Jednym z bardziej dojmujących doświadczeń, jakie można wynieść z lekcji historii, w których uczestniczymy obowiązkowo w podstawówce i gimnazjum, jest poczucie, że ludzkie dzieje przypominają nic innego, jak tylko plaster szwajcarskiego sera. Obok krótkich okresów wojen, powstań, rewolucji, przewrotów i najazdów, które dzięki swojej intensywności przywodzą na myśl gęstą i sprężystą serową masę, mamy całe połacie czasu, które – jak się na pierwszy rzut oka wydaje – nie zostały należycie zagospodarowane przez ducha dziejów i przypominają olbrzymie dziury, pojawiające się w niewielkich odstępach na gładkiej, żółtej powierzchni.
Weźmy jako przykład wiek XIX w Europie. Początek jest jak przysłowiowy wybuch wulkanu z recepty Hitchcocka na dobry film. Dwanaście lat wojen napoleońskich aż w nadmiarze dostarcza historycznego materiału. Mamy tu do czynienia i z wielkimi bitwami, i z powstaniem nowych państw, i z powołaniem na trony nowych dynastii, i z radykalną zmianą europejskiego układu sił, wreszcie z wielką mobilnością– zarówno w sensie geograficznym, jak i społecznym. Cała pierwsza połowa tamtego stulecia również przedstawia się całkiem przyzwoicie. Rok 1830 to powstania i rewolucje w wielu krajach Starego Kontynentu (m.in. w Polsce, Francji i Belgii), zaś rok 1848 to wielkie społeczne i polityczne poruszenie oraz europejska Wiosna Ludów.
Z drugą połową XIX w. jest już trochę gorzej. Być może potrafimy jeszcze wymienić z pamięci daty wojny prusko-austriackiej (1866) i francusko-pruskiej (1870–1871), ostatecznego zjednoczenia Włoch (1870) i Niemiec (1871) oraz, rzecz jasna, powstania styczniowego w Polsce, ale o tym, co działo się przez ostatnie trzy dekady burzliwego wieku pary, wiedzą już tylko historycy. Okres ten pozostaje w głowach zwykłych zjadaczy chleba wielką serową dziurą.
Rumuńska dziura w serze
Opowieścią o tej białej plamie w historii – białej przynajmniej dla polskiego czytelnika – jest wydana niedawno nakładem wydawnictwa Amaltea książka rumuńskiego pisarza Filipa Floriana „Dni króla”. Akcja tej niewielkiej powieści rozgrywa się między rokiem 1866 a 1881 w połączonych księstwach Mołdawii i Wołoszczyzny – kolebce nowoczesnej Rumunii.
Co działo się w tamtym czasie na wschodnich peryferiach ówczesnej Europy? Z perspektywy europejskiego centrum, które znajdowało się wtedy między Berlinem a Paryżem, nie tak znowuż wiele. Był to jednak fundamentalny okres dla formowania się rumuńskiej tożsamości narodowej. Zaczątkiem późniejszego królestwa Rumunii były dwa wymienione już, leżące odpowiednio nad Prutem i Dunajem hospodarstwa – od XVI w. podległe Imperium Osmańskiemu. W 1859 r. Mołdawię i Wołoszczyznę zjednoczył unią personalną Aleksander Jan Cuza, mołdawski bojar, oficer i wolnomularz, który w okresie Wiosny Ludów należał do grona radykałów, dążących do uniezależnienia rumuńskich terenów od osmańskiej Porty. Po dojściu do władzy dokonał szeregu reform – zsekularyzował klasztorne dobra, wprowadził kodeks cywilny i karny, opierający się na Kodeksie Napoleona, otworzył uniwersytety w Bukareszcie i mołdawskich Jassach.
Upadek Cuzy, spowodowany kryzysem ekonomicznym i skandalem związanym z postacią jego kochanki Marii Catargiu-Obrenović, nastąpił w roku 1866. Koalicja liberałów i konserwatystów zmusiła księcia do abdykacji i emigracji. W Bukareszcie rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania nowego władcy – najlepiej z dobrej europejskiej rodziny, z odpowiednimi dynastycznymi koneksjami i nieuwikłanego w wewnętrzne rumuńskie spory. Pierwszy wybór padł na młodego Filipa, księcia Sachsen-Coburg-Gotha, syna króla Belgii Leopolda I. Filip, głuchy od urodzenia, podobnie jak w przypadku propozycji objęcia tronu, która cztery lata wcześniej przyszła do niego z Grecji, odmówił przyjęcia godności władcy zjednoczonych hospodarstw. Na jego miejsce znalazł się jednak inny kandydat – 27-letni Karol Eitel Fryderyk Zefiryn Ludwik de Hochenzollern-Sigmaringen, kapitan w berlińskim pułku dragonów, syn książąt badeńskich, brat królowej Portugalii Stefanii i hrabiny Flandrii Marii Luizy. Wiosną 1866 r. przybył on incognito do Bukaresztu i objął władzę jako domnitor (rum. pan, władca) Zjednoczonych Księstw Mołdawii i Wołoszczyzny.
Książę i dentysta
Ów rok, tak znaczący dla historii Rumunii, wyznacza początek powieści Floriana. Ma ona dwóch bohaterów. Jednym, którego poczynania śledzimy z pewnej perspektywy, jest książę Karol. Drugim, którego oglądamy z bliska – fikcyjna postać niemieckiego dentysty Józefa Straussa. Kim jest ten ostatni i dlaczego pewnego pięknego czerwcowego dnia wyrusza z Berlina śladem młodego kapitana dragonów do dalekiego kraju nad Dunajem? Obie postaci w powieści Floriana łączy pewien intymny szczegół – bolące zęby Karola. Strauss staje się dla rumuńskiego władcy lekarzem pierwszego kontaktu, wzywanym w najbardziej kryzysowych sytuacjach. W „Dniach króla” pełni jeszcze jedną rolę. Samotnemu Karolowi stręczy pewną niewidomą prostytutkę, co pozwala księciu dać upust seksualnemu pożądaniu i jednocześnie zachować anonimowość, choć ta ostatnia kwestia okazuje się na kartach książki wielce problematyczna.
Wbrew temu, co można by sądzić po lekturze tego pobieżnego opisu, niemiecki stomatolog nie jest typem wyrachowanego drania. To uosobienie jowialności i poczciwości, ze wszystkimi wadami i zaletami, jakie może posiadać XIX-wieczny mieszczanin. Józef Strauss jest namiętnym palaczem, lubi wypić i dobrze zjeść, choć wszystko robi w granicach przyjętych norm. Na początku powieści jako zatwardziały kawaler odwiedza regularnie berliński burdel Jedenaście Cycków, jednak po przybyciu do Bukaresztu znajduje sobie żonę, młodą Serbkę Elenę, i zamienia się w kochającego i wiernego męża. Co prawda spokój rodzinnego gniazda burzy pewne dramatyczne zajście, które stawia naszego bohatera w podejrzanym świetle, ale koniec końców okazuje się ono zwykłym, choć brzemiennym w skutki qui pro quo.
Do jowialnej sylwetki naszego dentysty jak ulał pasuje jowialny sposób prowadzenia narracji przez autora. „Dni króla” nie mają skomplikowanej struktury. Nie są też jakimś wielce pogłębionym studium psychologicznym. Życie Józefa Straussa, które poznajemy na kartach powieści, toczy się w zwykłym rytmie. Jego kadencję wyznaczają w większości przypadków dość pospolite wydarzenia: założenie zakładu dentystycznego przy bukareszteńskiej ulicy Lipscani, zamieszkanej w większości przez Niemców, zawarcie znajomości z fryzjerem Ottonem Huerem, ślub z Eleną, narodziny syna Sănducu. Być może tylko obecność niezwykłego kota Zygfryda, któremu Florian daje się kilkakrotnie wypowiedzieć, nadaje całej opowieści magiczny posmak.
Zbudować Mały Paryż
Po co zatem przez 230 stron czytać opowieść o życiu niemieckiego mieszczanina, którego los rzucił nad rzekę Dymbowicę i kazał leczyć zepsute zęby i owrzodzone dziąsła bukareszteńczyków? Powieść Floriana nie wyróżniałaby się wcale z grona innych obyczajowych czytadeł, gdyby nie fakt, że jej głównym bohaterem nie jest wcale Józef Strauss, ani nawet książę Karol, lecz XIX-wieczny Bukareszt. Lektura „Dni króla” jest niczym przeglądanie albumu ze starymi zdjęciami w sepii, których reprodukcje pojawiają się zresztą licznie w książce. I tak wraz z perypetiami dentysty poznajemy topografię gwałtownie rozrastającego się miasta: jedyną wybrukowaną ulicę w mieście, zwaną Mostem Mogoşoaia, niezliczone kościoły, zbory, cerkwie i synagogi, Dzielnicę Biedaków, wzgórze z Aleją Metropolii, najwyższą budowlę w mieście, czyli wieżę Colţea, słynną restaurację Capşa i polską cukiernię Fialkowskiego.
Liczne budynki powstają zresztą niejako na naszych oczach. Lata 1866–1881, a więc czas akcji, to bowiem okres przyspieszonego rozwoju bukareszteńskiej metropolii i gwałtownego unowocześniania się chłopskiego kraju, jakim były Zjednoczone Księstwa. Książę Karol nie tylko nadał temu ubogiemu, położonemu na europejskich rubieżach państewku jedną z bardziej nowoczesnych konstytucji, lecz także ustabilizował państwowe finanse, uruchomił i rozwinął kolej żelazną, wzmocnił armię, powołał do życia instytucję państwowej poczty, umożliwił rozwój sektora bankowego, a przy okazji, dzięki zręcznej polityce i udziale Rumunii w wojnie z Turcją u boku Rosjan w latach 1877–1878, zdołał uniezależnić się od Wielkiej Porty. Sam Bukareszt również zaczyna kwitnąć. Powstają kamienice i nieznane dotychczas instytucje. Na rubieżach miasta pojawiają się nowe budowle publiczne – dworce Filareta i Północny, a stary pałac, „wzniesiony onegdaj przez hospodarskiego sekretarza Scarlata Bărcănescu na ulicy Najświętszej Marii Panny”, staje się siedzibą Centralnej Dyrekcji Poczty i Telegrafu. To wówczas zaczyna się długi proces, który doprowadzi do tego, że stolica Rumunii zacznie być nazywana Małym Paryżem (Micul Paris).
Tygiel narodów
Dla polskiego czytelnika to wszystko brzmi bardzo świeżo. W większości przypadków nic nam bowiem nie mówią daty wojny rosyjsko-tureckiej, bitwy pod Plewną czy powołania na tron niepodległego Królestwa Rumunii naszego księcia z chorym uzębieniem. „Dni króla” nie są jednak tylko zbeletryzowaną lekcją historii, która pozwala nam wypełnić dziury w serze rumuńskiej historii. To co chyba najbardziej rzuca się w oczy czytelnikowi znad Wisły, to niesamowita różnorodność etniczna powieściowych postaci, ich wielonarodowość. Józef Strauss jest Niemcem, podobnie zresztą jak jego sąsiad i przyjaciel Otton Huer. Żona Straussa, Elena, jest Serbką. Murarze z przedmieścia Visariona, którzy remontują gabinet dentystyczny naszego bohatera, są Rosjanami starowiercami. Fialkowski, właściciel cukierni, jest Polakiem, zaś fotograf Karol Popp de Szathmári jest Węgrem. I choć w tym tyglu narodów nie obywa się również bez aktów przemocy – jak choćby w dniach tuż po zwycięstwie Prus nad Francją w 1871 r., gdy co bardziej frankofilsko nastawieni bukareszteńczycy turbują swoich niemieckich sąsiadów (w tym Józefa Straussa) – częściej mamy tu do czynienia z symbiozą niż z wewnętrznym konfliktem.
Ponoć, jak wyznała w prywatnej rozmowie tłumaczka „Dni króla”, Radosława Janowska-Lascar, ta naturalna wielokulturowość, pomimo bolesnych historii z faszystowską Żelazną Gwardią, antysemickimi aktami agresji przed II wojną światową i glajchszaltującym wszelkie przejawy indywidualności komunistycznym terrorem w tle, jest widoczna w Rumunii do dziś. W każdym razie o wiele bardziej niż w monoetnicznej Polsce, w której pozostaje nam smakować atmosferę kolorowego, historycznego Bukaresztu z kart książki Filipa Floriana.
Książka:
Filip Florian, „Dni króla”, przeł. Radosława Janowska-Lascar, wyd. Amaltea, Wrocław 2016.