BRZOZOWSKI: Robert D. Kaplan „Monsun”
„Monsun” to śmiała próba opisania regionu, który w XXI wieku stanie się prawdopodobnie centrum światowej geopolityki – basenu Oceanu Indyjskiego. Kaplan nie boi się w niej mieszać subtelnej analizy geopolitycznej z elementami reportażu i refleksją z zakresu historii idei. Z równą uwagą przygląda się ruderom Zanzibaru, nowym chińskim dokom w pakistańskim Gwadarze czy wioskom partyzantów w Birmie. Choć trudno uciec od niepokojącego skojarzenia analizowanego obszaru z terenem walk supermocarstw Eurazji, Wschódazji i Oceanii z Orwellowskiego „Roku 1984”, Kaplan zdaje się dysponować znacznie bardziej optymistycznymi scenariuszami przyszłości regionu.
Budując swą wizję Kaplan okazuje się przede wszystkim burzyć kilka mitów dotychczasowej amerykańskiej polityki zagranicznej: skupienie się na zwalczaniu islamskiego ekstremizmu, wiarę w nieuchronnie dobroczynne skutki wprowadzenia procedury wolnych wyborów czy, wreszcie, działanie raczej poprzez zbrojne interwencje niż „miękki wpływ” w chińskim stylu. Choć Kaplan próbuje przy tym bronić polityki utrzymania przez Stany Zjednoczone dominacji w regionie, pisze raczej o tym, że jest ona niezbędna, by przekształcić go w otwarty i wielobiegunowy ład. Pewnym głosem rozprawia się w ten sposób z jedną z podstawowych obaw: pomimo ostrej rywalizacji o zasoby, region ten nie jest skazany na powtórkę z zimnej wojny, czyli konkurencję supermocarstw – Chin, Indii czy USA.
Oczywiście w tak wizjonerskim, monumentalnym projekcie nietrudno o pewne niekonsekwencje. Niejasna pozostaje chociażby wielokrotnie przywoływana przez Kaplana kategoria kosmopolitycznego ducha Oceanu Indyjskiego. Z jednej strony wyłania się ona z gruntownej analizy historycznej, zwłaszcza epizodów podkreślających pokojowe współistnienie odmiennych kultur regionu. Duch ten okazuje się na każdym kroku potwierdzać tezy autora. Uwidacznia się zarówno w eklektycznej architekturze meczetu w Maskacie, w poezji Rabindranatha Tagore, indonezyjskim „tropikalnym islamie” czy tytułowym, ponadpolitycznym monsunie. Z drugiej strony jednak czarowna metafora skrywa twardą normatywną wizję preferowanego przez Kaplana wielobiegunowego ładu międzynarodowego zakładającego decentralizację, inkluzywność oraz budowanie w państwach silnych instytucji, a to wszystko na fundamencie wolnorynkowych relacji handlowych i silnej klasy średniej. Jeśli z dzieła Kaplana przebija wiara w jakikolwiek jednoznaczny determinizm, to dotyczy on właśnie roli handlu wymuszającego, pomimo różnic kulturowych, codzienne kontakty między kontrahentami i wywierającego dobroczynny wpływ na harmonijne współistnienie narodów. Rozbudowując tę myśl, Kaplan łatwo traci z oczu chociażby problem ekologicznych kosztów związanych z naciskiem na nieustanny gospodarczy wzrost państw regionu.
Choć podkreślając rolę geograficznego determinizmu i „ducha regionu” Kaplan jawi się jako nieodrodny uczeń Monteskiusza, w swoich ostatecznych rozstrzygnięciach bliski jest raczej Machiavellemu. Historię według Kaplana kształtują nie tylko bezosobowe siły, ale i wielkie jednostki. Kaplan, podobnie jak Machiavelli, zdecydowanie pochwala także pragmatyzm – to jego brak sprawia, że państwa regionu staczają się w religijny lub etniczny fanatyzm.
Zaaplikowana przez Kaplana mieszanka odwagi i wizjonerstwa z dbałością o pragmatyczny charakter wskazówek decyduje o uroku jego prozy. „Monsun” to nie tylko zachęta do wyobrażenia sobie postamerykańskiego świata na nowo, to także argument za tym, że harmonijny układ relacji międzynarodowych w XXI wieku jest osiągalny.
Książka:
Robert D. Kaplan, „Monsun. Ocean Indyjski i przyszłość amerykańskiej dominacji”, przeł. Janusz Ruszkowski, Czarne, Wołowiec 2012.
* Grzegorz Brzozowski, szef działu „Patrząc” w „Kulturze Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, pracuje nad rozprawą doktorską z zakresu antropologii widowisk i socjologii religii. Absolwent kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy, autor dokumentu „Dzisiaj w Warszawie, jutro gdzieś w świecie” www.todayinwarsaw.pl.
***
JASINA: Agata Tuszyńska „Romans amerykański”
Kim był Leopold Tyrmand, wie chyba całkiem sporo polskich inteligentów. Wielu z nich wie również, kim jest Agata Tuszyńska. Tyrmanda kojarzymy głównie z jego wręcz mitologiczną obecnością w naszej kulturze w latach 50. (zwłaszcza) i 60. Późniejsze koleje jego losu, choć były opisywane, a nawet prezentowane w telewizyjnym filmie dokumentalnym, nadal są jednak szerzej nieznane, ba, czasem ma się wrażenie, że nie dzieje się tak przypadkiem. Wizerunek Tyrmanda, w wieku dojrzałym konserwatysty i wielbiciela Reagana, dalece odbiega od wykreowanego przez niego samego obrazu „Lolka”, bawidamka i „króla życia” w stalinowskiej Warszawie.
Do książki Agaty Tuszyńskiej „Tyrmandowie. Romans amerykański” sięgałem z ciekawością, ale i nie bez lęku. Czy jej styl reporterski się sprawdzi? Czy stosowana przez nią metoda kolażu, która tak dobrze sprawdziła się w tomie tekstów o jej rodzinie czy w okrzyczanym dziele o Wierze Gran, pozwoli oddać autorce bogatą osobowość Tyrmanda? Moje obawy nie okazały się uzasadnione.
Tuszyńska, celująca w reportażu historycznym, doskonale czuje się w sprawach niemalże sentymentalnych. Dlatego już na samym początku dokonała dobrego wyboru. Zamiast klasycznego poszukiwania śladów pamięci o Tyrmandzie wybrała skupienie na wątku, którym z powodzeniem zajmowała się już kilkakrotnie – na związku uczuciowym łączącym dwoje ludzi. Tuszyńska opisuje życie prywatne Tyrmandów, Leopolda, pięćdziesięcioletniego emigranta z Polski, człowieka po przejściach, oraz jego młodej, amerykańskiej żony. Ta dwójka pochodzi z zupełnie innych światów, światów z pozoru do siebie nieprzystających, ale przyciągających się nawzajem.
Tylko raz znalazłem równie ciekawą opowieść o zetknięciu się emigranta z Europy z młodą, bezpretensjonalną Amerykanką. Tylko że tam Polak był o dekadę młodszy i nie dzieliła go z żoną tak duża różnica wieku. No i skończyło się to mniej szczęśliwie – chodzi mianowicie o Romana Polańskiego i Sharon Tate. Tak u Polańskiego, jak i u Tuszyńskiej potencjalny czytelnik znajdzie też doskonały obraz Ameryki z przełomu lat 60. i 70. – kraju o zwichniętej tożsamości, poszukującego pomysłu na przyszłość. Zostaje on świetnie ukazany przy opisie poznawania się Tyrmanda i jego przyszłej żony. On, produkt dwóch totalitaryzmów, polski Żyd, który cudem, choć także dzięki własnemu sprytowi, uniknął śmierci, zakochuje się w tym, co neguje pokolenie jego wielkiej miłości – w amerykańskiej przedsiębiorczości, stabilności społeczeństw Wschodniego Wybrzeża i, oczywiście, w demokracji. Wartości, które okazują się tak cenne dla Polaka, negowane są przez młodych, urodzonych po 1945 roku Amerykanów – ci bowiem utracili w nie wiarę.
Nie wolno się przyznawać do tego, że lubimy melodramaty – taka jest przynajmniej zasada panująca w wielu inteligenckich kręgach. Lepiej jednak nie popadać w przesadę. Dlaczego mielibyśmy nie czytać trochę melodramatycznych, ale dobrze napisanych książek opisujących koleje ciekawych, niekoniecznie dramatycznych związków uczuciowych. A taką pozycją są „Tyrmandowie…” Tuszyńskiej. Ponadto dzięki lekturze tej książki możemy spojrzeć na nasze emocjonalne związki z innej perspektywy. Ci z nas, którzy skłaniają się w kierunku wskazywanym przez prawiące o ostateczności filmy Bergmana, mają okazję odkryć, jak wielkim uczuciem może być „ostatnia miłość”. Że niekoniecznie musi to być pełna destrukcji namiętność jak u świętej pamięci Wokulskiego, ale dojrzałe i pełne kreatywności przeżywanie wzajemnej bliskości, które jedną osobę utrzymuje w nurcie życia, a drugą w życie wprowadza.
Książka:
Agata Tuszyńska, „Tyrmandowie. Romans amerykański”, MG Wydawnictwo, Warszawa 2012.
* Łukasz Jasina, analityk spraw wschodnich, historyk. Członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Pracownik Katedry Realizacji Filmowej i Telewizyjnej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
„Kultura Liberalna” nr 200 (45/2012) z 6 listopada 2012 r.