W 1967 r. w Anglii otwarto miasto Milton Keynes. Tak jak Brasilia kilka lat wcześniej, to starannie zaplanowane dzieło modernistycznej architektury miało stać się arcyprzykładem sztuki użytkowej. Starannie odmierzono równe odległości od innych aglomeracji: ok. 70 km od Londynu, Oxfordu, Birmingham i Leicester. Milton Keynes miało te przerośnięte miasta odciążyć. Wytyczono również siatkę ulic, dbając, aby główne arterie, którymi mieli poruszać się przyszli mieszkańcy, nie znajdowały się od siebie dalej niż o milę. Oczywiście postawiono na transport drogowy, zapewniono zmotoryzowanym szerokie, asfaltowe przecznice prowadzące do wygodnych parkingów. Nie zapomniano o budowie ścieżek rowerowych, dbano jednak, żeby separować je od dróg samochodowych. Czekano na przybycie pierwszych użytkowników tego nowoczesnego miasta.

Po upływie paru dekad urbaniści przyznali się do porażki Milton Keynes. Do tego samego wniosku już wcześniej dochodzili pisarze i dziennikarze. Christopher Hooker pisał w latach 70. o tym mieście jako o „zdepersonalizowanym koszmarze, jaki nawiedzał sny Aldousa Huxleya ledwie 40 lat temu”. W tym samym czasie, kiedy w Warszawie projektowano Ursynów, Anglia przechodziła przez te same projekty utopijnej inżynierii społecznej. Jednak podczas gdy ciągiem dalszym tej historii w Polsce był Gierek przechodzący w Jaruzelskiego, Wielka Brytania weszła w epokę Thatcherowskiego ultraliberalizmu gospodarczego. Naszym komentatorem spraw społecznych został Stanisław Bareja, złośliwy satyryk; Anglia urodziła Jamesa Grahama Ballarda, okrutnego dystopistę.

Fot. materiały prasowe
Fot. materiały prasowe

Zjednoczone Królestwo J.G. Ballarda

„High-Rise” w reżyserii Bena Wheatleya, oparty na powieści „Wieżowiec”, to nie pierwsza adaptacja prozy tego pisarza. Najbardziej znaną, a zarazem najmniej charakterystyczną dla twórczości Ballarda, jest „Imperium słońca” (1987) Stevena Spielberga, oparta na autobiograficznych wątkach historia młodego chłopca schwytanego przez Japończyków podczas II wojny światowej. Bliższy temu, z czym kojarzy się pisarz, jest „Crash” Davida Cronenberga (1996), oparty na książce z 1973 r. portret grupy ludzi czerpiących satysfakcję seksualną z uczestnictwa w wypadkach samochodowych. Reżyser „Videodromu” przekształcił ten temat na swój obraz i podobieństwo, pozostając wiernym niepokojom autora pierwowzoru: grozie miasta, masy i maszyny splecionych w perwersyjnej symbiozie z człowiekiem. Aby dopełnić serii skojarzeń, warto wspomnieć, że zespół Joy Division tytuł jednej ze swoich piosenek – „Atrocity Exhibition” – zaczerpnął ze zbioru opowiadań Ballarda. Nie ma nic dziwnego w tym, że grupa z Manchesteru, pisząca piosenki o depresji, beznadziei nowoczesnych miast i o atakach epilepsji, znalazła u tego pisarza coś dla siebie.

 

Pięć betonowych palców pięści triumfalnie zaciskającej się wokół natury – ta wizja nowoczesności doczekuje się w filmie dekonstrukcji. | Tomasz Rachwald

Zanim widz zdąży się zastanowić, co może mu w 2016 r. nowego powiedzieć groteska na temat zetknięcia modernistycznej utopii ze sztywnym społeczeństwem klasowym, zainteresuje się jej ostrością w adaptacji Wheatleya. Grany przez Toma Hiddlestona psychiatra jest kubrickowski jak Barry Lyndon albo William Harford – dobijający się do bram klasowego nieba fachowiec, zawieszony między tymi, którzy usługują, a bogaczami, którzy urodzili się, aby pogardzać. W wesołej Anglii, zmetaforyzowanej w postaci betonowego wysokościowca, na którego szczycie mieszka jego architekt (w tej roli Jeremy Irons), doświadczony lekarz musi znosić lekceważenie ze strony swojego podwładnego tylko dlatego, że ów posiada mieszkanie kilka pięter nad nim. Towarzyska wizyta psychiatry u projektanta budynku nabiera cech audiencji u księcia, który z dżentelmeńską swobodą wypowiada frazę: „Jestem z zawodu modernistą”, mając o pracy takie samo pojęcie, co mąż-dyrektor w „Poszukiwanym, poszukiwanej”. Zaprojektowany przez niego wysokościowiec ma być jednym z pięciu otaczających jezioro. Pięć betonowych palców pięści triumfalnie zaciskającej się wokół natury. Ta wizja nowoczesności jako próby rozwiązania wszystkich problemów trapiących ludzkość za pomocą jednego genialnego chwytu, dzieła sztuki o pewnych cechach użyteczności, głównie służącego do podziwiania, doczekuje się jednak w filmie dekonstrukcji.

Z kamerą wśród bestii

Nie sposób w adaptacji Wheatleya rozpoznać, co w tym projekcie szwankuje, prowadzi do błyskawicznie postępującej tragedii. Coś, co zaczyna się od konfliktu przedstawicieli klasy średniej i mieszkańców najwyższych pięter o dostęp do basenu pływackiego, nieoczekiwanie zmienia się w prowadzoną za pomocą pięści wojnę. Architekt, obserwujący swoich sąsiadów z góry niczym bierny demiurg, mówi, że coś przeoczył, ale nie jest w stanie stwierdzić co. U Ballarda można ten moment uchwycić. Pisarz, który jako dziecko przeżył japońską okupację Szanghaju, daje znać, że pozbawienie lokatorów nieukończonego wysokościowca prądu i paru innych wytworów cywilizacji wystarcza, aby cofnąć ich mentalnie do epoki plemiennej. Czyni to z jego opowieści, w pewnym uproszczeniu, „Władcę much” z udziałem dorosłych. W filmie nie sposób wskazać konkretnej chwili załamania wszystkich norm, wydarzenia, które przedstawicielom klasy średniej i wyższej kazało przejść od leniwych orgietek i przyjęć z drinkami do gwałtów, zabójstw i krwawej walki o władzę nad klatkami schodowymi. Można to uznać za błąd, jednak moim zdaniem mamy do czynienia ze świadomą decyzją reżysera. Wheatley uczernił i tak ponury obraz nowoczesności. Jego wersja „High-Rise” zdaje się mówić, że w konflikt klasowy immanentnie wpisane jest jego dążenie do zaostrzania się, jednak bez widoków na czyjekolwiek zwycięstwo. Społeczeństwo klasowe zaistniało po to, żeby lec w spektakularnych gruzach. Lotne brygady bogaczy krążą więc po ruinach siłowni, oddzielają tych średniaków, którzy „znają swoje miejsce”, i biją tych naruszających porządek, podczas gdy średniak brutalnie gwałci kochankę bogacza. Sprzątaczki i sklepikarze, co ciekawe, nie uczestniczą w tej rewolucji. W opowieści ich rola jest zupełnie marginalna. Walka klas w tytułowym wieżowcu to wyłącznie konflikt bogaczy z zazdroszczącą im klasą średnią, a dążenia innych grup pozostają stłumione. Koniec świata, jaki znamy, jest nieunikniony i wszyscy (oprócz tych, którzy zginą) skończymy na betonowym balkonie jakiegoś wieżowca, piekąc nad ogniskiem nogę samodzielnie upolowanego psa, słuchając przemówienia Margaret Thatcher o tym, jak bardzo niezależni powinniśmy się stać. Reżyser zapewnia przy tym, że wrażenia estetyczne z obserwowania tej dewastacji będą nadzwyczajne.

Fot. materiały prasowe
Fot. materiały prasowe

Pomimo swojego okrucieństwa film czaruje bowiem obrazem i dźwiękiem. Nadzwyczajna precyzja zdjęć dystansuje widza i tak już wyalienowanego przez bierność głównego bohatera. Hiddleston – znany jako Loki z Marvelowskiej serii o Thorze – gra everymana, który przyjmuje w przybierającym konflikcie taktykę nieangażowania się. Usatysfakcjonowany pozycją kochanka kilku kobiet z obu grup społecznych, bywalca imprez na piętrach klasy średniej i człowieka z dostępem do ucha architekta w miarę eskalacji konfliktu odcina się od sąsiadów coraz bardziej. Z głównym bohaterem charakteryzowanym jako człowiek bez właściwości (a obsadzanie w takiej roli herosa ze świata Marvela jest dosyć karkołomne). Widza nie stać na zbytnie zaangażowanie emocjonalne w konflikt. Pozostaje więc analiza. Porządek starej Anglii płynnie ulega „degeneracji” wraz z etycznym upadkiem bohaterów. Wizja ta ulega wzmocnieniu dzięki konstrukcji filmowych kadrów. Dotyczy to choćby drobiazgów, takich jak popękane szyby w pokrywających wnętrze wind lustrach, które w początkowych sekwencjach były nieskazitelne. Autorka zdjęć (Laurie Rose) chętnie zresztą wykorzystuje lustra i ekrany telewizorów do multiplikacji obrazów, co może kojarzyć się z twórczością Nicholasa Roega, londyńczyka który przyglądał się Wielkiej Brytanii lat 70. W warstwie formalnej twórcy więc trzymają się kurczowo zabiegów, które nowatorskie były ponad czterdzieści lat temu, niebezpiecznie zmierzając ku kinowemu skansenowi. Co innego muzyka: nienachalny Clint Mansell, uzupełniony dwoma zaskakującymi przeróbkami „SOS” zespołu ABBA, znakomicie kontrapunktuje tę pozornie nieaktualną opowieść.

Fot. materiały prasowe
Fot. materiały prasowe

Revolution will be televised

„High-Rise” nie jest pierwszą i zapewne nie ostatnią współczesną satyrą na tragicznie nieudane, ale wciąż posiadające wyznawców utopie. Przywołać tu można zaprojektowaną przez Kena Levine’a grę komputerową „Bioshock” oraz jej kontynuacje, które były doskonałymi portretami skutków konsekwentnie realizowanej filozofii Ayn Rand. Mieszkańcy podwodnego miasta Rapture, azylu dla „Atlasów zbuntowanych”, stają się ultralibertariańskimi egoistami aż do doprowadzenia się do stanu całkowitego bestialstwa, na którym to etapie gra dołącza do przedstawicieli gatunku survival horror. „Bioshock Infinite”, trzecia część serii, była równie ostrą krytyką utopii dla wybranych, dla bogatych, którzy utrzymują się z cudzej pracy. Tak jak w tych grach, w „High-Rise” pokazuje się krwawą rewolucję, która obala ten wertykalny porządek. W tym kontekście nadzwyczajnym pomysłem reżysera było zakończyć film przemówieniem premier Thatcher, która na czele rządu jej królewskiej mości stanęła pierwszy raz w 1979 r. (a więc długo po tym, gdy toczy się akcja powieści). Takie złamanie porządku czasowego pozwala odnieść film o pozornie skompromitowanych dawno temu ideach do dzisiejszych problemów. Jeśli na szczycie wieżowca nie mieszka dziś modernista, to dlatego że to nie on należy do 1 proc. bogaczy posiadających tyle, co 99 proc. pozostałych mieszkańców planety.

Problemy portretowanej w filmie epoki nadal nie zostały rozwiązane, a metafora wieżowca się popularyzuje w odniesieniu do bardzo różnych ideologii i kontekstów. Pokazywany niedawno w Polsce wielowątkowy film „Pod elektrycznymi chmurami” Aleksieja Germana ukazuje m.in. robotników pracujących na szczycie nieukończonego biurowca w święto rocznicy rewolucji październikowej. Po obejrzeniu tych historii najbardziej chciałbym zobaczyć film o Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, dowiedzieć się, co z kolei Polacy mieliby do powiedzenia o upadłych utopiach i ich wpływie na nasze życie dzisiaj.

 

Film:

„High-Rise”, reż. Ben Wheatley, Wielka Brytania 2015.

*Ikona wpisu: fot. materiały prasowe.