W literackim uniwersum Weronika Murek pojawia się nagle – ogłaszając światu książkę, która z jakichś dziwnych powodów przepada bez większego czytelniczo-recenzenckiego odzewu. Szkoda, gdyż „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” to debiut, jakiego na polskim rynku wydawniczym nie było od lat.
Istnieje jednak sensowne wytłumaczenie tej pozornie dziwnej sytuacji. Zbiór opowiadań Weroniki Murek nie jest bowiem pozycją łatwą. Wręcz przeciwnie, to rzecz radykalnie trudna, nieoczywista, w punkcie wyjścia odwracająca się do czytelnika plecami, stawiająca lekturze zaciekły, wytrwały opór. W tym sensie „Uprawa roślin południowych…” wypełnia dotkliwą lukę, jaką wśród ostatnich debiutów literackich zostawiła po sobie lawina autotematycznych, generacyjnych i – powiedzmy to – w lwiej części jednak nieco topornych opowieści o „młodych ludziach na tle wielkiej metropolii”.
„Murek stawia na język” – można byłoby zacząć i tak, lecz w tym lapidarnym i dość mętnym określeniu całe stylistyczno-formalne bogactwo jej opowiadań w jakiś dziwny sposób blednie i ulatnia się jak gaz z nieszczelnego przewodu. „Uprawa roślin południowych…” jest też czymś o wiele ciekawszym od zwyczajowego „narracyjnego eksperymentu” (ileż to narracyjnych eksperymentów mamy już za sobą!). Nade wszystko to niezwykle frapująca próba wyjścia poza wszelkie literackie automatyzmy oraz związane z nimi czytelnicze przyzwyczajenia.
Czytelnik jest intruzem
Książka składa się z siedmiu opowiadań spokrewnionych ze sobą głównie na poziomie zabiegów formalnych.Łączy je przede wszystkim sposób konstruowania opowieści. Ale to nie jedyny wspólny mianownik. Istnieje również tematyczna klamra spinająca części składowe tej książki – problematyka przemijania.Ono to – na wzór posępnego, groteskowego widma – krąży nad zbiorem i organizuje go w pewną całość, jak choćby w otwierającej nowelce „W tył, w dół, w lewo” przybliżającej historię Marii, która „o tym, że nie żyje, dowiedziała się jako ostatnia”. Nieżywa Maria krząta się po okolicy i w przygodnych, niezobowiązujących rozmowach z żywymi zaprzecza swojej śmierci. Podobnie dzieje się też w opowiadaniu „Alergia na pióra pudrowe” w zakamuflowany sposób przedstawiającym napięcie pomiędzy pierwiastkiem witalistycznym i tanatycznym.Umierający w izbie dziadek krzyżuje plany głównej bohaterki, usiłującej od dawna zorganizować własny ślub. Motyw przemijania pojawia się również w „Trzecim pochówku generała Sikorskiego z uwzględnieniem koca”, opowiadaniu, w którym autorka z różnych perspektyw (bożej, żabiej) opisuje karawan z trumną przejeżdżający przez usłane jarmarcznymi straganami ulice.
W konsekwentnie oszczędnej, pourywanej narracji Murek zdaje się sugerować, że język, którym opisujemy zastaną rzeczywistość, jest dla niej (rzeczywistości) z gruntu za mały. Autorka puszcza tutaj oczko do realistycznej obsesji „dookreślania” i proponuje w zamian o wiele bardziej frapujący model opisowej powściągliwości, jak wtedy, gdy na pytanie o tajemnicze okoliczności swojej śmierci, Maria bez zażenowania odpowiada: „A tak sobie, po prostu. Mogłam, to umarłam”. Szczególnie znamienne w tym kontekście wydaje się również opowiadanie „Organizacja snu w przedszkolu”, w którym niewinną kwestię pedagoga o nauczaniu dzieci mycia rąk można potraktować również w kategoriach szerszych, metaliterackich: „Ma być krótko, sprężyście. Żadnych monologów. O myciu rąk trzeba mówić prosto i jasno”. Nic bardziej mylnego. Postulowana narracyjna prostota jest całkowicie pozorna, a pod jej powierzchnią czają się nierozwiązywalne aporie. Murek lubi zbijać z tropu; w przestrzeni tekstu czytelnik – zupełnie jak małe dziecko z tytułowego przedszkola – czuje się niepewnie, chwiejnie. Cała wyrazistość „Uprawy” polega właśnie na tym: bardzo trudno ją zaszufladkować, scharakteryzować za pomocą jakieś zgrabnej, krytycznoliterackiej kliszy.
Trzeba przyznać, że nie brzmi to zbyt ekumenicznie.Debiut autorki ze Śląska to prawdziwe czytelnicze wyzwanie, stawia bowiem odbiorcę w absolutnie niekomfortowym położeniu. Poznawcza konsternacja wynika z autonomii prezentowanego świata – czytelnik zostaje weń rzucony bez żadnej mapy i drogowskazu, zdany wyłącznie na własne intuicje, jak chociażby na samym początku wspomnianej wcześniej „Alergii na pióra pudrowe”:
– Babcia – powiedziała dziewczyna, stając na ostatnim stopniu schodów – ja bym wyszła może.
– Nie – odparła kobieta, schodząc za nią. – Dzisiaj już nie zdążysz.
O tym, że w rzeczywistości kobieta chce wyjść za mąż, a nie na spacer, jak zdaje się na pierwszy rzut oka, dowiadujemy się na bieżąco, stopniowo, zaledwie gdzieś na marginesie, między wierszami. Charakterystyczna dla całego zbioru niekomunikowalność ujawnia się najczęściej właśnie w dialogach, niepowstrzymywalnym żywiole rozmowy, z której czytelnik musi dopiero wydobyć sensowny punkt odniesienia. Autorka wrzuca nas w spreparowany, niejasny świat i wcale nie stara się go uprzystępnić. Wręcz przeciwnie, wypowiadane przez bohaterów słowa przypominają fragmenty, „zaledwie zasłyszane” strzępy słów – jak na ulicy czy w tramwaju. Czytelnik jest kimś w rodzaju podsłuchiwacza, intruza, kogoś wręcz niepożądanego, dopuszczonego na sekundę w sam środek wydarzeń, których źródeł musi doszukać się już wyłącznie na własną rękę, dopowiedzieć na potrzeby właściwej, toczącej się akcji. Zupełnie jakby postaci „Uprawy” łączyła jakaś osobliwa zmowa milczenia, wymierzona w czytającego.
Skarpetki Jezusa
Czai się w tym pewien – najpewniej zamierzony przez autorkę – paradoks. Murek bardzo mocno podkreśla namacalność i idiomatyczność rzeczy. Czytamy między innymi o niezasłanej pościeli, przypominającej „odkrytą filuternie część nagiego ciała” („Alergia na pióra pudrowe”) czy o białej głowie dymu z pieca, w którym anonimowy mężczyzna piecze kasztany, dymie kładącym się „zupełnie płasko, niczym mgła nad wilgotną trawą”, ciągnącym za sobą „prosty, zwarty ogon, jakby utoczony przez maszynkę do mięsa” („W tył, w dół, w lewo”). Sugerowałoby to równie mocne osadzenie w określonej, konkretnej rzeczywistości, jednak nie do końca tak jest. Obsesyjnie podkreślane i pieczołowicie do-określane przedmioty interesują Murek raczej jako funkcjonalne rekwizyty, elementy scenografii, która jednak sama w sobie zawieszona jest w jakiejś nienazywalnej próżni. Historie dzieją się w zupełnie anonimowej przestrzeni, urywającej się tuż za drzwiami lub na granicy skromnego światła z wieczornego ogniska. Na poziomie opisu i budowy świata Murek krzyżuje więc nieznośne kontrasty: dotkliwa obecność przedmiotów zostaje skonfrontowana z nieokreślonością miejsca akcji jako pewnej całości. Podobnie dzieje się z postaciami. Wprawdzie to żadne archetypy, lecz nadal z gruntu jednowymiarowe, świadomie wyprasowane „kalki”, określane przez konkretne funkcje: dziewczyna umiera, chłopak roznosi po okolicy chleb, dziad przy drodze opieka kasztany, robotnicy pracują przy remoncie mostu. W „Organizacji snu w przedszkolu” zabieg ten wypowiedziany jest wręcz wprost, bezpośrednio: Pani Melodyjna uczy dzieci śpiewać, Pani Jadalna wydaje dla nich posiłki, Pani Spacerowa natomiast dogląda ich na podwórku, tyle. Tylko tyle? Aż tyle. W efekcie lektura opowiadań wywołuje w czytelniku dziwne, ambiwalentne odczucie przebywania w widmowym, spreparowanym świecie. Akcja „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” rozgrywa się w doskonałym Nigdzie.
Na uwagę zasługują też konsekwentnie powracające motywy religijne, by nie powiedzieć: mistyczne, ściśle związane z fenomenem śmierci i wywyływanym przez nią strachu. Religijna symbolika „Uprawy…” ma w sobie spory pierwiastek ludowy i ironiczny – dzieciątko Jezus chowa się pod łóżkiem i straszy małe dzieci („Organizacja snu w przedszkolu”), a w raju zbawieni przez wieczność przewijają Matce Boskiej, która okazuje się stetryczałą babcią, robiącą na drutach skarpetki dla Dzieciątka, wełnę na szpulach („W tył, w dół, w lewo”).W zasadzie dzięki takiemu prześmiewczemu potraktowaniu problematyki śmierci Murek pacyfikuje związany z nią strach. Pośmiertna tułaczka Marii doprowadza ją wreszcie na „wieczorek zapoznawczy dla umarłych” w specjalnie przystrojonej kościelnej zakrystii, na którym zmarli przestrzegają główną bohaterkę, by nie dała złapać się „Dzieciątku Bożątku”, bo weźmie ją do nieba i przysposobi do pracy przy dzierganiu skarpet. Czuć tutaj trochę odwróconym do góry nogami Dostojewskim z krótkich form prozatorskich (np. „Bobok”), jednak Murek – odcinając się od klasycznej, realistycznej konwencji opowiadania – tworzy coś w rodzaju małej, zsekularyzowanej narracji o zbawieniu, zaświaty nie istnieją, śmierć obala prawa rządzące doczesną rzeczywistością i nakłada na nią siatkę onirycznej, tragikomicznej nieokreśloności, która sprawia, że zmarli mogą w świeżo wykopanym grobie piec ziemniaki w mundurkach. W gruncie rzeczy te wykrzywione, ironicznie potraktowane motywy religijne wzmacniają głęboko materialistyczny wydźwięk „Uprawy…”.
Pozorne niedopasowanie
Jedyna krytyczna uwaga o książce, która w trakcie lektury może narzucić się czytelnikowi, ma charakter formalny. Mimo wszystkich zalet poszczególnych opowiadań trochę szkoda, że układając swój zbiór,Murek nie zdołała zachować kompozycyjnej równowagi. Otwierająca książkę nowelka niestety zdecydowanie góruje nad pozostałymi – i to bynajmniej nie z powodu ich stylistycznego niedomagania. „W tył, w dół, w lewo” – nie tylko poprzez swoją długość – przypomina literackiego hegemona, z którego cienia reszta opowiadań po prostu nie może się wydobyć.Zresztą, jak w rozmowie dla „Dwutygodnika” wspomina sama autorka [1], „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” w punkcie wyjścia miała być tylko opowieścią o Marii. Kapitalna nieoczywistość tego opowiadania sprawia, że mimo wszystko pozostałe mogą sytuować się wyłącznie wobec, w odniesieniu, nie zaś jako autonomiczne całostki.
Być może to dowód na to, że literacki idiom Weroniki Murek podatny jest jednak na szybkie wyczerpanie. Podczas lektury zamykającej zbiór notką „O prawdopodobnej śmierci polskiego kosmonauty” trudno oprzeć się wrażeniu, że została napisana dokładnie według tego samego stylistycznego przepisu, co opowieść o Marii. Nużąca w szerszej perspektywie jednolitość literackiej realizacji to chyba jedyna wada „Uprawy…” jako całości.
Na koniec należałoby zapytać, o co właściwie chodzi z tym Miczurinem, którego słowa „Nie możemy czekać na łaskawość przyrody. Naszym celem jest wziąć sobie ją od niej samemu” – przytoczone zostają na początku książki. Iwan Miczurin był radzieckim genetykiem, wierzącym, że człowiek jest w stanie dowolnie projektować i przeobrażać otaczającą go przyrodę. Sam wyhodował kilkaset odmian drzew i krzewów, tak zwanych „genetycznych krzyżówek” odpornych na niesprzyjający, surowy klimat. Pod względem formalnym jego znana maksyma ma niewiele wspólnego ze zbiorem Weroniki Murek, jednak w ostatniej instancji nie wyobrażam sobie absolutnie żadnego innego cytatu, który miałby ten debiut otwierać. Być może dlatego, że cała ponętność „Uprawy roślin południowych…” tkwi właśnie w tym niedopasowaniu, pozornej niezgodności wewnątrztekstowych instancji.
Już od dawno żadna lektura nie wpędziła mnie w tak intelektualnie inspirujące rozdrażnienie.
Przypis:
[1] http://www.dwutygodnik.com/artykul/5727-lubie-jak-sie-nie-zgadza.html
Książka:
Weronika Murek, „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.