spotkał pan po raz pierwszy w Krakowie, w 1972 roku…

Andrzej Busza: Tak. Sześć lat wcześniej Edward opublikował swoją pierwszą książkę, „Joseph Conrad and the Fiction of Autobiography”. Wtedy w Krakowie wygłosił referat o charakterystykach narracji u Conrada w Collegium Maius. Następnego dnia przyszła kolej na mnie. Przeprowadziłem analizę retoryczną tekstów politycznych Conrada, takich jak esej „Zbrodnia rozbiorów” z 1919 roku, oraz wypowiedzi na temat wojny polsko-bolszewickiej z lat 1919 – 1921. Moje wystąpienie było przez polskich uczestników przyjęte z wyraźnym zakłopotaniem. Pewien profesor Uniwersytetu Warszawskiego nawet ostro mnie zaatakował, nazywając mój referat „typowym przykładem cynizmu młodego pokolenia”. Goście z zagranicy natomiast, wśród których był również Said, reagowali bardzo pozytywnie. Po wystąpieniu zaczęliśmy z Edwardem rozmawiać. Tak zaczęła się nasza znajomość, która trwała aż do jego śmierci w 2003 roku.

Jakie Said robił wówczas wrażenie? Był jeszcze bardzo młody, miał niecałe 40 lat.

Trudno mi oddzielić ówczesne wrażenia od świadomości zmiany, jaką przeszedł w kolejnych dziesięcioleciach. Zawsze żył bardzo intensywnie. Odznaczał się wyjątkową pracowitością. Mówił nawet, że może pracować więcej dzięki temu, że cierpi na bezsenność. W każdym razie w tym pierwszym okresie, gdy go poznałem, był przede wszystkim zaangażowany w sprawy akademickie. Fascynowały go strukturalizm i poststrukturalizm, które stawały się wówczas coraz popularniejsze w Ameryce. W obu tych kierunkach był bardzo dobrze zorientowany, choć równocześnie podchodził do nich z pewnym sceptycyzmem. Wcześnie wyczułem, że nie podchodził do literatury w sposób hermetyczny, ale silnie łączył jej analizę z rzeczywistością.

Widać to wyraźnie w „Orientalizmie”, nad którym zaczynał już pewnie pracę, gdy pierwszy raz się spotkaliście.

Niedługo po spotkaniu w Krakowie pojechałem odwiedzić go w Stanford. Pracował już nad tą książką. Rok jej wydania – 1978 – wyznacza cezurę, od której rozpoczyna publikować teksty poświęcone sprawie palestyńskiej. Ukazują się książki „The Question of Palestine” i „Covering Islam”. Z roku na rok był coraz bardziej zaangażowany politycznie. Publikował nie tylko w „The Guardian”, „London Review of Books” czy „Le Monde Diplomatique”, ale także arabskich „Al Ahram” i „Al-Hayat”. W okresie rozmów izraelsko-palestyńskich w Oslo był nawet doradcą Arafata. Choć z tego co wiem, jego krytycyzm wobec palestyńskiego przywódcy doprowadził do konfliktu i rozstania między nimi.

Był także członkiem Palestinian National Council, intensywnie wspierał koncepcję stworzenia dwóch państw zamiast Izraela z Autonomią Palestyńską, krytykował politykę USA wobec Izraela. Pamiętam takie słynne zdjęcie, na którym Said rzuca kamieniem przez mur izraelsko-palestyński. Takie zachowania przyniosły mu nawet zarzuty o terroryzm…

Spotykał się z surową krytyką. I to nie tylko ze strony zachodnich intelektualistów i polityków, ale również Palestyńczyków. Ale tak naprawdę Edward był człowiekiem całkowicie odżegnującym się od przemocy. Bardzo silnie kształtującym go doświadczeniem było dzieciństwo, spędzone na Bliskim Wschodzie. Obaj mieszkaliśmy w Palestynie mniej więcej od początku lat 40., obaj jakiś czas w Jerozolimie – choć nigdy jako dzieci się nie spotkaliśmy. Już w bardzo wczesnych latach zetknęliśmy się z całą złożonością tamtejszej sytuacji. Zwłaszcza mieszkanie w Jerozolimie było ważnym przeżyciem. W tamtym czasie było to miasto niesłychanie kosmopolityczne i wielowyznaniowe. Na zawsze pozostało ideałem Edwarda. To była ta jego utopia, o której zawsze marzył.

Łączyły was doświadczenia dzieciństwa, ale także dwujęzyczności i rozdarcia miedzy różnymi tożsamościami. Czy w jakiś szczególny sposób Said mówił o Polsce?

Zawsze z pewnego rodzaju sentymentem. Pamiętam taką rozmowę z nim na początku lat 90. Mówiliśmy na temat sytuacji polskiej. Edward powiedział: wy Polacy jednak jesteście dużo szczęśliwsi niż my Palestyńczycy, prawda? Miał na myśli, że nam się udało, odzyskaliśmy suwerenność. A Palestyna cały czas jeszcze nie.

Mówiliśmy dużo o zainteresowaniach Saida literaturą i polityką. Słynne było także jego zainteresowanie muzyką.

Edward opowiadał mi nawet pewnego dnia, że w młodości zastanawiał się, czy nie zostać pianistą – tak dobrze grał na fortepianie. W późniejszych latach był związany z wystawieniem „Fidelia” Beethovena w Chicago. To był człowiek żyjący na wielu poziomach. Miał różne śmieszne, czarujące zainteresowania. Bardzo lubił ostrygi. Znał się na nich, do dziś pamiętam dyskusję z kelnerem na ten temat, w restauracji, do której wybraliśmy się razem. Zbierał fajki. Grał w tenisa. Wszystkie zainteresowania potrafił łączyć jednak w spójną całość, czego przykładem jest oczywiście historia seminariów z Danielem Barenboimem. Co roku spotykali się w Hiszpanii, zapraszali młodych muzyków – Żydów i Palestyńczyków – wspólnie opracowywali program koncertu. A jednocześnie dawali młodym możliwość poznawania się. Potem z tym programem jeździli po świecie.

Dziś te prace wciąż są kontynuowane.

Zgadza się. Żona Edwarda, Mariam, objechała na przykład w tym roku Amerykę Południową. Przyczyniła się także na przykład do tego, że na Columbii powstaje centrum Saidowskie. Na pewno nie było to proste, ze względu na obecność silnej krytyki Saida na tym uniwersytecie ze strony niektórych osób pochodzenia żydowskiego. Z tym, że równocześnie Said miał wśród Żydów wielu przyjaciół. Jego bliskim przyjacielem był nie tylko Barenboim, ale także Noam Chomsky i wielu, wielu innych. Zresztą pamiętam, jak on w pewnym momencie w ramach dyskusji o public intellectual określił siebie ostatnim żydowskim intelektualistą, the last Jewish intellectual… Nawiązywał do okresu, gdy intelektualiści żydowscy w Nowym Jorku byli raczej związani z lewicą. To były czasy „The Partisan Review” i całej plejady ludzi skupionych wokół niego. Dopiero później nastąpiła ta zmiana, związana z rozwojem bardzo antypalestyńskiego neokonserwatyzmu…

Said napisał też fascynującą autobiografię – „Out of Place”. Pisał w niej na przykład ciekawie o tym, jak dwa jego najważniejsze języki – angielski i arabski – współistnieją w jego codziennym życiu. Opisywał, jak za każdym razem, gdy wypowiada zdanie po angielsku, wydaje mu się, że słyszy siebie samego, powtarzającego to samo po arabsku. I na odwrót.

Tę książkę zaczął pisać, gdy zdiagnozowano u niego białaczkę. Miał świadomość kurczenia się czasu, który mu pozostał. Chorował 12 lat. Bez przerwy musiał mieć chemioterapie. Mariam mówiła mi potem, że nawet to nie zmniejszyło jego pracowitości. Jeśli danego dnia miał chemioterapię, następnego dnia bardzo źle się czuł, ale już trzeciego zaczynał pracować. W późniejszym czasie serie chemioterapii trwały już ileś tygodni. Gdy tylko miał przerwę, siadał znów do biurka i pisał.

Jakie wyglądało pana ostatnie spotkanie z nim?

Ostatni raz widziałem go w Seattle w maju 2003 roku. Przyjechałem tam specjalnie z Vancouver. Prowadził wykład, zgromadziło się blisko 1000 osób, także w sali sąsiadującej z wykładową, wstawiono wielki ekran, bo w pierwszej sali, gdzie stłoczyło się 600 osób, zabrakło miejsca. Na zewnątrz trwała demonstracja izraelska. Wewnątrz spokoju pilnowali policjanci. Pamiętam, że siedziałem obok rodziców młodej Amerykanki, działaczki International Solidarity Movement, Rachel Corrie, która została zabita przez buldożera izraelskiego, gdy starała się bronić palestyńskiego domu przed zburzeniem przez Izraelczyków. Po przemówieniu Edward, bardzo zmęczony, siedział jeszcze przez jakiś czas przy stole, a wokół niego gromadzili się młodzi Palestyńczycy, pytając: co mamy robić? Uważali go za kogoś, kto może ich poprowadzić, niby jakiegoś proroka. Edward pytał mnie potem bezradnie: „Co ja im mogę powiedzieć?”. Umarł cztery miesiące później. Dla Palestyńczyków jego śmierć była wielką tragedią. Był dla nich wielkim autorytetem. Do tego miał amerykańskie wykształcenie, był zakotwiczony w tamtejszym społeczeństwie, pracował na Columbii, w 1999 roku został prezesem Modern Languages Association, największego stowarzyszenia nauk humanistycznych w Ameryce, jego głos był słyszalny na całym świecie. Z tym zapleczem i z tym autorytetem i sławą mógł o sprawie Palestyny mówić na forum publicznym.

A czy myślał także o przebaczeniu między Palestyńczykami a Żydami?

Nie sądzę. I nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek mówiliśmy w taki sposób. Edward myślał bardziej w kategoriach współżycia, pogodzenia się, może pojednania. Przebaczenie byłoby zbyt wielkim słowem. Był idealistą, ale z dużą dozą pragmatyzmu.

* Andrzej Busza, poeta, eseista, krytyk literacki. Jest profesorem literatury angielskiej na University of British Columbia (Vancouver).

** Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, adiunkt w Instytucie Socjologii UW.

*** Współpraca: Diana Bożek, Karolina Dec, Marek Skrzetuski.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

SIENIUĆ: Aaameryka

Paulina Sieniuć

Aaameryka

Z trawy strony
czerwony klon
na małym niebie
niebieskim
świeci
to on
kl
atka przeżycia
klap!
już po niej
ten śmietnik świata
czasem piękny jest

Miron Białoszewski, W Ameryce jak gdzie indziej

W niedzielę, 24 października, zakończyła się pierwsza edycja nowej wrocławskiej inicjatywy Romana Gutka. Nosi ona nazwę American Film Festival. Nie jest to artykuł promocyjny, dlatego nie będę się rozpisywać o programie i głównych założeniach festiwalu. Całościowe analizy pozostawię innym. Nie mogę jednak się powstrzymać od pewnego wyznaniem.

Uwielbiam film „Footloose” i „Tron”, jak mam zły humor, słucham „Nebraski” Bruce’a Springsteena lub „The Best of Prince”, a w dzieciństwie najbardziej inspirowała mnie [poza telewizyjnymi programami „Zwierzęta świata” (głos Krystyny Czubówny!) i „Zrób to sam” (Adamie Słodowy, kocham pana!)] parada różowych słoni w „Dumbo”. Jak widać, amerykański mainstream i kultura popularna nie są mi obce. I wcale się tego nie wstydzę. Kreskówki made in USA zawsze były bardziej kolorowe, język angielski brzmiał o wiele lepiej niż każdy inny. Może to typowy mechanizm dziecka, które urodziło się parę miesięcy przed stanem wojennym i dla którego ulubioną rozrywką było wybieranie z katalogu Pewexu rzeczy, które chciałoby mieć. Dziecka, które się załapało na pierwsze MTV i miało okazję skosztować dziwnych jogurtów z ziarnami przywożonych z Erefenu przez stryjka. Dziecka, które robiło w zerówce kwiaty z krepiny na Święto Górnika, a po powrocie do domu oglądało serial „Dempsey i Makepease” albo „Dynastia”.

Znam też inne Stany Zjednoczone – na dowód przywołam kultowy dla mnie film „Easy Rider” (świadomie nie podaję polskiego tłumaczenia tytułu), ukochane „Nieustające wakacje” Jarmuscha, twórczość Jamesa Benninga czy Jennifer Reeves.

Obie wersje Ameryki są mi bliskie. Oba kody – ten popowy i ten mniej masowy – są dla mnie czytelne. Na wrocławskim festiwalu uświadczyliśmy zdecydowanie więcej filmów z tej pozakomercyjnej strony barykady. Dla mnie szczególnie interesujące jest jej dokumentalne lico, filmy niefabularne z kraju Wujka Sama i Wuja Toma są bowiem u nas rzadkością. Dokument (z założenia) nie kreuje, nie imaginuje, tylko pokazuje, reinterpretuje, uzasadnia. Dokument pozwala mi coś zrozumieć, zajrzeć pod kołdrę, za kulisy, pozwala mi nie dać się nabrać na fikcję, na wyobrażenie, wizję. Dzięki niemu mam wrażenie, że choć trochę coś zgłębiłam. W stosunku do Ameryki ma to wyjątkowe znaczenie. Nigdy tam nie byłam i Stany Zjednoczone są dla mnie jedynie konstruktem obrazów i kodów, którymi karmi się mnie od dzieciństwa przez telewizję, kino, pisma, komiksy, reklamy. Ameryka dla mnie nie istnieje, jest jedynie fantastyczną przestrzenią, gdzie na wspólne spacery chadzają ze sobą Marilyn Monroe i Vincent Vega, gdzie Jeffrey Lebowski dyskutuje z Jockerem, ósmy pasażer Nostromo dotyka paluchem świecącego palca E.T., gdzie Rocky Balboa, po raz nie wiem który, wbiega na swoje schody, konwój z TIR-em Gumowego Kaczora na czele mknie przez Wielki Kanion, a na rogu apokaliptycznego miasta smętne dźwięki gra John Lurie. Filmy dokumentalne zaś pozwalają mi wierzyć, że ten kraj jest rzeczywisty, że nie jest jakimś wymysłem reżyserów, scenarzystów i autorów piosenek.

Dlatego też dwa filmy pokazywane na American Film Festival zrobiły na mnie wyjątkowe wrażenie. Ameryka nieokiełznana, inspirująca i zastanawiająca wygląda z kadrów „Blank City”. To dokument o punkowo-undergroundowym ruchu filmowym w Nowym Jorku lat 70. i 80. Pustostany Lower East Side, dzikie, obsceniczne kino eksperymentalne, artystyczne indywidua – słowem, zapis narodzin kolejnego twórczego fermentu, który rozsadzał kostniejące metody twórcze, a jednocześnie był emanacją kryzysu cywilizacji, epoki kontrowersji podszytej lękiem i buntem. Wydaje się, że nie można zrozumieć kinematografii (a może duchowości i wyobraźni?) amerykańskiej bez zapoznania się z No Wave Cinema i Transgression Movement.

Z drugiej strony mamy film „Amerykańscy mistycy” (American Mystic), obraz pozornie inny od „Blank City”. Pozornie, bo choć formalnie oba projekty różnią się od siebie znacząco, choć poruszamy się po innych przestrzeniach (tu małe miasteczko, rezerwat), a prowokacja jest ostatnią rzeczą, o jakiej myślą bohaterowie, to tak naprawdę obraz ten również opowiada o nonkonformizmie i radykalnych wyborach wynikłych z niezgody na płyciznę codziennej rzeczywistości. Historia trójki religijnych odszczepieńców: potomka Siuksów wychowującego dziecko w wierze przodków, pogańskiej kapłanki i spirytystycznego medium w neochrześcijańskiej wspólnocie, mówi o głęboko zakorzenionej w człowieku potrzebie duchowości, magii, mistyki. To zapis trzech ścieżek życiowych ludzi poszukujących sensu, wyobcowanych przez to z gromady, przez najróżniejsze praktyki i rytuały dochodzących do swojej prawdy.

Reżyserami obu filmów są kobiety. Trudno orzec, czy płeć twórcy ma wpływ na sposób pokazywania protagonistów, na subtelność czy wnikliwość wniosków. Tak czy owak odnoszę wrażenie, że moja Ameryka dzięki tym dziełom nabrała trochę bardziej realnych kolorów. Ale może to tylko złudzenie, mój osobisty American dream – wszak zapadły mi w pamięć filmy o kreacji rzeczywistości, o jej wymyślaniu, reinterpretacji. Może w gruncie rzeczy wcale nie chcę poznać ani zmierzyć się z Ameryką prawdziwą, Ameryką przeciętnego obywatela? Może jedynie pragnę potwierdzenia własnych wyobrażeń o „pięknym śmietniku świata”, w którym znajduję same skarby? Może wolę tę Amerykę, która nie istnieje?

Filmy:

„Blank City”, reż. Celine Danhier, USA 2009, 94’
„Amerykańscy mistycy” (American Mystic), reż. Alex Mar, USA 2010, 80’

Polskie premiery obu filmów miały miejsce na 1. American Film Festival (Wrocław. 20 – 24 października 2010 r.).

* Paulina Sieniuć, redaktorka, krytyk literacki i filmowy.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

„KULTURA LIBERALNA”/ „GAZETA WYBORCZA”: Nienawiść, „moralna panika”, rozszczepiony obywatel [JUŻ DZIŚ!]

Kilka tygodni temu redaktor jednego z dzienników ogólnopolskich opowiedział mi następującą historię. Jego żona wybrała się do kiosku i poprosiła o to właśnie czasopismo. Ku jej zdumieniu, sprzedawca pogroził jej palcem: „Poczekajcie, poczekajcie. Jeszcze się z wami policzymy”. Uważałam tę historię za nieprzyjemną, ale raczej odosobnioną – do momentu, kiedy bardzo podobną usłyszałam od osoby z mojej rodziny. Kupowała w kiosku jedną z gazet, gdy ktoś z kolejki powiedział: „No tak, żydokomuna”…

* * *

Szanowni Państwo, to fragment tekstu Karoliny Wigury „Polskie zderzenie cywilizacji?”, który ukazał się w całości dziś w weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” („Gazeta Świąteczna”). Artykuł zapowiada najbliższy temat tygodnia (9 XI). Już we wtorek ten sam temat podejmie w „Kulturze Liberalnej” między innymi Piotr Sztompka.

Zachęcamy do lektury,

Redakcja

„KULTURA LIBERALNA”/ „POLSKA THE TIMES”: „Polacy nadrabiają pyskówkami” [WEEKENDOWE WYDANIE]

Szanowni Państwo, w weekendowym numerze dziennika „Polska The Times” (5-7 XI 2010), dział „Forum”, ukaże się premierowy tekst „Kultury Liberalnej” pt. „Polacy nadrabiają pyskówkami”.

* * *

„Bracia! Przystąpcie do zgody, a jeszcze Polska nie zginie!” – napisał Franciszek Kniaźnin. Aleksander Fredro zamyka „Zemstę” słowami: „Zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”. Zaś dziecko z wiersza Władysława Bełzy, na pytanie „Kto ty jesteś?” odpowiadało: „Polak mały”. W Polsce wciąż zastanawiająco często definiujemy naszą tożsamość w analogiczny sposób…

* * *

Całość w papierowym wydaniu dziennika „Polska The Times”. Gorąco zachęcamy do lektury!

Redakcja

KAZIMIEROWSKA: Krew na śniegu. O „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego

Katarzyna Kazimierowska

Krew na śniegu, czyli dlaczego uważam „Essential Killing” za świetne kino akcji

Wyzwolony z kajdan uciekinier, pochodzący z bliżej nieokreślonego Bliskiego Wschodu, musi podjąć walkę o przetrwanie w zupełnie nieznanym mu środowisku. Czeka go mróz, którego zazna pierwszy raz w życiu, głód oraz przypadkowe i niechciane towarzystwo tubylców, które może doprowadzić do jego śmierci.

Opis ten brzmi jak komentarz z offu w filmie przyrodniczym. Jerzy Skolimowski rzeczywiście potraktował bohatera swojego najnowszego filmu niczym obiekt do podglądania. Jedynie widz nie wie, że egzotyczna przygoda w Polsce podlega prawom filmu rodem z „National Geographic” – ze skutkiem śmiertelnym dla śledzonego przez kamerę okazu.

W tym filmie mamy wszystko: wyraźne nawiązanie do wojny w Afganistanie, desperackie okrucieństwo ludzkiej natury, historię z góry skazanego na śmierć człowieka, wreszcie – spotkanie Bliskiego Wschodu ze Środkową Europą. Skolimowski, uważnie czytając doniesienia prasowe, zadał sobie proste pytanie, tak samo absurdalne, jak i zastanawiająco oczywiste: co by było, gdyby afgański jeniec zamiast w Guantánamo wylądował w Polsce? Odpowiedź przychodzi w jedynym momencie, gdy Skolimowski wykonuje pozorną woltę i przez chwilę pozwala widzowi uwierzyć, że to, co do tej pory zobaczył, to dopiero początek – przedsmak prawdziwej przygody z happy endem. I od razu odbiera nam nadzieję na satysfakcjonujące nas zakończenie.

Gdy milczący Gallo trafia do mazurskich lasów z silną wolą przetrwania, naprawdę życzymy mu dobrze – w końcu innego bohatera nie mamy w zasięgu wzroku. I czekamy na akcję, bo to w końcu kino akcji ma być. I jest – to, co robi Skolimowski z Gallo – to eksperyment na żywym obiekcie. Wypuszczony (wydawałoby się: cudownie wyzwolony) jeniec w drodze do więzienia nagle musi stawić czoło przaśnej Polsce B i czyhającym na niego niebezpieczeństwom. Niczym w filmie przyrodniczym właśnie, oglądamy Gallo w dużym zbliżeniu – brakuje tylko głosu z offu. I tak długo, jak pamiętamy o prawach, jakimi rządzi się świat dzikiej natury, tak długo przygoda z filmem Skolimowskiego nie będzie dla nas rozczarowaniem. W Polsce pozorne wyzwolenie i ucieczka w zimie dla nieznającego języka, zaszczutego niczym zwierzyna na polowaniu człowieka oznacza śmierć. Skolimowski pokazuje, że świat to nie miejsce na bajki pod tytułem „poznał piękną kobietę na polskiej wsi (Emanuele Seigner), pozbył się jej męża i żyli długo i szczęśliwie, ona głucha, a on talib”.

Przez 83 minuty filmu główny bohater ustami Vincenta Gallo nie wypowiada ani jednego słowa, choć przez połowę oglądamy na ekranie tylko jego. Ale co to za kino! Myślę, że o „Essential Killing” mówi się tak dużo, bo każdy próbuje dodać temu filmowi treści czy znaczeń, jakby mu ich brakowało. Najgorsze, co można zrobić filmowi Skolimowskiego, to porównywać go do Tarantino czy Gusa van Santa. Ten film świetnie broni się sam i to z bardzo prostego powodu – czegoś takiego jeszcze nie widzieliście.

Film:

„Essential killing”, reż. Jerzy Skolimowski, Polska, Norwegia Irlandia Węgry, 2010.

* Katarzyna Kazimierowska, sekretarz redakcji kwartalnika „Cwiszn”, redaktorka RPN. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

JĘDRZEJCZAK: Czucie i wiara silniej mówią do mnie…? Subiektywnie o otwarciu Centrum Nauki Kopernik

Helena Anna Jędrzejczak

Czucie i wiara silniej mówią do mnie niż mędrca szkiełko i oko?

Niektórzy mówią, że pracuję na ogromnym placu zabaw. A inni – że w najmodniejszym miejscu w Warszawie. Plakaty promujące spektakl otwierający je wiszą w każdym autobusie, na Pałacu Kultury i billboardach, a ZTM zaproponował okolicznościowy wzór karty miejskiej. Mój siostrzeniec testujący galerię dla najmłodszych odmówił wyjścia z niej i udania się na ukochane poza tym judo, a posłowie największej partii opozycyjnej chcieliby nadania mu imienia tragicznie zmarłego prezydenta.

Z patronem czy bez, dla tych, którzy plakatów promocyjnych mają szczerze dość i dla tych, którym udało się je przeoczyć, dla posiadających dzieci i dla wszystkich innych – Centrum Nauki Kopernik, bo o nim przecież piszę, otwiera się 5. listopada.

Nie pracuję w dziale PR, tylko po prostu uważam, że warto tam przyjść. Byłam kiedyś w centrum nauki w Amsterdamie. I w Futuroscopepod Poitiers. I miałam wtedy nadzieję, że w Warszawie też będę mogła posłużyć się szkiełkiem i okiem, żeby zrozumieć trochę więcej świata. Pewną okazją był Piknik Naukowy – dotąd pamiętam, jak w 1997 roku mogłam zrobić sobie zdjęcie z meteorytem. Ale Piknik odbywa się raz do roku, jest imprezą plenerową i mimo wszystkich zalet nie jest jednak odpowiednikiem kopenhaskiego Experimentarium, paryskiego Cité de Sciences czy fińskiej Heureki. Kopernik jest.

Dlaczego? Bo to na warszawskim Powiślu mogę sprawdzić, jak działają przekładnie (takie bloczki jak na żaglach) i spróbować z ich pomocą podnieść siebie samą (odniosłam sukces). Bo to w budynku tuż za BUW-em mogę zagrać na harfie, której struny zostały (z powodzeniem!) zastąpione przez wiązki lasera. Bo to w otwartym z hukiem pierwszym w Polsce centrum nauki mogę przejść przez kalejdoskop, licząc swoje odbicia, zagrać w świetlny bilard za pomocą pryzmatów, przeżyć trzęsienie ziemi albo podłączyć przewody z prądem, gazem i wodą na mapie Warszawy i zobaczyć, czy wszędzie wszystko dotarło (a na pokierowanie tym zawsze miałam ochotę). Mogę też spróbować pokonać labirynt kroplą rtęci bez dzielenia jej na małe kulki (jeszcze mi się nie udało, próbuję codziennie w drodze po kawę) albo zobaczyć w wielokrotnym powiększeniu, jakie sieci tkają pająki po podaniu im różnych narkotyków (bardzo pouczające). Czyli – mogę w końcu zrozumieć szereg zjawisk do tej pory zupełnie mi nieznanych bądź całkiem tajemniczych. I zrobić to samodzielnie, często bez czytania instrukcji, intuicyjnie – czegoś dotknąć, coś poruszyć i z zaskoczeniem zobaczyć, że powoduje to nieoczekiwaną reakcję.

Czucie i wiara nie przestaną po wizycie w Centrum mówić do mnie silniej niż „mędrca szkiełko i oko” – bo po prostu mimo całego postępu naukowego, posiadanej obecnie przez człowieka wiedzy, nagród Nobla i temu podobnych rzeczy, najważniejsze wydaje mi się „mieć serce i patrzać w serce”. Ale po wycieczce na Powiśle każdy może stwierdzić, że „świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce” może stać się prawdą żywą, znaną dla ludu – wszak „Kopernik” to „świat w twoich rękach”, rękach zwykłego, ciekawego go człowieka.

* Helena Anna Jędrzejczak – historyk idei, socjolożka, doktorantka w ISNS UW. Pracuje w Centrum Nauki Kopernik, współpracuje z Instytutem Obywatelskim. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat relacji między teologią a kwestiami społeczno-politycznymi w pismach Dietricha Bonhoeffera.

KUSIAK: Fernsehturm w Berlinie: brutalny erotyzm lewitującego satelity

Joanna Kusiak

Fernsehturm w Berlinie: brutalny erotyzm lewitującego satelity

Krajobraz to tête-à-tête miasta z niebem
Walter Benjamin

Kiedyś zwykło się w Warszawie mówić, że budowa Pałacu Kultury była symbolicznym gwałtem dokonanym na mieście. O Pałacu – tak jak o Fernsehturm w Berlinie – mówiło się „penis”. Penis Stalina albo penis Ulbrichta, erygowane w miastach, które na nie nie czekały. Tak jak trudno jednak pomyśleć dzisiejszą Warszawę bez Pałacu Kultury, tak dzisiejszy Berlin nie istniałby bez Wieży. Znany kształt na horyzoncie jest symbolem, metonimią całego miasta. Zurbanizowany firmament: niebo nad Berlinem okazuje się być bardziej berlińskie niż którakolwiek z ulic.

Wieża powstawała w okresie fascynacji podróżami kosmicznymi i zimnowojennej konkurencji astronautów (lub, jak podkreśla bohater filmu „Goodbye Lenin” – kosmonautów). Jej kształt miał nawiązywać do statku kosmicznego lub satelity. Gazeta „Neues Deutschland” po oficjalnym odsłonięciu wieży, pisała: „Na 250 metrach wysokości kula unosi się jasno w powietrzu, a pomysłowi mieszkańcy stolicy mogą swój nowy symbol nazywać »Sputnikiem nad Szprewą« – albo innym czułym imieniem”. Według architektów wieży budowla miała wizualnie przezwyciężać siły ciążenia; kula powinna unosić się w powietrzu jakby bezwładnie. Wnętrza dolnego pawilonu również nawiązują stylem do stacji kosmicznych. Zamiast zwykłego oświetlenia przez korytarz prowadzą wąskie świetlne pasy w ścianach, windy mieszczą się w okrągłych szybach i do dziś są najszybsze w Europie. Srebrna kula u szczytu pierwotnie miała być zatem czerwona („błyszcząca, socjalistyczna czerwień”), w innej wersji pozłacana prawdziwym złotem. Na oba rozwiązania nie zgodził się architekt Gerhard Kosel (który nie był skądinąd jedynym projektantem wieży i do dziś trwają spory o to, kto naprawdę jest jej projektantem).

W liberalno-lewicowym Berlinie po przełomie nikt nawet przez chwilę nie myślał poważnie o burzeniu wieży. Fernsehturm jeszcze jest kochana przez berlińczyków miłością pozaideologiczną. Jednak zarówno dawne metafory opozycjonistów (wieża jako gwałt), jak i kosmiczne fantazmaty zimnowojennej władzy doskonale łączą się w charakterze dzisiejszego Berlina, którego atmosfera utrzymuje napięcie między ostrym, nieco nawet brutalnym erotyzmem a lekkim bezwładem lewitującego satelity. Berlin jest bowiem miastem nonszalanckim i zrelaksowanym, a zarazem nadpobudliwym i pełnym brawury: zagarnia i dziurawi niebo, zamiast patrzeć mu łagodnie w oczy.

* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

TIMOFIEJUK: MFKiG vs NYCC

Paweł Timofiejuk

MFKiG vs NYCC

Wielość imprez komiksowych, nie w Polsce, ale na świecie, prowadzi do tego, że musi kiedyś pojawić się okazja, by porównać klasyczny polski festiwal komiksowy z jego amerykańskim odpowiednikiem. Okazja nadarza się tym bardziej, że w tym roku, w odstępie tygodnia, udało mi się odwiedzić dwie znaczące imprezy na komiksowej mapie świata – łódzki Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier, który jest największą imprezą komiksową po tej stronie żelaznej kurtyny, oraz nowojorski Comic Con, który w ciągu kilku lat od niebytu urósł do rangi drugiej imprezy komiksowej za oceanem.

Po pierwsze różne są oba modele imprez – i to odmienne nie tylko w skali Polska-USA, ale bardziej USA-reszta świata. Spostrzeżenia na temat odmienności amerykańskich konwentów od europejskich i azjatyckich festiwali komiksowych mają wszyscy odwiedzający, którzy zderzą się z oboma modelami imprezy. W USA organizacja skupia się na handlu, handlu i jeszcze raz handlu! Hala giełdowa jest najważniejsza, to wokół niej kręcą się wszystkie wydarzenia. Do tego stopnia, że nie ma możliwości ani chęci organizowania poszczególnych imprez towarzyszących w innych budynkach. Wszystko odbywa się więc w jednym miejscu. Na szczęście Stany Zjednoczone ze swoim rozmachem i ogromem budowli pozwalają na tworzenie wielkich centrów konferencyjnych, w których mogą odbywać się spotkania nawet na 100 tysięcy uczestników. W Europie najczęściej imprezy rozpełzają po całym mieście. Jest tak w Łodzi, ale również i w Angoulême, Moskwie i innych miastach. Cóż, wynika to z tego, że bliskość węzłów komunikacyjnych wymusza na organizatorach wtargnięcie w stałą tkankę miasta, której nie da się zmienić na modłę amerykańską i zabudować wielkimi centrami targowymi. Panujący ścisk prowadzi więc do tego, że choć odwiedzających zdają się być tłumy, w rzeczywistości jest ich kilka razy mniej niż w Stanach.

Po drugie, ograniczenie festiwalu do jednego miejsca prowadzi do tego, że uczestnicy nie uciekają z niego na zewnątrz. Obok siebie współistnieją wszystkie fragmenty: sale na dole są obłożone spotkaniami tematycznymi, w centralnym punkcie części handlowej rozlokowana jest strefa gier, w której odbywają się turnieje gier komputerowych, karcianych i RPG, a każdy może się zatrzymać i stać się biernym uczestnikiem wydarzeń. W Łodzi poszczególne części zostały pogrupowane w odrębnych budynkach, co prowadzi do tego, że fani gier komputerowych nie stykają się wcale z komiksową częścią imprezy, zaś szczególne przypadki komiksowych freaków nie odwiedzają niczego poza giełdą, na której się okupują, najzwyczajniej sobie odpuszczając wizyty na spotkaniach czy też oglądanie wystaw.

Właśnie towarzyszące imprezom komiksowym wystawy tak bardzo różnią Europę od Ameryki. To, co u nas jest standardem, tam jest czymś niespotykanym. Obrazki co najwyżej pooglądamy i kupimy na giełdowych stanowiskach twórców, a nie w galeriach. Choć rzeczywiście nie trzeba tam przekonywać galerii do tego, że komiks jest sztuką i organizują one wystawy komiksu same z siebie. Robią je jednak dla pieniędzy i nigdy wystawy takie nie są elementem imprezy komiksowej. U nas natomiast festiwalowi komiksowemu musi towarzyszyć ekspozycja, bo zazwyczaj nie ma innej możliwości jej promocji. Dopiero ostatnimi czasy zaczyna się to zmieniać, a zmienia się dlatego, że właśnie festiwale promują komiks na wystawach jako dziedzinę sztuki i tą natarczywością przekonują coraz więcej instytucji kultury, że coś w tym musi być, skoro ktoś zdecydował się to pokazać.

Tu wyłania się kolejna odmienność – podejście twórców do pokazania się na takiej imprezie. U nas twórca przyjeżdża niczym gwiazdor po to tylko, by pogadać i zabawić się z kolegami. Tam przyjeżdża do pracy i zazwyczaj poza stoiskiem wydawcy ma własne, na którym sprzedaje swoje prace, sketchbooki i rysunki towarzyszące autografom. To różni też twórców z Europy i zza oceanu – tam za rysunek trzeba płacić, tu fan uważa, że twórca musi mu w 50 komiksach przywiezionych na imprezę wymalować nową oryginalną historię. I nieważne, że w kolejce do autografu stoi kolejnych stu takich fanów jak on. Ten polski fan też ma dziwny stosunek do oryginalnych prac. Najczęściej są one dla niego bezwartościowe, a już na pewno mniej warte niż wydanie albumowe, za które jest gotów nawet przepłacić, jeśli zniknęło już z rynku. Natomiast oryginalna plansza w jego oczach jest warta mniej niż środki użyte do jej wykonania. Dlatego też w Polsce rynek oryginałów praktycznie nie istnieje, a w USA kwitnie. Tam bardzo znane nazwiska potrafią sprzedawać oryginalne plansze na pniu po 5-10 tysięcy dolarów.

Wyłania się więc obraz, który z podobnym zacięciem opisują po wizycie na NYCC nie tylko Polacy, ale Włosi, Portugalczycy, Francuzi i Niemcy. W Europie komiks już dawno stał się dobrem kultury i jako taki egzystuje. Nie wyrasta poza krąg koneserów, których zależnie od kraju może być od kilkuset do kilku tysięcy, czy w wyjątkowym wypadku rynku frankofońskiego do kilkuset tysięcy. Komiksy traktowane są jako poważne przedsięwzięcie, które należy hołubić i wynosić na piedestał, a imprezom komiksowym towarzyszy jakieś zacięcie, że to musi się udać nawet wbrew brakowi rynków. W USA jest całkowicie inaczej – na konwencie panuje totalny luz. Widać masy ludzi przewijających się i nabywających swój ulubiony towar. Nikt nie nazywa komiksu sztuką, bo przede wszystkim jest on towarem, który należy sprzedać, a impreza komiksowa to idealne miejsce na tego typu działania. Nie ma więc też patrzenia krzywym okiem na uczestników, bo przecież są to potencjalni klienci. A że lubią czasem przebrać się za swoich ulubionych bohaterów komiksów i mang, to tylko powód do radości i do ściągania ich na tego typu wydarzenia w większej liczbie, bo to też stanowi koloryt imprezy i podnosi jej rangę. Można wręcz powiedzieć, że w USA rządzi klient, nie fan, i tam mamy rynek, który wykracza poza komiks – sięga do przemysłu kinowego, odzieżowego, zabawkarskiego. W komiksie widzi się tam przede wszystkim towar, a nie sztukę. Ale w naszych europejskich oczach to z jednej strony profanacja, a z drugiej powód do zazdrości.

No i tu dochodzimy do najważniejszej różnicy. W Stanach to święto konsumpcji, w Polsce natomiast wyłącznie okazja do wizyty na imprezie kulturalnej, która powinna być albo darmowa, albo jak najtańsza. W USA za bilety płacą wszyscy i to niemało, w tym te 10 tysięcy profesjonalistów. U nas wszyscy chcą być profesjonalistami, byle tylko nie płacić. A wbrew pozorom za europejski profesjonalizm i rozbudowanie imprez poza czysto biznesowy schemat powinno się płacić nawet więcej. Cóż z tego, Europejczyk, a w szczególności Polak przywykł do tego, że kultura powinna być tania i w związku z tym dawno przestał ją doceniać. Za oceanem natomiast wciąż się ją ceni, zaś użytkownicy iPadów i iPhone’ów są bardziej skłonni wyłożyć na nią pieniądze.

Imprezy w USA i w Polsce łączy i dzieli wiele rzeczy, ale najważniejsze jest wciąż to samo – są robione z miłości do komiksu i dlatego warto je odwiedzać i korzystać z ich atrakcji. Bo przyjdzie taki czas, że nawet ich zabraknie, gdyż zniechęceni marazmem fanów zapaleńcy przestaną je organizować.

* Paweł Timofiejuk, politolog i wydawca komiksów.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

BUCHOLC: Żądając uznania. „Żądanie Antygony” Judith Butler

Marta Bucholc

Żądając uznania. „Żądanie Antygony” Judith Butler

Problem Antygony polega, jak wiadomo, na tym, że jest ona postacią tragiczną. Tragizm zaś polega na tym, że Antygona musi wybrać posłuszeństwo albo prawu natury (względnie prawu boskiemu), albo prawu stanowionemu, przy czym i jeden, i drugi wybór prowadzi do równie fatalnego końca. Antygona, jak wiadomo, wybiera prawo boskie, więzi rodzinne, lojalność względem własnej krwi i emocjonalną kobiecość, a sprzeciwia się prawu stanowionemu, powinności obywatelskiej, lojalności względem polis, władzy państwowej oraz racjonalistycznej męskości.

Taki mniej więcej jest punkt dojścia dwuipółtysiącletnich rozważań o Antygonie. Na tym gruncie Judith Butler konstruuje swoją własną interpretację, która wywołuje chwilami wrażenie, jakby autorka tak długo czytała wypracowania zatytułowane „Charakterystyka porównawcza Antygony i Kreona” lub „Zajmij stanowisko w sporze między Antygoną i Kreonem, odpowiedź uzasadnij”, że w końcu dała się ponieść wywołanej tą lekturą irytacji. Dlatego prawdopodobnie znaczną część jej niezbyt obszernych, a niezwykle gęstych wywodów zajmuje krytyka streszczonego powyżej kanonicznego ujęcia.

Antygona broni rodziny – ale rodziny kazirodczej, a zatem perwersyjnej, amoralnej, niechronionej przez prawa boskie ani ludzkie, przeklętej od pokoleń. Broni prawa boskiego – ale, jak sama przyznaje, nie złamałaby rozkazu królewskiego dla każdego człowieka, i nawet nie dla każdego swego krewnego, lecz tylko dla brata (ze względu na jego niezastępowalność, skoro „ojciec i matka w Hadesie”), co stawia pod znakiem zapytania bezinteresowność jej prawomyślności i każe domyślać się kazirodczych relacji w ostatnim pokoleniu Labdakidów. Występuje jako kobieta w imię więzi rodzinnej, emocjonalnej, przedpaństwowej, ale jej uczuciowe przywiązanie do brata nie bardzo jest w gruncie rzeczy ewidentne, mało słyszymy o sercu, wiele o prawie, a kobiecość Antygony kwestionują nieustannie wszyscy aktorzy dramatu.

Właśnie problem utraty kobiecości jest motywem przewodnim odczytania przez Butler „Antygony” jako opowieści o filozoficznych i społecznych konsekwencjach „przemieszczenia gender”, czyli symbolicznej renegocjacji społecznej definicji roli płciowej. Tragedia Antygony polega na tym, że traci ona swój gender.

Utrata gender w wypadku Antygony dokonuje się przez samo zaistnienie w przestrzeni publicznej za pomocą słowa. Butler podejmuje bardzo interesujące, choć eksploatowane już wcześniej w feministycznej filozofii, zagadnienie językowego wymiaru obecności kobiety w przestrzeni dyskursu zakreślonej i ustrukturyzowanej przez męskie kody. Każdy z przywoływanych przez nią (na ogół krytycznie) komentatorów wyborów Antygony wybierał jeden z wątków tkanki tragedii, by wokół niej zbudować swoją wykładnię i wnieść przy tej okazji swój wkład do kanonu interpretacyjnego. Butler postępuje w ten sam sposób, a w centrum swojej wizji Antygony stawia kobiecy „akt mowy” jako egzemplifikację konfliktu tragicznego.

Antygona traci gender nie przez krnąbrność i nieposłuszeństwo, nie przez to, że samodzielnie myśli i podejmuje decyzje – takich bohaterek tragedia grecka zna wiele (a komedia być może jeszcze więcej). Rozumując w ten sposób, reprodukowalibyśmy i stereotyp, i kanon. Przyczyną zaniku kobiecości nie jest też bynajmniej krytyczne podejście do własnego miejsca w społeczeństwie i urefleksyjnienie własnej roli płciowej w kierunku świadomej autokreacji. Antygona szczerze ubolewa nad własną nienormatywnością, a posądzanie Sofoklesa o chęć zilustrowania za pomocą tej postaci idei fałszywej świadomości byłoby jednak pewną przesadą. Antygona traci gender przez to, że używa publicznego, męskiego słowa w przestrzeni publicznej, by mówić o należących do innego porządku kwestiach związków krwi i powinności rodzinnej. Operuje przy tym męskim idiomem prawa, powinności i dominacji, nie zaś kobiecym idiomem współczucia i uległości, którego ucieleśnieniem jest Ismena. Tym samym Antygona jest podwójnie perwersyjna, jak podwójna jest perwersyjność jej pochodzenia; przez swoje pochodzenie wyłączona ze społeczeństwa na mocy zasad moralnych sama wyłącza się z niego aktem woli, zrzekając się ochrony przez pozaprawność (nie prostą nielegalność) swego działania. „Antygona działa, mówi, staje się kimś, dla kogo akt mowy okazuje się prowadzącym do śmierci przestępstwem” – przestępstwem prawem nie przewidzianym. Żąda uznania na mocy prawa – samo jednak wyrażenie jej żądania w akcie mowy czyni je pozaprawnym. Wszelkie skojarzenia z „Homo sacer” Giorgio Agambena najzupełniej uprawnione.

Butler wraca na zakończenie do klasycznego rozróżnienia sfery prywatnej i publicznej w ujęciu Hanny Arendt, by wykazać, że Antygona, operując w ten sposób słowem, kwestionuje warunki brzegowe polityki i prywatności, zmuszając otoczenie do ich redefinicji. Jej działanie stawia pod znakiem zapytania człowieczeństwo definiowane przez publiczny język. Antygona cofa się w głąb mowy, demaskując jej istotę, co dzieje się zawsze, kiedy „mniej niż człowiek zabiera głos jako człowiek, kiedy gender ulega przemieszczeniu, zaś relacje rodzinne obracają się w ruinę na gruncie ustanawiających je praw”. Tym samym współczesne nam publiczne spory o określenie istoty rodziny oraz ustalenie jej społecznie i psychologicznie funkcjonalnego modelu (czy choćby uzgodnienie języka, w którym można by na ten temat rozmawiać), zostały postawione w rzędzie sytuacji tragicznych, o których pisać można w nieskończoność, bowiem konflikty tragiczne z istoty swojej są nierozwiązywalne. Niezbyt to optymistyczna konkluzja dla wszystkich poszukujących wyjścia z błędnego koła uznania dokonującego się za pośrednictwem języka, w tej liczbie także dla feministek i feministów, którym Butler słusznie odradza traktowanie Antygony jako wzoru działania politycznego.

Książka:

Judith Butler, „Żądanie Antygony”, przeł. Mateusz Borowski i Małgorzata Sugiera, Księgarnia Akademicka, Kraków 2010.

* Marta Bucholc, doktor socjologii, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

BARAN: Samotność Krzyżowskiego. Inscenizacja „Makbeta” w Teatrze Słowackiego

Magdalena M. Baran

Samotność Krzyżowskiego. Inscenizacja „Makbeta” w Teatrze Słowackiego

Szuranie krzeseł, nerwowy śmiech, stukanie palcami o kolano, westchnienia, grupa szczęśliwie przymuszonych licealistów (wszak to Shakespeare, cudem ocalona lektura obowiązkowa!), puste krzesła po pierwszej przerwie… Słowacki po latach sięga po „Makbeta”, wpisując się na nowo w Shakespearowski repertuar krakowskich teatrów. W nadchodzącym sezonie będzie tego niemało, bo obok wspomnianej inscenizacji na widzów czeka już „Król Lear” (Teatr STU) i kolejna odsłona „Hamleta” (Teatr Bagatela). Co jednak, gdy spektakl tak wyczekany, rozplakatowany na miejskich słupach intrygującymi obrazami zawodzi? Iść albo nie iść? – oto jest pytanie.

Krzyżowski rozwija postać Makbeta niemal perfekcyjnie. Najpierw skrwawiony wódz, walczący na chwałę swego króla, jego poleceniom wierny, spieszący na spotkanie władcy. Gospodarz spokojny, co życia zakosztował rozkoszy. Pragnieniom innym jednak posłuszny, losowi niespodziewanie wysłuchanemu poddany, gdy Wiedźmy sny do ucha sączą, gdy marzenia o potędze chichotem swym wabią, na wyciągnięcie ręki. Waga przechyla się raz w jedną, to znów w drugą stronę. Szczypta szaleństwa, podszept zbrodniczy, marzeniem o koronie uwiedzenie, dłonie we krwi i… znów proroctwo, ustami Hekate głoszone. To zaś pewność daje, butę, dumę, zadufanie w sobie. Stąd krok w kolejną odsłonę szaleństwa, osamotnienia w ciasnym świecie tyrana, co wszędzie wietrzyć musi zdradę i zagrożenie. Nie wzrusza już śmierć miłości kusicielskiej, ot „półcieniem życie przechodnim”, gdy na zbrodni ścieżce trup ściele się gęsto. Krok za krokiem prowadzi Krzyżowski swojego Makbeta ku chwilom ostatnim, sens nadając jego upadkowi. Los ślepy. Wyroki nieubłagane. A uciec, wymknąć się tylnymi drzwiami świata sceny, cichcem wywinąć się… nie sposób.

Sam Krzyżowski tragedii stawia czoło, wersy Shakespeare’a płyną przemyślanie, rozwijając tajemnic swoich bogactwo. Słowa ważone, wypowiadane nie bez zastanowienia, a przy tym naturalne, jakby z głębi wypowiadane tkwiącej w mówiącym skłonności. Giermkiem mu wiernym nie zaufany Banko, nie żony usta nieumiejętne, co marzą by pracę „odbębnić”, do domu wrócić, nie królewskie popisy Malcolma, a Macduff (świetny Tomasz Wysocki). Miedzy tragedią a burleską krąży, nowy wymiar nadając wersom starego Mistrza… I na tym koniec.

Lady… Lady Kto? Bo przecież nie Makbet. Nierównorzędna partnerka dla małżonka. Nieprzekonująca, płytka, słów skąpiąca, jakby rolą własną znudzona. Pokusie, jaką snuje, oprałby się i zbrodniarz największy, którego do czynów strasznych namawiać przecież nie trzeba. Świat wokół krótkim „PSS” kwituje i… jakby tylko odbębnić, scenę pozamiatać, do domu już biec, bo pies, dzieci, telewizor, pranie… coś gdzieś czeka. Lady Makbet nieobecna, nie pogania swego niepewnego męża, nie czci snów o wspólnej potędze. Kusicielka umarła, pozbawiona siły, beznamiętna, nieobecna. Gaśnie w obojętności na tekst, krwi nie woła, w ciszy szaleństwa swego nie obwieszcza, władzy żądać nie potrafi. Uśpiona – usypia. Czymże Makbet bez niej? A przecież dopiero Makbeta słowa, Makbeta czyny, Makbeta – wyczekanego w tej roli – siła, żar, gorączka zmysły paląca, budzą ze snu.

Pomysły, gadżety mnożą się, brak im wykończenia, wykorzystania, domknięcia. Mnożą się… nie wiadomo po co, bo przecież zabiegi to daremne. Sceny bitewne niczym reportaż, słowa szybko płynące z oddalonego pola walki – drażniące, drwiące z wybujałej potęgi tyrana. Kiedy indziej scena morderstwa, nakręcona kamerą przemysłową, zbrodnia odtworzona przez grupę wyrostków dla „997”. Kamera tu i tam… Tylko po co? Znika i chór – Shakespearowsko-grecki – jakże bowiem trzy rozwrzeszczane pielęgniarki (a może raczej hipermarketowe hostessy, co to krzyczą: „Do mnie, do mnie! Najlepsza oferta, promocja, towar!”) nazwać imieniem Wiedźm, gdy Dziwne Siostry wiedzą nie grzeszą (ani śpiewem – zawodzącym słuchem czy głosem). Proroctwa ich kłamane, jakby same nie pojmowały potęgi wypowiadanego słowa, na jego wyrocznię nie przygotowując się, ale wypowiadając ot tak, dla psoty.

Po uczcie, jaką zrozumiałą i dojrzałą interpretacją serwuje Krzyżowski, trudno zrozumieć pustkę, jaka panuje wokół niego na scenie (że nieomal monolog), niesmak dodanych zdań nieshakespearowskich i fałszywie wyśpiewane „Sag mir wo die Blumen sind”. Pozostaje zapytać: „Gdzie jest teatr z tamtych lat?” i mieć nadzieję, że Shakespeare raz jeszcze sam się obroni.

Spektakl:

William Shakespeare, „Tragedia Makbeta”, reż. Redbad Klijnstra, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 25 września 2010 r.

* Magdalena M. Baran, koordynator Instytutu Obywatelskiego, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”. Przygotowuje pracę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.

Malaparte i ksero

Kiedy Curzio Malaparte uchodził za króla reportażu, standardy etyczne nowoczesnego dziennikarstwa dopiero miały zostać określone, bo samo nowoczesne dziennikarstwo dopiero się wówczas określało, w dużej mierze poprzez doświadczenie II wojny światowej.

W najsławniejszej z jego książek, „Kaputt”, wojna przedstawiona jest jako zdumiewająca diorama z gwiazdorem Malaparte w roli głównej. Stworzył tam (by nie rzec „potworzył”) cały zbiór sugestywnych obrazów, które zapadły głęboko w pamięć Europejczyków. Nie byłoby łatwo znaleźć porównywalny przykład skutecznego, trwałego mitotwórstwa literackiego w ubiegłym stuleciu. Weźmy choćby opowiedzianą przez Malapartego sławną historię o koszu wypełnionym stosem ludzkich oczu i stojącym na biurku Ante Pavelicia podczas jego rozmowy z autorem „Kaputt”. Owszem, ustasze Pavelicia byli zdolni do ofiarowania poglavnikowi takiego prezentu, lecz sztuczność otoczki fabularnej i stylistycznej, jakby odrobionej w bryłce papier-machê na planie któregoś z kasowych przebojów kina z lat trzydziestych, odbiera tej scenie wszelkie prawdopodobieństwo i wiadomo od dawna, że tak samo jak większość innych scen zawartych w „Kaputt”, jest ona mieszanką Wahrheit i Dichtung – ze znaczną przewagą drugiego składnika. Trudno wskazać w tej książce epizody, które na pewno rozegrały się tylko w rzeczywistości, nie zaś również, a nawet przede wszystkim, w wyobraźni jej autora. Sceny z rannym łosiem przed pałacem prezydenta Finlandii, z końskimi łbami zastygłymi na ściętej lodem Ładodze, ze sztucznym okiem niemieckiego dowódcy, które mały Rosjanin rozpoznał, bo „tylko ono miało ludzki wyraz” – są scenami z podrzędnej powieści epigona ekspresjonizmu. A przecież z takich scen składa się niemal w całości ta czterystustronicowa książka. Co sprawiło, że Malapartemu dawano wiarę? Czyżby sześćdziesiąt lat temu ludzie byli łatwowierni? A może szok wojenny sprawił, że wierzyli we wszystko?

Lecz dobra sława Malapartego trwała i później. Oriana Fallaci była z pewnością jego duchową córką. Chyba czytał go również Jonathan Littell. W „Łaskawych” epizody rozgrywające się na Wawelu opanowanym przez Hansa Franka są niemal żywcem przepisane z „Kaputt”. (Warto przy okazji zauważyć, że Littell pozostaje daleko w tyle za Malapartem w kategorii „stylistycznego ekspresjonizmu fabularnego” zwanego też czasem pretensjonalnością.) Dialogi z dostojnikami nazistowskimi, jakie Malaparte przytacza obszernie jako popisy własnej swady i brawury, są tak komiczne w swojej „błyskotliwości”, że trudno uniknąć skojarzeń z burleską, z „Dyktatorem” Chaplina i podobnymi klimatami. „Kaputt” bardziej niż relacją reporterską z działań wojennych jest nieudaną powieścią z życia wyższych sfer w stanie wyjątkowym. (Łatwo sobie wyobrazić, że na przykład Hemingway czytał ją z ironicznym uśmieszkiem.) Dziś takiego tekstu nie przyjąłby żaden wydawca, a fakt, że ta książka długo uchodziła za ważny literacki dokument wojenny, jest jednym z dowodów na to, jak ogromne zmiany kształtów pamięci o II wojnie światowej zaszły w ciągu ostatnich 30 lat.

Malaparte nie mówi głosem ofiar wojny, ustawia się raczej po stronie manipulujących nią potęg (i to nie tylko aliantów), ale robi to tak sprytnie, żeby nikt nie mógł mu zarzucić, że należał faktycznie i jedynie do nich. Symptomatyczne – i również mimowolnie zabawne – są wszelkie sceny rozgrywające się wśród korpusu dyplomatycznego; autor bierze w nich udział, ale nie wiadomo, w jakim charakterze. Co on – reporter bez wyraźnego statusu – robi wśród tych wszystkich ambasadorów, książąt, posłów i generałów, którzy w dodatku traktują go jak swego? Nawet biorąc poprawkę na jego ustosunkowanie w europejskim „mondzie” wynikające z zażyłości z Galeazzo Ciano, trudno się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z jakąś wielką hochsztaplerką.

Malaparte – utalentowany karierowicz, snob, oportunista, wielbiciel zwycięzców, czciciel silniejszych, a jednocześnie czuły, acz nieco zdystansowany obserwator i pocieszyciel słabych, który, relacjonując ich cierpienia, nigdy nie omieszkał zaznaczać, że to właśnie on je relacjonuje. Wybitny stylista balansujący na granicy kiczu, a nierzadko śmiało ją przekraczający. Causeur i lew salonowy, który nigdy i nigdzie nie tracił rezonu, zawsze umiał zareagować najbłyskotliwszą z możliwych ripost i kończył każdy dialog z finezją, jakiej mógłby mu pozazdrościć hollywoodzki scenarzysta z najwyższej półki – a w każdym razie czynił to wszystko jako bohater własnej opowieści. Wobec takiego ogromu „ja”, czym są dzisiejsze kontrowersje wokół takiej czy innej reporterskiej konfabulacji? Przecież i tak żaden z wielkich reporterów drugiej połowy XX wieku nie dorównał Malapartemu w sztuce narcystycznego samostwarzania. Publiczność łaknąca wiedzy o dalekim świecie albo o podniecających wydarzeniach – i łaknąca przy tym jej najbardziej wyrafinowanej postaci, jaką jest wielkoskalowy reportaż książkowy – otrzymuję tę wiedzę zazwyczaj w postaci przefiltrowanej przez umysły ludzi o nadzwyczaj silnych osobowościach. To trochę naiwne spodziewać się, że tacy ludzie zadziałają jak kserokopiarki.

BŁACHNIO: Tancerka i okruchy

Joanna Błachnio

Tancerka i okruchy

W poemacie Goethego „Bóg i bajadera” hinduski bóg spotyka piękną tancerkę. System kastowy ściśle określa przypisaną dziewczynie rolę: niczym wyszukana ozdoba, ma cieszyć oko i sprawiać przyjemność zmysłom.

Orientalny obrazek Goethego jest na wskroś konwencjonalny, jednak konwencja zostaje tu wyzyskana w taki sposób, że udaje jej się przełamać samą siebie. Motyw boga czy króla wędrującego incognito po świecie występuje w legendach i baśniach wielu tradycji i kultur. Ale to właśnie obecność tego motywu sprawia, że literacki banał otwiera się i wietrzy. W finale bohater ubóstwia dziewczynę i zabiera ją ze sobą do nieba. Istota nadprzyrodzona narusza tradycyjny kastowy porządek, którego sama ma być strażnikiem i filarem.

Tego rodzaju wolty zdarzają się nie tylko w baśniach czy mitach. Często ich miejscem, polem, staje się język. Być może jedynie bywalcy słowników i encyklopedii wiedzą dziś, że „bajadera” to tyle co „tancerka”. W potocznej świadomości słowo to budzi skojarzenia całkiem odmienne, choć równie zmysłowe i pełne słodyczy. Moda na Orient królowała w czasach Goethego niepodzielnie. Nie byłaby jednak sobą, gdyby – raczej prędzej niż później – nie przeminęła. Nie ma bowiem mody bez podziału na klasy wyższe, aspirujące i niższe, a któż wie, czy taki podział jeszcze istnieje – a jeśli nawet, to oparty na jakich kryteriach? I czy można w ogóle mówić o kryteriach, skoro nawet czas mierzony w sekundach zaczął się już dłużyć?

Być może jednak istnieją w zalewie zlewających się bodźców enklawy (względnego) spokoju, w których jest miejsce zarazem na bajeczną różnorodność i wyrazistość indywidualnych gustów. Kuszące witryny tych lokali znane są również mieszkańcom mniejszych miast – tam jednak funkcjonują jako znaki (niedzielnego najczęściej) rytuału. Odwiedza się je na ogół „po kościele”, jednak nawet w wersji obojętnej wyznaniowo ewokują atmosferę odświętnych, rodzinnych spotkań. Kojarzą się więc raczej ze stałością, powtarzalnością aniżeli z ruchem i zmianą. Dopiero w warunkach wielkomiejskich ukazują pełnię swoich możliwości:

Tartoletki, papatacze,
Ptysie, bezy i sękacze,
Rurki z kremem, tort z wiśniami
I babeczki z malinami.

Przytoczony w „Pchle Szachrajce” katalog należy traktować jako metonimię, zaledwie próbkę możliwości miejskich cukierni. Kluczem do zrozumienia ich specyfiki jest zresztą nie tyle bogactwo asortymentu, ile stosunek klientów do ulubionych wyrobów. Nawet najodważniejszy piewca różnorodności, najzagorzalszy poszukiwacz przygód, przed cukierniczą ladą staje się konserwatystą. A jeśli nawet eksperymentuje, z pewnością istnieje ciastko, do którego przyrównywane są wszystkie inne, wszystkie też muszą przegrać z hołubionym wspomnieniem.

Ze społecznego punktu widzenia, cukiernia jest miejscem ze wszech miar pożytecznym. Byłoby rzeczą zrozumiałą, gdyby wielbiciele poszczególnych smakołyków łączyli się w nieformalne, ale ekskluzywne grupy i otaczali nawzajem dyskretnym ostracyzmem. Cóż bowiem bardziej odległego od placka z wiśniami niż ptysie? Czy naprawdę wielbiciel tortu truflowego jest w stanie przekonać do swoich racji amatora jagodzianek? A jednak nie ma mowy o żadnych animozjach. Nad oszkloną gablotą jednostki o skrajnie różnych upodobaniach mogą współistnieć w pokoju – chyba nie tylko dlatego, że trudno prowadzić spór z pełnymi ustami.

Istnieje jednak w cukierniczym świecie obce ciało, które mąci ów sielankowy obraz. Podważa ono tezę, że istotą (i powabem) cukierni jest współistnienie wyraźnie od siebie odróżnialnych elementów. Rozmaite słowniki definiują bajaderkę wyjątkowo zgodnie, jako „ciastko z cukierniczych okruchów”. Okazuje się wszakże, że niekiedy nawet do kilku zbieżnych źródeł należy mieć ograniczone zaufanie. Słowniki zawężają bowiem definicję bajaderki do jednej tylko cechy, a zawężając – wartościują. Określenie bajaderki jako „ciastka z okruchów” uwzniośla ją: przemilcza fakt, że powstaje ona ze składników, które nie są już potrzebne do wyrobu innych ciastek, mówiąc wprost – z cukierniczych śmieci.

A przecież trudno wyobrazić sobie wyrób, który mniej niż bajaderka nadawałby się do uwznioślenia. Ciężka od przeciwieństw, które w sobie łączy; ciężka od wierzchnich sprzeczności: ciemna czekoladowa polewa, zazwyczaj gruba i gęsta, próbuje się ułożyć z wiórkami kokosowymi, które chcą być tak, jakby ich nie było. Bajaderka niewiele ma wspólnego z bajaderą, choćby równie bogato przystrojoną: w odróżnieniu od tancerki, ciastko jest zupełnie przyziemne. Na warstwie polewy widać smugi i nierówności, ślady niestarannego nakładania; okrągłe bajaderki na ogół nie mają kształtu kuli. Jak gdyby wierzchnia jednolitość była tylko ironicznym gestem, jeszcze dobitniej wskazującym na wypełnione odpadami, zbędne wnętrze.

A jednak słownikowej definicji nie sposób całkiem odmówić słuszności. Wykorzystywanie składników aż do ostatniego skrawka ma znaczenie ekonomiczne. Błędem byłoby jednak rozpatrywanie znaczenia bajaderki wyłącznie w kategoriach praktycznych. Przeciwstawiając się marnotrawstwu, spełnia ona być może funkcję pedagogiczną, ale – co ważniejsze – owa dbałość o okruchy, troska o rzeczy małe, łatwe do przeoczenia, ma w sobie coś wzruszającego. Skryte pod nieefektowną powłoką, ciastko ze śmieci nieoczekiwanie uczy uważności.

Dlatego też ten, kto pochłania bajaderkę szybko i łapczywie, postępuje niezgodnie z jej charakterem. Koniec końców może się bowiem okazać, że to właśnie ów „obcy” w cukierniczym świecie najpełniej wyraża znaczenie cukierni jako enklawy – podkreślmy raz jeszcze – względnego spokoju wśród natłoku bodźców, charakterystycznego dla wielkiego miasta. Powie ktoś, że jest zupełnie odwrotnie. Wszak bajaderka to niejako wszystkie ciastka w jednym, a jednocześnie ledwie namiastka każdego z nich z osobna – elementy przypisane poszczególnym wyrobom zlewają się w niej w jednolitą masę tak, że przestają być rozpoznawalne.

Tymczasem nawet cukiernicy pracujący w największym pośpiechu dbają, by po wgryzieniu się w ciastko język potrafił odróżnić kruche ciasto od czekoladowego kremu, zaś krem od konfitury. Upada również zarzut, iż bajaderka to przykład różnorodności tak radykalnej, że aż rozmytej. Wszak wierzchnia warstwa pełni funkcję spoiwa, dzięki któremu wielość pod spodem wyostrza się i nabiera znaczenia.

Czy to wielbiciele tortu truflowego czy jagodzianek, ptysiów czy placka z wiśniami – wszyscy oczekują od ulubionych słodkości raczej niezmienności niż zaskoczenia. Inaczej bajaderka – tu spotykamy nieskończone niespodzianki ukryte pod do bólu przewidywalną powłoką. Ale nawet ona zasługuje na dobre słowo: nieforemna i nierównomiernie rozprowadzona, posypana wiórkami kokosowymi (próba dodania sobie elegancji) bajaderka pełna jest poezji. Jest to oczywiście poezja nieporadna – jakby wciąż się stawała, nie przybrawszy ostatecznego kształtu. Może z tego względu warto przyjrzeć się jej baczniej niż doskonałym, bardziej apetycznym wierszom.

* Joanna Błachnio

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.