Nikozja i Bejrut dokładają starań, by zapewnić, że wzajemne stosunki są mimo to świetne. Hezbollah ma 15 miejsc w 128-osobowym libańskim parlamencie i wchodzi w skład rządu, więc groźby jego przywódcy mają charakter urzędowy. Co więcej, szyicka organizacja ma armię potężniejszą od libańskiej, wyposażoną i uzbrojoną przez Iran: ponad 50 tysięcy żołnierzy i 120 tysięcy rakiet.

Nieuchronna eskalacja

Nie jest jasne, dlaczego Nasrallah groził działaniami „w wypadku wojny z Izraelem”. Wojna wszak trwa od 8 października: w dzień po ataku Hamasu z Gazy Hezbollah na znak solidarności ostrzelał kontrolowany przez Izrael sporny obszar farm Szebaa. Było to, zanim Izrael rozpoczął w Gazie swą kontrofensywę, nie ma tu mowy o reakcji na palestyńskie straty cywilne; chodziło o wsparcie dla zbrodniczej rzezi popełnionej przez hamasowców.

Od tej pory szyicka organizacja odpaliła na Izrael tysiące rakiet i dronów, zaś Izrael odpowiada tym samym. Obie strony jednak starają się atakować tylko cele wojskowe, bo Hezbollah, inaczej niż w poprzednich rundach konfliktu, tym razem unika używania żywych tarcz. Obie strony ewakuowały też cywili, po 90 tysięcy osób po obu stronach granicy. W rezultacie z około czterystu libańskich ofiar bojownicy Hezbollahu stanowią 320 osób; po stronie izraelskiej zginęło 18 żołnierzy i 11 cywili.

Ale konflikt nieuchronnie eskaluje. Opuszczone domy są bombardowane, co oznacza, że ewakuowani, nawet jeśli nastanie pokój, często nie będą mieli do czego wracać. W Izraelu narasta presja, by zagrożenie ze strony Hezbollahu wyeliminować zbrojnie. W Libanie, który jeszcze doświadcza skutków poprzedniej rundy walk, presja skierowana jest na powstrzymanie Hezbollahu przed sprowokowaniem kolejnej wojny „bez żadnych reguł”.

W Izraelu presja na rząd ma sens i może być skuteczna; libańska organizacja terrorystyczna kieruje się innymi zasadami. Tu decydujące są interesy jej patrona z Teheranu, który traktuje rakiety, w które wyposażył Hezbollah, jako polisę ubezpieczeniową przed izraelskim atakiem. Salw tysięcy rakiet z Libanu żaden system antyrakietowy nie byłby w stanie w pełni powstrzymać. W Izraelu wywołałyby one tysiące ofiar. Póki trwa ta równowaga strachu, ajatollahowie czują się bezpieczni – i kontynuują prace nad bombą atomową, ostateczną polisą bezpieczeństwa.

Nieszczęsny Cypr

Na dyplomatyczne rozwiązania nie ma raczej co liczyć. Wojnę 2006 roku zakończyła rezolucja Rady Bezpieczeństwa nakazująca Hezbollahowi wycofanie się o 19 kilometrów od granicy i ustąpienie miejsca przy niej armii libańskiej. Nasrallah jednak nie udaje nawet, że się do niej stosuje, zaś kontrolujące jej realizację patrole wojsk ONZ przegania, gdy mu zawadzają. Tylko co ma do tego nieszczęsny Cypr?

Nikozja wprawdzie zbliżyła się politycznie do Jerozolimy, w miarę tego, jak pogarszały się stosunki Izraela z Turcją, okupującą od 1974 roku północ wyspy, a w jej przestrzeni powietrznej trenuje izraelskie lotnictwo, lecz podobnie bliskie stosunki ma z Bejrutem, którego armię szkoliła. Co więcej, Izrael nie miałby żadnego powodu, by w razie wojny z Libanem korzystać z cypryjskich lotnisk, skoro ma z Libanem wspólną granicę, a wyspę dzieli od libańskiego wybrzeża 264 kilometrów. Dystans ten z kolei mogłyby pokonać, by spełnić groźby Nasrallaha, rakiety Fateh-110 i M-600 o największym w jego arsenale zasięgu, ale Hezbollah ma ich niewiele i raczej wykorzystałby je do ataku na południe Izraela.

Jerozolima rozpatrywała wprawdzie możliwość wykupienia terminalu w porcie w Larnace, by zastąpił Hajfę, gdyby została w wojnie z Libanem zniszczona, ale trudno uznać taką współpracę za casus belli; na Izraelu zresztą, któremu Nasrallah i tak grozi spaleniem Hajfy i okupacją Galilei, groźby pod adresem Cypru nie robią wrażenia. Nasrallahowi raczej chodziło o zastraszenie Unii Europejskiej, do której należy Cypr, że w wypadku rozszerzenia wojny nie pozostałaby bezpieczna. Wódz Hezbollahu żądał też od Cypru, by jako najbliższe terytorium unijne przyjmował bez ograniczeń uchodźców z syryjskiej wojny – w której Hezbollah aktywnie uczestniczy po stronie prezydenta Assada, powodując tym samym ów uchodźczy exodus.

Nie wiadomo jednak, co przestraszona Europa miałaby zrobić. Wprawdzie rzecznik UE oświadczył dumnie, że „atak na Cypr byłby atakiem na Unię” – ale w sprawie tureckiej okupacji północy wyspy Bruksela nie zrobiła nic, prócz późniejszego negocjowania z okupantem jego ewentualnej akcesji. Tego akurat Hezbollah w przypadku swojej agresji oczekiwać jednak nie może.

(Potencjalna) wojna bez reguł

Być może więc chodziło po prostu o pogrożenie Nikozji zemstą: za udaremnienie zamachów terrorystycznych planowanych przez organizację Nasrallaha czy za dotąd niewytyczoną granicę morską między oboma krajami, co uniemożliwia pełną eksploatację podwodnych zasobów gazu? Ale granica jest niewytyczona z winy Bejrutu, który nie może nic ustalić, bo najpierw musi wyznaczyć współdeterminującą jej bieg morską granicę z Syrią, a ta prawem kaduka żąda części libańskich pól gazowych i ani myśli ustępować. Żadne ofiary poniesione przez sojuszniczy Hezbollah dla Assada nie złagodziły jej nieustępliwości; to już demarkacja granicy morskiej z Izraelem, skądinąd wrogiem, była łatwiejsza. A nieudany zamach łatwiej byłoby pomścić zamachem udanym niż rakietami. Zagadka.

Ale nie dla Hakana Fidana, który z pozycji szefa wywiadu tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana awansował (a może został zdegradowany) na pozycję szefa jego dyplomacji. Z iście wywiadowczym dyplomatycznym taktem oświadczył on, w tydzień po groźbach Nasrallaha, że „niektóre kraje wykorzystują grecką cypryjską administrację Cypru południowego [Ankara nie uznaje państwa, które najechała i którego terytorium okupuje] jako bazę, zwłaszcza dla operacji w Gazie. Jak się ktoś staje częścią rozgrywających się na Bliskim Wschodzie wojen, to ogień ten jego też znajdzie. Radzimy im, by trzymali się z dala od konfliktu”. Nie jest jasne, co wywiadowczy dyplomata miał na myśli, ale jest oczywiste, że dla Ankary każdy powód, by zaszkodzić Nikozji, jest dobry. Więc choć w Syrii Hezbollah wspiera Assada, zaś Turcja jego wrogów, to na Cyprze – i w Gazie – oba państwa są po jednej stronie. Po stronie wojny. Pozostaje więc chyba domniemanie, że Nasrallahowi chodziło przede wszystkim o zapowiedź „wojny bez reguł”, a nie o spędzanie snu z oczu cypryjskim przywódcom. Szyicki przywódca wie, że Stany Zjednoczone, które dokładają ogromnych dyplomatycznych starań, by nie dopuścić do poszerzenia wojny, obiecały zarazem Jerozolimie, że jeżeli do konfrontacji włączy się Iran, poprą Izrael w całej rozciągłości. Tak już było podczas kwietniowego ataku rakietowego z Iranu: pociski zestrzeliwali i Izraelczycy, i okręty USA, Wielkiej Brytanii i Francji, a nawet armia jordańska. W wypadku nowej wojny antyirańska koalicja mogłaby skorzystać z brytyjskich i francuskich baz na Cyprze, i temu właśnie Nasrallah chciałby zapobiec.

Nie może jednak mieć pewności, że jego ostrzeżenie zadziałało. Groźbę ataku na sąsiednie państwo media ledwie odnotowały; rzecznik Departamentu Stanu nazwał jego słowa „niezwykle mało pomocnymi”, i tyle. Wojna się zbanalizowała, a co dopiero sama jej groźba; zresztą wszyscy wiedzą, że Hezbollah już tak ma i nie ma się czym przejmować. Wakacje na Cyprze nadal planować więc można. Wyspa zresztą, jakby co, ma schrony dla 40 procent swej ludności, Polska – dla 4 procent. Może warto nie wracać?

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.