W tym tygodniu dyskutują: Andrzej Sułek, Aleksander Laskowski, Manolo Alban Juarez, Łukasz Kowalczyk.

 

Andrzej Sułek

Po trzykroć tak!

Niezależnie od tego, co chcieliby mówić na ten temat różnoracy biografowie albo co mówiłaby na ten temat Francja (chociaż prawdą jest, że Fryderyk Chopin był z krwi pół-Polakiem i pół-Francuzem), jego twórczość jest z ducha i do szpiku kości polska. To nie Chopin-Francuz, ale Chopin-Polak napisał mazurki, polonezy i koncerty fortepianowe, w których ostatnie części są stylizowanymi tańcami polskimi.

Dlatego, po pierwsze, tak jak aksjomatem wykonawcy muzycznego jest wierność duchowi i prawdzie partytury kompozytorskiej, tak wykonanie muzyki Chopina, bez zanurzenia się w polską tradycję, jest skrajnie trudne. Właśnie stąd wynikają porażki rozmaitych wykonawców na konkursie chopinowskim. I nie tylko tam – znakomitym przykładem jest choćby ostatnie wykonanie obu koncertów fortepianowych przez Lang Langa, który – choć wybitny – w miejscach, gdzie zaczynają się polskie tańce, jest zupełnie bezradny. Chopin potrzebuje zatem Polski, bo tylko wykonawca, który miał kontakt z żywą materią, z której wyrósł ten romantyczny twórca, potrafi zagrać jego muzykę przekonująco.

Po drugie, Chopin potrzebuje wsparcia w takim sensie, aby Polacy go znali. Mam na myśli nie tylko, że potrzebna jest mu publiczność. Oczywiste jest, że każda twórczość pozbawiona odbioru traci jakikolwiek sens. Jednak podstawowym zadaniem dla nas jest również mądre przedstawianie tego wybitnego kompozytora. Bardzo często gdy mówi się o Chopinie, pojawia się bezsensowny stereotyp słabowitego nieszczęśnika, który tułał się to tu, to tam, plując krwią i bardziej prątkując gruźlicą, niż emanując wielkim talentem, radością i umiejętnością życia. Jest to stereotyp nieprawdziwy i najwyższy czas go zmienić. Nie po to, by Chopin wydawał się sympatyczniejszy, ale po prostu, by był prawdziwszy.

Ale też, po trzecie, odwróćmy zadany temat. Nie tylko Chopin potrzebuje Polski, ale także Polska potrzebuje Chopina – na przykład w kategoriach wizerunkowych. W historii naszego kraju – i tej kulturalnej, i muzycznej i również politycznej – Chopin ze wszech miar jest postacią wyjątkową, nie budzącą absolutnie żadnych kontrowersji. Z tego powodu dla naszego wizerunku jako kraju jest postacią absolutnie niezbędną.

* Andrzej Sułek, dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina, dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Łódzkiej.

* * *

Aleksander Laskowski

Czy Chopinowi potrzebna jest Polska?

Była mu potrzebna, gdy żył. Tęsknił za nią na obmierzłym paryskim bruku, a wiele z owej tęsknoty zawarł w muzyce. Słuchając kompozycji Chopina, trudno oprzeć się wrażeniu, że Fryderyk kraj swoich lat dziecinnych idealizuje – z jego radością, melancholią, cierpieniem i dumą.

Czy potrzebują Polski pianiści, którzy pragną się do owego Chopinowskiego ideału zbliżyć? Niech anegdota posłuży za odpowiedź.

Dawno temu w szkole średniej na lekcji historii muzyki mądra nauczycielka zaprezentowała swym podopiecznym Poloneza As-dur op. 53. w nagraniach dwóch pianistów.

Pianista pierwszy spędził młode lata, brodząc w mazowieckich błotach, pilnie żuł korę wierzby i do komarów wzdychał w głos. To było słychać, gdy bił w klawiaturę.

Pianista drugi nad Wisłą nigdy nie gościł, mimo to w bohaterskim rytmie poloneza udało mu się bezbłędnie spolszczyć hieroglify nut. Bo on wędrował po owej idealnej krainie, do której tęsknił Fryderyk. Tam przecież też rosną wierzby…

Czy Chopinowi potrzebna jest Polska? Bez wątpienia. Czeka nas jednak wiele pracy, zanim razem z pianistą pierwszym sięgniemy owych wyżyn, na które – w pogoni za tęsknotą Fryderyka – wspiął się pianista drugi.

* Aleksander Laskowski, kierownik Wydziału Terytorialnego Instytutu Adama Mickiewicza, współpracuje z programem II PR.

* * *

Manolo Alban Juarez

Dobry towar eksportowy – i co dalej?

Chopin jest jedyną polską gwiazdą o międzynarodowym zasięgu (poza Vaderem, rzecz jasna). Jego muzyka sprzedaje się jak Michael Jackson albo Snoop Dog. Albo jeszcze lepiej.

Hasło „Chopin” kojarzy się nam zawsze z wysokim poziomem, genialną sprawnością artystycznego umysłu i wzorową romantyczną duszą. Publikacje, konkursy, jubileusze, nowe interpretacje utworów, instytuty, strony internetowe, badanie twórczości, życiorysu, rodowodu, jadłospisu, korespondencji, tras podróży, przebiegu kariery, zasięgu palców na klawiaturze, znaczenia romansów, wpływu muzyki ludowej na wczesną twórczość i choroby na twórczość późną albo doroczna heca związana z wręczaniem „Fryderyka” za najlepszą muzykę. Są to wszystko przejawy popularności, sławy i niebagatelnego znaczenia Chopina w Polsce.

Świetnie!

Mamy więc niezawodnego geniusza, który nigdy nie zrobi nam w świecie wstydu i jest nam z tym dobrze i wygodnie. Towar eksportowy najwyższej próby. Podróżując, chętnie opowiadamy wszem i wobec o Polsce Chopina i wszyscy kiwają z zazdrością głowami, nie wiedząc, że w rzeczywistości, większość z nas guzik obchodzi jego muzyka albo to, że spośród przywiezionych z polski prezentów, więcej możemy im opowiedzieć o kiełbasie i żubrówce niż o płycie z koncertem f-moll. Bo jej nie słuchaliśmy i nie wiemy, czy fajniejszym polskim pianistą jest Zimerman, Rubinstein czy może Masecki. To jest słabe, ale powszechne, niestety również wśród inteligencji. Kupcie sobie jutro jakąś płytę, drodzy Państwo.

Francuzom znudziło się już wyrywanie nam Chopina. Jest jasne, że był Polakiem (może IPN wydębi z paryskiego cmentarza jeszcze wątrobę artysty albo chociaż palec) Ale jeszcze parę lat temu sprawa była mniej oczywista. Zdając egzamin wstępny z historii muzyki, usłyszałem od dyrektorki szkoły pytanie, które zadawano wszystkim zdającym małolatom: „Chłopcze, czy Chopin był Polakiem?” Odpowiedziałem naturalnie, że owszem, był bez wątpienia Polakiem, tak jak ja…

Od tamtego czasu wiele się zmieniło i w sprawach Chopinowskich zaczynamy już wyprzedzać japończyków, więc pewnie w szkołach muzycznych nie potrzeba już takich pytań, bo wszystkich edukują odpowiednio i jednoznacznie.

Wracając do muzyki Chopina, mamy do czynienia ze zjawiskiem, przy którym słowo „masa” nigdy nie będzie na miejscu. Chopin nie był i nie będzie obecny w kulturze masowej – ani w Polsce ani nigdzie na świecie. I bardzo dobrze. Nie wyobrażam sobie, żeby szef jakiejkolwiek znanej komercyjnej stacji radiowej wybierał opusy, które znajdą się na gminnej playliście i odrzucał te, których lud nie kupi. Jest to zwyczajnie niepotrzebne i nie ma o czym rozprawiać.

Chopin potrzebuje Polski, ale tej mądrej, otwartej, wrażliwej. Tej świadomej ekipy, która pojawi się finałowym koncercie Konkursu Chopinowskiego, żeby przeżywać, słuchać i zachwycić się muzyką. Resztę gości, tych co przyjdą, żeby się pokazać albo zarobić, albo uprawiać politykę, albo spać w pierwszym rzędzie, proszę o pozostanie we foyer. Świetna zabawa gwarantowana. Miejsca na sali odstąpić można choćby studentom akademii muzycznych. Przecież władze tych uczelni, nie wpadną na pomysł opłacenia biletów swoim podopiecznym, bo chyba pospadałyby ze stołków.

Jest całe mnóstwo Polski, której potrzebuje Chopin. Myślę, że warto być jej częścią. Dotyczy to głównie Państwa, drodzy kulturalni liberalnie.

Zapraszam, zatem do SŁUCHANIA MUZYKI, bo p… aplać o Chopinie to rzeczywiście można bez końca.

* Manolo Alban Juarez, muzyk, m.in. w latach 2003-2009 członek zespołu „Maanam”.

* * *

Łukasz Kowalczyk

O kolonizacji symbolu. Marka „Chopin”

Marka jest niepokorna. Marka nie cierpi nawet najluźniejszego kagańca. To widać już na poziomie definicji. Pewne szkoły marketingu definiują ją jako rzecz (produkt, firma), inne jako symulakrum (nazwa, znak, symbol), jeszcze inne jako pojęcie ze sfery psyche (emocja) lub episteme (percepcja). To nie jest kwestia myślowego niechlujstwa opisujących. Każdy z powyższych poziomów definicyjnych ma swoje uzasadnienie. Kagańce bardziej ścisłe są dla marki tym bardziej nienawistne. Jej historia (rozpoczynająca się, według aktualnej wiedzy archeologów, 5000 lat p.n.e. na terenie Transylwanii) to właściwie gnostycka opowieść o wyzwoleniu z okowów doczesności i jednostkowego konkretu. Jeszcze w starożytnej Grecji produkt sygnowano po prostu imieniem rzemieślnika. W Rzymie wypracowano już znaki warsztatowe niezwiązane z personaliami twórcy, a wskazujące na pochodzenie produktu i mające gwarantować jakość. Wraz z nadejściem rewolucji przemysłowej w Europie marka przestaje tylko oznaczać.

Począwszy od wieku XVIII coraz mniej marek przedstawia nazwy producentów. Coraz więcej jest marek-symboli. Zwierząt, miejsc pochodzenia, nazwisk znanych osób, które kojarzą się konsumentowi z danym produktem. A po etapie symbolizacji przychodzi współczesny nam etap zrywania nawet symbolicznego iunctim pomiędzy produktem a marką. I ta tendencja popłaca. Nadgryzione jabłko ma się nijak do produkcji masowego sprzętu elektronicznego. Ale marka Apple (z wartością 13.724.000.000 USD) zajmuje dwudziestą trzecią pozycję w najnowszym rankingu najbardziej wartościowych marek agencji „Interbrand”. Nadgryzione jabłko ma swoich kulturowych właścicieli. I to wysoko umocowanych. Na szczęście dla managementu firmy ani Wąż-Kusiciel, ani Ewa nie wystąpili o zakaz używania wizerunku owocu. Ale bywa inaczej.

Przykładem wódka „Chopin”. Sztandarowy produkt Podlaskiej Wytwórni Wódek Polmos w Siedlcach. Sam Fryderyk Chopin fabryki siedleckiej nie nękał i zaprzestania produkcji zacnego owego spiritualium nie żądał. Ale inny obrońca jego imienia ruszył na krucjatę przeciwko siedleckim gorzelnikom. Tym obrońcą jesteśmy my wszyscy – naród polski. Albowiem zgodnie z obowiązującą od wiosny 2001 roku ustawą o ochronie dziedzictwa Fryderyka Chopina, nazwisko tegoż oraz jego wizerunek są chronione na zasadach dotyczących dóbr osobistych i z dóbr tych nie można korzystać w sposób przynoszący ujmę kompozytorowi. Zasada ta dotyczy także znaków towarowych wykorzystujących nazwisko lub podobiznę Fryderyka Chopina. Również tych, które były używane w dniu wejścia ustawy w życie, a więc między innymi posępnego profilu Fryderyka uwięzionego niczym sklonowany po wielokroć dżin w tysiącach smukłych butelek.

Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, wyraziciel naszej narodowej troski o wizerunek kompozytora, złożył z początkiem roku 2003 w Urzędzie Patentowym wnioski o unieważnienie rejestracji wódki Chopin na rzecz Podlaskiej Fabryki Wódek Polmos. Następnie, w grudniu 2003, po interwencji ówczesnego Ministra Kultury, Instytut wycofał wnioski. Ot, kolejna krótka i nieudana krucjata w obronie Świętej Ziemi Kultury Narodowej. Schemat krucjaty wydaje się tu dość trafny. Najpierw edykt władzy ziemskiej stanowiący nic innego niźli odezwę do wiernych, by ci odbili z rąk obcych nam kulturowo (amerykański inwestor) kolebkę naszej narodowej tożsamości. Może nie kolebkę, raczej perłę. Później sama krucjata: niezapowiedziana, słabo przygotowana, wątpliwie uzasadniona i spotykająca się ze zrozumiałym protestem piastunów perły. Grożąca spustoszeniem ich kwitnących ogrodów i miodopłynnych posiadłości. Kontratak i utrzymanie stanu posiadania.

Ale tak naprawdę kluczowe jest co innego. Źródło legitymizacji. I to nie na płaszczyźnie prawnej, lecz na płaszczyźnie teorii państwa. Jako kto bowiem Instytut (a więc Państwo) żądał unieważnienia rejestracji znaków towarowych? Jako uprawniony. Dlaczego Państwo (Naród) miałoby być uprawnione do marek określonego sortu? Do których właściwie? Rozsądne wydaje się przyznanie Państwu bezwzględnego prawa do swoich znaków identyfikujących (hymn, godło, flaga).

Lecz cóż czynić z marketingowo nośnymi Synami Narodu? Ich personalia to marki o wielkiej rynkowej wartości. To zasada ogólnoświatowa. Czy mają stać się dobrami extra commercium? A jeśli nie, to może należy przywiązać je jedynie do produktów, których charakter nie uchybia ani Mater Polonia, ani współczesnemu polskiemu pater familias? Pług „Chopin”, ciągnik siodłowy „Chopin”, transatlantyk „Chopin” – bez zarzutu. Ale spirytualia? A może wziąć pod uwagę upodobania samego markodawcy? Skoro król Jan nawiózł nam spod Wiednia tyle kawy, to widocznie używki lubił. Więc papierosy Jan III Sobieski – niech będą. A że nawiózł jej też żonie, to widać i ona gustowała. Niech będą więc i papierosy „Marysieńka”. Gdzie tu stawiać granicę? A może całkiem inaczej? Skoro Państwo wkracza tu w na arenę prawa własności przemysłowej jako niezależny gracz, to każmy Państwu uznać reguły tej areny. Prior tempore potior iure na przykład. Kto się pierwszy zatroszczył o wizerunek Syna Narodu względnie o niego samego – ten uprawniony. Jeśli idzie o Szopena, spadkobiercy George Sand byliby w awangardzie. Marka „Kościuszko” przynależałaby raczej braciom zza Wielkiej Wody. Podobnie „Paderewski”. „Piłsudskiego” biorą Austriacy. „Kopernika”, „Mickiewicza”, „Jagiełłę” – wiadomo. Gra jest ryzykowna.

I jeszcze jedno pytanie. Czemu, gdy imię danego Syna Narodu zostanie okryte opiekuńczym całunem państwowego władztwa, ma przestać obowiązywać zasada, że nie wolno Państwu prestiżu tego imienia obniżać? Na przykład źle zorganizowanymi przedsięwzięciami, nieprzemyślanymi inicjatywami, spartaczonymi wehikułami gospodarczymi imienia tegoż Imienia? Pod rygorem odebrania Państwu prawa do dalszego posługiwania się tymże? Bo, co by nie mówić, wódka „Chopin” jest smaczna. „Szopen, gdyby jeszcze żył…”

* Łukasz Kowalczyk, radca prawny.