Odbija się w nich chorobliwy narcyzm – typowy dla osobników lub formacji o zaniżonym poczuciu własnej wartości – a jednocześnie niebywale agresywne przekonanie, że to oni reprezentują jedynie słuszny punkt widzenia i że wszyscy, którzy się w tej perspektywie nie mieszczą, zasługują na pogardę, a w konsekwencji obrzydzenie i nienawiść. Taki stosunek do świata i bliźnich jest szalenie niebezpieczny. Jeśli staje się powszechny w mediach oraz najważniejszych instytucjach (np. w parlamencie), grozi całkowitym rozsadzeniem dialogu społecznego.
Większość prawicy powołuje się w swojej argumentacji na nienaruszalne dogmaty Kościoła katolickiego, który przeżywa obecnie w Polsce okres neurotycznego triumfalizmu. Z jednej strony wpływ tej instytucji na władzę polityczną i życie publiczne nigdy nie był tak duży. Z drugiej narasta w jej łonie obawa, że stopniowo traci kontrolę nad rządem dusz. Bo choć w sferze deklaratywnej Kościół ma dziś wszystko, tak naprawdę ludzie powoli mu się wymykają i zaczynają żyć obok, po swojemu. Świadczą o tym bezwzględne liczby: w kraju, gdzie aborcja jest de facto zabroniona, przyrost naturalny jest niższy niż w ateistycznej Francji, liczba rozwodów wzrasta, 20 proc. dzieci rodzi się poza związkami małżeńskimi itd. Zamiast jednak szukać przyczyn tego stanu rzeczy we własnych błędach, Kościół i prawicowi publicyści o całe zło oskarżają obce miazmaty.
Żyjemy w państwie niemalże wyznaniowym, a polski Kościół katolicki (w przeciwieństwie do wielu innych Kościołów chrześcijańskich) jest skrajnie nietolerancyjny. W ostatnich latach ma on twarz ojca Rydzyka i pana Terlikowskiego i już od dawna nie odwołuje się do Soboru Watykańskiego II, Karola Wojtyły (cokolwiek by sądzić o konserwatyzmie Papieża, język, jakim dziś bezkarnie posługują się świeccy działacze katoliccy, księża i biskupi, byłby za Jego czasów niedopuszczalny), Jerzego Turowicza czy księdza Tischnera. Cytując klasyka polskiej prawicy, można by najaktywniejszych i najgłośniejszych obrońców katolickiej Polski nazwać łże-chrześcijanami, którym bliżej do talibatu niż do Ewangelii.
Nasi prawicowcy atakują najbrutalniej ludzi innych poglądów czy orientacji, odmawiając im podstawowych praw obywatelskich, lżąc ich i poniżając, a jednocześnie skarżą się dramatycznie, że są prześladowani, gnębieni, że to oni – po prostu dyszący nienawiścią do nieznanych sobie nawet bliźnich – są nienawiści ofiarą. Ten prawdopodobnie szczery – bo taki rodzaj ludzi jest w stanie postrzegać świat tylko przez pryzmat swego ego – talent do odwracania kota ogonem jest doprawdy rozbrajający. Inne jest zresztą stanowisko rzeczywistych konserwatystów. Konserwatyści w Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii często popierają małżeństwa homoseksualne, uznając, że wierność, odpowiedzialność żyjących razem partnerów, przejrzystość i stabilność relacji partnerskich, legalizacja stanu faktycznego jest dla państwa korzystna i że podstawą demokracji jest równość obywateli wobec prawa.
Rozumiem, że proces akceptowania homoseksualistów jako równoprawnych obywateli, mających takie same uczucia i potrzeby jak obywatele heteroseksualni, jest procesem długim i że tylko poprzez dialog, edukację oraz budowanie empatii można wyzwolić się z kulturowych, religijnych stereotypów i lęków, które inność seksualna często budzi. Każdy z krajów, w których dziś homoseksualiści cieszą się podobnymi prawami jak reszta obywateli, musiał przejść taką drogę. Kiedy większość społeczeństwa przyzwyczaja się do ich obecności w przestrzeni publicznej (miedzy innymi dzięki popularnym książkom, filmom i serialom), w końcu dostrzega, że tak naprawdę niczym się od siebie nie różnimy. Kiedy widzimy gejów i lesbijki jako ludzi spełnionych emocjonalnie, odnoszących sukcesy w sferze zawodowej, kiedy widzimy, ze gej jest artystą, naukowcem, politykiem, społeczne lęki maleją. Obserwowałam ten proces we Francji, a potem w Stanach Zjednoczonych, gdzie był on kolejnym krokiem na drodze poszerzania swobód obywatelskich i praw człowieka – po przyznaniu praw kobietom i czarnym.
W Polsce jesteśmy na początku tej drogi. Może ona być dłuższa niż gdzie indziej, brakuje nam bowiem rzetelnej edukacji: ani szkoła, ani media, ani rodzina, ani tym bardziej Kościół nie są przygotowane do merytorycznego i humanistycznego przedstawienia tego zjawiska. Kwitnie ignorancja, a ignorancja rodzi strach. Publiczne media – w przeciwieństwie do tych na Zachodzie – rzadko pokazują postać geja jako syna, córki, brata, partnera, kochanki. Obraz, który przebija się do opinii publicznej, to obraz z tyrad pani Pawłowicz i popierających ją publicystów. Homoseksualizm jest dla tych, opiniotwórczych w końcu Polaków nie daną przez los lub Boga (jak kto woli) orientacją seksualną, ale chorobą lub grzesznym wyborem sybaryty.
Trudno się dziwić, że w tej atmosferze duża cześć Polaków jest zdezorientowana, nieufna, wystraszona. Ale pamiętajmy o naszej historii: międzywojenna Polska była jednym z pierwszych krajów w Europie, który zdepenalizował homoseksualizm, a także jednym z pierwszych, który dał prawa wyborcze kobietom. Nauczymy się być dumni z tej naszej tradycji.