Dostępny na platformie streamingowej „Gliniarz z Beverly Hills: Axel F” jest kolejnym sequelem wielkiego przeboju kinowego z lat osiemdziesiątych. Oryginalny „Gliniarz… ” w reżyserii Martina Bresta [1984], opowiadający o czarnoskórym policjancie z Detroit, który w poszukiwaniu zabójcy swojego przyjaciela trafia do eleganckiej dzielnicy Los Angeles, był rzeczywiście ogromnym sukcesem. Zarobił gigantyczne pieniądze (316 milionów dolarów przy budżecie 13 milionów), miał w większości bardzo dobre recenzje, a nawet otrzymał nominację do Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny. Uczynił też gwiazdą światowego formatu odtwórcę tytułowej roli Eddie’ego Murphy’ego, który wprawdzie już wcześniej, po „48 godzinach” Waltera Hilla [1982] i „Nieoczekiwanej zmianie miejsc” [1983] Johna Landisa, był aktorem bardzo popularnym, ale wówczas wystrzelił już w górę jak rakieta. Obraz Bresta miał też wpływ na ukształtowanie się nowego subgatunku filmowego – „komediowego kina akcji”. Wcześniej takie hybrydy należały do rzadkości, kino akcji było gatunkiem serio, humor dawkowano w nim oszczędnie, gdyż przyjmowano, że osłabia on napięcie i podkopuje ważność rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Dziś trudno sobie wyobrazić kino akcji bez komediowych wstawek. Film przetarł też drogę emblematycznej dla lat osiemdziesiątych postaci „nieobliczalnego gliniarza”. Nie tylko postępującego według własnych reguł (tych było już wcześniej wielu), ale też siejącego chaos i zniszczenie na ulicach miasta; to z tej tradycji wyrósł grany przez Mela Gibsona bohater „Zabójczej broni” Richarda Donnera [1987]. Jak na stosunkowo tani rozrywkowy film, katalog osiągnieć jest spory.

Po tak spektakularnym sukcesie sequel był nieunikniony. „Gliniarz z Beverly Hills II” Tony’ego Scotta [1987] był filmem znacznie słabszym (głównie z powodu braku nowych pomysłów oraz zachwiania proporcji między akcją i humorem na rzecz tej pierwszej), ale przynajmniej bardzo dobrze zarobił. Natomiast następny, „Gliniarz z Beverly Hills III” Johna Landisa [1994] okazał się już prawdziwą katastrofą, porażką zarówno artystyczną (jeśli w ogóle w jego kontekście można użyć tego słowa), jak i finansową. Nawet Murphy wyrażał się o nim wzgardliwie, nazywając „filmowym śmieciem”. I gdyby nie ta klęska, która zamknęła drogę do powstania kolejnego sequela, doczekalibyśmy się zapewne filmowej franczyzy w rodzaju, powiedzmy, „Rambo”/„Creed”. Jest też charakterystyczne, że tytuł tegorocznego filmu pozbawiony jest numeru, tak jakby o istnieniu „trójki” chciano zapomnieć, jakby nigdy jej nie było. 

Powtórka z rozrywki

W filmie zrealizowanym równo w czterdzieści lat od powstania pierwszego „Gliniarza…” Axel (oczywiście Eddie Murphy), już po sześćdziesiątce, jest nadal czynnym policjantem w Detroit. W jednej z pierwszych scen, ścigając pługiem śnieżnym bandę złodziei, swoim zwyczajem niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze, przyśpieszając tym decyzję zastępcy szefa miejscowej policji, Jeffa Friedmana (partner Axela z „jedynki” i „dwójki”, w tej roli Paul Reiser), o przejściu na emeryturę. Wkrótce potem nasz niezdyscyplinowany gliniarz otrzymuje telefon z Los Angeles od Billy’ego Redwooda (Judge Reinhold), niegdyś tamtejszego policjanta, a obecnie prywatnego detektywa. Redwood bada przypadek zagadkowej śmierci policjanta, który miał rzekomo zostać zastrzelony przez drobnego latynoskiego dilera, a w sprawę zaangażowana jest też niewidziana od lat córka Axela, adwokatka Jane Saunders (Taylour Paige). Jane podjęła się bronić podejrzanego i z tego powodu, wedle słów Redwooda, znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie.

Zaniepokojony Axel nie waha się długo, wsiada w samolot i leci do Kalifornii. Po przylocie jego niepokój jeszcze się wzmaga, gdy odkrywa, że Redwood gdzieś zniknął – został uprowadzony albo zabity. Zaczyna więc prowadzić własne śledztwo, a przy tej okazji spotyka swojego drugiego starego znajomego z „jedynki”, Johna Taggarta (John Ashton), niegdyś partnera Redwooda, a obecnie szefa policji w LA. Poznaje też innych gliniarzy: kapitana Cade’a Branta (Kevin Bacon) oraz detektywa Billy’ego Abbotta (Joseph Gordon-Levitt), byłego chłopaka Jane, który zostaje jego nieformalnym partnerem. Oprócz dochodzenia Axel prowadzi też trudne, „pojednawcze” rozmowy z wrogo się do niego odnoszącą córką…

Tu mamy do czynienia z pójściem na łatwiznę, graniem na nostalgii leciwych dziś widzów, którzy zachowali „Gliniarza z Beverly Hills” we wdzięcznej pamięci, a z racji wieku wolą usiąść na kanapie i obejrzeć film ze streamingu niż fatygować się do kina. | Paweł Mossakowski

Co w „Gliniarzu…” AD 2024 uderza najbardziej, to bliźniacze podobieństwo do słynnego oryginału. Jest prawie taka sama obsada aktorska, w ścieżce dźwiękowej wykorzystuje się te same utwory i motywy muzyczne, kopiuje ogólną strukturę dramaturgiczną, styl, a nawet powtarza pojedyncze sceny. Tak jakby producenci, którzy już od dawna kombinowali, jak zrobić nowego „Gliniarza…”, doszli w końcu do wniosku, że najlepszym sposobem kontynuowania serii będzie ponowne nakręcenie czegoś maksymalnie zbliżonego do pierwszego, najbardziej udanego odcinka. Nie próbują więc nawet dostosować starej formuły do nowego kontekstu kulturowego i tylko mechanicznie ją powtarzają. Twórcy Top Gun: Maverick” [2021] , zrealizowanego po 36 latach sequela innego wielkiego hitu kinowego z lat osiemdziesiątych, bardziej się wysilili. Tu mamy do czynienia z pójściem na łatwiznę, graniem na nostalgii leciwych dziś widzów, którzy zachowali „Gliniarza z Beverly Hills” we wdzięcznej pamięci, a z racji wieku wolą usiąść na kanapie i obejrzeć film ze streamingu niż fatygować się do kina. Efekt tej producenckiej strategii jest taki, jakbyśmy wsiedli do wehikułu czasu, który cofa nas w lata osiemdziesiąte, z przemytem kokainy i skorumpowaną policją. Tyle że bohaterowie mają nowoczesne komputery i smartfony. No i są o czterdzieści lat starsi. 

Problemy rasowe i karykaturalny gej

A przecież przez te czterdzieści lat, które dzielą oba filmy, w Ameryce wiele się zmieniło. Przykład pierwszy z brzegu: Detroit, rodzinne miasto Axela. W 1984 roku już nie kwitło jak w okresie powojennym, od kilkunastu lat znajdowało się w fazie schyłkowej, panowała rekordowa przestępczość itd., ale w porównaniu z 2024 było oazą dobrobytu (O upadku tego miasta pisze w świetnej reportażowej książce Charlie LeDuff „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” [Wydawnictwo Czarne 2015]). W filmie nie ma nawet o tym wzmianki, najdrobniejszej aluzji w dialogach.

Powiedzmy jednak, że w komedii nie należy przypominać o smutnych rzeczach, aby nie psuć widzom nastroju. No i to w końcu drobiazg. Ale w filmie nie ma też odniesienia do kwestii znacznie ważniejszej: zmienionej – przynajmniej w sferze pedagogiki społecznej – relacji między białymi i czarnymi mieszkańcami USA. 

W pierwszym „Gliniarzu…’’ „kwestia rasowa” miała podstawowe znaczenie. Główny pomysł filmu polegał wszak na tym, że czarnoskóry chłopak z robotniczego Detroit przybywał do luksusowej dzielnicy Los Angeles, gdzie wykorzystywał swój uliczny spryt i urok osobisty, aby ośmieszać białą Amerykę. Pyskaty, bezczelny, mówiący z prędkością karabinu maszynowego, chętnie blefujący Axel sprytnie też grał na poczuciu winy swoich białych współrodaków, aby nimi manipulować. Gdy próbując zameldować się w eleganckim hotelu, dowiadywał się, że nie ma wolnego pokoju, natychmiast oskarżał recepcjonistę o rasizm. Pytanie dla nieznających filmu: czy pokój otrzymał? 

Najważniejsza z tego punktu widzenia była relacja między Axelem a dwoma typowymi przedstawicielami białej społeczności, wspomnianymi już kalifornijskimi policjantami, Taggartem i Redwoodem, przydzielonymi do jego pilnowania i śledzenia jego poczynań. Czarnoskóry przybysz z Detroit nieustannie ich przechytrzał i wystawiał na pośmiewisko, a fizyczny kontrast między nim a bezsilnymi wobec jego zagrywek gliniarzami dodatkowo wzmagał efekt komediowy. On był drobny, szczupły, ruchliwy jak żywe srebro – oni masywni i nieco ociężali. Ich wzajemne stosunki jednak ewaluowały: początkowo byli w pewnym sensie przeciwnikami, potem stawali się sojusznikami, jednoczyli siły, zaczynali grać w jednej drużynie, a na końcu zaprzyjaźniali się. Trudno było o lepszy symbol międzyrasowego pojednania stanowiącego ukryte przesłanie filmu. Zapewne był to jeden z powodów, dla którego był równie chętnie oglądany przez czarnych i białych widzów.

Jak wyglądają dzisiejsze stosunki między obydwoma rasami – nie mnie orzekać, nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Jednak z badań Gallupa z 2020 roku wynika, że niestety niewiele się od 1984 roku zmieniło, przynajmniej w ich postrzeganiu. Natomiast zaszła oczywista zmiana w przestrzeni szeroko rozumianej kultury, a echa tej zmiany (zapoczątkowanej zresztą już w latach osiemdziesiątych) docierają również do nas: walczy się z rasowymi stereotypami, reformuje język, zabrania używania „słowa na N” (tak to określane jest w oficjalnych raportach socjologicznych). Niekiedy nawet zasady politycznej poprawności wdraża się z nadmierną gorliwością, co skądinąd może stanowić samoistne źródło komizmu. Ale w nowym „Gliniarzu…” nie ma praktycznie odniesienia do tej kulturowej zmiany – z jednym wyjątkiem. W początkowej scenie filmu Axel ogląda w hali mecz hokejowy w towarzystwie młodszego od siebie białego kolegi z policji, który w pewnym momencie wyraża zdziwienie, że ktoś o czarnym kolorze skóry może interesować się tą dyscypliną sportu (hokej to wszak nie koszykówka). Axel zarzuca mu żartobliwie, że operuje stereotypami, a gdy ten zapewnia, że się poprawi, złośliwie go przedrzeźnia. „A gdybym ja cię chciał przedrzeźniać?”, pyta skonfundowany policjant. „A nie, to by mnie obrażało”, z udaną surowością informuje go Axel. Wydaje się, że film podąży dalej tym tropem, ale nie: zacytowana wymiana zdań pozostaje jednorazową aluzją do niesymetrycznych zasad poprawności politycznej dających Axelowi niejaką przewagę w kontaktach z białymi.

Wspomnę jeszcze dla porządku, że „Gliniarz…” niespecjalnie też respektuje zmiany, jakie zaszły w stosunku do społeczności LGBTQ+. Wprawdzie nie padają tu kwestie o jawnie homofobicznym zabarwieniu, ale autorzy filmu nie mogli się powstrzymać przed ponownym przywołaniem postaci Serge’a (Bronson Pinchot), starego znajomego Axela, niegdyś handlarza dzieł sztuki, a obecnie nieruchomości, karykaturalnego geja, chodzącego w jaskrawych strojach i mówiącego z dziwnym akcentem i intonacją. Trzeba jednak dodać, że wywołuje on sympatię widzów, nie tylko łatwy śmiech. 

Rutynowe strzelaniny i konflikt z córką

Być może jednak to, co ja uważam za wadę filmu, inni poczytają mu za zaletę. Mnie może nie podobać się anachroniczność i niewspółczesność „Gliniarza…”, inni zaś docenią zręczność, z jaką reżyser filmu, debiutujący na dużym ekranie Australijczyk Mark Molloy, odtwarza klimat lat osiemdziesiątych (w pierwszej chwili można nawet pomyśleć, że film powstał w tej epoce).

„Gliniarz…” jest przede wszystkim bardzo schematyczny, doskonale przewidywalny, pozbawiony najmniejszej niespodzianki. Nieodłączne w tym gatunku strzelaniny są rutynowe, podobnie jak uliczne pościgi – jedynym, co wykracza ponad standard, jest liczba i zróżnicowanie pojazdów w nich używanych. | Paweł Mossakowski

Ale gdyby abstrahować od tej kwestii i oceniać film jak każdy inny, ocena nie wypadnie wysoko. „Gliniarz…” jest przede wszystkim bardzo schematyczny, doskonale przewidywalny, pozbawiony najmniejszej niespodzianki. Nieodłączne w tym gatunku strzelaniny są rutynowe, podobnie jak uliczne pościgi – jedynym, co wykracza ponad standard, jest liczba i zróżnicowanie pojazdów w nich używanych, od wspomnianego pługu śnieżnego po małe autko służb parkingowych. Prosta historia jest też sztucznie komplikowana, a śledztwo trudno nawet nazwać śledztwem, gdyż jego wynik jest znany od początku.

Molloy ma też denerwującą skłonność do prowadzenia widza za rączkę i podpowiadania mu, co ma myśleć – co dotyczy zarówno pełnej oczywistych rozwiązań fabuły, jak i występujących w filmie postaci. Najlepszy przykład to kapitan Brant grany przez Kevina Bacona, który jest tak śliski i odrażający, że od razu wiadomo, że będzie tu głównym szwarzcharakterem (proszę tego nie traktować jako spoiler). Żeby nie było już żadnych wątpliwości Molloy każe mu jeszcze nosić złotego rolexa i buty od Gucciego, niekupionych raczej z policyjnej pensji – brakuje mu tylko identyfikatora w klapie marynarki z napisem „Skorumpowany Gliniarz”. Zwykle gdy na początku filmu tak jednoznaczne definiuje się oczekiwania widza względem postaci, to po to, by im potem zaprzeczyć, a przynajmniej „grać” na nich. Tu nic z tych rzeczy – Brant jest konsekwentnie łajdakiem od początku do końca. 

Jest tu również nowy wątek napiętych stosunków między Axelem a jego córką Jane, ale i on rozegrany jest w maksymalnie schematyczny sposób. Jane ma ojcu za złe, że zawsze stawiał na pierwszym miejscu pracę kosztem rodziny, a po wywiezieniu jej i jej matki do LA w ogóle się nimi nie interesował. Była z tego powodu tak rozżalona i wściekła, że nawet swój zawód wybrała w kontrze do niego – on łapał przestępców, ona ich broni. Jego wizyta w LA stanowi okazję do dokonania rodzinnych rekolekcji, przepracowania konfliktu, przeprowadzenia rozmów wyjaśniających. Sęk w tym, że owe rozmowy – przebiegające w tonacji serio i rażąco różniące się tym od reszty filmu – są monotonne, samopowtarzające się, nie przybliżające momentu pojednania (choć może przez to bardziej realistyczne?). Jak się te terapeutyczne sesje skończą, nie muszę chyba mówić, powiem tylko, że na szczęście obyło się bez nadmiaru sentymentalizmu.

Także i humor filmu jest raczej pośledniej klasy. W pierwszym „Gliniarzu…” Murphy, z pochodzenia stand-uper, wiele dialogów improwizował, dzięki czemu dowcip był świeży i naturalny. Tu wygłasza kwestie napisane przez scenarzystów, niespecjalnie zabawne i brzmiące cokolwiek mechanicznie. Nie może też oczywiście zabraknąć drobnych złośliwości na temat wieku bohaterów, ich zdrowia i kondycji fizycznej, głównie wycelowanych w Taggarta, granego przez najstarszego w tym towarzystwie aktora. Na szczęście jest ich niewiele, nie przekraczają granic dobrego smaku, ale też przesadnej wesołości nie wywołują. Najlepszy i najinteligentniejszy żart ma charakter autotematyczny: Abbott, przeglądając policyjny rejestr wizyt Axela w Kalifornii, rzuca uwagę „1994 to nie był twój najlepszy czas”, robiąc aluzję do fatalnego „trzeciego” „Gliniarza”. Ale jeśli powstanie kolejny sequel, czego nie da się wykluczyć, obawiam się, że 2024 też nie będzie wspominany najlepiej.

Najlepiej broni się tu sam Eddie Murphy. Porusza się siłą rzeczy wolniej, ale ogólnie czas obszedł się z nim łaskawie, fizycznie tak bardzo się nie zmienił. Ale co ważniejsze, zachował wiele swojego „firmowego” wdzięku, nie stracił ekranowej charyzmy, jego osobowość aktorska wciąż jest żywa, przebijająca się przez schematyczność roli. Nie jest to dla mnie niespodzianką, gdyż kilka lat temu oglądałem film „Nazywam się Dolemite” [reż. Craig Brewer 2019], biografię amerykańskiego komika i prekursora dzisiejszego rapu, Rudy’ego Raya Moore’a, gdzie Murphy zagrał tytułową rolę. Tam jednak mógł zaprezentować pełną skalę swojego komediowego talentu, tu film mu takiej szansy nie stworzył. Szkoda.

Film: 

„Gliniarz z Beverly Hills: Axel F” [Beverly Hills Cop: Axel F], reż. Mark Molloy, USA 2024, Netflix.