Według wenezuelskiego rewolucjonisty Rolanda Denisa „dziś, korzystając z głębokiego kryzysu, który trawi powolny rewolucyjny proces, reaktywuje się kontrrewolucyjna Prawica. Jej pojawienie się i przeplatanie z «demokratycznym społeczeństwem obywatelskim», to jasny sygnał dla ruchu ludowego – albo wykorzystamy ten czas jako przełom w zbiorowej woli rewolucyjnej, albo będziemy musieli pożegnać się z tą piękną, ale i traumatyczną historią, którą budowaliśmy przez ostatnie 25 lat”.
Dla doświadczonych obserwatorów wenezuelskiej polityki, wydarzenia ostatnich tygodni są przygnębiającą powtórką z animowanych przez opozycję prób sprzeciwu, które raz po raz przyczyniają się do podważania politycznej stabilności kraju. Nie pierwszy raz w historii opozycja ucieka się do „ponadparlamentarnej” taktyki, włączając w to przemoc, aby przeforsować własny program polityczny. Nie jest to też pierwszy raz, kiedy główne media hojnie oddają czas antenowy demonstracjom opozycji w Caracas, powtarzając przy tym płaczliwe historie o Wenezuelczykach z wyższej klasy, „represjonowanych” przez rząd, bo nie mogą znaleźć na półkach sklepowych papieru toaletowego czy… składników do upieczenia ciasta.
Jak w większości sytuacji, w których panuje gwałtowny spór o to, kto dzierży ster państwa, odpowiedzialności możemy doszukiwać się po obu stronach. Jak czytamy w raporcie Centrum Badań Polityki Gospodarczej (ang. CEPR – Centre for Economic Policy Research) z dnia 22 lutego, „polityczna przynależność” ofiar dotychczasowej przemocy „i przyczyny śmierci są różne”. Na osiem przypadków śmierci, dwa mogły być spowodowane przez sprawców związanych z rządem, włączając w to agenta SEBIM (wenezuelskich służb wywiadowczych), który nie miał zezwolenia na branie udziału w protestach. Szef SEBIM został następnie zwolniony, zapewniono też o aresztowaniu agentów, którzy oddali strzały.
Przez ostatnie tygodnie rolą prywatnych mediów działających w Wenezueli, takich jak kolumbijska stacja telewizyjna NTN24 czy hiszpańskojęzyczna CNN z siedzibą w USA, było promowanie następującej interpretacji ostatnich zdarzeń w Wenezueli: „pokojowe manifestacje” kontra „nadmierne użycie siły przez państwowy aparat bezpieczeństwa”. Takie właśnie ujęcie sprawy znalazło także odbicie w niemal wszystkich prezydenckich i premierowskich komunikatach, wydawanych w ostatnich dniach przez państwa Zachodu w sprawie ostatniego konfliktu w Wenezueli.
Dla przykładu, jakże przewidywalnie, 21 lutego sekretarz stanu USA, John Kerry, nawoływał do zaprzestania stosowania przemocy „po obu stronach”, krytykując rząd Wenezueli za uwiężenie „studentów i czołowych postaci opozycji” oraz za ograniczanie „wolności wypowiedzi i zgromadzeń niezbędnych w politycznej debacie” poprzez unieważnienie akredytacji prasowych dla reporterów z hiszpańskojęzycznego CNN. Jednak głębsza analiza pokazuje, że sytuacja jest, delikatnie mówiąc, nie tak czarno-biała jak Kerry i jego rzecznicy w głównych mediach chcieliby ją widzieć. W rzeczywistości, jeszcze w lutym, siły kontrrewolucyjne po raz kolejny pokazały rażące lekceważenie podstawowych zasad liberalnej demokracji, pod którą się – teoretycznie – podpisują.
Jednym z powodów, dla których łatwo jest podważyć żądania opozycji w Wenezueli (przynajmniej w racjonalnej dyskusji), jest fakt, iż próby uzyskania przez nią poparcia są w dużej mierze oparte o serię półprawd, kłamstw i wykroczeń. Niestety, te kłamstwa są nieustannie powtarzane w głównych mediach, tak jakby były prawdą bez widocznej potrzeby sprawdzania faktów. 20 lutego „The New York Times” , pisał, że „jedyna stacja telewizyjna nadająca głosy krytyczne wobec rządu została w zeszłym roku sprzedana, a nowi właściciele złagodzili jej przekaz”. Według Centrum Cartera jest to jawne kłamstwo – w ich raporcie czytamy, że w 2013 r. prywatne media posiadały około 74-procentowy udział w oglądalności wiadomości. Udział państwa natomiast, służący „ogłaszaniu najnowszych, kluczowych dla kraju wydarzeń” , był 26-procentowy. Choć, za niektóre z tych nieścisłości można winić topniejące budżety na dziennikarstwo śledcze, jest bardziej prawdopodobne, że korporacyjne media podzielają wizję „demokracji” bliższą opozycji. W tej wizji, każda próba redystrybucji choćby ułamka z bogactwa społecznego w sposób, który ogranicza „wolność” do akumulowania kapitału, jest zagrożeniem dla sprawiedliwości społecznej.
John Kerry ostro skrytykował rząd Nicolása Maduro, nawiązując do uwięzienia kilku podżegaczy protestów. „To nie tak działają demokracje”, mówił. W drodze porównania – 12 lutego w Wenezueli 30 studentów zostało aresztowanych za budowanie barykad, rzucanie koktajli Mołotowa i palenie opon. Tymczasem, w czasie działania ruchu Occupy Wall Street – od 2011 do 2013 r. – w 122 stanach USA 7 tysięcy manifestantów zostało aresztowanych, a w 2010 r. w Wielkiej Brytanii 153 demonstrantów zostało aresztowanych w trakcie manifestacji przeciwko 300-procentowemu podwyższeniu czesnego za studia . To wszystko jednak nie umywa się nawet do tego, co brytyjski dziennikarz Gary Younge nazwał „sezonem polowań na czarnych chłopców” uprawianych przez samozwańcze straże obywatelskie w Stanach Zjednoczonych czy do skłonności amerykańskiej policji do regularnego, bezkarnego zabijania nieuzbrojonych czarnych mężczyzn.
Wydaje się, że prawdziwy problem polega jednak na tym, że demokracja to dziś system pozwalający jedynie na rywalizację w ramach elit i wymianę urzędów między burżuazyjnymi partiami politycznymi (takimi jak Republikanie i Demokraci). Nie daje natomiast miejsca dla alternatywnych projektów, których celem jest reformowanie kapitalizmu, samego fundamentu demokracji liberalnej, poprzez ograniczanie niektórych „wolności” związanych z posiadaniem własności prywatnej, takich jak kontrolowanie mediów, kupowanie wyborów, koordynowanie projektów korporacyjnego dobrobytu czy wspieranie takiej polityki zagranicznej, która pozwala światu swobodnie akumulować kapitał.