Sowinska_IKONKA

„Subiektywnie nie jestem szpiegiem, ale obiektywnie wykonywałam szpiegowską robotę i muszę ponieść za to karę”. Tak brzmi kwestia, którą w „Przesłuchaniu” Ryszarda Bugajskiego wygłasza więźniarka, grana przez Agnieszkę Holland. Gdyby ten świetny film nie miał nawet innych zalet, dla tej jednej kreacji aktorskiej, ba, dla tej jednej sceny wart byłby obejrzenia.

Komuniści – ofiary innych komunistów, sądzeni w okresie stalinizmu w kuriozalnych procesach, pod absurdalnymi zarzutami, zmuszani do składania fałszywych zeznań, którymi obciążali siebie i innych – budzą po latach mieszane uczucia. Nie wydają się nam oczywiście niewinnymi ofiarami, jak ci, którzy sprzeciwiali się instalowaniu w Polsce prosowieckiej władzy. W dodatku część z nich, jak komunistka z filmu Bugajskiego, starała się uzasadnić jakoś dotykającą ich niesprawiedliwość, ponieważ wiara w nieomylność Partii, trudna dziś do zrozumienia, była najcenniejszym składnikiem ich przekonań. Żeby je ocalić, żeby nie znaleźć się w aksjologicznej otchłani, niektórzy sięgali po sofistyczne łamańce jak ten, który zacytowałem. A potem przyszła odwilż i można było wszystko zrzucić na Różańskiego i Fejgina.

W stalinowskim aparacie władzy

Opracowana przez Łukasza Bertrama książka Stanisławy Sowińskiej „Gorzkie lata” to autobiograficzny zapis takiego właśnie doświadczenia. Z przedstawionych wyżej powodów sięga się po nią z pewną rezerwą. Autorka była przedwojenną komunistką ze stażem w Komunistycznej Partii Polski, w czasie okupacji działała w PPR-ze i Gwardii Ludowej, po wojnie pracowała w Głównym Zarządzie Informacji, czyli kontrwywiadzie wojskowym. Dość, żeby pomyśleć bez współczucia, że ofiarę uczynił z niej system, który aktywnie współtworzyła. „Vous l’avez voulu, George Dandin”?

SOWINSKA-Gorzkie-lata-okladka-RGB

Jednak ten sposób myślenia o polskich komunistach wydaje mi się z roku na rok coraz wyraźniej obciążony grzechem prezentyzmu. Powiem nawet więcej i mocniej: taki sposób myślenia o XX-wiecznych entuzjastach systemów totalitarnych wydaje mi się coraz wyraźniej intelektualnie jałowy i, mimo pozornie mocnych argumentów moralnych, w ostatecznym rozrachunku etycznie podejrzany. Te mocne argumenty to oczywiście jednoznacznie negatywna ocena totalizmów, których ofiary, jeśli potraktować łącznie rozmaite odmiany komunizmu i faszyzmu oraz nazizmu, liczy się w milionach. Jednak niechęć do spojrzenia oczami wyznawców na te ideologie, podobnie jak przypisywanie im naszej dzisiejszej wiedzy o społecznej cenie politycznych utopii, czyni nas, jak mi się zdaje, ludźmi niepotrafiącymi zrozumieć ówczesnego szaleństwa i przez to bezbronnymi w razie nadejścia jego nowych wcieleń. Błąd entuzjastów nie polega bowiem (przynajmniej w większości przypadków) na tym, że z rozmysłem wybiera się zło, lecz na tym, że dostrzega się w nim iluzję dobra. Pięć lat spędzonych przez Sowińską w więzieniach stalinowskich (bez nakazu aresztowania, bez wyroku, bez sądu) było dla niej bolesnym doświadczeniem częściowej chociaż deziluzji.

Sowińska urodziła się w 1912 r. w Łodzi jako Necha Zalcman. Dla niewątpliwie zdolnej i wyczulonej na niesprawiedliwość dziewczyny z biednej, wielodzietnej rodziny żydowskiej komunizm wydawał się, przecież nie bez powodu, pociągającą ofertą polityczną. Kusił wizją świata, w którym ani pochodzenie, ani majątek nie będą wpływały na ludzkie losy, świata bez podziałów klasowych, bez opartej na wątpliwych kryteriach hierarchii społecznej, bez dyskryminacji i wyzysku. Tęższe od niej umysły dały się wtedy pociągnąć deklarowanym wartościom ruchu (jaka była praktyka, nie wiedziano, a kiedy z ZSRR zaczęły docierać wieści, nie dowierzano im). Liberalna demokracja znalazła się w kryzysie, a cenieni dziś wysoko zdeklarowani krytycy recept marksistowskich na ogół, choć nie bez wyjątków, czerpali swoją stanowczość z innej, przeciwstawnej odmiany totalizmu. Zresztą, co młodej Żydówce miał do zaproponowania nacjonalizm? Nawet nie mało satysfakcjonującą asymilację, tylko emigrację do Palestyny. Toteż po kilku latach spędzonych w syjonistycznej organizacji Haszomer Hacair Zalcman-Sowińska wstępuje do Komunistycznej Partii Polski, za co zresztą polskie władze wsadzają ją wkrótce (w 1938 r.) do więzienia. Wychodzi z niego na cztery miesiące przed wybuchem wojny.

Przywołuję te dane biograficzne – przedstawione przez Łukasza Bertrama w pouczającym wstępie do książki – zmierzając do następującego wniosku: bez dzisiejszej wiedzy o łagrach, o niewygasłym w ZSRR rosyjskim imperializmie, o rodzącym się z biegiem czasu antysemityzmie władz radzieckich, za to z doświadczanym na co dzień antysemityzmem niemałej części przedwojennego społeczeństwa polskiego, wybór komunizmu jako nadziei na lepszy świat mógł wydawać się w latach 30. logiczny. Przebieg wojny, pomimo 17 września, jeszcze tę nadzieję umacniał, bo odbierał wszystkie inne. Dobrze – mówiło się zapewne i był to pierwszy, zwykle przeoczony sygnał, że zaczyna się paktować z diabłem – w momencie wielkiej przemiany dochodzi także do zbrodni. Możliwe zresztą, że działał już w tym momencie mechanizm, który każe nam niekiedy chronić jedyną nadzieję, jaką mamy, za cenę powściągnięcia krytycznego myślenia. Nawet jeśli posunięcia ZSRR w latach 1939–1941 były trudne do zaakceptowania, ostatecznie musi się za tym kryć jakiś skomplikowany, ale ostatecznie szlachetny przecież plan.

A potem, tzn. po 1945 r. (nie usprawiedliwiam, ale staram się zrozumieć w ten sposób decyzje byłych KPP-owców), wprawdzie NKWD panoszy się w każdym powiecie, ale inaczej nie zbuduje się lepszego świata. Przecież tyle właśnie znaczą słynne słowa Tadeusza Krońskiego z listu do Czesława Miłosza: „Kto daje nam gwarancję, że ten ustrój, który umożliwia wolność i postęp, przejdzie przez wszystkie niebezpieczeństwa? Na kim się opieramy? Górnicy, część robotników i nawet Żydów (myślę, że nie więcej jak 20 proc.). Że większość jest jeszcze przeciw nam, to dlatego mamy zrezygnować z takiej szansy historycznej? No więc i ja czasem celowo daję się ponieść temperamentowi: My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”. Okropne, ale po sześciu latach skrajnie demoralizującego życia pod okrutną okupacją, która uczyła, że „krew jest dzisiaj tania”, zapewne niejeden człowiek „dawał się ponieść temperamentowi” bez poczucia, że właśnie daje zgodę na kolejne zbrodnie. Choć w istocie to właśnie robił.

Sprawa Gomułki i Spychalskiego

Sowińska po wojnie nie przesłuchuje polskich patriotów, nie wyrywa im paznokci – zajmuje się pracą biurową. Przygotowuje sprawozdania o nastrojach w wojsku, zwłaszcza o stosunku zarówno żołnierzy, jak i kadry oficerskiej do ustroju i sojuszu z ZSRR. Sprawozdaniom tym zarzucano, że są przeczernione, zwłaszcza że towarzyszyły im materiały na temat zachowania się jednostek Armii Czerwonej w Polsce, „o pijaństwie, napadach rabunkowych, faktach gwałcenia kobiet” – wspomina autorka. Fakt, że „sposób prowadzenia śledztwa deptał wszelkie zasady praworządności”, nie kojarzy jej się z immanentnym złem systemu, ale ze złem jednostek, które w aparacie śledczym pracują (możliwe zresztą, że takie naświetlenie tych spraw to efekt okoliczności powstania książki, o czym później). Sama współpracuje blisko z Marianem Spychalskim i Władysławem Gomułką; i właśnie wytoczona im sprawa wciąga Sowińską w świat ubeckich kazamatów.

Autorka spędzi w więzieniach ponad pięć lat. Do cierpień fizycznych dochodzi dość szczególna sytuacja osobista, związana z faktem, że oprócz męża, Aleksandra Kokoszyna, była też podczas wojny wiązana ze swoim szefem, Marianem Spychalskim. Nie warto by o tym było wspominać, gdyby nie skomplikowanie psychologiczne w okresie aresztowania. Jednym z dwóch głównych podejrzanych, których miałaby obciążyć, jest kochanek, mąż zaś – co w obliczu represji stalinowskich nie stanowiło raczej wyjątku – zachowuje się co najmniej dwuznacznie. Zresztą po uwolnieniu Sowińska odkryje, że jej małżeństwo praktycznie już nie istnieje.

Wspominam o tej psychologicznej komplikacji zgodnie z duchem „Gorzkich lat”, gdyż tym, co sprawia, że – niech to wreszcie zostanie powiedziane – książka Sowińskiej stanowi pasjonującą lekturę, jest wielowymiarowość jej wspomnień. To właściwie powieść, w której obserwacje polityczne, obyczajowe i psychologiczne, odmalowane z niemałym talentem literackim, przeplatają się ze sobą i wspólnie tworzą przejmujący obraz. Właściwie anegdotycznie brzmi w tym kontekście historia powstania tekstu, gdyż był on pisany na zamówienie i to… Władysława Gomułki. Z początku życzliwy wobec kobiety, której opór (przez nią samą wystylizowany w książce, chyba z przesadą, na pryncypialną niezłomność) był jednym z wielu czynników uniemożliwiających postawienie go przed sądem – co mogło się skończyć egzekucją – dygnitarz prosi ją w przededniu polskiego Października, aby spisała swoje wspomnienia. Historia pokazała, jak zwykle, swoją ironiczną twarz. Ten sam Gomułka, już jako I sekretarz KC, zorientowawszy się, jak zrealizowała jego zamówienie dawna towarzyszka, osobiście zakazał rozpowszechniania jej książki. Jak wiadomo, mając do wyboru uznać za wrogów albo tęskniących za stalinizmem natolińczyków, albo względnie liberalnych puławian, „Wiesław” za głównych przeciwników uznał tych drugich. I na długie lata zamknął refleksję nad latami 50. enigmatyczną formułą o „błędach i wypaczeniach”. Jeszcze w 1977 r. filmowa opowieść o nich, czyli „Człowiek z marmuru” Andrzeja Wajdy, ocierała się o niecenzuralność. A pięć lat później poświęcone im, drapieżniejsze od filmu Wajdy, „Przesłuchanie” Bugajskiego nie zostało dopuszczone do dystrybucji. Sowińska zresztą, jak wspomina reżyser, odmówiła mu konsultacji przy „Przesłuchaniu” i przestrzegała przed realizacją filmu. „Niech pan tego nie robi”, powiedziała po przeczytaniu scenariusza. „Oni panu tego nigdy nie wybaczą”, opowiada Bugajski na okładce „Gorzkich lat”.

Groteskowo i straszno

Jest to zatem książka intrygująca jako tekst literacki. Pozostaje natomiast pytaniem jej funkcja jako źródła historycznego. Zdarzające się autorce pomyłki pamięciowe (w rodzaju mylenia kolejności wydarzeń lub datowania spotkań z ludźmi, z którymi musiała się zetknąć wcześniej lub później) rejestruje i objaśnia Łukasz Bertram w wartościowych przypisach. Przeżycia Sowińskiej na tło całej „sprawy Gomułki i Spychalskiego” rzuca w posłowiu nieoceniony prof. Andrzej Paczkowski. Tekst został wyposażony w biogramy bohaterów, w istotny sposób wzbogacające wiedzę czytelnika. Wszystko to nie sprawia jednak, że autorce do końca się ufa. Z dwóch co najmniej powodów.

O pierwszym już wspomniałem: to wyraźna kreacja heroiczna, bo w tej konwencji wspomina ona swoje zachowanie ze śledztwa. Nie chodzi w tym momencie o małoduszne czepianie się szczegółów, że na przykład miewała okresy załamań, a potem dopiero odwoływała złożone wyjaśnienia, co w relacji zastępuje opowieścią o własnej konsekwencji. W sumie ma powód do dumy: cokolwiek mówiła w ciągu tych pięciu lat, nie udało się z jej zeznań złożyć sensownego materiału dowodowego. Problem jest raczej, jakkolwiek historyk pewnie się żachnie na moje słowa, literacki: partie tekstu, pokazujące kolejne przesłuchania, bywają stosunkowo mało przekonujące psychologicznie, skażone deklamatorstwem.

Drugi powód jest ważniejszy, choć w oczywisty sposób każe on podejrzliwie czytać w ogóle wszystkie wspomnienia. Pracując przez dekady nad „Gorzkimi latami” (od pewnego momentu świadoma już, że za jej życia rzecz pozostanie w rękopisie), Sowińska przyjmuje perspektywę czasów, w których pisze. Trudno mieć o to żal, ale należy pamiętać, że wycofawszy się z pracy politycznej, i pracując potem jako pisarka i redaktorka książek, pozostała ona zwolenniczką real-socjalizmu, do którego zniechęcił ją dopiero sprowokowany przez władze wybuch nastrojów antysemickich w 1968 r. Stąd być może głęboko ambiwalentny stosunek do Władysława Gomułki i stąd wspomniane wcześniej rozumienie terroru stalinowskiego jako problemu personalnego, a nie systemowego – dokładnie tak, jak w oficjalnej wykładni wydarzeń z lat 1948-1956, utrzymującej się bodaj do końca istnienia PRL.

Nie znaczy to jednak, że mamy do czynienia jedynie z dobrą, poruszającą literaturą. Sowińska jest, być może, lepszą obserwatorką obyczajowego szczegółu, niż interpretatorką wydarzeń. Niekiedy zresztą pozostawia fakty bez komentarza – i kto wie, czy nie staje się wówczas najbardziej wiarygodna. Jak wtedy, gdy opisuje straszną i śmieszną konfrontację ze śledczym, przy którym z bólu i rozpaczy zaczyna się kiwać na krześle. Ubek, pochodzenia – jak lojalnie zaznacza autorka – żydowskiego mówi do Sowińskiej, urodzonej jako Zalcman: „nie kiwajcie się, towarzyszko, na krześle, to nie synagoga”. Czarna komedia i tragedia w jednym. Bo przecież mieli budować świat – razem z Polakami, Rosjanami, ze wszystkimi nacjami bez różnicy – w którym związki krwi nie odgrywałyby żadnej roli.

Lub jak wtedy, gdy po wyjściu z więzienia spotyka się z Gomułką i ze zdumieniem, bo nawet chyba nie z przerażeniem słyszy, jak jej rozmówca w przededniu objęcia funkcji I sekretarza zaczyna zastanawiać się, kto w jego otoczeniu jest, a kto nie jest Żydem.

Lub wcześniej, gdy zaprzyjaźnia się ze współwięźniarką i poniewczasie odkrywa, że to donosicielka. I nie umie zacząć jej nienawidzić.

Lub jak odkrywa, że posiłki dostaje w misce, z której wcześniej jadł pies.

W ten sposób wiedzę faktograficzną, którą daje się zrekonstruować na podstawie dokumentów, zaczynają wypełniać zmysłowe szczegóły. Obrazki groteskowe i straszne. Mówiące nie tylko o tym, co się działo w ponurych latach stalinowskich, ale jak się te lata przeżywało. Przy wszystkich sygnalizowanych tutaj zniekształceniach, ta barwna i sugestywna opowieść dostarcza nam tego, co sprawia, że „historia w ogóle” zaczyna stawać się „historią ludzi”, o ile nie „herstorią” – historią kobiety wplątanej w bezwzględną walkę mężczyzn. Takiej, jak my, choć uwiedzioną przez skompromitowaną i obcą nam już dzisiaj ideologię.

 

Książka:

Stanisława Sowińska, „Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia”, redakcja i opracowanie: Łukasz Bertram, współpraca: Maria Krawczyk, posłowie i konsultacja naukowa: prof. dr hab. Andrzej Paczkowski, Ośrodek KARTA, Warszawa 2017.