Wprowadzony jako dziesięcioletnia inicjatywa ogłoszona w exposé Ewy Kopacz, program „Studia dla wybitnych” w założeniu miał sfinansować najlepszym polskim studentom studia magisterskie na uczelniach z czołówek światowych rankingów. Pomimo krytyki organizacji akademickich, program wszedł w życie 27 października 2015 r. Od listopada zainteresowani studenci mogli aplikować, licząc na pokrycie kosztów zagranicznych studiów magisterskich przez państwo, o ile zgodzą się wrócić na doktorat albo przez pięć lat płacić w Polsce ZUS. Koszt programu w roku szacowano na 18,5 mln zł, w ciągu dekady – na 330 mln. Skorzystać miało nawet 750 studentów.
W środku przerwy świątecznej MNiSW pod nową władzą znienacka zawiesiło nabór do programu, powołując się na niskie zainteresowanie kandydatów i wątpliwości środowiska akademickiego. Kontrowersje były realne. „Studia dla wybitnych” atakowano powszechnie – od rektorów po studentów, od politycznej opozycji po Obywateli Nauki i Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej. Wskazywano między innymi, że ocena skutków regulacji jest niepoważna, a mechanizmy przyciągania do kraju laureatów po zakończeniu studiów dowodzą naiwności decydentów. Kontrowersje wzbudzały pieniądze, które miały być przetransferowane do najbogatszych uczelni świata w zamian za trochę peryferyjnego PR-u. Zawieszenie programu przyjęto więc z ulgą. Moim zdaniem niesłusznie.
Taki tryb działania jest skandaliczny, bo sprzeczny z zasadą mówiącą, że nie zmienia się reguł w trakcie gry. Program otwarto 2 listopada, a Jarosław Gowin objął ministerstwo dwa tygodnie później. Zawiesił program, kiedy kandydaci czekali na wyniki zagranicznych aplikacji (zazwyczaj przychodzą w lutym).
Rządowe programy nigdy nie są i nie będą idealne, a już zwłaszcza w pierwszej edycji. Nie znaczy to wcale, że korzystnie jest je zamknąć. Zamiast obrażać się, że gdzie indziej uczą lepiej niż u nas, trzeba było zastanowić się, jak przekuć ten pomysł na korzyść dla polskiej nauki.
Jarosław Gowin dostał w spadku kontrowersyjny konkurs bez powołanej kapituły, reguł wyboru kandydatów ani nawet szacowanej liczby aplikacji, pole do ulepszeń było więc szerokie. Jeszcze przed rozstrzygnięciem pierwszej edycji można było dokonać wielu korekt. Minister mógł rekomendować kandydatów z uwzględnieniem korzyści dla kraju, a nie tylko prywatnego zysku z odbycia światowo uznawanych studiów. Kapituła mogłaby promować kandydatów z wybranych dyscyplin, czy wprowadzić „koszyki” kandydatów ze względu na różne cele programu (obecnie jest tam i nauka, i gospodarka, i administracja). Można było dopisać dodatkowe warunki dla otrzymania bezzwrotnej pomocy. Jeśli naprawdę zabrakłoby chętnych, koszt programu w 2016 r. byłby jeszcze mniejszy.
Od drugiej edycji można było przemyśleć sprawy bardziej zasadnicze. Międzynarodowi eksperci mogliby przeanalizować finansowy sens akurat studiów magisterskich, wybór programów w oparciu o dokonania konkretnej jednostki badawczej, czy też dwustronne wymiany i długofalowe umowy z konkretnymi uczelniami. Rekrutację na uczelnie amerykańskie mogłaby przejąć Komisja Fulbrighta. Przedsiębiorczy minister Gowin mógłby też zorganizować finansowe wsparcie ze strony najbogatszych firm, które zmieniłoby rządowy program w bezprecedensowe partnerstwo publiczno-prywatne.
Tymczasem, zamiast brać na siebie polityczną odpowiedzialności za kontrowersyjny program dla młodych ludzi, Gowin otworzył drogę do jego zamknięcia. Środowisko naukowe, które nie ma w jego istnieniu żadnego interesu, zaproponuje jego zamknięcie. Sam minister nabił przy okazji kolejne łatwe punkty.
W pierwotnej postaci program miał wiele wad. Stanowi oczywiście klasyczny przykład myślenia życzeniowego, produkt wiary, zgodnie z którą pieniądze na studia na Stanfordzie czy w Cambridge drogą osmozy podniosą wskaźniki makroekonomiczne, konkurencyjność nauki i jakość administracji w przyszłej Polsce.
„Studia dla wybitnych” powinny być częścią większej układanki – i to jest jedyna nadzieja, jaką można wiązać z efektem zakończonych konsultacji. Potrzebujemy długofalowych rozwiązań, które zachęcą dobrze wykształconych naukowców wszystkich narodowości do pracy na polskich uczelniach: tych, którzy wyjadą, i tych, którzy już wyjechali. To zadanie trudne, kosztowne i kontrowersyjne, bo często promuje „obcego” kosztem „swoich”, pracowitego przed ustawionym.
Dla absolwentów zachodnich uczelni Chiny od dłuższego czasu oferują szybszą ścieżkę awansu i niewiele niższe od zachodnich zarobki. Dziwnym trafem, chińskie uczelnie rosną w światowych rankingach najszybciej, a ostatnio zapowiedziały odejście od parametrycznej oceny naukowców.
W Polsce z kolei dyskusja nad programem skupiała się nad „systemowym” kosztem utraty zdolnych młodych ludzi. Program uważano za zły, bo nie dawał wiarygodnych gwarancji szybkiego powrotu. Nie jesteśmy w tych niepokojach odosobnieni. Finansowe kary lub zakaz pełnienia funkcji publicznych w kraju próbuje teraz nałożyć na emigrantów po studiach rosyjska Rada Federacji.
Jeśli rzeczywiście jedynym, co trzyma najzdolniejszych Polaków na polskich uczelniach, jest brak pieniędzy na studia za granicą, to zawieszenie tego jednego programu w drenażu mózgów niewiele zmieni. Po pierwsze i bez niego część wyjedzie, znacznie więcej niż ta setka rocznie. Po drugie, zdaniem prof. Philipa Altbacha: „naukowców do powrotu nie zmusisz” (ResPublica 4/2015). Działający od dwóch dekad program Bolashak z Kazachstanu pokazuje, że nawet hipoteka na dom rodziców nie jest wystarczającą gwarancją, że student wróci po studiach w centrum na ojczyste peryferie.