Marta Bucholc

Duch w dermie. Terminator resuscitation

Kolejna odsłona „Terminatora” jest filmem smutnym z kilku powodów. Po pierwsze, nieobecność Arnolda Schwarzeneggera smuci dogłębnie wierne serce każdego miłośnika serii: postać pierwotnego Terminatora pojawia się na ekranie raz, na kilkadziesiąt sekund i Hasta la vista, baby: Arnold obrywa pociskiem z broni niezidentyfikowanej i zostaje z niego tytanowy szkielet.

Po drugie, smutny jest finał, który nie pozostawia żadnej niemal nadziei na to, że kolejnego „Terminatora” nie będzie. Tę bitwę wygraliśmy, lecz wojna trwa. Przyglądając się niefrasobliwemu wykorzystywaniu przez filmowy Ruch Oporu zarówno broni jądrowej (około 10 grzybów w dwie godziny na obszarze o promieniu dwóch dni drogi piechotą), jak i bardziej tradycyjnych miotaczy ognia, których ofiarą padają ostatnie rachityczne rośliny, nie mam wątpliwości, że w kolejnym odcinkach zmagać się będziemy głównie z kryzysem ekologicznym.

Po trzecie, film jest smutny ze względów filozoficznych. Pozwolę sobie na refleksję historyczną: problematyka anthropos-automaton z zaburzeniami tożsamości była w literaturze i sztuce filmowej eksploatowana wielokrotnie, ze zmiennym powodzeniem. Interesują mnie tu oczywiście maszyny w ścisłym tego słowa znaczeniu, pomijam zatem zarówno Frankensteina czy Golema (z szeregiem trawestacji, w tym moją ulubioną „Feet of clay” Terry’ego Pratchetta), jak i zombies, Inferi z Harry’ego Pottera i klony z wojen tychże, czyli istoty, które z takich czy innych powodów w pewnym sensie żyją, a żyć w żadnym sensie nie powinny.

Co najmniej od czasów „Łowcy androidów” problem człowieka-maszyny gości na stałe w kinematografii i literaturze, zwłaszcza w fantasy i fantastyce, czego pokłosiem są choćby dylematy samookreślenia wiedźmina Geralta z sagi Sapkowskiego czy robotów z „A.I.” Spielberga. Wprowadziło to w pole zainteresowań szerokiej publiczności zagadnienia tak fundamentalne, jak tożsamość jednostkowa (maszyny są replikowalne i samoświadome zarazem), granice świata ludzkiego (o których tak elokwentnie pisali Husserl, Luckmann i Latour) czy spór między fenomenalizmem a esencjalizmem. Na wyżyny subtelności, jeśli chodzi o sposób postawienia powyższych dylematów, wzniósł się Masamune Shirow w „Ghost in the Shell”. Do takiego poziomu wyrafinowania „Terminatorowi” jednak daleko. Zresuscytowanego ducha opakowano w wyrób skóropodobny.

„Terminator” podejmuje, jak wiadomo, problem wojny ludzi z maszynami. Problem ewoluuje i zyskuje na złożoności w kolejnych częściach: od jednoznacznie złej maszyny przechodzimy do dwóch maszyn: złej i dobrej, przy czym ta ostatnia zaczyna nabierać cech ludzkich i coraz głębiej wnika w świat ludzi, stając się nawet na moment ideałem ojca dla udręczonej walką o przetrwanie samotnej matki, Sary Connor.

Z tego punktu widzenia w ostatnim „Terminatorze” zachodzi ewidentny regres. Zamiast rozszerzania granic świata ludzkiego na niewątpliwą maszynę, która przechodzi przyspieszoną socjalizację, mamy do czynienia z człowiekiem, Marcusem Wrightem (Sam Worthington), który odkrywa swoją mechaniczną naturę i nie wyciąga z tego niestety żadnych interesujących wniosków. Mało tego, istota owa, tandetnie zhumanizowana dzięki wyposażeniu jej w ludzkie serce o absurdalnej wydolności, ponosi wiele ofiar na rzecz ludzkości, po czym w finale potraktowana zostaje przez ową ludzkość jako dawca organów. Na własne życzenie. Niby to jak człowiek, który ma wszak prawo ponieść ofiarę. Z tym, że pobrania serca od ludzkiego dawcy stojącego przy stole operacyjnym na własnych nogach bohaterowie filmu zapewne by nie rozważali. Inicjatywa niekonfrontacyjnego zdemontowania androida zostaje przyjęta z ulgą jako najlepsze wyjście z kłopotu, w który – jak poucza Mary Douglas – zawsze wprawiają ludzi byty sytuujące się na pograniczu społecznych klasyfikacji.

Łopatologizacja dylematu „człowiek-nieczłowiek” sięga więc zenitu. Nieczłowiek otrzymuje serce, niezrealizowaną szansę na ludzkie życie erotyczne, skórę, spod której nader efektownie wygląda ku widzowi metalowa konstrukcja. Po czym, gdy sprawdził się w boju i dowiódł swego człowieczeństwa, stając po stronie ludzi przeciw maszynom, w nagrodę otrzymuje prawo do nie-ofiarniczej śmierci, która w nikim ani przez moment nie budzi żadnych wątpliwości etycznych, a z biednego – i niezwykle przystojnego – androida robi, z przeproszeniem, homo sacer.

Widzowie, których – podobnie jak mnie – zirytuje pominięcie dylematów etycznych transplantologii oraz (skądinąd interesujące) rozstrzygnięcie konfliktu między charyzmą osobową a zinstytucjonalizowaną w kontekście nieposłuszeństwa obywatelskiego, mogą pocieszać się wyłapywaniem w filmie aluzji do poprzednich części („I’ll be back”, „chodź ze mną, jeśli chcesz żyć”, skok z mostu na motocyklu i tym podobnie) oraz mieć nadzieję, że przed nakręceniem kolejnej części Skynet wykończy na amen Connora i jego niedoedukowaną ekologicznie bandę. Choć zważywszy, że filmowa żona Connora (Bryce Dallas Howard) jest w wielce obiecującej ciąży, w najbliższej przyszłości należy raczej oczekiwać godnej pożałowania reprodukcji postaw nietolerancji wobec nieludzkich elementów świata życia.

Film:

„Terminator: Ocalenie” (2009), reżyseria: McG.

* Marta Bucholc, doktor socjologii.