Jakub Bodziony: Lewicowa koalicja Nowy Front Ludowy zdobyła 182 mandaty, wygrywając drugą turę wyborów parlamentarnych we Francji. Drugie miejsce zajęła partia Emmanuela Macrona, ze 168 parlamentarzystami, a na trzecim miejscu znalazło się Zjednoczenie Narodowe – zwycięzcy pierwszej tury, którzy ostatecznie zdobyli zaledwie 143 mandaty. To polityczne trzęsienie ziemi? 

Jarosław Kuisz: Tak, to kompletnie zaskoczenie. Po pierwszej turze wyborów powstawały materiały dziennikarskie, które analizowały scenariusze przejęcia władzy przez Marine Le Pen. Dziennikarze „Le Monde” w swoim podkaście dyskutowali o tym, czy skrajna prawica jedynie zwycięży w wyborach, czy zdobędzie większość absolutną. Rozmawiano o tym, jak będzie wyglądać kohabitacja Emmanuela Macrona z premierem wywodzącym się ze skrajnej prawicy, którym miał zostać 28-letni Jordan Bardella. 

Teraz też będziemy mieć do czynienia z kohabitacją. Prezydent Emmanuel Macron będzie współrządził z lewicowym premierem. 

Prawdopodobnie tak. Na razie trzeba uporządkować ten bałagan, bo poza trzema głównymi siłami 45 mandatów zdobyli Republikanie, 15 – polityczny plankton po prawej, a 13 – po lewej stronie. Nikt nie ma większości bezwzględnej, więc mamy do czynienia z polityczną sałatką nicejską. 

Skąd błąd sondażowni i większości ekspertów, którzy spodziewali się zwycięstwa skrajnej prawicy w drugiej turze?

Przyczyną był fenomen, z którym mieliśmy do czynienia w polskich wyborach parlamentarnych – wysoka frekwencja, która w drugiej turze we Francji wyniosła aż 63 proc. To najwyższy wynik od 43 lat. Atak paniki wśród wyborców przerażonych wizją rządów skrajnej prawicy przełożył się na odwrócenie sondaży. To jest efekt tak zwanej demokracji strachu, ostrzeżeń przed radykałami i faszyzmem.

Pamiętam, że jednym z wniosków z naszej rozmowy po pierwszej turze wyborów było to, że straszenie Marine Le Pen nie działa już tak, jak kiedyś.

Bo to przez lata była taktyka Macrona i rzeczywiście jego ostrzeżenia nie przełożyły się na wynik wyborczy. To nie jest makiaweliczny triumf prezydenta, jak sugerują niektórzy, bo jego ugrupowanie straciło kilkadziesiąt mandatów. Teraz będzie się musiał podzielić władzą z ludźmi, których w dużej mierze nie znosi – z wzajemnością. To lewica jest tutaj niewątpliwym zwycięzcą.

Co przesądziło o sukcesie lewicy?

Mobilizacja połączona z wielkim bonusem za zjednoczenie. Wyborcy lewicowi, podobnie jak w Polsce, mieli ogromny żal do polityków, którzy byli rozproszeni i wzajemnie skłóceni. Macron, podejmując zaskakującą decyzję o rozpisaniu przedwczesnych wyborów, liczył, że ten stan się nie zmieni i centrowi wyborcy zagłosują na niego. Tymczasem lewicowcy postanowili zawiesić swoje animozje i wystartować razem – od komunistów, przez centrolewicę i socjalistów, aż po ruchy ekologiczne. 

Tylko że lewicowa koalicja jest bardzo różnorodna i wewnętrznie sprzeczna. Mówiło się o tym, że podzieli się zaraz po wejściu do parlamentu. Czy w związku z bardzo dobrym wynikiem bardziej prawdopodobna staje się opcja trwałego sojuszu, który zwiększy szansę na przejęcie władzy w parlamencie?

Tak to w tej chwili wygląda. Na pewno jest to wielki skok w nieznane, jakiego nie widziano we współczesnej Francji. Nikt nie zdobył większości do rządzenia. Jedyne z czym można porównywać obecną sytuację to ostatnie dwa lata, gdy ugrupowanie Macrona również nie miało większości i musiało rządzić w sposób mniejszościowy. Tylko że oni mieli wtedy znacznie więcej mandatów, a i tak trudno było mówić o swobodzie rządzenia. 

W 49. artykule francuskiej konstytucji istnieje postanowienie, które mówi, że jeżeli nie można obalić rządu, to rada ministrów może uchwalić daną ustawę. To oznacza, że nawet rządowy projekt może stać się prawem, co miało stanowić rozwiązanie na czasy kryzysu parlamentarnego. W ostatnich dwóch latach korzystano z tego niemal bezustannie, również kiedy, przy ogromnych protestach społecznych i politycznych, zdecydowano się podwyższyć wiek emerytalny.

Jean-Luc Mélenchon, jeden z przywódców skrajnej lewicy, zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników wygłosił płomienne przemówienie. Stwierdził, że teraz przyszedł czas na rządy lewicy i to on powinien być premierem. On jest znany z bardzo prorosyjskich i antysemickich wypowiedzi, popiera wyjście Francji z Unii Europejskiej oraz NATO. To prawdopodobne, że stanie na czele francuskiego rządu? 

Nie sądzę, przeciwko tej kandydaturze będzie na pewno sam prezydent Macron, ale również spora część bardziej umiarkowanej lewicy. Mało jest tak konfliktowych liderów we Francji jak Mélenchon. Mówiąc wprost – jest on po prostu agresywnym politykiem. To przykuwa uwagę elektoratu, ale budzi też antypatię – wyborców i innych polityków. 

Mandat do parlamentu zdobył również były socjalistyczny prezydent François Hollande, który nie znosi Mélenchona, zarówno ze treść, jak i formę jego polityki. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby zgodził się na tak radykalnego przywódcę lewicowego bloku. Co więcej, La France Insoumise (LFI), na czele której stoi Mélenchon, zdobyła zaledwie 12,5 procent głosów. A całościowy wynik lewicy przyniósł również wewnętrzne otrzeźwienie. Partie chcą wykorzystać unikalną szansę do rządzenia, a nie skupić się na różnicach i konfliktach. One na pewno nie znikną, ale możliwy jest tymczasowy rozejm w zakresie wzajemnych obelg.

Jakie są największe punkty sporne na lewicy? 

Przede wszystkim ocena wojny w Ukrainie i w Gazie oraz stosunek do Unii Europejskiej i NATO. W większym stopniu łączą ich sprawy wewnętrzne, na przykład sprzeciw wobec reformy emerytalnej Macrona czy podwyższenie płacy minimalnej. 

Jak wygląda sytuacja w obozie rządowym? Z jednej strony odniósł on pewien sukces – udało się pokonać skrajną prawicę. Z drugiej strony, Macron stracił mandaty. Jego gambit nie był może tak tragiczny w skutkach, jak mogło się wydawać po pierwszej turze, ale ostatecznie osłabił pozycję prezydenta.

Pełna zgoda – to zarówno zwycięstwo, jak i przegrana. Można powiedzieć, że ocena tych wyborów sprowadza się do trzech paradoksów. Pierwszy paradoks dotyczy lewicy. Jest ona zwyciężczynią drugiej tury wyborów, ale to zwycięstwo może ją podzielić. 

Drugi paradoks polega na tym, że partia prezydencka jednocześnie wygrywa i przegrywa. Wynik potwierdził, że poparcie dla partii Macrona i koalicji, której przewodzi, spada. Posłowie, którzy go popierają, prawdopodobnie w ogóle nie będą rządzić lub dogadają się z lewicą. Wszystko to jednak w sytuacji, gdy po pierwszej turze sądzono, że poniosą całkowitą porażkę, że przegrają zarówno z lewicą, jak i skrajną prawicą, i że zdobędą jeszcze mniej głosów. 

Trzeci paradoks dotyczy skrajnej prawicy i duetu Le Pen i Bardella. Nigdy wcześniej nie zdobyli tylu mandatów – to bez wątpienia ogromny sukces. Są wyraźnie na fali wznoszącej. Jednak sondaże po pierwszej turze rozbudziły nadzieje, że prawica będzie rządzić krajem. Liderzy Zjednoczenia Narodowego snuli tę wizję podczas swoich licznych wystąpień, ale ostatecznie się ona nie spełniła. 

Marine Le Pen od dawna nie miała tak aroganckich wystąpień jak ostatnio. Wprost mówiła o ograniczeniu prerogatyw prezydenckich Macronowi. Zapowiadało to pogrążenie się w konstytucyjnej entropii i bałaganie na miarę tego, co widzieliśmy w Polsce pod rządami PiS-u. Tymczasem ostatecznie prawica spadła na trzecie miejsce. Okazało się, że przy tak wysokiej frekwencji w drugiej turze centrum poszło głosować. Podobnie zresztą jak w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych w Polsce. 

Co ostatecznie doprowadziło do przegranej skrajnej prawicy? Czy przeważyły czynniki zewnętrzne, tak zwana blokada republikańska, czy też prawica popełniła jakieś decydujące błędy między pierwszą a drugą turą?

Z pewnością dużą rolę odegrała mobilizacja centrowego i lewicowego elektoratu, który chciał zablokować rządy skrajnej prawicy. Czy były też jakieś błędy? Możliwe, że pewną rolę odegrały obawy, że 28-latek zostanie premierem drugiego najważniejszego kraju w Europie. Ponadto w ostatnim tygodniu dziennikarze wykonali porządną robotę – zamiast biegać z mikrofonami za celebrytami: Le Pen, Ciottim et cetera, zaczęli rozmawiać z kandydatami z różnych zakątków Francji. To, co z tego wynikło, przerosło wszelkie oczekiwania.

Podobnie było, gdy zaczęto przepytywać kandydatów Konfederacji przed wyborami parlamentarnymi w Polsce. Zdarzały się różne ekscesy. Padały takie stwierdzenia, jak to, że jedzenie psów jest w porządku. Listy okazały się zupełnie niezweryfikowane. 

Dokładnie tak. Przypomnijmy, że wbrew powielanym niekiedy błędnym informacjom Francja ma system półprezydencki. W związku z tym silny rząd jest w stanie zasadniczo zmarginalizować prezydenta. A w ostatnich tygodniach Bardella w zasadzie widział się już w roli premiera.

Dziennikarze zaczęli ujawniać materiały o tym, co dzieje się w partyjnych dołach na prawicy dopiero w ostatniej chwili. Odkryto na przykład profil jednej z kandydatek do parlamentu, na którym widniało jej uśmiechnięte zdjęcie w czapce z czasów drugiej wojny światowej. Nie była to czapka francuskiego ruchu oporu, ale nazistowska. 

Inna pani wyjaśniła, że nie ma nic przeciwko chodzeniu do dentysty, który jest Arabem itp. Zaczęła opisywać wszystkich po kolei w kategoriach etnicznych i nie widziała w tym nic niestosownego. Wręcz przeciwnie, stwierdzenie to miało być dowodem tolerancji. Inny kandydat, starszy pan, oznajmił z kolei do kamery, że jest tolerancyjny, bo nie rozjechał kogoś, z kim się fundamentalnie nie zgadzał. A to tylko wierzchołek góry lodowej. 

Doszło do tego, że w jednym z wywiadów Bardella, kiedy zaczęto pokazywać mu nagrania, został zmuszony do przeprosin. Oczywiście próbował zrzucić winę na Macrona. Twierdził, że podczas tak krótkiej kampanii nie wszyscy mogli zostać sprawdzeni. Było to jednak głęboko kompromitujące. Nie można twierdzić, że jest się gotowym do rządzenia i jednocześnie nie wiedzieć, kogo wprowadza się do Zgromadzenia Narodowego.

Wczoraj można było odnieść wrażenie, że wszyscy w europejskich stolicach odetchnęli z ulgą. Rządy skrajnej prawicy w kluczowym kraju wspólnoty byłyby dużym problemem. Z drugiej strony wynik wyborów nie przyniósł wyraźnej większości, co może prowadzić do chaosu. Co to oznacza dla Unii Europejskiej i dla Polski?

Można spojrzeć na tę sytuację z dwóch stron – tego, co przed nami, ale także tego, czego udało się uniknąć. Przegrana skrajnej prawicy oznacza, że zapowiadany przez to ugrupowanie antyeuropejski i antyukraiński zwrot nie nastąpi. Z punktu widzenia interesów Polski i szerzej Europy Środkowej ma to ogromne znaczenie. Należy więc podkreślić, że dzięki temu wynikowi wyborów w Paryżu nie zasiądzie osoba blisko związana z Władimirem Putinem. Jednocześnie nie oznacza to, że skrajna lewica, która startowała w wyborach w ramach Nowego Frontu Ludowego, zrezygnowała ze swoich promoskiewskich inklinacji. 

Nie będzie też większości w parlamencie, by prowadzić konfrontacyjną politykę z Brukselą czy wobec NATO. A przecież Marine Le Pen zapowiadała wyprowadzenie Francji przynajmniej z niektórych struktur Paktu Północnoatlantyckiego. Najprawdopodobniej, w wyniku niestabilności w parlamencie, Macron będzie kontynuował swój kurs w kwestiach polityki zagranicznej i obronności. W istocie nie ma siły, która mogłaby bezpośrednio mu się przeciwstawić. Chociaż skrajna lewica i skrajna prawica mogą mówić podobnie w różnych kwestiach, w ciągu ostatnich dwóch lat nigdy nie głosowały razem. Lewica odmówiła głosowania z tymi, których nazwała faszystami. 

Czy są więc obszary, w których kierunek polityki zmieni się po wyborach?

Myślę, że może wybuchnąć afera związana z kwestiami gospodarczymi. Lewica nienawidzi Macrona i macronistów za reformy, które wprowadzili, i odmawia współpracy z nimi. Niektórzy uważają, że jest on po prostu przestępcą, który przeprowadził reformę emerytalną wbrew woli większości Francuzów, nie zdobywając nawet większości w parlamencie. Jedną z pierwszych rzeczy, które lewica będzie chciała przeforsować, będzie podniesienie płacy minimalnej. Jeden z liderów skrajnej lewicy, François Ruffin, z którym całkowicie nie zgadzam się w wielu kwestiach, bardzo trafnie zauważył, że może to być ostatnia szansa dana lewicy przez wyborców – i dlatego należy ją wykorzystać i zająć się programem.