Najpierw rzuca się w oczy okładka, a ściślej – obwoluta na niej. To nie jest wina polskiego wydawcy – przejął ten wzór z wydania oryginalnego. Obwoluta wygląda jak dekoracja ścienna w podrzędnej knajpie wietnamskiej – zgeometryzowane wzorki, jaskrawe kolorki, pseudoorientalne smoki. Na pierwszy rzut oka można by te dwa ogromne tomy uznać za rozbudowany podręcznik tai-chi, qi-gong albo nawet feng shui. Niech nas jednak nie zmylą te pozory. To jest historia świata sporządzona tak, aby dobrze się czytała w czasach, kiedy czytanie długich zwartych tekstów powoli odchodzi do muzeum umarłych (albo, miejmy nadzieję, przejściowo zaniechanych) czynności kulturowych. Napisać tysiącpięćsetstronicową książkę stylem prosto z tabloidu to naprawdę niemała sztuka – udała się ona Simonowi Sebagowi Montefioremu, autorowi znanemu w świecie i mającemu już uprzednio solidny, rozpoznawalny w popkulturze dorobek. Brawa, duże brawa.

Historia w stylistyce gonzo

Te dwa wielkie tomy noszą bezpretensjonalny tytuł: „Świat. Historia rodzinna”. Opowieść zaczyna się od samego początku, to jest od Sumerów, ze wzmiankami o jeszcze wcześniejszych ludziach prehistorycznych, a kończy na inwazji Rosji na Ukrainę. Historia jest zatem praktycznie kompletna według stanu na rok 2024. Autor nadmienia we wstępie, że jako dziecko czytał „Studium historii” Toynbee’ego, chociaż tylko w jednotomowym skrócie. Wiadomo zatem od razu, że pisze to fachowiec, a nie amator, który zasmakował powodzenia, prowadząc kanał na YouTubie i postanowił wejść wyżej.

Wybaczcie ten sarkazm. Trudno odnieść się poważnie do historii świata w dwóch tomach, choćby pokaźnych (Wells zmieścił wprawdzie swoją w jednym niewielkim woluminie, ale i jego „Historię świata” trudno dziś czytać bez uśmiechu). Jednak pomysł jest na swój sposób godny uznania, wykonanie też. Montefiore z pewnością wie, o czym pisze, wie również, dlaczego pisze tak, a nie inaczej. To nie jest prowizorka ani zlepek kawałków z Wikipedii. Każde zdanie w tej olbrzymiej mcdonaldowej syntezie ma podstawę źródłową, chociaż dla większości odbiorców będzie ona niewidoczna, ponieważ w obu tomach „Świata. Historii rodzinnej” nie ma ani jednego przypisu bibliograficznego, a bibliografia zbiorcza umieszczona jest jedynie na stronie internetowej autora, aby nie rozdymać jeszcze bardziej edycji drukowanej. W każdym razie, nie jest to historia zmyślona.

Gorzej, że autor przedstawia niefałszywe informacje w stylu podobnym do tego, co w dwudziestym wieku nazywano gonzo journalism – sensacyjnie i krzykliwie. Wrażenie jest takie, jakby czytało się bardzo długi szereg nagłówków prasowych obwieszczających, że król taki-a-taki kazał zamordować swojego konkurenta, a prezydent taki-a-taki udaremnił zamach stanu; cesarzowa taka-a-taka miała romanse, a premier taki-a-taki zasłynął z ekscentrycznego hobby. Warto zadać pytanie, do kogo może być dziś adresowana publikacja mająca tysiąc pięćset stron druku, obojętnie jakim stylem napisana? Kto ma to czytać? Dla specjalistów rzecz będzie mało poważna. Dla laików perspektywa zabrania na urlop takiej lektury, choćby w postaci plików na kindlu, może okazać się zbyt przytłaczająca. Pozostają głównie pasjonaci historii, zahartowani recenzenci oraz żyjący jeszcze snobi czytelniczy.

Monarchistyczny pitawal

Ale o czym właściwie jest ta książka? O historii świata, to jasne. Historię tę Montefiore opowiada jednocześnie atrakcyjnie dla ewentualnego czytelnika oraz wielce niemodnie – jest to bowiem historia ludzkości widziana przez rodziny, które ludzkością kierowały, głównie dynastie rządzące dawnymi monarchiami i rozbudowane klany polityczne znane z nowoczesności. Roi się więc na tych kartach od cesarzy rzymskich, Karolingów, kalifów, Burbonów, sułtanów, Hohenzollernów, chanów, Habsburgów, Kennedych, Koburgów, carów, cesarzy i Czyngisydów, których otaczają całe chmary pomniejszych królików i dyktatorków. Oczywiście wszystkie te rody i rodziny zajęte są głównie walką o władzę i jej utrzymanie, bo na tym polegała historia przez większą część swojego dziania się – w każdym razie ta „historia”, którą utrwalono w źródłach pisanych przez wiele stuleci prawie wyłącznie na zlecenie owych władców. Nawet zmurszali francuscy „Annaliści” sprzed prawie stu lat rwaliby włosy z głowy, gdyby dano im Sebaga do czytania. A co dopiero nowocześni uczeni, dla których (podobnie jak dla historyków dwudziestowiecznych o proweniencji marksistowskiej) historia z perspektywy władców, a już zwłaszcza z perspektywy ich powiązań i konfliktów rodzinnych, była i jest w najlepszym razie ciekawostką. Istotne procesy dziejowe zachodzą, jak dziś niemal zgodnie uznajemy, poza wolą i władzą nawet najpotężniejszych i najbardziej utytułowanych jednostek.

Sebag Montefiore postanowił jednakże dokonać wolty i powrócić do dawnych form pisania historii, ale z pewną odmianą – władcy i mężowie stanu, których czyny relacjonuje, nie są bohaterami, lecz niemal bez wyjątku postaciami wyjątkowo przykrymi. Projekt napisania dziejów ludzkiej cywilizacji jako monarchistycznego pitawalu jest na swój sposób oryginalny. Owszem, mieliśmy paru autorów, którzy wyspecjalizowali się w pisaniu książek o osobach arystokratycznych (w Polsce tłumaczono kiedyś Theo Aronsona, jednego z najważniejszych w tej gildii), ale te historie pisane były albo z uszanowaniem (tak pisał Aronson), albo z zacięciem typowo plotkarskim (tu można wyliczyć mnóstwo książek typu „upadek domu Windsorów” albo „sekrety rodu Grimaldich”). Sebag zaproponował nową jakość, jakość skrojoną na czasy, kiedy świadomością zbiorową rządzą momentalne przekazy, a wszelkie rozbudowane narracje są traktowane z buta. (Dlatego lepiej pisać felietony niż eseje.) Z takich „momentów” zbudował tysiąc pięćset stron. Śmiałe przedsięwzięcie.

Świat, czyli co?

Ale co to jest historia świata? No tak, tu robi się jeszcze trudniej. Pozostałą część tego felietonu poświęcę zatem sprawom ogólniejszym. Blurb, jakim opatrzono rzeczone dwa potężne woluminy, powiada: „«Sukcesja» spotyka «Grę o tron»”. Nawet średnio rozgarnięty konsument zorientuje się, że istotą sprawy jest w tym przypadku wskaźnik sprzedaży. W porządku. Można i tak. Wiadomo przynajmniej od razu, że nikt tu nie udaje, że uprawia bezinteresowną naukę. Jednak opowiadanie dziejów człowieka niekoniecznie musi się odbywać na sposób naukowy. Warto więc z kolei zapytać, na podstawie jakich źródeł można je dziś komponować na użytek jeszcze czytającej publiczności. Chyba nie do końca uświadomiono sobie dotychczas w środowisku historiograficznym, że w ciągu ostatnich dwóch dekad zaszła fundamentalna zmiana jakościowa w procesie wytwarzania i obiegu źródeł.

Aż do końca XVII wieku jedynymi źródłami historycznymi były rękopisy, książki i dokumenty. W XVIII wieku dodano prasę, w wieku XIX druk masowy, a w XX radio i telewizję. Aby otrzymać głos w którymkolwiek z tych mediów (poza pisanymi na własny użytek manuskryptami), przeważnie trzeba było przejść przez rozmaite mniej lub bardziej oficjalne sita recenzyjne, redakcyjne i cenzuralne. Rzadko zdarzało się opublikowanie czegokolwiek poza tymi instancjami. Natomiast od początku obecnego stulecia narasta proces całkowitej anarchizacji wypowiedzi publicznych. Każdy, dosłownie każdy, kto ma na to ochotę, może wyrazić swoje zdanie na dowolny temat i upublicznić je. Mechanizmy cenzury, o ile w ogóle istnieją poza krajami niedemokratycznymi, są na ogół bezsilne w zetknięciu z miliardami takich wypowiedzi publikowanymi każdego dnia. Tak samo bezsilne są normy poprawnościowe języków etnicznych czy praktyki konsensualnej akceptacji tekstu przed jego upublicznieniem. Nie wiadomo, jak się ta sytuacja rozwinie, ale na pewno jest bezprecedensowa.

W kontekście pracy historiograficznej jest ona brzemienna w skutki, które dopiero zaczynamy dostrzegać. Czy historycy spisujący dzieje XXI wieku będą uwzględniać zawartość mediów społecznościowych? A jeśli tak, to jak poradzą sobie z ich nieogarnioną produktywnością? Czy reakcje społeczne na decyzje polityków, wyrażane natychmiastowo i spontanicznie przez tysiące, a niekiedy miliony użytkowników socmediów, staną się materiałem badawczym dla przyszłych historyków? A jeśli tak, to jak będą badane i pożytkowane? Przecież żaden człowiek ani nawet zespół ludzi nie będzie w stanie przeczytać miliarda postów wrzuconych w ciągu jednego tylko roku w jednym tylko kraju. Może więc cała ta intensywna gadanina przepadnie bez śladu, kiedy potentaci cyfrowi uznają, że trzeba oczyścić serwery? Obecnie nikt tego nie wie. A propozycje takie jak „Świat. Historia rodzinna” może zostaną uznane za ratunek przed kompletną amnezją historyczną w sytuacji, kiedy horyzont przeszłości kurczy się do rozmiarów bliskich punktowym.

Postapokaliptyczny cyfrowy moloch

Można do tych otwartych pytań dorzucić jeszcze jedno – co stanie się z tożsamościami milionów ludzi przyzwyczajonych coraz bardziej do prezentowania całości własnego życia osobistego, niekiedy z najintymniejszymi szczegółami prywatnymi, na widoku publicznym? Autorzy jakiejś przyszłej „historii życia prywatnego w XXI wieku” będą płakać ze szczęścia nad swoim embarras de richesse. Póki co, mamy jednak rosnący ładunek zbiorowej frustracji wywołanej nieświadomością tych ludzi co do różnicy między publicznym a prywatnym wymiarem życia. To z tej nieświadomości bierze się złość i gorycz na widok jadów i kpin, których nie szczędzą im bliźni. A przecież wystarczyłoby nie publikować własnych prywatnych zdjęć i relacji, powstrzymać się od natychmiastowego wyrażania wszem wobec każdej opinii, która przychodzi do głowy. Niby proste – jednak siła postkapitalistycznego cyfrowego molocha jest przemożna.

Książka:

Simon Sebag Montefiore, „Świat. Historia rodzinna”, tom 1–2, przekład Maciej Antosiewicz, Władysław Jeżewski, ZNAK Horyzont 2024.

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.


Ten artykuł został opublikowany w ramach projektu PERSPECTIVES – nowego znaku jakości niezależnego, twórczego i wieloperspektywicznego dziennikarstwa. Projekt PERSPECTIVES jest współfinansowany przez Unię Europejską i wdrażany przez międzynarodową sieć czasopism z Europy Środkowo-Wschodniej pod kierownictwem Goethe-Institut. Dowiedz się więcej o PERSPECTIVES na stronie: goethe.de/perspectives_eu.

Współfinansowane przez Unię Europejską. Wyrażone w tekście poglądy i opinie są wyłącznie poglądami autora (autorów) i niekoniecznie odzwierciedlają poglądy Unii Europejskiej lub Komisji Europejskiej. Ani Unia Europejska, ani organ udzielający dotacji nie mogą być pociągnięte do odpowiedzialności prawnej.

***

This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.