Marta Bucholc

Jajeczko z epoki

Święta sprzyjają kostiumom oglądanym i czytanym, przede wszystkim dlatego, że nawyk z dzieciństwa każe automatycznie kojarzyć wszelkie dłuższe okresy wolne od pracy i szkoły z wszechobecnym na ekranie giezłem, kontuszem lub kapeluszem stosowanym, nieodzownym dla godnego świętowania bardziej aniżeli tytułowe jajeczko. Kiedy indukowana miłość do kostiumu zbiegnie się z wrodzoną ku niemu skłonnością, której towarzyszy w dodatku upodobanie do historii kamerdynerskiej, kończy się to spędzaniem świąt na lekturze z tzw. epoki, najlepiej beletryzowanej, a jeśli się takowa nie nastręcza, jakiejkolwiek.

W tym sezonie wybrałam biografię Katarzyny Medycejskiej. Kostium czytany stowarzyszył się w tym wypadku z kostiumem oglądanym, a mianowicie z „Królową Margot” Chereau. Było to dla mnie źródłem niewypowiedzianego szczęścia – potraktowałam zwykłą książkę historyczną jak powieść, której ekranizację zna się i lubi. A niesłusznie. Zapewne wskutek takiego zawinionego spłycenia odbioru lektura ta (pominąwszy dość okropne opisy konania kolejnych władców schodzących z tego świata w niesłychanie długich męczarniach), nie pobudziła mnie niestety do głębszej refleksji. W braku takowych pozwolę sobie zatem podzielić się kilkoma płytszymi.

Po pierwsze zatem, dementuje się niniejszym wygenerowane przez film pogłoski, jakoby Madame la Serpente była chuda, nerwowa i fertyczna. Miała to być dama nieruchawa, tłustawa od wczesnej młodości i raczej hieratyczna, w dodatku przez większość życia małżeńskiego zaniedbywana ostentacyjnie przez męża na rzecz – jak można wnosić z zamieszczonych portretów – zdecydowanie atrakcyjniejszej kochanki. Po drugie, filmowy Henryk, król Nawarry (przyszły IV) o niebo przerasta subtelnością swój pierwowzór, który „panował z tyłkiem w siodle”, pachniał głównie czosnkiem, a któremu własna matka wyjaśniać musiała listownie, żeby nie stroszył włosów, tak się ich już bowiem w polerownym wielkim świecie nie nosi. Po trzecie, dreszcz przerażenia budzą pomysły wydawania Henryka Walezego za Elżbietę I (bo przecież nie na odwrót). Po czwarte, uświadamiamy sobie, że wszystko, co działo się w ówczesnej polityce, działo się pomiędzy krewnymi, którzy ani na moment nie zapominali o łączących ich więzach rodzinnych. Tu wojna, ówdzie reparacje, ale krew nie woda, co nadawało sporom politycznym pikanterii, a czytelnika współczesnego skłania do rewizji dotychczasowych uproszczonych, racjonalistycznych poglądów na procesy decyzyjne inspirowane jakoby czystym makiawelizmem. Po piąte, zdecydowanie nie polecam opisu składu florenckiej potrawy, która niemal pozbawiła Francję regentki, nie przez niecne knowania trucicieli bynajmniej, a przez nadmierne spożycie. Nawet w okresie świątecznym nie powinno się wystawiać człowieka na taką próbę.

Polecam jednak skonfrontowanie kostiumu filmowego z książkowym, co zawsze zakąsić można następnie Dumasem, uzyskując danie świąteczne, które pozwoli kolejną Wielkanoc zaliczyć do spędzonych udatnie – i tradycyjnie.

Książka:

Leonie Frieda, Catherine de Medici: Renaissance Queen of France, Harper Perennial 2006.

* Marta Bucholc, doktor socjologii.