W reakcji na pierwsze działania nowego rządu, pojawiło się w polskich mediach wiele głosów wskazujących na rychły (lub nawet już dokonany) koniec demokracji w naszym kraju. O to, kiedy kończy się demokracja, pytają również (bez wpadania w histeryczne tony) w bieżącym numerze redaktorzy „Kultury Liberalnej”. Wydaje mi się tymczasem, że co jak co, ale akurat demokracja ma się w naszym kraju bardzo dobrze i nic nie wskazuje na to, by w bliskiej przyszłości miała się mieć gorzej. Zagrożony (i to, jak sądzę, poważnie) jest natomiast liberalizm i charakterystyczne dla niego instytucje.
Warto odróżnić od siebie te dwa pojęcia – zwłaszcza, że obydwa funkcjonują w publicznym dyskursie w mocno odkształconej formie. I tak pod hasłem „liberalizmu” rozumie się zazwyczaj gospodarczy neoliberalizm, a więc prąd ideowy dążący do ograniczenia ingerencji państwa w gospodarce. Demokracja natomiast całkowicie niemal „odkleiła” się od swego politycznego znaczenia i stała się pojęciem moralnym. Kiedy się dziś nim posługujemy, mamy na myśli, z grubsza rzecz biorąc, wszystko, co dobre i chwalebne; all things good and bright. Ktoś, komu przyszłoby na myśl krytykować lub odrzucać demokrację, z miejsca staje się osobnikiem podejrzanym.
Oba powyższe ujęcia są błędne. Wedle klasycznej definicji demokracja oznacza, jak wiadomo, władzę ludu. W myśl jej zasad to sami rządzeni powinni decydować o swoim losie – bądź to na drodze bezpośredniego głosowania, bądź też poprzez swoich reprezentantów. Legitymizacja władzy jest tu jednak zawsze „oddolna”. Rząd jest tylko przekaźnikiem szerszej „woli ludu”: prawdziwego, choć pozostającego zazwyczaj w ukryciu suwerena.
Polityczny liberalizm natomiast oznacza coś zupełnie innego. To dość skomplikowany system organizacji podziałów, checks and balances. Aby zapewnić jednostce (nie ludowi!) pewien minimalny zakres indywidualnej swobody oraz uchronić ją przed arbitralnością władzy, liberalizm proponuje wydzielić i przeciwstawić sobie poszczególne sfery ludzkiego życia. Rozgranicza więc władzę na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, oddziela państwo od religii, sferę prywatną od publicznej, państwo od społeczeństwa. Poprzez wzajemne szachowanie tych sił, liberalizm pragnie stworzyć i zachować (zawsze chwiejną i niepewną) sferę indywidualnej swobody.
Jak nietrudno zauważyć z powyższego zestawienia, możemy sobie z łatwością wyobrazić zarówno nieliberalną demokrację, jak i niedemokratyczny liberalizm. Oczywiście, zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku wartością naczelną pozostanie wolność. Podmiotem wolności w demokracji jest jednak lud; w liberalizmie – pojedynczy człowiek. Różnica ta ma kapitalne znaczenie i właśnie w związku z nią tacy liberałowie, jak choćby Alexis de Tocqueville, obawiali się „tyranii większości” – to jest, nazywając rzeczy po imieniu, niczym nieumiarkowanej demokracji.
Prawo i Sprawiedliwość bez specjalnych ceregieli (ceregiele to wszak specjalność liberałów) stara się zafundować nam nie żaden system autorytarny, ale właśnie coś na kształt demokratycznej tyranii większości. Czołowi przedstawiciele tej partii uznają, że mogą próbować dokonać demontażu niektórych liberalnych bezpieczników naszego systemu politycznego, ponieważ chce tego większość. (Na marginesie warto zauważyć, że jeżeli przemnożymy wyborczy wynik PiS-u przez frekwencję, ta większość to niecałe 20 proc. Polaków. Za to, jak się domyślam, 100 proc. tych „prawdziwych”.) Demokracja nie jest dziś zatem w Polsce zagrożona. W niebezpieczeństwie znalazły się natomiast instytucje liberalne, jak choćby zasada trójpodziału władz czy ochrony rozmaitych mniejszości (bazująca na założeniu, że każdy z nas może kiedyś w jakiejś mniejszości się znaleźć). I zagrożone są właśnie przez demokrację w jej ludowym, nie-liberalnym wydaniu.
Prawo i Sprawiedliwość to partia opowiadająca się za takim właśnie rozwiązaniem ustrojowym. Ludowo-demokratyczne wątki zbiera zresztą z rozmaitych elementów polskiej tradycji politycznej – zarówno tych postsolidarnościowych, jak i postkomunistycznych. Analogie wobec heroicznej mitologii „S” (nie mylić z ograniczonymi roszczeniami prawdziwej pierwszej „S” z sierpnia 1980 r.) są wymowne i wielorakie.
W ramach przyjętej przez Prawo i Sprawiedliwość filozofii działanie polityczne jest zawsze działaniem moralnym, a przeciwnik to nade wszystko ktoś po prostu zły, a nie posiadający inne niż my interesy. Stawka sporu jest tu zawsze absolutna i wyklucza możliwość kompromisu. Wspólnota i jej prawa każdorazowo są ważniejsze od praw i interesów jednostki. Jest tak, ponieważ wspólnota jest jednością i tylko jako jedność osiąga podmiotowość. W efekcie również państwo ma zostać zrównane ze społeczeństwem, społeczeństwo natomiast – z kulturowo i religijnie monolitycznym narodem. Chwilowo jednak to państwo pozostaje wrogiem i cała działalność (dokładnie jak w micie „S”) ma wybitnie insurekcyjny, antyetatystyczny charakter. Uzyskawszy od ludu władzę, państwo należy przejąć, bez oglądania się na panujący dotąd obyczaj czy stabilność jego instytucji. Władza ma wszak wrócić w ręce ludu. A lud reprezentujemy „my”.
Co uderzające, ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego nie mniej dogłębnie przyswoiło sobie tradycję Polski Ludowej. Ujmując rzecz dosadnie: jest w równym stopniu postsolidarnościowe, co (mentalnie) postkomunistyczne. Rodem z PRL-u jest bowiem charakterystyczne dla przedstawicieli tej partii (jak i dla jej elektoratu) zamiłowanie do porządku społecznego, władzy twardej ręki, a także traktowanie narodu (bo przecież nie społeczeństwa) jako struktury zasadniczo monolitycznej. Nie należy dać się tu zwieść antykomunistycznej retoryce. Choćby postulowane przez związane z PiS-em środowiska rozwiązania lustracyjne, mające przybierać postać publicznych oświadczeń, jako żywo przypominają PRL-owskie praktyki składania samokrytyki i dokonywania moralnego oczyszczenia przed kolektywem. Świadczą więc nie o jednoznacznym odrzuceniu komunizmu w jego nadwiślańskiej odmianie, ale przeciwnie – o jego głębokim przyswojeniu. Homo sovieticus swój pośmiertny żywot wiedzie dziś właśnie w PiS-ie.
Reasumując, nie wydaje mi się, że grozi nam krach demokracji. Przeciwnie, prawdziwym niebezpieczeństwem jest dziś raczej eksplozja demokracji niczym nieskrępowanej i na nic się nie oglądającej władzy ludu, sprawowanej przez jego faworytów.