Artur Wołoch

Poza antynomią

…gdyby się połączyło plwocinę wszystkich czarnuchów, wszystkich plemion całej Afryki z jednego tylko dnia, wykopawszy studnie, do których musieliby pluć, kanały, tamy, zapory, zbiorniki, gdyby się połączyło strumienie całej plwociny wyplutej przez czarną rasę na całym kontynencie – wyplutej przeciwko nam, białym – wystarczyłoby na pokrycie lądów całej planety morzem zagrożenia dla nas…

B. M. Koltès, Walka czarnucha z psami, s.73

Ten film ogląda się niewygodnie. Widz, czy tego chce czy też nie, zostaje zmuszony do opowiedzenia po jednej ze stron konfliktu. A konflikt skonstruowany jest jak w greckiej tragedii – bez rozwiązania. Czy lepiej powiedzieć z kilkoma rozwiązaniami – ale co jednym, to gorszym. W fotelu kinowym nie siedzi się zbyt wygodnie. Wręcz przeciwnie, czujesz się tak, jakby ktoś próbował zmusić Cię do oglądania eksperymentu, o wątpliwej proweniencji etycznej, w którym niekoniecznie chcesz uczestniczyć. Nawet jako widz.

Co więcej, fabuła i bohaterowie są jedynie pretekstem w rękach eksperymentatora, którego tak naprawdę interesują jedynie reakcję widzów – treść samego eksperymentu, zostaje odsunięta na dalszy plan. Co rusz masz wrażenie, że to ty jesteś oglądany, że to Twoje emocje, Twoje reakcje będą przedmiotem analiz. Że ktoś zmusza Cię do opowiedzenia się po którejś ze stron.

Fabuła ma charakter kryminalny. Oto profesor uniwersytetu w Kapsztadzie zostaje oskarżony o uwiedzenie czarnej studentki. Wątpliwość moralną budzi jednak nie nadużycie pozycji zawodowej, lecz fakt, że to biały mężczyzna zhańbił czarną kobietę. Profesor Lurie w atmosferze skandalu, opuszcza uczelnię i przenosi się gdzieś na prowincję do swojej córki.

Ta nieopodal Kapsztadu na kawałku ziemi, dzielonego z czarnoskórym sąsiadem, próbuje układać sobie normalne życie. Idealistka buduje utopię koegzystencji dwóch ras, które łączy jedynie to, że należą do wspólnego gatunku – ludzkiego. Wkrótce potem, biała kobieta zostaje zgwałcona przez trójkę czarnych. Mają do tego prawo, bo to na ich ziemi odkąd pamiętają biali ludzie gwałcili czarne kobiety. Naprzeciw hańby doznanej przez Lucy, zostaje postawiona hańba czarnych, rdzennych mieszkańców Afryki, poddawanych od lat wynalazkom białego człowieka – kolonializmowi, handlowi niewolnikami i apartheidowi.

Lucy nie ucieka jednak. Postanawia urodzić dziecko, poczęte na skutek gwałtu i budować utopię od nowa. Postanawia zaprzeczyć istnieniu segregacji rasowej.

Postać Lucy jest po trosze jak wyjęta z antycznej tragedii. Tak jak Ifigenia, musi stać się ofiarą, aby przebłagać bogów, tak jak Alekstis poświęca własne życie dla męża, tak Lucy dokonuje aktu samoofiarowania, aby nadać sens utopii, w którą wierzy – utopii harmonijnego współżycia w jednym miejscu dwóch różnych ras. Na przekór przeszłości, na przekór teraźniejszości, w nadziei na normalną przyszłość.

Pod wpływem Lucy, jej ojciec odwiedza rodziców uwiedzionej studentki, klęka przed nimi i prosi o przebaczenie. Nie wierzy, że to jest słuszne. Nie zrobił nic złego, nie zmusił tej dziewczyny do niczego. I być może właśnie wybór Malkovicha do tej roli jeszcze bardziej to uwydatnia. Starzejący się satyr, z nieodłącznym dystansem wpisanym w spojrzenie, z dezynwolunturą wpisaną w każdy ruch, jako aktor nie jest w stanie pokłonić się tak, abyśmy mu mogli uwierzyć. To zadanie aktorskie przerasta jego możliwości! Akt Luriego/Malkovicha nie jest aktem poniżenia się – przyznania do winy. Wręcz przeciwnie, jest to akt wyższości! To próba pokazania siły na jaką stać białego człowieka, który złożył ofiarę z własnej córki na ołtarzu… No właśnie, na ołtarzu jakiego Boga? Tolerancji?

Która, tak naprawdę jest utopią w obliczu rasizmu, jakiego doznaje biały człowiek ze strony czarnego. Bo, w gruncie rzeczy, Hańba to film o takim obliczu nienawiści.

I o niemożności wyjścia poza antynomie – czarne–białe.

Film:

Hańba (Disgrace) [2008], reżyseria: Steve Jacobs; data polskiej premiery: 22 maja 2009.

* Artur Wołoch, absolwent socjologii i filozofii, student reżyserii.