Justyna Czechowska: Skąd się wzięła Angelika Kuźniak – pisarka?
Angelika Kuźniak: Wolę nazywać się reporterką.
To skąd się wzięła Angelika Kuźniak – reporterka?
Piszę dzięki Małgorzacie Szejnert. W 1999 r. byłam studentką kulturoznawstwa, mieszkałam w przygranicznym miasteczku. Któregoś dnia dotarłam do wioski Lubin, niegdyś Wildenhagen. Na ścianie kościoła zobaczyłam tablicę, a na niej napis: „Z wielką miłością i żalem wspominamy tych, którzy w bezsensowny sposób postradawszy życie, na zawsze tu pozostali”. Zaczęłam pytać. Okazało się, że w tej wiosce przed wkroczeniem Armii Czerwonej, w lutym 1945 r., Niemki popełniły zbiorowe samobójstwo. Ze strachu, bo wieści o tym, że rosyjscy żołnierze gwałcą i mordują, docierały też do Wildenhagen. Tamtego dnia gospodyni Ida Valentin biegła po wiosce z długim kuchennym nożem, krzycząc: „Iwany idą, kobiety, musimy się zabić”. Weszły więc do jakiejś izby, stało w niej kilka pieców kaflowych. Najpierw próbowały się powiesić na haczykach, na których zazwyczaj suszy się bieliznę. Sznury się zrywały, haczyki były za słabe. Wtedy Ida Valentin zarządziła, że wszystkie pójdą na strych. Tam rozegrała się największa tragedia. Przeżyła ją jedna dziewczynka, wówczas dziewięcioletnia Adelheid, którą próbowała powiesić jej własna mama. Dziś Adelheid mieszka we Frankfurcie nad Odrą.
Od dawna byłam czytelniczką „Magazynu Gazety Wyborczej”, więc napisałam e-mail do Małgorzaty Szejnert, wtedy szefowej działu reportażu, opowiadając szczątkowo historię z Wildenhagen. Odpowiedź przyszła szybko: „Proszę pisać, ale jeśli będzie pani potrzebować pomocy – mamy świetnego reportera”. Najpierw pomyślałam: dam radę sama, ale szybko uzmysłowiłam sobie, że przecież o pisaniu reportaży nie mam pojęcia, do tej pory tylko je czytałam. I tak w moim zawodowym życiu pojawił się Włodzimierz Nowak. Włodek nie mówił po niemiecku, więc to ja musiałam porozmawiać z „tamtą dziewczynką ze strychu”. On zajął się polskim wątkiem historii, wysyłałam mu też potem duże partie tekstu. Reportaż zaczyna się tak: Adelheid siedzi na kolanach rosyjskiego oficera, na szyi ma pręgę od sznura. Wesoło, Rosjanie tańczą w izbie. Przez uchylone drzwi widzimy dziewczynę na łóżku, z pianą przy ustach, wielokrotnie zgwałconą, na progu leży jej kapelusik. Pamiętam pytanie, które zadał mi Włodek po otrzymaniu tych wspomnień: „No dobrze, ale jaki kolor miał ten kapelusik?”. I właśnie to pytanie na zawsze ustawiło moją pracę. Zwróciło uwagę, jak ważny jest szczegół. Szczegół, czyli „palce olbrzyma”, jak mówi Philip Roth.
Na przykład w „Papuszy” jest scena, w której mąż Cyganki, Dyśko, siedzi na zwalonym pniu sosny i robi struny do harfy z baranich jelit. O tym, jak to robi, Papusza nie pisze ani nie mówi. Znalazłam więc muzyków, którzy znali tę technikę. Skonsultowałam się też z innymi Cyganami. Z kolei początek „Stryjeńskiej” to Kraków, rok 1907. I znów pytania: gdzie kupowano książki z horoskopami? Jakie rękawiczki były modne? Do kiedy po ulicach miasta chodzili halabardnicy? Kiedy przestano używać bibularzy? Bo wydało mi się dziwne, że ojciec Zosi (wtedy jeszcze Lubańskiej) ciągle zasypuje świeży atrament piaskiem z piaseczniczki. Sprawdziłam, bibularze pojawiły się wcześniej. Bez znaczenia? Przeciwnie, dzięki temu widać, jak bardzo Lubański był przywiązany do tradycji.
To przypomina mi metodę, o której mówię studentom kreatywnego pisania: autor powinien wiedzieć o wiele więcej niż potem pokaże czytelnikowi.
Oczywiście. Jako motto do książki o Marlenie Dietrich wybrałam słowa Lagerkvista: „Nie istnieje pełne przedstawienie rzeczywistości, tylko jej wybór”. Wybór zawsze jest subiektywny. Pisząc „Stryjeńską”, miałam około 1300 stron dokumentacji, z czego w druku ukazały się 344.
Jak radzisz sobie z ogromem materiału?
Po zebraniu materiału czytam go wielokrotnie i zastanawiam się, jak poprowadzić narrację. Zarówno Papusza, jak i Stryjeńska używały języka, który określał ich osobowość. Pisanie „z zewnątrz” nie pozwoliłoby nam być blisko bohaterek, tak myślę. A na tym mi zależało. Papusza, już i tak obca – bo Cyganka, bo poetka, bo pod koniec życia chora psychicznie – stałaby się jeszcze bardziej obca. U Stryjeńskiej trudno byłoby uchwycić furię, energię. W przypadku Papuszy miałam dodatkowo jej głos, kilkanaście godzin archiwalnych nagrań. Z nich montowałam monologi. Trochę jak w reportażu radiowym czy przy układaniu puzzli.
Każda twoja książka tak się zaczyna, od szczegółu, który opowiada o całej postaci, albo od czegoś, co do niej zupełnie nie pasuje, jak te szmaty u Marlene.
„Historię widzimy w przebłyskach… drzewo, fasola, pończochy… nie ma sposobu na objęcie całego widoku” – tak napisał Leopold Buczkowski. I ja się z tym zgadzam. Kiedy znalazłam kilka teczek z kartkami z kalendarza, na których Stryjeńska przez wiele miesięcy notowała wydatki, od razu wiedziałam, co z tym zrobić. Ułożyć w historię. Tworzy dom: kupuje koce, poduszki, lampki. Myśli o sobie: kapelusze, cukierki krówki, pończochy, bo idzie na raut z okazji przyjazdu zięcia Mussoliniego. O pracy? Ramiarz, pędzle, farby, taksówka do pracowni. Dzięki temu bardzo dobrze widać, jaka była. Jak walczy na co najmniej trzech frontach: pracy artystycznej, próby wychowywania dzieci, zarabiania pieniędzy.
Nie kusiło cię, żeby dać nam jeszcze ze 100 stron Stryjeńskiej?
Mogłabym to zrobić, ale wydaje mi się, że jest to pełna historia. Pojawia się w niej matka, artystka, żona, Polka. Poza tym za jakiś czas w Wydawnictwie Czarne ukażą się jej pamiętniki. Opracowuję je na nowo. Uzupełniam o fragmenty pominięte w I wydaniu, wiele wątków udało się wyjaśnić dopiero podczas pracy nad „Stryjeńską”. Moja książka powstała też jako pewien komentarz, oczywiście nie wyłącznie do tych zapisków, może też jako klucz do ich odczytania. Notatki, bo przecież dokumentacja to nie jedynie pamiętniki, Stryjeńska prowadziła często hasłowo, wiele rzeczy jest niedopowiedzianych, brak im kontekstu. Myli daty, czasem zmyśla. Staram się to weryfikować. Co chwilę mówię: sprawdzam.
Jak to się stało, że zawsze bohaterkami są kobiety?
Zastanawiam się, dlaczego komuś, kto pisze tylko o mężczyznach, nie zadaje się podobnego pytania? To dość denerwujące. A niestety często je słyszę. Zaczynam więc odpowiadać: kobiety są po prostu ciekawsze. Bardziej emocjonalne, nieprzewidywalne, skomplikowane, życie często stawia je przed trudniejszymi wyborami. Moje bohaterki są bardzo osobne, niezależne, silne, ale też kruche, wrażliwe i odtrącone przez swoich. Taka też jest Herta Müller, nad której biografią pracuję od lat.
Dotychczas wybierałaś postaci nieżyjące? Czy świadomie?
Nie. Raczej nie. To jak z miłością – albo jest chemia, albo jej nie ma. Nawet jeśli jest, to Hassliebe. Z postacią spędza się przecież kilka lat.
Ewa Demarczyk w sensie warsztatowym też była nieobecna, nie chciała z wami rozmawiać.
Nieczęsto mówię o tej książce, bo nie do końca jest moja. Nie dlatego że ma współautorkę, Ewelinę Karpacz-Oboładze, ale dlatego że po raz pierwszy narracja nie zależała od nas. Zamiast używać własnych słów, oddawałyśmy głos naszym rozmówcom. Ale inaczej niż w moich poprzednich książkach. Inaczej niż w „Stryjeńskiej”.
To wydawało nam się uczciwe. Pamięć ludzka jest ułomna i przy pracy nad książką o Ewie Demarczyk było to bardzo widoczne. Ktoś pamiętał, że były bisy po koncertach, ktoś inny ich nie pamiętał. Takich sytuacji w tych opowieściach było wiele. Ewa Demarczyk jest obecna w książce, bo istnieją wywiady i nagrania z lat 60., ale brakowało nam jej komentarza do cudzych wspomnień. Chciałyśmy, żeby je ewentualnie uzupełniła. Ponieważ tej możliwości nie było, musiałyśmy pokazać różne wersje. Trudno brać odpowiedzialność za cudzą pamięć.
To brzmi, jakbyś pisząc, miała jakąś misję.
Podczas pisania? Nigdy. Ale cieszy mnie, gdy po przeczytaniu książki ktoś jedzie do Domu Wedla w Warszawie obejrzeć malowidło Stryjeńskiej, które zachowało się do dziś w holu. Gdy idzie do muzeum, żeby zobaczyć jej obraz. Zdarza się, że na spotkaniu autorskim ktoś wstaje i mówi: „Ja jestem taką Zofią Stryjeńską”. Może więc się udało.
Rozbudzić ciekawość o życiu bohaterki?
Ciekawość też. Ale może dzięki tej książce przestanie się Zofię Stryjeńską tak szybko osądzać. Może zanim powiemy, że była wyrodną matką, złą żoną, zastanowimy się, co było przyczyną takich wyborów. Dlaczego trudno było z nią żyć. Z „dworcową madonną”, jak mówi Martine Sokołowska, wnuczka, której pomocy i opowieściom moja książka zawdzięcza bardzo dużo. Dworcową madonną, bo ciągle na walizkach, ciągle w podróży.
I co stało się później, gdy w życiu i w książce pojawia się cisza. Nagle, jak cięcie nożem. Przychodzi koniec lat 50., może początek 60. Stryjeńska ma w końcu dom. „Psiakrew”, jak sama mówi. A koniec jej życia? Kiedy wtulona w opiekunkę pół nocy siedzi, kołysząc się na łóżku. Nie chciała być sama, bała się duchów. Nie mogła być sama, była już chora. Od nas zależy, czy zagarniemy Stryjeńską w całości, czy wybierzemy tylko jeden interesujący nas wątek.
Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie ze Stryjeńską?
To był rok 2008, wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie. Czytałam wcześniej o Zofii Stryjeńskiej, znałam jej tańce polskie z talerzy, które wisiały na ścianie w domu mojej babci. Wcale się nimi jako dziecko nie zachwycałam. I nagle szok. Na wystawie zobaczyłam inną Stryjeńską. Tu obrazy wielkoformatowe, litografie, projekty rękawiczek, zabawki, tam jakieś projekty kostiumów, kilimy. Wspaniałe bożki słowiańskie, poświęcona im świątynia . I wszędzie jakiś szalony ruch, barwa. „Czerwień wyzywająca”, „czerwień zawstydzona”, „zieloność namiętna” i „wyczerpana”, „błękity świątobliwe”, jak napisała Irena Krzywicka w recenzji jednej z wystaw Stryjeńskiej w latach 30. ubiegłego wieku.
Ale rozumiem, że nie każda wystawa inspiruje cię do pisania o artyście.
Nie, choć wiele obrazów porusza. Tak jak ostatnio w Wiedniu Klimt. Długo nie chciałam iść do Belwederu. Klimt wydawał mi się kiczowaty przez te pocztówki, breloczki, torby, kubki. Jak kiedyś Stryjeńska, prawda? W końcu jednak się ugięłam. Więc pierwsza sala –Schiele, kolejna i jeszcze jedna, Klimt – impresjonista? – wspaniały. Trzecia – pełno ludzi. Aha, złoty Klimt pomyślałam. Rzeczywiście, na czarnej ścianie wisiał chyba jeden z najbardziej znanych jego obrazów, „Pocałunek”. Wzruszyłam się. Od dawna już zresztą – że zacytuję Stryjeńską – „mam pewną namiętność obłąkaną”: kupuję albumy dotyczące sztuki.
Stryjeńska wymodliła sobie los: „Boże! Odbierz mi wszystko, wszystko. Dobrobyt, sytość, spokój, przyjaźń ludzką, szczęście rodzinne, nawet miłość! Zwal na mnie cierpienie moralne i tysiące goryczy – ale w zamian za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego i sławę!”.
To jeden z bardziej wstrząsających fragmentów. Znalazłam tę modlitwę na luźnej karteczce. Stryjeńska zapisała te słowa trzydzieści lat po powrocie z Monachium, gdzie przez rok przebrana za mężczyznę, z dokumentami brata, studiowała na tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych. Wizyta w kościele i ta modlitwa to jedne z ostatnich rzeczy, jakie zrobiła przed wyjazdem. Stryjeńska przekreśliła ten zapisek. Wahałam się, czy go cytować. Ale uznałam, że jest zbyt ważny, by go pominąć. Definiuje Stryjeńską. Nie tylko jako artystkę.
Kiedy Stryjeńska jest zmęczona malarstwem, pisze, że chciałaby tańczyć. A więc chciała mimo wszystko zajmować się sztuką. Urodzona artystka?
Chyba nie mogła być nikim innym. I to widać w jej malarstwie. Bardzo trafnie odczytała to Agnieszka Drotkiewicz. Zauważyła, że to „właśnie zmysłowość kolorów odmalowuje życie Stryjeńskiej – są tam kolory Krakowa jej dzieciństwa, błękit oczu ukochanego Karola (i rozpacz, że dzieci nie przejęły po nim tego błękitu), kolory pożądania”.
A gdyby Stryjeńską wystawiono dziś?
Pewnie natychmiast zagarnięto by ją jako „narodową artystkę”. Na co Stryjeńska, gdyby żyła, krzyknęłaby: „Apage, satanas!”. Nigdy nie chciała zabarwiać się politycznie. À propos, ktoś mi podesłał ostatnio link. Piszący żałował, że zmarnowałam szansę: zamiast napisać biografię romantycznej malarki, z której dumny jest cały naród, napisałam – złagodzę tę wypowiedź – o kobiecie z problemami.
Ale ją chyba łatwo „zagarnąć” do różnych dyskursów, jest bardzo współczesna jako nomadka, mogłaby również stać się ikoną genderową…
Agata Nowicka „Endo”, znakomita artystka i matka jednocześnie, jedna z pierwszych czytelniczek mojej książki, mówiła, jak bardzo potyka się o punkty styczne, jak dylematy Stryjeńskiej są jej bliskie. Myślę, że nie tylko jej.
Profil Stryjeńskiej na Facebooku pokazuje, że na książkę czekało bardzo wielu czytelników. Jak wygląda jej recepcja?
Nie śledzę tego zbyt wnikliwie. Mam grupę osób, których zdanie jest dla mnie bardzo istotne. To w ich uwagi się wsłuchuję, z jednymi się zgadzam, z innymi nie. Wiem, że pojawiły się głosy, że książkę napisała sama Stryjeńska. To niesprawiedliwe. Ale rozumiem, z czego się to bierze. Rzadko pojawiam się w tekście, nie interpretuję, nie podsuwam odpowiedzi. Tylko że przecież nie o mnie w tej historii chodzi. Kiedy widzimy Stryjeńską w furii pracy nad kolejnymi przedstawieniami bożków słowiańskich, czy powinnam zaraz obok zaznaczać, że aby to opisać, siedziałam nad czterema tekami obrazów z różnych lat i porównywałam, co się zmieniało? Po co? Ufam, że czytelnicy są uważni i bez podpowiedzi zobaczą tę robotę.
Stryjeńska jest trudna do uchwycenia, jest postacią tragikomiczną. Jedni ją lubią, inni nienawidzą. I pewnie podobnie jest z książką. Od początku wiedziałam, że nie będzie monografią. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś ją napisze. Bezczelnością byłoby, gdybym zaczęła interpretować obrazy. Nie mam do tego naukowych narzędzi. Jestem reporterką, która zawsze będzie najbliżej człowieka.
Kurt Vonnegut powtarzał: „Pisz tak, aby zadowolić tylko jedną osobę. Jeśli otworzysz okno i będziesz się kochał z całym światem, twoja powieść dostanie zapalenia płuc”. I tego się podczas pracy trzymam.
Książka:
Angelika Kuźniak, „Stryjeńska. Diabli nadali”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.