Paweł Śpiewak
Idą
W „Kulturze Liberalnej”, na seminariach, wykładach, w rozmowach plotkarskich i akademickich mam już najczęściej do czynienia z pokoleniem (późnych) dwudziestolatków i (wczesnych) trzydziestolatków. Pierwszym pokoleniem, które wykształciło się i dorastało (dorasta?) w Polsce post – postkomunistycznej, trochę postnowoczesnej, uchodzącej za posttradycyjną. W tym wypadku rzecz nie polega na tym, jak nazwiemy czasy, w których żyjemy, ale jak nazwiemy to pokolenie. Patrzę na nie z zewnątrz, przez swoją wystarczająco długą biografię i mam wyjątkowo silne przekonanie, że jest to bardzo nowa czy osobna formacja, nieporównywalna z poprzednimi. Ma w sobie rysy odmienności, choć dopiero szuka swojego sposobu publicznej manifestacji.
Jest to pokolenie aż zadziwiająco antypolityczne, wręcz głuche na politykę. Niewiele z niej rozumie, jeszcze mniej chce o niej wiedzieć. Jest im do niczego niepotrzebna. Nawet wtedy, gdy zajmują się naukowo teoriami polityki, unoszą ją w swoich wypowiedziach na tak niebotyczne wysokości, do takiego poziomu abstrakcji, że nie sposób w ich kategoriach pojąć polityki – naszej czy jakiejkolwiek innej. Omijają ją szerokim łukiem, dowiadując się o niej tyle, że jest. Jest im obca, jak obce są im sprawy, o które kłócą się politycy, lustracja, postkomunizm, świńskie ryje, pomówienia czy spory o Michnika i Bolka. Bynajmniej nie oznacza to, że pokolenie to nie wie, czym są świństwa, małe złośliwości i większe podłości. Bynajmniej nie są to naiwne dzieci. Znają, a czasem używają chwytów poniżej pasa. Polityka to nie jest świat, do którego chcą być zaproszeni. To nie jest ich. Rozpoznają to po zapachu czy smudze, jaką stwarza zgiełk publiczny. Sprawiają przy tym wrażenie klasyków, którzy szybują tak wysoko i zajmują się wielkimi kwestiami piękna, wiedzy i fotografii, jakby zejście na dół było im wstrętne i nie do zaakceptowania. Ale to, co dla nich piękne, mnie jest najczęściej kompletnie nieznane. Po raz pierwszy czuję się jak ktoś, kto już nie kojarzy i nie wie, gdzie bywać, co modne, co oglądać i dlaczego entuzjazmować się nieznaną mi muzyką punkową czy jakimiś powieściami science fiction.
Rzecz pewnie nie do końca w klasycyzmie, ale pewnego rodzaju tonie wyższości, oddaleniu od zgiełku, szumu masowych mediów i wydarzeń. Czasem moi znajomi sprawiają wrażenie, jakby kwestia podziału na dwie Europy była z innej epoki, jakby nie chcieli wiedzieć, że istnieje jakiś paskudny kryzys, a problem nuklearnych możliwości Iranu jest całkiem ważny. Oni mają swoje problemy i pytania nie mniej pewnie dla nich ważne. Można nazwać to samo nieco inaczej: to pokolenie docenia tak zwane autorytety, nazwiska – lubi ich używać, ale nie buduje swojej tożsamości przez odniesienie do dawnych sporów i dawnych mistrzów. Co najwyżej kpi z narodowych kapliczek patriotów, świętoszków, ideologów. W początku lat 90. młodzi wówczas konserwatyści w pampersach tworzyli siebie w polemice z autorytetami z „Gazety Wyborczej” i inteligenckim stylem bycia (lewicowców wtedy prawie nie było). Młodzi socjologowie odkrywali nieznane dawnej socjologii obszary badań: uczucia, zaufanie, miłość, pozostawiając starszym kwestie struktury społecznej, wsi czy klasy robotniczej. To pokolenie nie chce, moim zdaniem, i nie potrzebuje starszych po to, by powiedzieć: „Oto jestem”. Oni sprawiają wrażenie, jakby czytali dawne teksty, poruszali się swobodnie po klasykach, ale znali ich z nawyku czytania, z potrzeby erudycji, ale nie po to, by swoje ja w polemikach stworzyć. Ich mniej lub bardziej jawne odwrócenie się od dawnych mistrzów, dobrze rymuje się z ich stosunkiem do polityki: to zajęcie mało ciekawe i do tego pachnie naftaliną.
Odwrócenie się od dawnych mistrzów, dawnych sposobów myślenia, od istniejących organizacji prowadzi ich, mam taką nadzieję, ku tworzeniu własnych instytucji, które są ich, w których czują się u siebie. Mogą wrócić do oficjalnych instytucji. Mają już za plecami swoje miejsca w sferze, którą nazwę przedpolityczną. Nie tyle podczepią się pod gotowce, ale będą planowali, marzyli, organizowali miejsca, które sami sobie zaprogramują. Gdyby tak rzeczywiście się działo, mogłoby to oznaczać, że będzie powstawał, choćby w skromnej skali, osobny światek pokolenia z własnym obiegiem idei, pomysłów, własnych autorytetów. Nie są z natury buntownikami, ale też nie są oportunistami. Może nie mają przeciw komu się buntować, ale nie chcą płynąć z nurtem wydarzeń.
Jest to bezwzględnie pokolenie kariery. Chcą być zauważani, doceniani, dopieszczeni, chcą jeździć i słusznie używać świata. Umieją liczyć punkty, bonusy, ulgi, wiedzą, gdzie publikować (bo się opłaca), kogo ugłaskać i kupować. Oni chcą iść do przodu, co wszak nie jest powodem do wstydu. Mają realistyczne – czasem nawet pragmatyczne, wręcz cyniczne – podejście do ludzi i spraw ludzkich. Są, jak to się pięknie mówi, asertywni: na zewnątrz pewni siebie, nie liczący się, gdy im to nie odpowiada, z emocjami innych osób. Wtedy przypominam sobie słowo empatia i jakoś nie pasuje mi do portretu tego pokolenia. Szybko zresztą gorzknieją, natrafiając na pierwsze przeszkody czy rozczarowania bliźnimi.
Jedyne, co czczą i z czym się nigdy nie mogą rozstać, to niezależność. Za dogmat przyjmują, że nikt nie będzie im niczego narzucał, że sami wybierają sobie lektury, miłości i romanse sami, i tak samo sami chcą decydować, jak będą mieli umeblowane dusze oraz pokoje, w których pomieszkują. Mają niezależność, ale czy mają dość siły, by ją zachować? Jeśli nie, wtedy grają w grę pod tytułem „ja sobie”, ale z nutką rozpaczy, bo w sobie tylko znaleźć sens można rzadko i przypadkiem.
* Paweł Śpiewak, profesor socjologii.
* * *
Maciej Gdula
Wolność i niezależność
Jeszcze pięć lat temu na młode pokolenie szturmujące wyższe uczelnie spoglądałem z nadzieją na zamianę społeczną. Dziś raczej nie widzę w tym pokoleniu motoru przemian. Obserwując sposób, w jaki układają sobie życie, można się jednak czegoś nauczyć na temat przebiegłości współczesnego systemu.
Masowe wejście młodych na studia w połączeniu z imitacyjną polską modernizacją, nie kształtującą zbyt dużych możliwości zatrudnienia dla wykształconych pracowników, były jeszcze niedawno wystarczającymi przesłankami, żeby spodziewać się konfliktu politycznego, który wykreuje nowe podziały i świeże elity. Nic takiego się nie stało. Młodzi woleli przyjąć indywidualne strategie na odnalezienie się w świecie bez naruszania jego struktury. Część postanowiła wyjechać za granicę w przeświadczeniu, że łatwiej jest wybrać inny kraj niż zmienić Polskę. Inni układają się z lokalną rzeczywistością – i raczej nic nie zapowiada, że podejmą jakieś wspólne działanie.
Nad działaniem politycznym zwyciężyła ideologia CV. Każdy jest niezależny i może robić, co chce – co w praktyce oznacza, że musi budować swoje CV. Kursy, staże, studia, praca, praktyki i zainteresowania składają się na projekt życiowy, który sprzedaje się na rynku. Łatwo w tym miejscu popaść w tony moralizatorskie i narzekać na instrumentalizację zainteresowań oraz egoizm młodych. Tak naprawdę w tle czai się jednak przymus lukrowany sloganami o samorozwoju. Za porażkę w rodzaju słabej pracy czy bezrobocia odpowiada się samemu, a w dodatku porażka świadczy źle o osobowości. Dziś nie musimy niczego robić dla systemu. Dziś trzeba starać się dla siebie, aby nie okazać się bezwartościowym człowiekiem. Poza rynkiem nie ma zbawienia, a młodzi, jak na razie, nie są skłonni do herezji.
Niezależność i samorealizacja stały się narzędziami przystosowywania ludzi do wymogów systemowych. Jeśli młodzi pozostaną w ramach wyznaczanych przez ideologię CV, polityka będzie dla nich ograniczona wyłącznie do technokracji lub wyborów estetycznych. Polityka rozumiana jako współtworzenie reguł organizujących życie we wspólnym świecie, która wymaga rozpoznawania grupowych interesów, artykulacji kolektywnych tożsamości i zaangażowania w sprawy innych ludzi będzie dla nich niedostępna. Niezależne jednostki nie uprawiają polityki, nawet jeśli głosują.
Być może młodym wystarczy niezależność, ale kto wie może kiedyś zapragną wolności.
* Maciej Gdula, doktor socjologii, członek „Krytyki Politycznej”.
* * *
Karolina Wigura
W otwartych drzwiach
Ostatnio, powodowana tęsknotą za ojczyzną zrobiłam na obiad kotlety mielone. Z majerankiem i podsmażaną cebulką. Do kotletów były kartofle i sałata ze śmietaną, szczypiorkiem i odrobiną soku z cytryny. Wszystko dokładnie tak, jak zrobiłaby moja babcia. I zaprosiłam Käthe, najlepszą przyjaciółkę, jaką mam w Monachium. Niemkę.
Nie, ten tekst nie miał znaleźć się w dziale „Smakując”.
I teraz. Jemy te kotlety. I nagle ja myślę, żując kawałek kotleta z listkiem sałaty: jakie to dziwne. Te smaki babcine, a tu Niemka. I rozmawiamy sobie nawet nie o Vergebung, a skąd, rozmawiamy o pierwszym wiosennym słońcu. A przecież moja babcia, kiedy była już bardzo, bardzo chora, jednego bała się najbardziej.
„Że przyjdą Niemcy”.
Taki zwrot, nie o 180, nie o 360, ale o tysiąc stopni wykonał świat, odkąd byłam dzieckiem. Nie raz, ale wiele razy zmienił się świat w ciągu 20 lat, na które przypadł najważniejszy dla rozwoju osobistego mojego i moich rówieśników czas.
Co się przez ten czas stało? Przeszłość straciła moc.
Dla nas jest tylko teraźniejszość. To ogromny ocean wiedzy i możliwości, który rozpościera się dla nas w Polsce, ale chyba przede wszystkim poza nią. Można go zobaczyć, ale również pływać w nim. Na równych prawach.
To jednak wymaga dodatkowych umiejętności. Nie wystarczy już wybiec z szablą/flagą/transparentem i opowiedzieć się po właściwej ze stron. Nie wystarczy ani szlacheckie, ani partyjne pochodzenie. W wielkim oceanie każdy pracuje na siebie. Dostosowywanie się do zmieniającego się w zawrotnym tempie świata opanowaliśmy do perfekcji. Jest jak język, którym na co dzień opisujemy świat.
Ostro wchodzimy więc w naukę. W świecie, w którym się wychowaliśmy, (prawie) nikt nie będzie nas pytał o to, jakie mamy poglądy. Ludzie, którzy przyznają nam stypendia, a de facto którzy dają nam czas na stworzenie czegoś własnego, zapytają nas za to, jakie mamy dowody na to, co umiemy. Zapytają nas o certyfikaty, o miejsce ukończonego przez nas uniwersytetu w ogólnoeuropejskim rankingu.
Niemniej ostro wchodzimy w kapitalizm. Bardzo ciężką pracę łączymy z rolą uczniów w firmach, do których część z nas trafiła. Jednak już nauczyliśmy się podstawowej rzeczy: odnajdowania czegoś dla siebie w każdej czynności, którą wykonujemy. I dlatego robimy tak po to, żeby w którymś momencie wyjść z tych miejsc z wiedzą, która pozwoli nam stworzyć coś własnego. Z wiedzą, nie z punktami.
Jest nas wielu. Tylko nielicznym się uda. Nie warto być pechowcem.
Żeby utrzymać równowagę w oceanie, należy znaleźć sobie jakiś punkt, który będzie przynosił pewność. Tym punktem nie mogą jednak ani autorytety, ani klasycy, ani dawni mistrzowie. Bowiem czas, w którym żyjemy, nauczył nas, że mistrzów można różnie czytać, a autorytety różnie oceniać. Więcej. Nauczyliśmy się, że budowanie własnej tożsamości w oparciu o poprzednie ważne pokolenia – czy to 1968, czy „Pampersów” – może wiązać się z potężnym niebezpieczeństwem. Wieczny bunt przeciwko własnym rodzicom grozi uwięzieniem w ich perspektywie. Na zawsze. Wieczność bez tego, co własne, nie jest nęcąca.
Dlatego nasz czas będzie czasem alternatywnego centrum. Lub centrów.
Do tego potrzebujemy iść zgodnie z własnym algorytmem. Tylko, czy algorytmy każdego z nas nie wykluczają wspólnego działania grupy? Tego ostatniego dopiero się uczymy. Na tym polu nie ma do zdobycia żadnych certyfikatów.
Teraz stoimy w drzwiach. Drzwi są już otwarte. Wystarczy podnieść jedną stopę i przejść. Widok za drzwiami jest piękny, ale można też potknąć się. Można wykorzystać ten krok dobrze lub źle.
Ale lubię tę chwilę.
* Karolina Wigura,
doktorantka, dziennikarz tygodnika „Europa”.