czyli uwagi o zgiełku przedinauguracyjnym
Łukasz Jasina
Ostatnie dwa tygodnie prezydentury George’a W. Busha przebiegały raczej spokojnie. Parafrazując słynną swego czasu opinię o prezydenturze Wojciecha Jaruzelskiego – było to „odchodzenie z godnością”. Uwagę amerykańskiej opinii publicznej przykuwały jednak – a może przede wszystkim – dwa wydarzenia: odejście aktora Wiliama Petersena z serialu „CSI: Zagadki kryminalne Las Vegas” i zastąpienie go przez Laurence’a Fishburne’a oraz przygotowania do inauguracji rządów 44. prezydenta USA – Baracka H. Obamy. Co bardziej złośliwi i pozbawieni poprawności politycznej komentatorzy twierdzili nawet, że obydwie zmiany są w gruncie rzeczy podobne – i tu, i tu białego pochodzącego z rodziny z tradycjami zastępuje Afroamerykanin. Pewną dezorganizację w tym spokojnym dwubiegunowym postrzeganiu rzeczywistości wprowadziło dopiero szczęśliwe wodowanie samolotu linii „United” 15 stycznia w nowojorskiej rzece Hudson, które dało Ameryce nowego bohatera – pilota – Chesley’a Sullenbergera.
Dość szybko sytuacja wróciła do normy i w przedinauguracyjny weekend Barack Obama nie schodził już z pierwszych stron gazet. Rozmawiały o nim kelnerki w bostońskim Chinatown i rozsądni profesorowie Uniwersytetu Harvarda. Bohater miesiąca uśmiechał się z okładek: „Time’a”, „The Economist” i „New York Timesa”. W księgarniach pojawiły się stoiska z książkami o nim. Wydana została również specjalna publikacja dla dzieci pod dość rozbudowanym tytułem: „Barack – Child of Promise, Son of Hope”. W niej, na kilkudziesięciu stronach bogato ilustrowanych obrazkami, każde amerykańskie dziecko znaleźć może sympatyczną wykładnię biografii swojego, nowego prezydenta. Mamy tu miłość jego rodziców (His mama white as whipped cream. His daddy dark as ink (…) love was the bridge between them). Barack Obama jawi się na niej jako ukoronowanie dwustu lat amerykańskiej niepodległości – symbol jedności dwóch ras oraz pomost między Ameryką, Azją i Afryką. Nota bene, liczne plakaty zestawiały Obamę regularnie z Martinem Lutherem Kingiem. Nawet sformułowanie „inauguracja” zastąpione zostało wyrażeniem „elevation to presidency”.
Po pierwsze: studzić entuzjazm
Atmosferę złagodzić musiał sam Obama. W ekskluzywnym wywiadzie udzielonym 18 stycznia sieci CNN (co ciekawe nagrywanym w fabryce traktorów gdzieś w Iowa), studził nieco entuzjazm przedinauguracyjny. Mówił o kryzysie, który trzeba będzie pokonać i o niepopularnych decyzjach jakie należy dość szybko podjąć. Jednocześnie wykonał wiele gestów pod adresem odchodzącej ekipy. Twardo podkreślił, że nigdy w czasie kampanii wyborczej nie powiedział, iż George W. Bush był złym prezydentem, uznał także podejmowane przez poprzednika decyzje za najlepsze z możliwych w chwili ich podjęcia. Wyraźnie zmęczony i posiwiały Obama sprawiał wrażenie spokojnego i zrównoważonego męża stanu.
Piszący te słowa stał w tłumie i czekał na przejazd prezydenta Obamy – Pennsylvania Avenue. Ponieważ ceremonia przedłużała się i było zimno, targały mną rozliczne rozmyślania. Tak naprawdę byłem przecież świadkiem historycznej zmiany i to historycznej o skali jakich mało – Kapitol wraz jego wspaniałą kopułą i Biały Dom do którego wprowadzi się wybraniec obywateli Stanów Zjednoczonych budowali przecież czarni niewolnicy. Powoli przez dwieście lat sytuacja zmieniała się aż do wielkiego przełomu w latach sześćdziesiątych, kiedy to konserwatywny Teksańczyk, prezydent Lyndon Baines Johnson, doprowadził do wielkiego przełomu w dziedzinie równouprawnienia rasowego i obywatelskiego czarnej społeczności. Był to jeden z wielu dziś już zapomnianych amerykańskich paradoksów – w dziedzinie praw obywatelskich prezydenci tacy jak Johnson czy Nixon uczynili więcej niż uwielbiany powszechnie Kennedy.
Obama jest dzieckiem tego przełomu i nieprzypadkowo na honorowej trybunie znajdowali się członkowie rodziny Martina Luthera Kinga. Dziś po dwustu trzydziestu dwóch latach wypełniła się w pewnym sensie amerykańska Deklaracja Niepodległości. Obama jako prezydent to dowód dla wielu „mniej równych” na to że są „równi”.
To także zmiana w znacznie szerszym tego słowa znaczeniu. 20 stycznia 2009 roku, przegrała swoją walkę o supremację „biała” Ameryka. I nie jest to wniosek na wyrost. Niech za przykład posłużą historie dwóch największych przegranych tego dnia: prezydenta George’a W. Busha i senatora Johna McCaina.
Kariery równoległe
Epopeja rodziny Bushów związana jest nierozerwalnie z dziejami tego kraju. Pierwsi przedstawiciele tego rodu pojawili się w ówczesnych angielskich koloniach na Wschodnim Wybrzeżu już w latach dwudziestych siedemnastego wieku. Ukoronowaniem ich kariery były cztery ostatnie pokolenia.
Pierwszy ze znanych przedstawicieli rodu – Samuel Prescott Bush (1863-1948), pochodził ze Stanu New Jersey, ale większość życia spędził w Columbus w Ohio. Jego ojciec ukończył Yale i był pastorem, on sam z kolei zdobył majątek w branży stalowo-hutniczej, następnie został znanym na nowojorskiej Wall Street bankierem. Kolejne pokolenie Bushów także zajmowało się biznesem, niemniej przeszło również do polityki – Prescott Bush (1895-1972) był w latach 1953-1962 senatorem ze Stanu Connecticut. Wcześniej służył na froncie w czasie I Wojny Światowej i ukończył Yale.
Jego syn – George Herbert Walter Bush (ur. 1924) jest znany przede wszystkim jako czterdziesty pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych. Swoim życiem uosabia jednak karierę Amerykanina wywodzącego się ze sfer wyższych, połączoną z klasycznym, konserwatywnym pojmowaniem patriotyzmu. Po ataku Japończyków na Pearl Harbor zgłosił się na ochotnika do wojska. Jako lotnik brał udział w walkach na Pacyfiku, został zestrzelony i udekorowany kilkoma ważnymi odznaczeniami bojowymi. Po powrocie ożenił się z Barbarą Pierce i stworzył szczęśliwy, trwający do dziś związek. Podobnie jak jego przodkowie ukończył Yale i zajął się biznesem. Na początku lat sześćdziesiątych rozpoczął karierę polityczną, zajmując kolejno stanowiska: kongresmana, przewodniczącego krajowego komitetu Partii Republikańskiej, stałego przedstawiciela w ONZ i dyrektora CIA. W roku 1980 Ronald Reagan zaproponował mu udział w wyborach i tak otrzymał on stanowisko wiceprezydenta USA, zamienione po latach ośmiu (po ciężkiej walce z gubernatorem Massachusetts i potomkiem greckich emigrantów Michaelem Dukakisem) na stanowisko prezydenta.
W roku 1992 Bush senior przegrał wybory, a nowym prezydentem wybrano ówczesny symbol zmiany – Billa Clintona. Po ośmiu latach karta się odwraca – prezydentem Stanów Zjednoczonych zostaje Georgie W. Bush (ur. 1946), syn George’a Herberta.
Trudno o bardziej amerykańską historię. Wiele pokoleń białej, protestanckiej rodziny przybyłej w czasach pierwszej kolonizacji służy krajowi. Ojciec i syn osiągają najwyższe stanowisko w kraju – co wcześniej udało się tylko dwóm Adamsom ( z których starszy był jednym z „ojców – założycieli”). Bushowie to rodzina patriotyczna i republikańska do szpiku kości. W styczniu 2009 roku ich historia zakończyła się jednak niespecjalnie – Bush junior jako odchodzący prezydent miał znikome poparcie, a z prezydenta-lidera przewodzącego krajowi po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku stał się sprawcą nielubianej wojny i osobnikiem wyśmiewanym w telewizyjnych talk-show.
Historia Johna McCaina to także dzieje amerykańskiego establishmentu. Ojciec i dziadek urodzonego w 1936 roku w amerykańskiej bazie w Panamie McCaina zajmowali wysokie stanowiska w amerykańskiej marynarce wojennej. Nawet wydane w 2000 roku wspomnienia senatora noszą tytuł „Faith of my Fathers”. Sam McCain służył w wojsku przez prawie trzydzieści lat, ukończył słynną akademię w Annapolis i spędził sześć lat w wietnamskiej niewoli, gdzie poddawano go torturom.
Te dwie opisane powyżej historie przegrały z opowieścią młodego ( z trzyletnim stażem ) senatora ze Stanu Ilinois, syna przedstawicielki wyższej klasy średniej ze stanu Kansas i studenta z Kenii, wychowanego w najmniej kojarzonym z amerykańskością stanie – Hawajach i w Indonezji, człowieka będącego w pewnym sensie „Amerykaninem w pierwszym pokoleniu”.
Wystarczy jednak krótki pobyt w Stanach Zjednoczonych, aby zrozumieć ze mity McCaina i Busha musiały przegrać z mitem Obamy. Potomkowie czarnych niewolników i latynoskich emigrantów są bazą, do której będą musiały odwoływać się zarówno Demokraci jak i Republikanie. Już od kilkunastu lat wysokie stanowiska w administracjach federalnych i stanowych zajmują ludzie nie będący potomkami protestanckich, białych osadników tacy jak: Collin Powell czy Condoleeza Rice. Następuje więc nieuchronna zmiana elit. Ameryki którą znamy z filmów i książek czytywanych w dzieciństwie już nie ma i nigdy więcej jej nie będzie. Powstaje nowe społeczeństwo będące wprawdzie kontynuacją poprzedniego, niemniej zbudowane z nowych komponentów i dodające nowe wartości do dotychczasowych. Podobny szok przeżyła już Ameryka w ubiegłym stuleciu, kiedy to elity musiały poszerzyć się o przedstawicieli katolickich i żydowskich emigrantów z Europy Wschodniej i Południowej. Tym razem zmiany są jednak o wiele dalej idące.
Zmiana symboli
Ale, parafrazując bohatera „Lamparta”, choć Ameryka się zmienia, to ciągle pozostaje taka sama. Na plakacie wywieszonym w waszyngtońskim metrze, a zachęcającym do odwiedzania Archiwów Narodowych, znajdują się czterej prezydenci: Waszyngton, Lincoln, Reagan i Obama. Obama jest wiec przede wszystkim czterdziestym czwartym prezydentem – następcą poprzednich czterdziestu trzech.
Kilku prezydentów poprzedniego stulecia przynosiło nadzieje na zmianę. Kennedy’ego zamordowano, a zrealizowane przez jego następcę Johnsona reformy zdyskredytowało nieudolne zaangażowanie militarne w Wietnamie. Carter rządził zbyt krótko zaś Clinton okazał się człowiekiem o podwójnej moralności. Jedynie Ronald Reagan nadawał się do umieszczenia w panteonie „wielkich prezydentów”. Czy Baracka H. Obamę spotka ten zaszczyt? Bez wątpienia ma już swoje miejsce w historii, ale o jego rozmiar musi jeszcze powalczyć.
Historie poznajemy zawsze dzięki współczesności. Widząc entuzjazm ludzi na inauguracji Obamy, zrozumiałem jak wielka musiała być radość i nadzieja tych którzy stali w tym samym miejscu w czasie inauguracji Kennedy’ego. Mam nadzieje, że ich radość za cztery lub osiem lat będzie większa niż w smutek po śmierci JFK. Że Obama nie zawiedzie ich nadziei.
Wielkim błędem jest traktowanie obecnej zmiany w USA w kategoriach europejskich „prawicy i lewicy”. Truizmem jest stwierdzenie, że nasze podziały mają się nijak do amerykańskiej rzeczywistości. Nie nastąpi też nagła zmiana kadry urzędniczej i polityki. Dokonała się jednak zmiana symboli, a to w społeczeństwie żyjącym w pięćdziesięciu Stanach jest czymś niezwykle ważnym.