Czegoś takiego jak postprawda nie ma, nigdy nie było i – miejmy nadzieję – nigdy nie będzie. W zabawny sposób ilustruje to definicja tego słowa w anglojęzycznej Wikipedii: po kilkuakapitowej nieudanej próbie opisania pojęcia postprawdy anonimowy autor zbiorowy uczciwie przyznaje, że tak naprawdę chodzi o technikę propagandy.
Biznesowa propaganda
I dziś mamy też do czynienia właśnie ze zmasowaną – polityczną i biznesową – propagandą. W jednej z ojczyzn wolnej prasy, Wielkiej Brytanii prawdopodobnie najpopularniejszym tytułem medialnym jest bezpłatny „Tesco Magazine”. W USA triumfy święcą media finansowane przez politycznie motywowanych krezusów (Murdoch, bracia Koch). W Polsce największe wpływy osiągają ostatnio media sponsorowane przez Prawo i Sprawiedliwość. Wnioski można wysnuć samemu: media opłacają się tylko tym, którzy traktują je jako środek do większego celu – władzy.
Czemu więc tylu uważanych za poważnych intelektualistów, badaczy czy dziennikarzy z uporem godnym lepszej sprawy „trenduje” i „mainstreamuje” słowo „postprawda”?
Politycy kłamali w każdym znanym nam ustroju demokratycznym w historii. Jednocześnie generalna uczciwość i prawdomówność uchodzą za pożądane cnoty w większości znanych mi religii i systemów etycznych, zarówno kiedyś, jak i dziś. To nie radykalna zmiana postrzegania rzeczywistości jest problemem. Próbując walczyć z „postprawdą”, walczymy z przypadkowym symptomem, a nie źródłem problemu.
Odróżnienie kłamstwa od prawdy często jest niezwykle trudne. Cywilizacje radziły sobie z tym problemem różnie. Często sięgały po instytucje świadków, sędziów czy starszyzny. Taką funkcję mały więc sądy i instytucje religijne. W nowożytności „szafarzem prawdy” w coraz większym stopniu były oświata i nauka oraz media masowe. Jednak w ciągu kolejnych dekad te instytucje zostały unieważnione. Ratunku nie przyniosły też technologia i informatyka – w ostateczności to nie algorytm, ale człowiek decyduje o tym, co będzie uznane za wystarczająco prawdziwe.
Gdyby nie upadek zaufania do instytucji życia społecznego kierowanych przez elity (polityka, media, biznes), moc rażenia absurdalnych i skandalizujących wiadomości nie byłaby tak duża. Czasy są trudne, nie marnujmy więc czasu na autotematyczne dywagacje zdziwionych pracowników mediów i zawodowych „ekspertów”.
Prawidłowo postawiony problem „postprawdy” jest następujący: czemu ludzie zaczęli (znowu) wierzyć w te wszystkie brednie?
Koniec prasy
W jednym z najbardziej nieuregulowanych rynków w historii świata, internecie, okazuje się, że prawda po prostu się nie opłaca. Monopoliści cyfrowego dzikiego zachodu – giganci tacy jak Google, Twitter czy Facebook – sami decydują o dostępie do informacji. Sposoby, na jakie to robią (czyli algorytmy pisane w konkretnym celu przez ludzi), są jednak uznawane za prywatną własność tych firm i nie podlegają społecznej kontroli.
Z punktu widzenia logiki systemu jedyną drogą do osiągnięcia popularności jest hojne opłacanie, tj. wykupywanie reklam i produktów, „Szafarzów Prawdy” nowego, cyfrowego świata informacji. Dla mediów tradycyjnych oznacza to powolną śmierć, bo biznes świetnie rozumie, że do klientów można teraz dotrzeć z pominięciem telewizji, prasy czy nawet pojedynczych stron www. Co gorsza, pauperyzacja prasy sprawia, że wielka cyfrowa trójka może torpedować każdy pomysł regulacji internetu (np. sprawa ACTA, spór o doktrynę net neutrality czy próby regulacji cyfrowych monopoli prze Unię).
Kolejny problem dotyczy samych dziennikarzy – szczególnie tych, którzy funkcjonowali w tzw. mainstreamie. Upadek mediów jest efektem tej samej logiki, w myśl której upadały nierentowne zakłady pracy i zawody czy było „uelastyczniane” prawo pracy. Media to tylko kolejny odcinek, na którym odczuwamy skutki deregulacji w służbie najsilniejszych. Co gorsza, wielu dziennikarzy ten porządek akceptowało, a nawet witało ze szczerą radością.
Skoro większość nie przeszła testu empatii wobec innych, trudno dziwić się, że dziś za umierającym zawodem żurnalisty niemal nikt nie płacze. Przez lata zawód dziennikarza uchodził za elitarny, stąd na wieść o jego upadku wielu odczuwa Schadenfreude. To, że od lat taki wizerunek jest jak najdalszy od prawdy, że dziennikarstwo coraz częściej staje się kosztownym hobby, jeszcze nie przebiło się do powszechnej świadomości.
Tym też należy tłumaczyć łatwość, z jaką autorytarni demagodzy w rodzaju Trumpa obsadzają media w roli opozycji. To sprytny manewr, który nie byłby możliwy, gdyby nie istniały uzasadnione podejrzenia, że elity faktycznie „zdradziły” mniej wpływowych i zamożnych obywateli, zwłaszcza gdy ci potrzebowali pomocy.
Tylko klik się liczy
W pewnym sensie cyberentuzjaści („solucjoniści”) mają rację. Zmiany cywilizacyjne (np. upowszechnienie się taniego internetu) są faktem. Nie oznacza to jednak, że nie można czy nie należy na to reagować. Szczególnie kiedy mówimy o zjawiskach naprawdę niebezpiecznych.
Współczesne media nie mają powodu, by budować swoją wiarygodność. Próby wprowadzenia indywidualnych abonamentów muszą spełznąć na niczym w sytuacji, gdy treści i tak będą swobodnie kopiowane i republikowane niemal w czasie rzeczywistym przez konkurencję. Jedyny efektywny sposób monetyzacji pracy mediów to reklamy i teksty sponsorowane. Jednak i te, w dobie wzrostu roli Google’a i Facebooka, są dalece niewystarczające, by finansować dotychczasową działalność. Efekty są proste do przewidzenia.
Kto przy zdrowych zmysłach będzie utrzymywał drogą redakcję i gwarantował jej sensowne warunki pracy, kiedy jeden fałszywy mem osiąga o wiele lepsze rezultaty? Po co wysyłać korespondenta do Afganistanu, skoro ktoś i tak wrzuci relację na Instagrama (pal sześć, czy faktycznie tam jest)?
Reakcja właścicieli mediów tradycyjnych jest zrozumiała (masowe zwolnienia, uśmieciowienie, zmniejszenie zarobków przy zwiększeniu zakresu pracy), ale problem tylko pogłębia. Nowy krajobraz mediów sprawia, że znika w zasadzie zawód dziennikarza, którego zastępuje dwudziestoletni sprekaryzowany media worker. Czy w takiej sytuacji w ogóle można się dziwić, że coraz mniej wierzymy mediom? Że tylu ekspertów pisze i mówi o postprawdzie?
*/ Ikona wpisu Pixabay.