Łukasz Kowalczyk
Jajko i kura. O wizytach „Annie Hall” Woody’ego Allena
Oto do kin polskich wkroczyła Annie Hall, twierdząc, że to wizyta premierowa. Nieprawda. Po pierwsze, bywała tu wielokrotnie. Wizyty były mniej niż obecna oficjalne, goście nie tak liczni, ekrany mniejsze, a kopie bardziej zniszczone – ale bywała. Po drugie, Anna dysponuje nad Wisłą stałym lokum, niezbyt okazałym ale za to położonym w centrum, w tym samym gierkowskim bloczku, co „Rejs”, „Czas Apokalipsy” i „Lot nad kukułczym gniazdem”. Co więcej, przez to mieszkanie przewinęło się mnóstwo postaci. Żeby tylko o wszystkich późniejszych filmach Allena z „Manhattanem” na czele wspomnieć. Trzydzieści lat mniej lub bardziej udanych imprez i mniej lub bardziej regularnych spotkań. A teraz, premiera – dobre sobie.
Nie będziemy tu więc o Annie opowiadać, bo przecież znamy ją świetnie. Znamy też jej znajomych. Wiemy dobrze, że wielu się na niej wzorowało. Kopiowali, nie zawsze udanie, jej wystudiowane, a jednocześnie zagubione spojrzenie, rozczulająco niewinne neurozy i uroczy brak umiejętności podjęcia najprostszej decyzji. To samo możemy powiedzieć o tym małym nerwusie w źle dopasowanych okularach rodem z PRL-owskiej ubezpieczalni. Jego przyduża zielona, wojskowa, kurtka. Klasyka. Lech Falandysz nosił identyczną. Nerwus pojawia się zresztą w Polsce regularnie. Z wielkim szumem, mniej więcej raz na pół roku, wizualizuje się na ekranie z coraz to nową i coraz to młodszą dziewczyną. Konsekwentnie nosi sztruksy i tweedowe marynarki. Nie zmienił oprawek ani profesji. Tak jak i za czasów znajomości z Anną zawodowo trudni się przekonywaniem widzów, że ich własne życiowe niepowodzenia, wynikają z dużo głębszych przyczyn niż im samym się zdaje. I że są oni przez to dużo bardziej interesujące. Dowodzi tego pisząc historie na swój własny temat w sposób na tyle zręczny, że jesteśmy przekonani, iż dotyczą w równym stopniu nas. Do tej pory nie ustalono, czy jest tak rzeczywiście.
Jedna rzecz jest w Annie Hall naprawdę niepokojąca. Przenikliwe podsumowanie wtłoczone w bezpretensjonalne ramki dykteryjki, którą opowiada Alvy. Mówi ją u samego końca filmu, wprost do kamery, idąc ulicą zawsze wiernego Manhattanu po tym gdy go zostawiła i już wiadomo, że nie wróci. Fragment brzmi tak:
I przypomniał mi się taki stary dowcip. Przychodzi facet do psychiatry i mówi: „Doktorze, mój brat zwariował. Myśli, że jest kurą”. A lekarz na to.: „Cóż, to czemu go pan nie odda do wariatkowa?” A facet: „Oddałbym, ale potrzebuję jajek”. To chyba właśnie takie mam podejście do związków. Wie się, że są całkiem irracjonalne, szalone, absurdalne i… Ale chyba kontynuujemy je, bo większość z nas potrzebuje jajek.
Jak widzimy, Alvy nie zostawia widzowi pola do popisu. Jednym tchem odkodowując anegdotę i wyjaśniając uprzejmie, jak należy ją rozumieć. Ale ja w tym jakże trafnym witz’u wyczuwam inną jeszcze płaszczyznę. Bo jeśli mamy postawić się w sytuacji tego, który przychodzi do lekarza i rzeczywiście uzyskujemy potrzebne nam jajka w taki sposób, to: po pierwsze, brat, a nie my ma rację, po drugie, on rzeczywiście jest kurą, a, po trzecie, skoro jesteśmy jego bratem, to my też…. Obawiam się więc, że tu nie idzie li tylko o ujawnienie przewrotnego charakteru międzyludzkich relacji. Tylko o bardziej fundamentalną analizę egzystencjalną.
Film:
Annie Hall (Annie Hall), 1979, reżyseria: Woody Allen, data polskiej premiery: 3 kwietnia 2009.
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny.