Rządzący mają obowiązek unikać kryzysów, jak kapitan statku musi omijać mielizny. Kiedy już jednak kryzys nadejdzie, dobry przywódca nie może zmarnować nadarzającej się okazji. Bunt krajów wyszehradzkich przeciw obowiązkowi relokacji uchodźców, który zbiegł się w czasie z dyskusją na temat zagrożenia praworządności w najważniejszym państwie tego regionu, dał Macronowi dobrą okazję, by odegrać na unijnej scenie rolę nie tyle rozjemcy, co arbitra. Ruszając w tournée po środkowej Europie, francuski prezydent zdawał się sugerować, że to on zadba o to, by na wschodniej flance wspólnoty znowu zapanował porządek.
Niektórzy widzieli w tym próbę podjęcia walki o Europę, dokonaną przez odpowiedzialnego męża stanu, który staje wbrew prawicowemu populizmowi, wyrzekającemu się nie tylko europejskiej, lecz wręcz ogólnoludzkiej solidarności. W tej narracji Macron to otwarte granice, odpowiedzialna polityka, świeckie państwo, nowoczesna gospodarka, liberalne wartości; Macron to nowa twarz starej Europy. Rzecz w tym, że jak powiedział kiedyś Bismarck Napoleonowi III: „Ludzie mają usta pełne Europy, gdy żądają czegoś, o co nie ośmieliliby prosić we własnym imieniu”.
Macron lubi zapewniać o swoim przywiązaniu do „gaullistowskiego konsensusu” w polityce międzynarodowej. Jego wyznacznikami są souverainisme, czyli odrzucenie możliwości scedowania narodowej niezależności na rzecz jakiegokolwiek mocarstwa (czytaj: Stanów Zjednoczonych) czy organizacji międzynarodowej (tj. Unii Europejskiej oraz NATO) oraz politique de grandeur, czyli upór przy prowadzeniu polityki wielkomocarstwowej („Francja nie może być Francją bez wielkości”).
De Gaulle był pierwszym francuskim przywódcą, który musiał prowadzić politykę w stylu Ludwika XIV czy Napoleona, nie mając do tego środków. Trzeci co do wielkości arsenał nuklearny na świecie, przynależność do elitarnego klubu państw posiadających lotniskowce czy okręty podwodne z napędem jądrowym czy wreszcie utrzymywanie wojsk i stref wpływów od Gujany po Gabon – to wszystko kosztuje. Generał znalazł sposób lewarowania osłabionej pozycji Francji – był to udział we wspólnocie europejskiej, z jej ogromnym potencjałem ludnościowym i gospodarczym. Realia powojenne, które wymusiły abdykację Niemiec z roli kontynentalnego lidera, stworzyły szansę na utrwalenie formuły, w której Europa podążała za „niemiecką lokomotywą i francuskim maszynistą”.
Obecny prezydent stoi przed trudniejszym wyzwaniem. Niemcy „bońskie” były krajem o potencjale równorzędnym Francji; „berlińskie”, po zjednoczeniu, są już odczuwalnie silniejsze – i rola lokomotywy przestaje im odpowiadać.
Jeśli Macron chce zatem utrzymać pozycję swojego kraju, musi prowadzić politykę aktywną tam, gdzie Niemcy jej prowadzić nie chcą lub nie mogą. Paryż ma przecież atuty w postaci broni atomowej, miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ z prawem weta oraz większej zdolności projekcji siły (tylko w ciągu ostatniej dekady Francja walczyła m.in. w Afganistanie, Iraku, od 2011, w Mali, Czadzie, Nigrze, Zatoce Adeńskiej, Libii, Wybrzeżu Kości Słoniowej, Syrii, Somalii, Republice Środkowej Afryki…). Te atuty Macron może rozgrywać wobec Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza że Trump oczekuje od Europejczyków większej asertywności w obszarze zbrojeń.
Obama chętnie cedował na Francję powstrzymywanie Boko Haram i Al-Kaidy w Afryce, nawet jeśli wiedział, że Paryż wystawi za to rachunek. Macron liczy, że Trump będzie postępował podobnie. Dzięki uprzejmości rosyjskiego wywiadu (via Wikileaks) wiemy, że francuski prezydent nie jest jednak entuzjastą europejskiej armii, a ściślej: nie takiej, jaką byśmy sobie wyobrażali. Pałac Elizejski preferuje bilateralne układy z Anglią i Stanami Zjednoczonymi, bo potrzeba mu sił interwencyjnych na Bliskim Wschodzie i w Afryce, a nie wojsk, które będą bronić Rygi czy Bukaresztu. Macron, jeśli rozważa poparcie wspólnotowych sił zbrojnych, to nie takich, które broniłby granic wspólnoty w krajach bałtyckich, Polsce czy Rumunii, lecz takich, które ograniczałaby jego koszty dominacji nad Afryką. Gdybyśmy chcieli „być w centrum Unii”, musielibyśmy uznać, że polski żołnierz bardziej przyda się w Libii, gdzie będzie pomagał zabezpieczać hotspots, w których będą umieszczani i „procedowani” uchodźcy, aniżeli w Estonii, realnie zagrożonej rosyjską agresją. Swoją drogą, zanim Macron przedstawił swój pomysł „pomagania na miejscu”, nawet nie zapytał libijskich władz o zdanie. W obliczu tych rozstrzygnięć coraz bardziej realne będzie rozejście się polityk obronnych zachodniej i północno-wschodniej części Unii. Zamiast łączyć siły, będziemy je dzielić; zamiast wyznaczać wspólne cele, będziemy rywalizować, do pomocy zapraszając pozaeuropejskie potęgi: Niemcy i Francja mogą stawiać na Rosję; Polska i kraje regionu – na Amerykę.
Inny obszar, w który Niemcy zapuszczać się nie lubią, to „dyscyplinowanie” państw Europy Środkowej. Raz jeszcze jest to motywowane trudną historią. Tym chętniej rolę arbitra bierze na siebie francuski prezydent. Przy okazji daje on jednak wyraz dystansu względem wartości liberalnych, w tym tych, na których UE jest zbudowana – jak wolność przepływu osób. Spór o pracowników delegowanych to w istocie spór o granice wspólnego rynku. A także o to, czy jedno silniejsze państwo może dyktować warunki mniejszym. Macron chce wygrywać prawicowy elektorat i w miarę możliwości zabiegać drogę Frontowi Narodowemu, odwołując się do protekcjonizmu i egoizmu narodowego, czyli wartości nie do pogodzenia z trwaniem wspólnego rynku. Tutaj nie chodzi o społeczną sprawiedliwość ani standardy, lecz o rację stanu. Widać to po tym, jak swoich racji Macron broni.
Gdy mówi o nielegalnych pracownikach ze Wschodu, nie dodaje, że wedle niezależnych badań, na czarno pracuje ich nie więcej niż 5 proc. Przestrzega też przed „dumpingiem socjalnym”, choć ignoruje łatwy do sprawdzenia fakt, że nieraz koszt pracownika delegowanego – po dodaniu wydatków na transport i kwaterunek – jest porównywalny z nakładami ponoszonymi na Francuza. Rzecz w tym, że wielu rodzajów fachowców nad Sekwaną brak i po prostu trzeba ich szukać na Wschodzie. Macron zapewne fakty te zna, ale stara się oprócz prawicowych populistów pozyskać też związki zawodowe, które wolą szukać winy w emigrantach niż dopuścić jakiekolwiek reformy. Tym samym wspierają one francuski świat pracy na zasadzie liny podtrzymującej wisielca – i w niemałym stopniu przyczyniają się do utrzymywania 10-procentowego bezrobocia.
Tymczasem, jeśli Europa Środkowo-Wschodnia ma gonić Europę Zachodnią nie można jej odbierać instrumentów bogacenia się. Pozwalanie, by Polska czy Bułgaria odrabiały straty, jest także wyrazem solidarności. Nie chodzi tutaj o to, że piąta gospodarka świata nie jest w stanie konkurować z będącą na dorobku Polską, jak stwierdził pewien rodzimy polityk. Sam Paryż ma wyższe PKB niż nasz kraj. Rzecz w tym, że Pałac Elizejski zdaje się dążyć do uniemożliwienia Polsce konkurowania, pozbawiając ją kluczowego atutu tańszych, a jednocześnie wykwalifikowanych pracowników. Taka polityka, nawet jeśli przejściowo będzie biernie akceptowana przez mniejsze kraje, ostatecznie obniży z ich punktu widzenia atrakcyjność i wiarygodność europejskiego projektu, tworząc przestrzeń dla nacjonalistycznej retoryki.
Postawa Macrona oznacza powrót hard power, czy jak kto woli – Realpolitik. Właściwą kontrakcją przeciw takiemu działaniu byłoby przeciwstawienie mu sił, które umiałyby przeprowadzić krytykę rdzenia Unii – w imię Unii. Żądałyby wspólnej armii broniącej europejskich granic, jednej polityki energetycznej – w imię solidarności ze słabszymi krajami, bezwarunkowej gwarancji obrony czterech wolności konstytutywnych dla Wspólnoty. Kto jednak miałby wziąć na siebie to zadanie? Czechy czy Słowacja już uległy wobec francuskiej presji, wzmocnionej dyskretnym wsparciem Berlina. Polska, której rząd ostentacyjne usuwa unijne flagi, ignoruje głos wspólnotowych instytucji ws. Trybunału i sądów, wypadłaby w roli obrońcy liberalizmu i europejskości zupełnie niewiarygodnie. Macron to wie, kraje nam życzliwe i nieżyczliwe również – i właśnie dlatego tę partię najpewniej wygra. A nawet jeśli nie uzbiera głosów za zmianą dyrektywy ws. pracowników delegowanych, zyska przynajmniej uznanie i głosy tych, którzy mówią „najpierw Francja”. Obawiam się jednak, że na dalszą metę, przegra na tym wszystkim wspólna Unia.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons