W wypadku występów grupy Cellonet, złożonej z najlepszych młodych polskich wiolonczelistów kierowanych przez Andrzeja Bauera, picie wina pod jej repertuar nie byłoby dobrym pomysłem. Jest on bowiem tak rozległy, że pijącemu słuchaczowi groziłyby niemiłe konsekwencje, nawet jeżeli starannie dobierałby tylko najszlachetniejsze gatunki. Pozostańmy więc przy dźwiękach.
Rozpiętość repertuaru, jaki wiolonczeliści z Cellonetu prezentują podczas jednego występu, służy przyciągnięciu i utrzymaniu uwagi słuchaczy przyzwyczajonych do kalejdoskopowej zmienności współczesnych przekazów kulturowych. Ale – świadomie lub nie – strategia ta jest również nawiązaniem do praktyk stosowanych na samym początku dziejów muzyki romantycznej. Przyjrzyjmy się programom występów młodego Chopina albo Beethovena. Wykonywanie pojedynczych części sonat albo rozdzielanie ich lekkimi utworami typu brilliant było wtedy na porządku dziennym. Dla słuchacza z przełomu XIX i XX wieku (a i dziś dla niejednego bywalca koncertów abonamentowych) zestawienie dwóch utworów różniących się wiekiem o więcej niż stulecie byłoby odrażającym miszmaszem, jednak w klimacie „zglobalizowanego multikulti” staje się sensowną propozycją. Dlatego jeśli Cellonet prezentuje na jednym koncercie transkrypcję Gesualda i współczesny utwór sonorystyczny, a na innym transkrypcję Bacha i „Messagesquisse” Bouleza, jest to chwyt bardzo na czasie. Podczas ostatniego występu na koncercie inaugurującym VII Międzynarodowy Konkurs Wiolonczelowy im. Witolda Lutosławskiego wykonali nawet przy współudziale Anny Marii Jopek jedną z piosenek skomponowanych przez Lutosławskiego w latach 50. pod pseudonimem Derwid. Czy sam kompozytor byłyby zadowolony z takiego przypomnienia, to kwestia dość drażliwa, której nie chcielibyśmy rozstrzygać, ale na otwarciu konkursu noszącego jego imię, wśród złotych stiuków Wielkiej Sali Zamku Królewskiego, ów rozrywkowy kawałek brzmiący w barwach ośmiu wiolonczel miał w sobie coś, co skłaniało do pytania „bist du der Geist, der stets verneint?”. Można by je zadać i twórcy, i wykonawcom.
Idea synestezji nie daje nam jednak spokoju. Jeżeli odmówiliśmy sobie smaku wina, to może zastąpimy je lekturą. Co czytać po Cellonecie? Co w ogóle czytać po różnych kompozytorach? Niektóre skojarzenia są oczywiste: Arnold Schönberg – Tomasz Mann, Charles Ives – Henry David Thoreau, Morton Feldman – Samuel Beckett, Jean Baptiste Lully – Jean Racine. Pomysły mniej oczywiste są może ciekawsze: Xenakis – Rilke, Scelsi – Hölderlin, Bartok – Majakowski, Brahms – Flaubert, Ligeti – Ionesco. Możemy zdać się na wyczucie estetyczne wykraczające poza wszelką racjonalną interpretację. Możemy liczyć na to, że w pewnym momencie tekst i dźwięk wejdą w rezonans wyższego rzędu i dostarczą nam czegoś lepszego niż to, czego może dostarczyć każde z osobna.
Jednak klucz lekturowy przy Cellonecie zawodzi tak samo jak klucz winny. Należałoby bowiem czytać wszystko, a to również kończy się niedobrze. Może więc najlepiej zrezygnować z pitraszenia sublimatów i po prostu słuchać, bo nawet jeśli chwilami komuś zadrży ręka ze smyczkiem, to rzadko miewa się w Polsce do czynienia z tak niebanalnym wykonawstwem z rodzimego chowu.
A skoro już mowa o ręce wiolonczelisty, warto przypomnieć starego Casalsa, który słuchającemu go z nabożnym skupieniem Jose Marii Corredorowi opowiedział, że jako młody artysta podczas pobytu w USA wybrał się na wycieczkę górską, podczas której spadający odłamek skały zmiażdżył mu lewą dłoń. Według jego własnych słów jego pierwszą myślą było „już nigdy nie będę musiał grać na wiolonczeli…”.
Radość i rozpacz czasem są do siebie podobne. Co więcej, to podobieństwo dotyczy zarówno wykonawcy, jak i słuchacza.
Koncert:
18 lutego 2009 r., Zamek Królewski w Warszawie,
Cellonet.